Agnes Grey - Brontë Anne - ebook + audiobook

Agnes Grey ebook i audiobook

Brontë Anne

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zmartwiona sytuacją finansową rodziny, a jednocześnie motywowana pragnieniem poszerzenia własnych horyzontów, młodziutka Agnes Grey postanawia zostać guwernantką. Przepełnia ją nadzieja i przekonanie, że wystarczy jej pamiętać siebie taką, jaką była w wieku swoich podopiecznych, by zdobyć ich zaufanie i przyjaźń. Jednak dzieci, którymi przyjdzie jej się zajmować okażą się niezwykle rozpieszczone i niesforne, a pracodawcy wymagający, wyniośli i nieprzyjemni. Czy objęcie posady u innej rodziny przyniesie tytułowej bohaterce choć odrobinę szczęścia? A może nawet spotka miłość życia?

Agnes Grey to powieść inspirowana prawdziwymi przeżyciami Anne Bront?, pokazująca determinację kobiety, by zdobyć wykształcenie i pracę oraz by uzyskać niezależność, a jednocześnie demaskująca prawdę o trudach, samotności i upokorzeniach doświadczanych przez guwernantki – przedstawicielki jedynej profesji, której podjąć się mogła szanowana niezamężna kobieta w dziewiętnastowiecznej Anglii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 41 min

Lektor: Katarzyna Gałązka
Oceny
3,8 (100 ocen)
22
42
33
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JudytaB90

Całkiem niezła

To chyba dobry przykład klasyki, która się starzeje w niezbyt atrakcyjny sposób ;)
00
kar17

Z braku laku…

bardzo prosta, przewidywalna, nie podobała mi się
00
madzia935

Dobrze spędzony czas

Warta przeczytania
00

Popularność




ANNE BRONTË

AGNES GREY

przekład:

Tytuł oryginału: Agnes Grey

Copyright © 2012, MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-117-2

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Korekta: Michał Borun

Skład: Jacek Antoniuk

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Rozdział I

Plebania

Każda prawdziwa historia kryje w sobie jakąś naukę. Jednak zdarzają się takie, w których ów klejnot niełatwo jest odnaleźć, a gdy nam się to wreszcie udaje, nasze znalezisko okazuje się być rozmiarów doprawdy błahych: niczym uschnięte, skurczone jądro orzecha stanowiące marną nagrodę za wysiłek włożony w rozłupanie chroniącej je skorupki. Czy podobnie będzie w przypadku mojej historii, niepodobna powiedzieć; choć nieraz myślę, że niektórym może ona przynieść jaki pożytek, a innym dostarczyć przyjemności. Jednak w tej kwestii osąd pozostawiam światu. Pod osłoną swojej anonimowości, upływu lat i kilku fikcyjnych nazwisk nie mam się czego lękać i mogę odważnie i uczciwie przedstawić tutaj Czytelnikowi fakty, których nie wyjawiłabym nawet najserdeczniejszemu przyjacielowi.

Ojciec mój był duchownym na północy Anglii. Cieszył się zasłużonym szacunkiem wszystkich tych, którzy go znali i w swych młodszych latach prowadził całkiem dostatnie życie dzięki dochodom płynącym z niewielkiego beneficjum oraz z jego własnego, skromnego majątku. Moja matka – córka ziemskiego pana i kobieta silnego charakteru – wyszła za ojca wbrew życzeniom swoich najbliższych. Na próżno powtarzano jej, że jako żona ubogiego pastora nie będzie mogła trzymać powozu ani osobistej służącej i że trzeba jej będzie wyrzec się wszystkich tych przyjemności i zbytków, które towarzyszą zamożności i do których jest tak bardzo nawykła. Ona jednak odpowiadała na to, że powóz i osobista służąca to doprawdy znakomite udogodnienia, ale dziękować Bogu posiada nogi, które zaniosą ją wszędzie tam, dokąd będzie potrzebowała dotrzeć, oraz ręce, którymi sama będzie mogła sobie usługiwać. I choć eleganckiemu domowi i rozległym ogrodom nie sposób odmówić wspaniałości, wolałaby mieszkać z Richardem Greyem w krytej strzechą chacie niż z jakimkolwiek innym mężczyzną w pałacu.

