Aberracje - Waldemar Kubas - ebook + książka

Aberracje ebook

Kubas Waldemar

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy jedna i ta sama historia może się toczyć w dwóch równoległych światach? Czy jej rezultat w obydwu światach będzie taki sam, czy różny? Czy mamy wpływ na przebieg zdarzeń lub na ich skutek? Na to, gdzie jesteśmy teraz? Czy może wszystkimi prawami fizyki rządzi kosmos, Wszechświat, Bóg – a jeśli ten ostatni, to który? A może świat kręci się wokół miłości: spełnionej na chwilę, niespełnionej, fizycznej, platonicznej, szalonej…?

„Jest na tyle interesujące, że przeczytałabym wszystko jeszcze raz...” – tak oceniła teksty autora jedna z bohaterek opowiadań składających się na „Aberracje”. I „rzeczowymi argumentami starała się umotywować swoją entuzjastyczną opinię. Mówiła o klarownym języku moich opowiadań, sugestywnym obrazowaniu, dobrym puentowaniu poszczególnych sytuacji i fragmentów, nieprzekraczaniu granic dobrego smaku tak w sferze obyczajowości, jak samych wartości chrześcijańskich. Nie podzielała moich obaw, iżby teksty te mogły obrażać czyjeś uczucia religijne. Odwołując się do swojej wiedzy z historii sztuki i znajomości malarstwa, pewne aspekty mojej prozy kojarzyła ze światłocieniami Valdemarkusa. Nie szczędziła także pochwał dla wierszy włączonych do jednego z dłuższych tekstów (który uznała za swoistą mikropowieść), stanowiących jego integralną część. Mówiła wreszcie o fantazji i wyobraźni, dobrze miarkowanym kwantum humoru oraz swoistym magnetyzmie opowiadań, przykuwających uwagę od początku do końca”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 381

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki: EJ Design

Korekta: Magdalena Misuno

 

Copyright © by Waldemar Kubas 2023

Copyright © by Pan Wydawca 2023

 

 

 

 

 

 

 

ISBN 978-83-67473-21-7

 

ebook na podstawie wersji drukowanej (wyd. I)

Gdańsk 2023

 

Pan Wydawca Sp. z o.o.

ul. Wały Piastowskie 1/1508

80-855 Gdańsk

PanWydawca.pl

 

Przygotowanie wersji elektronicznej książkiEpubeum

Podręczna notatka historyka sztuki, Patrycji T.,do ewentualnego wykorzystania przy oprowadzaniu wycieczek

…Jeśli chodzi o fontannę, która nie mogła się nie znaleźć na trasie naszej dzisiejszej wycieczki, panuje tu pełna zgoda i podczas swojego obcowania ze sztuką nie spotkałam nikogo, kto myślałby inaczej. Sądzę, że podobne będzie i zdanie państwa. Roztaczająca się przed nami fontanna jest niezwykle piękna, emanuje z niej klasyczna harmonia, spokój i równowaga. Dominującym kolorem marmuru, będącego tworzywem, jest jeden z odcieni pomiędzy rdzawym różem a złotawo-mlecznym brązem, skąpanym w słońcu pogodnego letniego dnia, takiego jak dzisiejszy. Nie szczędźmy czasu i przypatrzmy się uważnie, z jak finezyjnym wdziękiem okazałą studzienną konchę (inaczej muszlę fontanny), przyozdobioną na obrzeżach czterema głowami, jawnie zwróconymi ku czterem stronom świata, podtrzymują na swych ramionach dwie wymodelowane, chciałoby się rzec wypieszczone rękami artysty kariatydy, z jakąż maestrią wyobrażające niezrównane piękno kobiecego ciała. Zwrócone twarzami i kształtną zmysłową resztą swych wdzięków w przeciwnych sobie kierunkach obie kariatydy spoczywają na małym prostopadłościennym postumencie, wynurzającym się z dna fontanny w centralnym jej miejscu. Natomiast cztery wyraźnie męskie głowy na obrzeżach marmurowej muszli, z których przez otwarte usta bez przerwy tryska krystaliczna woda i spadając w dół (dzięki tym kuglarskim sztuczkom techniki, do której nigdy nie miałam głowy) utrzymuje swój stały poziom wewnątrz kolistego niskiego obramowania fontanny, w tym miejscu dostępnej, jak państwo widzą, nawet dla maluchów… Otóż owe cztery głowy są być może głowami poddanych z podwodnego królestwa Neptuna.