Uznawszy wreszcie, iż na nic nie zdadzą się kolejne argumenty, dziadek mój oznajmił zakochanym, że jeśli mają na to ochotę, mogą się pobrać, jednak tym samym jego córka zrzeknie się prawa do całego swojego posagu. Spodziewał się, że w ten sposób ostudzi zapał obydwojga, ale bardzo się pomylił. Ojciec zbyt dobrze znał wartość mojej matki, by nie wiedzieć, że sama w sobie jest cennym posagiem i jeśli tylko zgodziłaby się ozdobić swoją osobą wnętrze jego domu, gotowy był przystać na każde warunki. Ona zaś ze swojej strony wolałaby podjąć się pracy fizycznej niż pozwolić na to, by rozdzielono ją z człowiekiem, którego kochała, któremu pragnęła dać szczęście i z którym w głębi serca i duszy już czuła się jednością. Zatem posag matki powiększył kiesę jej mądrzejszej siostry, która wyszła była za zamożnego nababa[1], natomiast ona sama, ku zdumieniu i żalowi wszystkich swoich bliskich i znajomych, pogrzebała się żywcem pod dachem skromnej, wiejskiej plebanii stojącej pośród wzniesień hrabstwa X. Jednak, mimo że matka była osobą nieugiętego charakteru, a ojciec z kolei charakter miał chwiejny, można by przeszukać całą Anglię wzdłuż i wszerz i nie znaleźć zgodniejszego i szczęśliwszego od nich małżeństwa.

Z sześciorga dzieci tylko moja siostra Mary i ja przetrwałyśmy niebezpieczeństwa wieku niemowlęcego. Ponieważ byłam od niej młodsza o pięć czy sześć lat, zawsze uchodziłam za dziecko i beniaminka rodziny. Ojciec, matka i siostra wspólnymi siłami robili co mogli, by mnie rozpieścić – nie za pomocą niemądrej pobłażliwości, za sprawą której mogłabym stać się marudna i niesforna, lecz poprzez nieustanne okazywanie mi dobroci, które uczyniło ze mnie osobę bezradną, niesamodzielną i niezdolną do zmagania się z życiowymi troskami i przeciwnościami losu.

Mary i ja dorastałyśmy w niemal zupełnym odosobnieniu. Matka nasza, będąc zarazem kobietą utalentowaną, oczytaną i nieskorą do trwania w bezczynności, wzięła na siebie cały obowiązek naszego kształcenia – z wyjątkiem łaciny, której nauczał nas ojciec. Stąd nigdy nawet nie chodziłyśmy do szkoły. I ponieważ w sąsiedztwie nie mieszkał nikt z towarzystwa, nasze kontakty ze światem ograniczały się do okazjonalnych, wytwornych spotkań przy herbacie z ważniejszymi przedstawicielami okolicznego farmerstwa i kupiectwa. To dzięki owym spotkaniom nie przylgnęła do nas opinia dumnych i niechętnych sąsiadom. Prócz tego raz do roku składaliśmy wizytę u dziadka po mieczu, gdzie on sam, nasza dobrotliwa babcia, niezamężna cioteczka oraz kilkoro starszych dżentelmenów i dam byli jedynymi osobami, z którymi się widywałyśmy. Niekiedy matka umilała nam czas opowieściami i anegdotami ze swej młodości, które bawiąc nas niezwykle, jednocześnie często budziły – przynajmniej we mnie – nieuchwytne i potajemne pragnienie poznania większego fragmentu świata.

Choć wyobrażałam sobie, że matka musiała być w owych czasach nader szczęśliwa, nigdy nie zdawała się tęsknić za przeszłością. Jednakże ojciec, nie będąc z natury ani stoikiem, ani optymistą, często nadmiernie zadręczał się, rozpamiętując wyrzeczenia, na które przez wzgląd na niego zdecydowała się jego najdroższa żona i bezustannie snuł plany mające na celu powiększyć jego niewielki majątek i poprawić nasze warunki bytowe. Na próżno matka zapewniała go, że jest całkowicie zadowolona i że jeśli tylko uda mu się odłożyć co nieco dla dzieci, to zarówno teraz, jak i w przyszłości żadnemu z nas nigdy niczego nie będzie brakowało. Jednak oszczędność nie była najmocniejszą stroną ojca: co prawda, nie popadał w długi (w każdym razie nasza matka pilnowała, by tego nie robił), ale kiedy dysponował jakąś sumą pieniędzy, od razu ją wydawał. Lubił dbać o to, ażeby w domu nie brakowało wygód, by jego żona i córki chodziły dobrze odziane i by miały służbę do pomocy. Na dodatek usposobiony był wielkodusznie i z upodobaniem pomagał biednym – stosownie do swoich możliwości, a zdaniem niektórych, czasem nawet ponad nie.