A teraz podnieśmy nieco oczy i spójrzmy na pokrytą zielonkawą patyną, quasi-antyczną postać Szermierza z brązu, zwanego niekiedy Szermierzem Wolności. Tak jak go widzimy, jest zwieńczeniem całej fontanny. Jakkolwiek wyraźnie rozbudowana kompozycja z dolnym postumentem, kariatydami oraz rozłożystą muszlą stanowi cokół jako taki, na którym wznosi się samotnie nasz Szermierz, to jednak zauważmy, że stoi on wprost na małej kolistej podstawie, wynurzającej się ze studziennego dna muszli dźwiganej na ramionach i głowach, jak już to zaznaczyliśmy, przez szczególnie pracowite kobiece postacie. W prawej ręce Szermierz dzierży szpadę. Szpada łagodnym łukiem opuszcza się w dół i jej koniec wspiera się na podbiciu prawej stopy Szermierza, która o pół kroku wysunięta jest przed lewą. Ten prosty gest opuszczonej w dół szpady nie świadczy bynajmniej o wojowniczych zamiarach Szermierza Wolności. Co się tyczy dłoni lekko ugiętej w ramieniu jego drugiej ręki, to spoczywa ona na lewym biodrze. Natomiast jego głowa nieco odchylona w prawo zarazem skłania się ku ziemi, tak że Szermierz ze swej pokaźnej wysokości zdaje się patrzeć pogodnie i przyjaźnie w dół na nazbyt może często zagonionych przechodniów oraz dużo bardziej beztroskich spacerowiczów.

Być może zainteresuje państwa, że w kronikach miasta zachowała się przepowiednia, wedle której uśpiona męskość naszego Szermierza obudzi się pewnego dnia, nabierze mocy i powstanie. Podług tychże pradawnych przekazów to bezprzykładne przebudzenie się męskości i zryw do lotu będą miały miejsce owego dnia, w którym wielkiej urody i powabu uczona białogłowa ukończy uniwersytet jako dziewica.

Tyle prastara legenda.

Aliści późniejsze czasy i wiążąca się z tą legendą-przepowiednią historia uniwersytetu nastręczają pewną nierozwiązaną zagadkę. Jak niektórzy z państwa wiedzą zapewne, jedną ze znakomitych studentek wrocławskiej Alma Mater była późniejsza uczennica i asystentka Husserla, a jeszcze w późniejszym czasie zakonnica karmelitanka, niemiecka Żydówka, która w wieku trzydziestu lat porzuciła relatywną prawdę filozoficzną na rzecz prawdy objawionej i przyjęła chrzest w Kościele katolickim. Mamy tu oczywiście na myśli wielką duchem i umysłem, jak też niebagatelnej urody uczoną białogłowę, Edytę Stein. Wydaje się zatem, że chociażby tylko w tym jednym przypadku (choć cnotliwych niewiast na przestrzeni dziejów było więcej), intrygująca przepowiednia winna się była już kiedyś spełnić. Ale czy rzeczywiście tak było?

Tajemnica polega na tym, iż kroniki zgodnie milczą co do owego jakże prawdopodobnego, choć jedynie domniemanego, zrywu męskości naszego Szermierza za przyczyną urodziwej i cnotliwej Edyty Stein. A przecież okazji ku temu chyba nie brakowało, kiedy to piękna, mądra i rozważna Edyta, dziś święta Teresa Benedykta od Krzyża, pobierając nauki na miejscowym uniwersytecie, prawie codziennie w latach swej młodości musiała przechodzić tuż obok i niemal ocierać się o przystojnego i milczącego Szermierza Wolności…

 

 

(Uwaga: Ze względu na szczególnie delikatną materię stosunków polsko-żydowskich, jak i ich wciąż dużą drażliwość zaleca się, by w czasie oprowadzania wycieczek z Izraela całkowicie pomijać epizod z Edytą Stein, jako że mógłby on wywołać falę niesłusznych posądzeń polskich przewodników o ich programowy antysemityzm!).

List do Agi Ag eSz

Droga Ago,

wczoraj późnym wieczorem obejrzałem nowe zdjęcie, które zamieściłaś na swoim fotoblogu, i przeczytałem najnowsze Twoje teksty. Zdjęcie jest bardzo piękne, z gatunku czarno-białych, i wyglądasz na nim nader korzystnie, chociaż masz mocno wyszczuploną twarz. Ale jak Ty to robisz, że na każdym zdjęciu jesteś inna? Gdyby nie wiedzieć, można by wręcz pomyśleć, że to nie ta sama osoba. Już doprawdy nie wiem, jaki jest Twój prawdziwy wizerunek? Jak Cię poznałem przed dwoma miesiącami, miałaś twarz wyraźnie pełniejszą. Czy może nie jesz nic ostatnio? No, to nie byłoby rozsądne…

Twoje nowe teksty poetyckie poruszyły mnie, choć muszę przyznać, że nie w pełni chwytam sens, nie do końca rozumiem ich wymowę w aspekcie społecznym. Jednak wszystko to staje się nieważne teraz, kiedy… No właśnie! Istotne, prawdziwe znaczenie zyskuje fakt, że coś, co podejrzewałem u Ciebie od jakiegoś już czasu i co mnie dręczyło, Ty w jednoznacznych, autotematycznych wypowiedziach na swojej stronie internetowej ostatecznie potwierdziłaś. Z bólem o tym myślę i piszę. W jednej chwili świat mojej niedawnej iluzji roztrzaskał się w zderzeniu z nową rzeczywistością tym dotkliwszą, że już nie wyobrażeniową, ale realną. Dławi mnie pustka, przepełnia samotność i w tej złej godzinie nie mogę sobie znaleźć miejsca. Rana jest zbyt świeża. W ostatnią noc prawie nie spałem. Kiedy nad ranem na krótko zmrużyłem oczy, miałem dziwny sen. Był to bardzo zły sen. W paru słowach można go streścić tak oto:

Na dziedzińcu średniowiecznego zamku, gdzie zasiadł na tronie król z królową i młodą księżniczką u boku, zgromadziło się licznie najprzedniejsze rycerstwo z całego księstwa, wraz z nimi damy dworu, w dalszej kolejności sługi i służki oraz mieszczanie. W tak doborowym towarzystwie odbywał się bowiem pewien szczególny konkurs poetycki. Był otwarty. Mógł więc do niego przystąpić każdy, kto chciał się ubiegać o rękę pięknej księżniczki i umiał zręcznie układać wiersze. Piękną księżniczką byłaś Ty, Agesz. Swoimi dziewczęcymi wdziękami miałaś obdarzyć tego szczęśliwca, który napisze najpiękniejszy wiersz i zwycięży w konkursie. Ja byłem młodym rycerzem z konnicy królewskiej i w wolnym czasie od zbrojnych potyczek pisałem wiersze sobie a muzom. Znałem Cię jedynie z widzenia. Upajałem się widokiem, gdy czasem wyjrzałaś przez okno swojej zamkowej komnaty lub przemknęłaś lekko niczym zjawa przez dziedziniec, znikając w cieniu krużganków. Ale czyż mogłem wtedy patrzeć na ów cud natury obojętnie?

Byłem żądny przygód, dzielny i nieustraszony, przede mną zarysowała się jedyna w swoim rodzaju szansa, stanąłem więc ochoczo do konkursu.

Do oceniania poezji owych kandydatów do ręki pięknej księżniczki powołano sześcioosobowe jury. Ponieważ w księstwie panowała znaczna swoboda obyczajów, niekiedy posuwająca się wręcz do rozwiązłości, jednocześnie dość powszechnie dawano wyraz opinii, że własną orientację seksualną można sobie dowolnie wybierać w zależności od chwilowego kaprysu, w dodatku nad księstwem unosił się swoisty duch demokracji, zadbano więc o to, aby przekrój osobowy jury odzwierciedlał różne orientacje seksualne, by nie powiedzieć dewiacje. Krótko mówiąc, w skład tego sześcioosobowego hetero-lesbo-gejowskiego ciała wchodzili kobieta i mężczyzna, oboje heteroseksualni, następnie dwie lesbijki oraz dwóch gejów.

Jeśli spojrzeć na całe widowisko bezstronnym okiem, to prócz wolności i demokracji zapanował w księstwie jakiś imperatyw błazeńskich konieczności, czyniący z króla i jego poddanych, w szczególności uczestników konkursu i widzów, bezwolne marionetki, choćby im się wydawało, jacy to są niezależni, wolni i postępowi.