Wreszcie pewien życzliwy znajomy podsunął mu sposób, za pomocą którego od razu mógłby podwoić swój osobisty majątek, a potem stopniowo powiększyć go do niewypowiedzianych rozmiarów. Ów znajomy był kupcem – człowiekiem o przedsiębiorczym duchu i niewątpliwym talencie – którego działalność handlową obecnie ograniczał nieco brak kapitału, ale który mimo to wspaniałomyślnie zaproponował mojemu ojcu uczciwy udział w zyskach, jeśli tylko ten zdecydowałby się powierzyć mu swoje oszczędności. Obiecywał, że niezależnie od tego, jak duża będzie kwota, którą ojciec odda w jego ręce, zwróci mu się ona dwukrotnie. Niewielka ojcowizna została zatem niezwłocznie sprzedana i cała uzyskana w ten sposób suma pieniędzy przekazana sympatycznemu kupcowi, który równie niezwłocznie przystąpił do przygotowań do podróży i załadowywania swojego towaru na statek.

Zarówno ojciec, jak i my wszyscy byliśmy uradowani tymi rozjaśniającymi się widokami na przyszłość: na razie, co prawda, dysponowaliśmy jedynie skromnymi dochodami pochodzącymi z wikariatu, ale ojciec nie zdawał się sądzić, że trzeba nam skrupulatnie ograniczać wydatki. Toteż, posiadając otwarty kredyt w sklepie pana Jacksona, drugi u pana Smitha i trzeci u Hobsona, żyliśmy nawet wygodniej niż przedtem. I choć matka przekonywała, że rzeczą wskazaną byłoby zachować ostrożność, bowiem nasze nadzieje na zaznanie zamożności są mimo wszystko jeszcze niepewne, ojciec tym razem pozostał głuchy na wszelkie perswazje z jej strony.

Jakże radosne chwile pędziłyśmy wraz z Mary, siedząc przy kominku nad naszymi robótkami, błąkając się po przystrojonych wrzosem wzgórzach albo próżnując pod naszą płaczącą brzozą (jedynym wysokim drzewem, które rosło w naszym ogrodzie) i rozmawiając o czekającym nas szczęściu, o tym, co będziemy robili, co zobaczymy i co będziemy posiadali – podczas gdy jedyny fundament naszego rozmarzenia stanowiły nadzieje na bogactwo, które miało spłynąć na nas dzięki pomyślnemu wynikowi spekulacji zacnego kupca. Nasz ojciec niemal dorównywał nam w owej niepoprawności – z tą różnicą, że starał się stwarzać pozory żartobliwości, swoje świetlane wizje przyszłości wyrażając za pomocą dowcipnych uwag i drwin, które zdawały mi się zawsze niezwykle błyskotliwe i przyjemne. Nasza matka rada była widzieć go w tak pogodnym nastroju, ale mimo to nadal martwiła się, czy nie pokłada on w sprawie nazbyt dużych nadziei i raz nawet, gdy wychodziła z pokoju, usłyszałam wypowiedziane przez nią szeptem słowa: „Panie, spraw, by nie spotkało go rozczarowanie! Nie wiem, jak by je zniósł”.

Tymczasem właśnie rozczarowanie było pisane ojcu, i to gorzkie. Niczym grom z jasnego nieba spadła na nas wszystkich wiadomość, że statek, na pokładzie którego znajdował się cały nasz majątek uległ katastrofie i zatonął, a wraz z nim wszystkie towary, kilku członków załogi i sam nieszczęsny kupiec. Bardzo było mi go szkoda, szkoda mi było również naszych zbudowanych z piasku zamków; ale dzięki właściwym młodości zdolnościom przystosowawczym szybko przyszłam do siebie po owym wstrząsie.

Choć wizja bogactwa miała swój urok, widmo ubóstwa – zważywszy na to, jak bardzo niedoświadczoną byłam wówczas dziewczyną – nie napawała mnie trwogą. Prawdę mówiąc, istniało nawet coś ekscytującego w tym, że znaleźliśmy się w tak trudnym położeniu i że zdani jesteśmy na własną pomysłowość. Żałowałam tylko, że papa, mama i Mary nie myślą podobnie – wówczas, zamiast lamentować nad przeszłymi niepowodzeniami, moglibyśmy się wszyscy raźno zabrać za szukanie sposobu na zaradzenie im. I im cięższym poddawani bylibyśmy próbom, im większy cierpielibyśmy niedostatek, tym większa byłaby nasza radość z przetrwania tego drugiego i zapał do walki z tym pierwszym.

Mary nie lamentowała, ale nieustannie rozmyślała nad naszą niedolą i pogrążyła się w przygnębieniu, z którego w żaden sposób nie umiałam jej wyrwać. Nie udawało mi się sprawić, by tak jak ja dostrzegła jasne strony naszego położenia. Zresztą tak bardzo lękałam się bycia posądzoną o dziecinną niefrasobliwość albo o brak rozsądku, że pilnowałam się, by większość swoich pogodnych myśli zachowywać dla siebie – dobrze bowiem wiedziałam, że nikt ich nie doceni.

Myśli matki krążyły tylko wokół tego, jak pocieszyć ojca, spłacić długi i ograniczyć nasze wydatki do minimum; ojciec tymczasem całkowicie był przytłoczony klęską – jego zdrowie, siły i dusza ugięły się pod owym ciosem i nigdy już do końca się nie podniosły. Matka na próżno starała się dodać mu otuchy, na darmo odwoływała się do jego pobożności, odwagi i uczuć, które do nas żywił. To właśnie owe uczucia stanowiły źródło jego największej udręki: to przez wzgląd na nas tak bardzo chciał się wzbogacić, to pragnienie naszego dobra użyczyło blasku jego dawnym nadziejom i nadało tak okrutną gorycz jego obecnej rozpaczy. Zatracił się teraz w bezcelowym żalu, że nie usłuchał dobrych rad naszej matki, które przynajmniej uchroniłyby go przed jarzmem dodatkowych długów; bezustannie czynił sobie wyrzuty, że pozbawił ją godności, spokoju i dostatku dawnego życia, w zamian nakładając na nią brzemię znoju i trosk wiążących się z ubóstwem. Żółć i piołun zatruwały jego duszę, kiedy patrzył, jak ta wspaniała, wytworna kobieta, o której względy niegdyś zabiegało tak wielu przeobraża się w energiczną, gospodarną panią domu dniami i nocami pochłoniętą domowymi pracami i domowym budżetem. Skwapliwość, z jaką wykonywała owe obowiązki, pogoda ducha, z jaką znosiła przeciwności losu, dobroduszność, która powstrzymywała ją przed czynieniem ojcu nawet najdrobniejszych wymówek – wszystko to pomagało temu zmyślnemu samo-dręczycielowi w dalszym podsycaniu swoich cierpień. W ten sposób umysł jego pastwił się nad ciałem i targał jego nerwy, które z kolei pogłębiały udrękę umysłu. Z czasem owa wewnętrzna szamotanina poważnie nadwątliła zdrowie ojca, bowiem żadna z nas nie potrafiła go przekonać, że sytuacja nasza nie maluje się nawet w połowie tak czarno i przygnębiająco, jak podpowiada mu to jego niezdrowa wyobraźnia.