Rezultat był taki, że w tym dziwnym, na wpół onirycznym i niemającym precedensu konkursie, ni mniej, ni więcej, tylko zwyciężyła jakaś młoda lesbijka.

Nie zdołał pomniejszyć bólu, ani nie osłodził goryczy mojej przegranej fakt, że mnie, młodemu rycerzowi i poecie, za wiersz, w tym osobliwym konkursie, przyznano „zaszczytne drugie miejsce”. Cóż rycerzowi z tego, gdy piękna księżniczka wymknęła mu się z rąk i odtąd miała należeć do lesby.

 

Żegnaj, Ago Ag eSz,

 

Erlend M.

 

PS. W postscriptum listu załączam Ci dwa nowe wiersze. Mam nadzieję, że Ci się spodobają.

fotografia

 

na ekranie monitora

twoja podobizna

artystyczna fotografia

którą wykonałaś sama

 

dziś dla mnie nie pora

bym się szkolił w „izmach”

różnych i dociekał czy mafia

sycylijska to kinowa fama

czy prawdziwy dramat

wielu

dozgonnie związanych

honoru splamionego

węzłem

i szukających

zemsty krwawej

 

kiedy

krzykliwa natrętna reklama

kusi wciąż formułami

dwa w jednym

trzy w jednym

na fotografii artystycznej

w bliźniaczym ujęciu

skupiona powaga

malująca się

na twarzy pięknej

i cała rozsnuta

na kierunkach rozbieżnych

dwóch

bo tyś jedna w dwu

wcieleniach

i jakże nieskończenie droga

podwójność

 

na pierwszy rzut

oka –

zwierciadlane odbicie

gdy niepodzielna ty

w podwójnym wizerunku

na każdym z dwu

kierunków ukazujesz

raz policzek lewy

raz prawy

 

czy tak dla zabawy

czy raczej

ta twarz z fotografii

dziś

na monitora ekranie

w artystycznej wizji

niesie przesłanie

twoje

o dwoistości

każdego ja

 

takie jest zdanie

moje

bo choć

jawisz się ta sama

to zarazem inna

tak w swym spojrzeniu

jak i wyrazie

w tym swoim własnym

podwójnym obrazie

Dwa zdarzenia

Nie wydaje mi się, aby te dwa zdarzenia łączyła jakaś szczególna więź. To, że oba przytrafiły się mnie i zaszły kolejno w czasie dwu ostatnich dni czerwca, ma jedynie ograniczone znaczenie. Ponadto same zdarzenia nie są bynajmniej niczym nadzwyczajnym: ot dwie mało efektowne czy też dość błahe scenki. A jednak nie mogę pozbyć się myśli, że mimo wszystko łączy je coś osobliwego i trudnego do nazwania.

Dwudziestego dziewiątego czerwca była niedziela. W niedzielę zazwyczaj nie wychodzę z domu. Nie jest to może niezłomna zasada wykluczająca jakiekolwiek odstępstwo od uświęconego zwyczaju, niemniej wystarczająco wyraźna norma, od dłuższego czasu porządkująca moje życie osobiste. Utrwaliła się trochę niezależnie od mojej woli, podczas długiego procesu podejmowanego na wpół świadomie w oparciu o metodę prób i błędów, i dziś, jak się zdaje, jest obyczajem najlepiej godzącym mnie z nie do końca przyjaznym otoczeniem. Niezobowiązująca i antropocentryczna niezawisłość domowego zacisza, że tak to uczenie ujmę, w przeciwieństwie do oficjalnej odświętnej atmosfery niedzielnego dnia na ulicach, lepiej służy mojemu samopoczuciu. Ale w tę ostatnią niedzielę czerwca wyszedłem z domu. Skłoniła mnie do tego konieczność wysłania z jakiejś czynnej poczty dość pilnego listu. W gruncie rzeczy w rachubę wchodziła dyżurująca w dni świąteczne poczta przy Dworcu Głównym, bądź też druga, znajdująca się w Rynku. Poczta dworcowa do niedawna jeszcze pozostawała w remoncie i mimo że nie miałem pewności, że już funkcjonuje, udałem się prosto na dworzec, ponieważ chciałem przy okazji zerknąć na rozkład jazdy pociągów, jako że czekała mnie w najbliższych dniach krótka podróż, wiążąca się właśnie z wysyłanym listem. Droga na dworzec okazała się podwójnie korzystna, bowiem prócz zaspokojonej ciekawości co do kursu pociągów w interesującym mnie kierunku udało mi się również nadać swój list na odnowionej poczcie, jaśniejącej wszystkimi odcieniami bieli, szmaragdu i atramentu.