Sprzedany został nasz nieoceniony faeton i dorodny, silny kucyk zaprzęgowy, który jako nasz stary ulubieniec miał był dożyć swych dni w spokoju i nigdy nie trafić w obce ręce. Nasza mała wozownia oraz stajnia zostały wynajęte, zaś posługacz i sprawniejsza (i przeto droższa) z dwóch służących zostali odprawieni. Nasze odzienie było łatane, nicowane i cerowane do absolutnych granic przyzwoitości; nasze posiłki, dotąd i tak niewyszukane, teraz wyglądały skromniej niż kiedykolwiek (z wyjątkiem ulubionych potraw ojca). Niezwykle oszczędnie gospodarowaliśmy węglem na opał i świecami – z dwóch używanych dotychczas świec zadowolić musieliśmy się jedną, przy czym korzystaliśmy z niej tylko w razie prawdziwej konieczności; węgiel był starannie układany w na pół pustym palenisku, zwłaszcza wtedy, gdy ojciec przebywał poza domem, pełniąc swoje duszpasterskie obowiązki lub leżał w łóżku zmożony chorobą – wówczas to przesiadywałyśmy, trzymając stopy na kracie przed kominkiem, od czasu do czasu przegrzebując słabnący żar i sporadycznie dorzucając doń garstkę miału lub drobin węgla, by do reszty nie zgasł. Dywany w domu z czasem się wytarły i miały w sobie jeszcze więcej łat niż nasze ubrania. Ażeby zaoszczędzić na ogrodniku, Mary i ja wzięłyśmy na siebie obowiązek utrzymywania ogrodu w należytym porządku, natomiast wszystkie prace kuchenne i domowe, którym nie mogła łatwo podołać jedna służąca należały do mojej matki i siostry. Od czasu do czasu im w nich pomagałam, ale tylko trochę, bowiem choć w swoim własnym mniemaniu byłam już kobietą, one wciąż uważały mnie za dziecko. Zresztą matka, która podobnie jak większość rzutkich i zaradnych kobiet nie została obdarzona nazbyt rzutkimi i zaradnymi córkami, sama będąc pracowitą, nigdy nie odczuwała pokusy, by przekazywać swoje obowiązki w ręce innych. Zgoła przeciwnie: równie chętnie działała i myślała za innych, co za siebie i niezależnie od tego, jakie stało przed nią zadanie, zakładała niezmiennie, że nikt nie poradzi sobie z nim tak dobrze, jak ona. Toteż ilekroć oferowałam jej swoją pomoc, w odpowiedzi słyszałam zazwyczaj: „Nie, kochana, doprawdy nic tu po tobie. Pójdź i pomóż swojej siostrze. Albo zabierz ją na spacer, bo nie powinna spędzać tak wiele czasu w domu. Stanie się przez to wątła i przygaszona”.

– Mary, mama powiedziała, bym ci pomogła albo zabrała cię na spacer. Mówi, że od tego bezustannego siedzenia w domu staniesz się wątła i przygaszona.

– Nie będziesz umiała mi pomóc, Agnes. I nie mogę pójść z tobą na spacer – mam zbyt wiele pracy.

– Więc pozwól mi sobie pomóc.

– Ależ nie będziesz umiała, drogie dziecko. Pójdź poćwiczyć gamy lub pobaw się z kotem.

Zawsze czekało mnóstwo zaległego szycia, jednak dotąd nie nauczono mnie wykrawania jakiejkolwiek części garderoby i potrafiłam w tej dziedzinie niewiele więcej poza obrębianiem brzegów oraz prostymi szwami – matka z siostrą bowiem zgodnie zapewniały, że łatwiej im wykonać pracę samodzielnie niż przygotowywać ją dla mnie, a zresztą wolały widzieć mnie zajętą nauką lub zabawą. Twierdziły, że będę miała wystarczająco dużo czasu, by niczym dostojna matrona garbić się nad robótkami, kiedy moje ulubione, małe kociątko stanie się spokojną, starą kotką. W tych okolicznościach, choć było ze mnie niewiele więcej pożytku niż z rzeczonego kociątka, moja bezczynność nie była do końca nieusprawiedliwiona.

Przez cały ten trudny dla nas czas nigdy nie słyszałam, by matka uskarżała się na brak pieniędzy. Raz tylko, gdy zbliżało się lato, rzekła do Mary i mnie:

– Waszemu papie tak bardzo przydałoby się spędzić kilka tygodni w jakim nadmorskim kurorcie. Jestem pewna, że morskie powietrze i zmiana otoczenia miałyby na niego zbawienny wpływ. Ale, jak wiecie, nie mamy pieniędzy – dodała, wzdychając.

Przyznawszy, że podróż taka byłaby wspaniała, obydwie zaczęłyśmy ubolewać nad tym, że najpewniej pozostanie ona tylko płonnym marzeniem.

– No cóż! – powiedziała matka. – Nic nam nie przyjdzie z narzekania. Być może jednak jakimś sposobem uda się nam urzeczywistnić ten pomysł. Mary, ty tak wspaniale rysujesz. Może sporządziłabyś jeszcze kilka pięknych szkiców i oddała je do oprawienia wraz ze swoimi ukończonymi już akwarelami, a potem spróbowała sprzedać je jakiemu handlarzowi sztuki? Takiemu, który posiadałby na tyle dobrego smaku, by poznać się na wartości twoich prac?

– Rada byłabym to zrobić, jeśli tylko uważa mama, że znalazłby się ktoś, komu spodobałyby się moje prace i kto zechciałby za nie przyzwoicie zapłacić.

– W każdym razie warto byłoby spróbować, moja droga. Zatem ty przygotuj rysunki, a ja postaram się znaleźć na nie kupca.

– Ja też chciałabym jakoś pomóc – zauważyłam.

– Ty, Agnes! Hm, kto wie? Ty również ładnie rysujesz i jeśli wybierzesz sobie jaki prosty temat, sądzę, że zdołasz stworzyć pracę, którą wszyscy z dumą będziemy mogli pokazać.

– Ale mnie chodzi po głowie inny pomysł, mamo. Już od długiego czasu… tylko obawiałam się o nim wspominać.

– Doprawdy? Powiedz nam, co to takiego.

– Chciałabym zostać guwernantką.

Matka wydała z siebie okrzyk zaskoczenia, po czym roześmiała się. Moja siostra ze zdumienia upuściła robótkę, wołając:

– Ty guwernantką, Agnes! Coś ty sobie wymyśliła?

– Hm, nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. Nie twierdzę, że umiałabym nauczać starsze dziewczynki, ale chyba mogłabym kształcić młodsze… To byłoby takie przyjemne… Ogromnie lubię dzieci. Proszę, niechże mama mi pozwoli!

– Ależ moja kochana, nie nauczyłaś się jeszcze dbać o siebie samą. Poza tym opieka nad młodszymi dziećmi wymaga więcej rozwagi i doświadczenia niż opieka nad starszymi.

– Ale, mamo, mam już ponad osiemnaście lat i zupełnie potrafię o siebie zadbać – i o innych również. Mama nie zdaje sobie sprawy, ile mam w sobie mądrości i rozwagi, gdyż nigdy nie byłam poddawana żadnym próbom.

– Pomyśl tylko – rzekła Mary – co zrobiłabyś w domu pełnym obcych ludzi, pozbawiona pomocy mamy i mojej… zmuszona nie tylko dbać o siebie samą, ale też opiekować się gromadką dzieci, nie mając przy sobie nikogo, do kogo mogłabyś się zwrócić o radę? Nie wiedziałabyś nawet, jak się odziać.

– Ponieważ zawsze stosowałam się do waszych poleceń, przyzwyczaiłyście się myśleć, że nie mam swojego rozumu. Ale jeżeli poddacie mnie temu sprawdzianowi – o nic innego was nie proszę – przekonacie się, na co mnie stać.

W tej chwili do środka wszedł ojciec, któremu zaraz przedstawiony został temat naszej dyskusji.

– Co takiego? Moja mała Agnes guwernantką? – zawołał i na samą myśl o tym, pomimo swego przygnębienia, roześmiał się.

– Tak, papo. I niech chociaż papa się nie sprzeciwia. Tak bardzo tego pragnę. Jestem pewna, że znakomicie bym sobie poradziła.

– Ależ, skarbie, nie moglibyśmy się bez ciebie obyć – rzekł. I w jego oku zalśniła łza, gdy dodawał: – Nie, nie! Choć spotkało nas wielkie nieszczęście, z całą pewnością nie jest jeszcze tak źle.

– Och, oczywiście! – powiedziała matka. – Bynajmniej nie mamy potrzeby uciekać się do takiego kroku, to zaledwie jej kaprys. Zatem zamilknij już, niesforna dziewczyno, bo choć sama byłabyś skora nas porzucić, my nie umielibyśmy się z tobą rozstać.

Owego dnia i przez wiele kolejnych nie wracałam już do tego tematu, ale mimo to nie porzucałam swojego ukochanego pomysłu. Mary od razu chwyciła za przybory do rysowania i pilnie przystąpiła do pracy. Ja również zabrałam się za rysowanie, jednak myślami byłam zupełnie gdzie indziej.