Jeśli już przymuszony okolicznościami wyszedłem w niedzielę do miasta, po wysłaniu listu postanowiłem nie wracać natychmiast do domu. Nie miałem na widoku jakichś niecierpiących zwłoki zajęć. Niedziela jest bądź co bądź dniem świątecznym, wolnym od pracy. Do spaceru zachęciła mnie ponadto piękna słoneczna pogoda. Skierowałem się w stronę Rynku. Lubię tamte ulice, place, dobrze znane mi miejsca, i związane z nimi wspomnienia. Te, nie są zresztą wspomnieniami świeżymi czy nawet sprzed kilku lat, są jeszcze odleglejsze, sięgają bowiem moich czasów studenckich. Jeśli miałbym je tu jakoś przybliżyć – ponieważ tego tematu w niniejszych zapiskach już więcej nie poruszę – to powiedziałbym krótko, że dotyczą pewnej dotąd niezapomnianej uczennicy z tamtego czasu i tamtejszego liceum przy obecnym placu Dominikańskim. Pierwotnie był to plac Dzierżyńskiego.

Dziś nie sposób nie dostrzec, że przez minione lata rozległy Rynek wraz z zabytkowymi kamieniczkami i gotyckim ratuszem pośrodku, jak i zalane słońcem dookolne uliczki jeszcze bardziej wypiękniały. Zmieniło się też wiele w charakterze tego miejsca. W tamtych latach, kiedy byłem studentem, przez Rynek przejeżdżały tramwaje. Już od dawna tamtędy nie jeżdżą. Ale nie o tym chciałem mówić. Wraz z upływającym czasem zmiany nabierały tempa i szczególnie w ostatnim roku wydarzyło się wiele, kiedy miasto zmieniając oblicze stroiło się w najkosztowniejsze szaty, by w ten sposób godnie przyjąć, a następnie blisko tydzień gościć uczestników absolutnie specjalnego kongresu, mianowicie eucharystycznego, który już na zakończenie miała zwieńczyć wizyta samego papieża Jana Pawła Drugiego.

Idąc od dworca, do Rynku podążałem ulicami księży Hugona Kołłątaja i Piotra Skargi, by następnie z placu Dominikańskiego wejść w ulicę Oławską prowadzącą wprost do celu.

Nie byłem w Rynku od dłuższego czasu, więc natychmiast rzuciło mi się w oczy, że po stronie sukiennic wyrosła jakby spod ziemi prostokątna, stylizowana fontanna. Unikając form kolistych nawiązywała, jak się zdaje, do szerokiego planu architektonicznego sukiennic. W swym obrębie gęsto naszpikowana pionowymi płaszczyznami w postaci tafli z przezroczystego materiału, być może pleksiglasu, przypominała o nowoczesności. Jasny dzień sprawiał, że pod skrzącymi się wesoło promieniami słońca, w srebrzystej chmurze rozpylonego deszczu, wytwarzanego przez baterię wodotrysków, rozsnuwała się wokół iście bajeczna tęcza.

Poczta w Rynku tego dnia również urzędowała, ale to mnie już nie interesowało. Przystanąłem na rogu Sukiennic, tym z widokiem na ulicę Świętego Mikołaja, chcąc przez chwilę wznieść oczy i popatrzeć na imponującą wieżę zabytkowego kościoła garnizonowego. Odrestaurowano go stosunkowo niedawno, po dotkliwym pożarze przed dwudziestu laty.