Jakże wspaniale byłoby móc zostać guwernantką! Wyjechać w świat i rozpocząć nowe, samodzielne życie; korzystać ze swoich nie używanych dotąd zdolności, poddać sprawdzianowi te jeszcze nie odkryte, pracować na swoje własne utrzymanie i uwolnić ojca, matkę i siostrę od konieczności zapewniania mi wiktu i opierunku, jednocześnie niosąc im pocieszenie i pomoc – i wreszcie pokazać papie, na co stać jego małą Agnes i przekonać mamę i Mary, że nie jestem tym bezradnym, bezrozumnym stworzeniem, za jakie mnie uważają. I jakże rozkosznie byłoby móc opiekować się dziećmi, jak cudownie byłoby je kształcić! Wbrew temu, co sądzili moi bliscy czułam, że potrafiłabym sprostać owemu zadaniu: wciąż żywe wspomnienia z mojego własnego, wczesnego dzieciństwa byłyby mi lepszym przewodnikiem niż nauki najdojrzalszego doradcy. Wystarczyłoby mi tylko pamiętać siebie taką, jaką byłam w wieku swoich podopiecznych, ażeby wiedzieć, jak w mgnieniu oka zdobyć ich zaufanie i przyjaźń – jak w błądzących wzbudzić uczucie skruchy, jak ośmielić lękliwych i pocieszyć strapionych i jak sprawić, by Cnota stała się w ich oczach czymś osiągalnym, Wiedza – czymś pożądanym, a Religia – czymś pięknym i zrozumiałym.

„Rozkoszny to cel

Uczyć myśl młodą, jak wypuścić pęd!”[2]

I nadając kształt tym delikatnym roślinkom, obserwować, jak ich pączki rozwijają się dzień po dniu! Nęcona tak wieloma przyjemnościami postanowiłam się nie poddawać, choć obawa przed sprawieniem przykrości rodzicom nie pozwalała mi poruszać tego tematu przez kilka kolejnych dni. Wreszcie jednak zdobyłam się na to podczas jednej z odbytych na osobności rozmów z matką. Udało mi się wtedy, nie bez pewnego trudu, wymóc na niej obietnicę, że poprze moje plany i pomoże mi w ich realizacji. Następnie uzyskałam zgodę ojca (co prawda udzieloną niechętnie) i w końcu, mimo że Mary nie przestawała wzdychać z dezaprobatą, moja droga, łaskawa matka poczęła szukać dla mnie posady. Pisała w tym celu do krewnych ojca i śledziła ogłoszenia zamieszczane w gazetach – wszelkie stosunki pomiędzy nią a jej własnymi krewnymi ustały już dawno: od dnia swojego ślubu jedynie z rzadka wymieniała się z nimi grzecznościowymi listami i bynajmniej nie zamierzała zwracać się do nich o pomoc w podobnej sprawie. Jednak w tak wielkim i tak długotrwałym odosobnieniu żyła, że upłynęło wiele tygodni, nim zdołała znaleźć odpowiednią dla mnie posadę. Ostatecznie, ku mojej ogromnej radości, zadecydowano, że zajmę się małymi dziećmi niejakiej pani Bloomfield, z którą w czasach swojej młodości znała się moja dobrotliwa, stateczna cioteczka Grey i która według jej zapewnień miała być bardzo miłą kobietą. Mąż pani Bloomfield był emerytowanym kupcem, ale choć dorobił się całkiem pokaźnego majątku, wychowawczyni swoich dzieci zgodził się wypłacać pensję nie większą niż dwadzieścia pięć funtów. Ja jednak z radością przystałam na tę sumę i posadę przyjęłam, choć zdaniem rodziców lepiej bym postąpiła, gdybym ją odrzuciła.