Z Rynku wszedłem w ulicę Świdnicką. Chciałem przejść koło tamtejszych księgarń. Nęcą mnie wszystkie tego typu miejsca i mam zwyczaj choćby spojrzeć na witrynę każdej nadarzającej się księgarni. Ten mało pożyteczny obyczaj pozostał mi jeszcze z tamtego dość pomyślnego okresu w moim życiu, kiedy cieszyłem się jakim takim szacunkiem u ludzi. Ostatecznie straciłem go mniej więcej w tym samym czasie, w którym rozwiodła się ze mną żona. Było to przed kilkoma laty. Od samego początku małżeństwo nie było udane, chociaż, zachowując obyczaj i nie gwałcąc zasady wolnego wyboru, zawarte zostało w przytomności świadków oraz przede wszystkim samych zainteresowanych, i stosownie do powyższego uprawomocnione odpowiednim aktem notarialnym. Żona miała na imię Jadwiga, ale zwykle zwracałem się do niej Jaga. Niekiedy Jadzia albo Jadźka. Jeszcze w okresie narzeczeństwa ofiarowała mi swoją czarno-białą fotografię. Na odwrocie napisała:

 

Na pamiątkę

dozgonnej miłości

Longinowi – Jaćka

 

Cóż poradzić. Śmierć nie wybiera. Dozgonna miłość umarła przed czasem. Zresztą ja o niej też już dawno zapomniałem. Nie przywiązywała wagi do ortografii i była zagorzałą, nieprzejednaną fanką rytmów marszowych. Dobrze, że nie mieliśmy dzieci, bo z pewnością nawet córkę wychowałaby na żołnierza. Kiedyś, a było to parę miesięcy po naszym rozwodzie, spotkałem w mieście jedną z jej dobrych przyjaciółek. Zapytałem ją wprost, czy nie wie czasem, dlaczego Jadźka rozwiodła się ze mną. Rozejrzała się na boki, jakby sprawdzając, czy przypadkiem nie ma w pobliżu kogoś ze znajomych, i z niejakim namysłem odrzekła: „Jak by to powiedzieć? Skarżyła mi się kiedyś w kasynie na ciebie. To było jeszcze przed waszym rozwodem. Miała wtedy jakieś pretensje, że nie dbasz o dom i w ogóle, że kiedy w żyrandolu przepali się żarówka, to trzeba wzywać elektryka, bo nie chce ci się wejść na taboret i wymienić na nową. Tak mówiła. Nie trzymają mi się głowy cudze sprawy i kłopoty, co mnie to zresztą może obchodzić, ale na wszelki wypadek zapisałam sobie gdzieś na kartce, co wtedy powiedziała”. I po chwili wygrzebała z czarnej lśniącej torebki przewieszonej przez ramię, złożony na czworo, mocno wytarty mały karteluszek. Po czym rozwinęła go i podała mi do przeczytania:

 

nie wyprowadzał Nadira

nie sprzątał mieszkania

nic tylko

czytał książki

był agresywny

że bałam się z nim spać

 

„A tak między nami mówiąc – podjęła zniżając głos na znak, że dzieli się ze mną swoją poufną wiadomością, gdy z wolna składałem na czworo przydatny karteluszek, zamierzając go tym samym zwrócić mojej rozmówczyni – przewróciło się jej w głowie, odkąd poszła pracować do sztabu”.

Gdy wyłoniłem się z przejścia podziemnego na ulicy Świdnickiej, przy Księgarni Dolnośląskiej dostrzegłem z oddali gęsty tłum ludzi zdających się formować długą kolejkę. Zaintrygowało mnie to dość mocno, bowiem już od dawna odzwyczailiśmy się wszyscy od podobnych obrazków. Podchodząc bliżej zorientowałem się, że osobliwa kolejka ustawiła się do otwartej właśnie księgarni, co zresztą nie rozproszyło mojego zdziwienia. I wciąż zadawałem sobie pytanie, skąd dziś u licha taka nadzwyczajna kolejka?

Jednocześnie nie uszło mojej uwagi, że jakkolwiek z mojej skróconej perspektywy trudno byłoby z całą mocą orzec, że sążnista kolejka powoli przesuwa się do przodu, to jednak stojący w niej ludzie musieli być obsługiwani, bowiem ze środka czynnej księgarni raz po raz wyłaniały się z wolna pojedyncze osoby. W pewnej chwili, gdy już się zbliżyłem do szeroko rozpostartych drzwi, wyszła z księgarni młoda dziewczyna, trzymając w ręku świeżo zakupioną książkę. Wówczas nie myślałem o tym, jednak dziś, kilka dni po zdarzeniu, przypuszczam, że mogła mieć najwyżej dwadzieścia dwa, może trzy lata. Przystanąłem, i ją pierwszą ośmieliłem się zaczepić, by tym samym zapytać:

– Przepraszam panią, za czym ta kolejka?

– Szymborska jest właśnie… – odpowiedziała dziewczyna.

Stałem jak wryty i w dalszym ciągu nie rozumiałem całej sytuacji. To sprawiło, że dziewczyna również jakby znieruchomiała i nie próbowała postąpić choćby jeden krok naprzód. Jakbym ją przykuł swym wzrokiem do miejsca. Patrzyłem na nią niezaspokojony w swojej ciekawości i wciąż jakby oczekując prawdziwego wyjaśnienia. Musiałem mieć przy tym dość niemądry wyraz twarzy, bo dziewczyna w końcu zapytała z niedowierzaniem:

– Co, nie wie pan, kto to jest?

– Nie, no, wiem – wyjąkałem niepewnie – ale żeby za książką…

I w tym samym momencie, gdy wypowiedziałem te słowa, doznałem olśnienia i prawie wykrzyknąłem:

– Ach rozumiem, Szymborska jest w księgarni osobiście…

– No, przecież mówiłam to panu od razu – odrzekła dziewczyna śmiejąc się, i ruszyła w swoją stronę.

Nie ustawiłem się w kolejce do pani Szymborskiej i spod Księgarni Dolnośląskiej udałem się w kierunku domu. Jak na dzień niedzielny, to i tak dużo pochodziłem i zdziałałem.

 

Drugie zdarzenie miało miejsce następnego dnia, w poniedziałek. Włożyłem do kieszeni trochę większą sumę pieniędzy i zaraz po dziesiątej pojechałem tramwajem do Starego Miasta. Majaczyła mi wciąż w głowie Księgarnia Dolnośląska. Nie spodziewałem się tam zastać Wisławy Szymborskiej, niemniej jednak kusiło mnie, by zobaczyć na miejscu jakieś świeże ślady po wizycie poetki z poprzedniego dnia.

Istotnie. W księgarni spostrzegłem, obok Lektur nadobowiązkowych, bardzo pięknie wydane dwujęzyczne wybory jej poezji, przygotowane w trzech różnych zestawach. W każdym z tych trzech wyborów po jednej stronie książki oryginalna wersja polska wierszy, a z drugiej angielska, niemiecka bądź francuska. Odpowiednio do tego jeden z wyborów nosił tytuły: Nic dwa razy – Nothing Twice, drugi: Sto wierszy – Sto pociech – Hundert Gedichte – Hundert Freuden, wreszcie trzeci: O śmierci bez przesady – De la mort sans exagerer. Obejrzałem każdy z nich i kupiłem Nothing Twice, czyli Nic dwa razy.

(Nie zdołałem dzień wcześniej dostrzec, który z trzech dwujęzycznych wyborów kupiła tamta młoda dziewczyna, prawdopodobnie studentka i, korzystając z obecności poetki, ozdobiła swój egzemplarz jej bezcennym autografem).

Opuściłem księgarnię i skierowałem się w stronę rzeki. Nic mnie nie goniło (mój dzień pracy miał się rozpocząć dopiero wieczorem i skończyć późno w nocy), więc na nadbrzeżnym kamiennym bulwarze, ciągnącym się wzdłuż rzeki, chciałem usiąść na jakiejś ławce i spokojnie przejrzeć dopiero co nabytą książkę. Tym bardziej że od rana był piękny słoneczny dzień. Wiersze Szymborskiej w większości oczywiście znałem z różnych wcześniejszych wydań. W swojej domowej bibliotece miałem już przynajmniej jeden obszerny wybór jej poezji. Nie pierwszy raz też się zdarzyło, że swoim nowym zakupem zdublowałem posiadaną już książkę. Przynajmniej w sensie nagiej treści. Bo liczy się również szata graficzna poszczególnych wydań. Rozumie to doskonale każdy bibliofil. Gdybym kiedyś zadał sobie trud i spróbował zebrać w jednym miejscu wszystkie swoje zdublowane książki, to podejrzewam, z odrobiną niepokoju, że wyrósłby z tego wcale pokaźny stos. Ktoś mógłby powiedzieć: Tylko wziąć i podpalić! Zwłaszcza że niektóre tomy byłyby dublowane parokrotnie. A więc w jakimś sensie nieprzydatne i tylko niepotrzebnie zajmujące miejsce. Moich bezimiennych przyjaciół chcę tą drogą uspokoić, że u podstaw mojej chorobliwej rozrzutności nie leży jednak przykra, niebezpieczna amnezja. Przynajmniej na razie. Ale z drugiej strony wiem, że wszystko jeszcze przede mną, jak chodzi szczególnie o rzeczy przykre…

Chociaż półki z książkami przesłaniają do ostatka ściany mojego pokoju (ktoś z moich znajomych wyraził się, że przynajmniej nie widać, że są brudne), a część regałów przegradza pokój, podobnie jak to ma miejsce w pomieszczeniach bibliotecznych, pamiętam niemal o każdej z nich. I jeśli ciągle mi się zdarza, że jakąś, która mi się szczególnie podoba, dubluję w kolejnych jej wydaniach, to raczej dlatego, że nie potrafię przejść obojętnie obok coraz atrakcyjniejszych pod względem edytorskim wznowień, jak również ulegam niekiedy jeszcze daremnemu złudzeniu, że spotkam kiedyś kogoś, komu się one na coś przydadzą.

Na ulicy Grodzkiej podeszła nagle do mnie jakaś młoda dziewczyna. Nie była sama. Szła z naprzeciwka ze starszą od siebie osobą. Była to kobieta. Zanim dziewczyna zbliżyła się do mnie, najpierw przyspieszając kroku oderwała się od towarzyszącej jej kobiety, zostawiając ją kilka kroków z tyłu. Kiedy już stanęła całkiem blisko (kobieta tymczasem przystanęła trochę dalej z boku), z ujmującą grzecznością zapytała:

– Bardzo przepraszam, czy mógłby mnie pan poinformować, jak dojść do gmachu Filologii Polskiej?

(Dopiero później uświadomiłem sobie w pełni, że tamto jej wybiegnięcie naprzeciw, zanim przystanęła przede mną i zapytała o drogę, było wyrazem uprzejmego szacunku, który na wpół świadomie pragnęła w tym geście okazać zaczepianemu na ulicy przechodniowi, którym całkiem przypadkowo okazałem się akurat ja).

Naturalnie wskazałem natychmiast kierunek, nie było najmniejszego kłopotu, droga była prosta. Gdy dziewczyna z tą samą zniewalającą uprzejmością dziękowała za pokazanie drogi, do podziękowań dołączyła się również stojąca obok kobieta. Podziękowania tak tej starszej, jak i młodszej były nad wyraz miłe, choć jednocześnie jakby nieco przesadne w stosunku do wyświadczonej uprzejmości z mojej strony.

Kiedy już poszły we wskazanym kierunku, miałem czas, by spróbować lepiej zrozumieć niewiele skądinąd znaczące zdarzenie. No tak – zacząłem roztrząsać w myślach – jest właśnie sam koniec czerwca, jutro już lipiec. Pora zatem egzaminów na wyższe uczelnie. Ta bardzo młoda dziewczyna – to tegoroczna maturzystka. Towarzysząca jej kobieta – to jej matka. Obie przyjechały ani chybi z prowincji. Świadczyła o tym nieznajomość miasta i to jakieś jakby zagubienie i niełatwa do nazwania niepewność tych ludzi oraz ich uprzedzająca grzeczność i może odrobinę nadmierna uprzejmość. Skromna, dyskretnie towarzysząca i troszcząca się matka będzie teraz swojej rozgorączkowanej córce dodawać otuchy w czasie egzaminacyjnych zmagań…

Szedłem przed siebie, a myśli same cisnęły się do głowy, że ja kiedyś również przybyłem z głębokiej prowincji do tego właśnie miasta na podobne egzaminy. Moja matka też, na ile mogła i pozwoliły jej obowiązki, towarzyszyła mi kawałek w podróży do wielkiego miasta. Jadąc wraz ze mną, odprowadziła mnie aż do stacji w N., gdzie uczęszczałem do liceum i zdałem właśnie maturę. Tam miałem się przesiąść na pociąg zmierzający do metropolii. Mój Boże! A ile potem w ciągu tych lat, które miały nadejść, było nadziei, rozczarowań, klęsk… Ale dajmy temu spokój. Zgodnie z porządkiem rzeczy, przyszłość należy do młodych. I niech tak zostanie.

Natomiast czy dwa odrębne zdarzenia, które co dopiero opisałem, choć tak blisko sąsiadujące ze sobą w czasie, że nieomal bliźniacze, rzeczywiście łączy coś szczególnego?

Niech Czytelnik sam osądzi.