Kilka następnych tygodni należało poświęcić przygotowaniom. Jakże długi i nużący zdawał mi się ten czas! Choć mimo wszystko w głównej mierze wypełniony był radością – świetlanymi nadziejami na przyszłość i nastrojem niecierpliwego wyczekiwania. Z jakże osobliwą przyjemnością asystowałam przy szyciu moich nowych ubrań, a potem przy pakowaniu moich kufrów! Lecz temu ostatniemu zajęciu towarzyszył również delikatny posmak goryczy – i gdy wszystko było już gotowe do mojego wyjazdu i nadszedł ostatni wieczór, który miałam spędzić w rodzinnym domu, moje serce nagle nabrzmiało bólem. Twarze moich najbliższych wyrażały tak wielki smutek i z ich ust padały tak serdeczne słowa, że z trudnością powstrzymywałam łzy, choć wciąż pozorowałam wesołość. Wybrałam się wraz z Mary na swoją ostatnią wędrówkę po wrzosowiskach i na swój ostatni spacer po ogrodzie, po raz ostatni nakarmiłam w jej towarzystwie nasze udomowione gołębie – urocze, małe stworzonka, które udało nam się tak oswoić, że jadły nam z rąk. Gdy gromadnie przysiadły na moich kolanach, pogłaskałam na pożegnanie każdy z ich jedwabistych grzbiecików i czule ucałowałam parę śnieżnobiałych pawików, którą szczególnie sobie upodobałam. Potem zagrałam ostatnią melodię na starym, dobrze mi znanym pianinie i zaśpiewałam ostatnią pieśń papie – miałam nadzieję, że nie ostatnią w ogóle – ale ostatnią przed naszym rozstaniem na, jak mi się wydawało, bardzo długi czas. „Następnym razem gdy będę to wszystko robiła, być może towarzyszyć mi będą inne uczucia – myślałam. – Okoliczności mogą się wszak zmienić i nasz dom może już nigdy nie być moim faktycznym domem. Moja ukochana przyjaciółeczka – moje małe kociątko – z całą pewnością nie będzie taka sama, gdy zobaczę ją ponownie: już dorasta i powoli staje się piękną kotką, a po moim powrocie – nawet przy okazji pospiesznie złożonej, bożonarodzeniowej wizyty – zapewne nie będzie pamiętała swojej dawnej towarzyszki zabaw i swych niegdysiejszych psot”. Po raz ostatni się z nią pobawiłam i kiedy głaskałam jej miękkie, jedwabiste futerko, a ona leżała na moich kolanach, usypiając się swoim własnym mruczeniem, ogarnął mnie smutek, który z trudem potrafiłam ukryć. Później zaś, gdy nadeszła pora udania się na spoczynek i poszłam wraz z Mary do naszego cichego pokoiku, gdzie wszystkie moje szuflady zostały już opróżnione, gdzie moja część biblioteczki ziała pustką i gdzie moja siostra miała spać odtąd w pojedynkę – „w ponurej samotności”, jak to ujęła – moje serce ścisnął jeszcze większy żal. Poczułam, że upierając się przy tym, by ją opuścić, postąpiłam samolubnie i niestosownie. Klęknąwszy po raz ostatni przy naszym małym łóżku, żarliwiej niż kiedykolwiek dotychczas pomodliłam się o błogosławieństwo dla niej i dla naszych rodziców. Aby zatuszować swoje wzruszenie, ukryłam twarz w dłoniach, które zaraz przemokły od łez. Podniósłszy się wreszcie, dostrzegłam, że ona również płacze, żadna z nas jednak nie przemówiła i w milczeniu ułożyłyśmy się do snu. Świadomość, że wkrótce przyjdzie nam się rozstać kazała nam się objąć jeszcze ciaśniej niż zazwyczaj.

Ale wraz z nadejściem kolejnego dnia na nowo obudziły się we mnie nadzieja i odwaga. Miałam wyruszyć w podróż wczesnym rankiem – tak by mój środek transportu (dwukółka najęta od pana Smitha, wioskowego sprzedawcy tekstyliów, żywności i herbaty) zdążył wrócić jeszcze tego samego dnia. Po wstaniu z łóżka umyłam się, ubrałam, przełknęłam w pośpiechu śniadanie, pozwoliłam się czule uściskać ojcu, matce i siostrze, ucałowałam kotkę – ku wielkiemu zgorszeniu służącej Sally, której podałam dłoń na pożegnanie – następnie wsiadłam do dwukółki, opuściłam woalkę na twarz i wtedy – dopiero wtedy – zalałam się potokiem łez.

Gdy dwukółka ruszyła, obejrzałam się za siebie: moja droga matka i siostra wciąż stały w drzwiach domu, podążając za mną wzrokiem i machając mi na pożegnanie. Pomachałam im w odpowiedzi, w głębi duszy modląc się, by Bóg udzielił im swojego błogosławieństwa. Kiedy wóz począł jechać w dół wzgórza, zniknęły mi z oczu.

– Ależ mamy ziąb dzisiejszego ranka, panienko Agnes – zauważył Smith. – I chmur też nie brakuje. Ale może uda nam się dowieźć panienkę na miejsce, nim rozpada się na dobre.

– Mam taką nadzieję – odpowiedziałam najspokojniej jak tylko umiałam.

– I wczorajszego wieczora też sporo popadało.

– Tak.

– Ale może ta zimna wichura odgoni chmury.

– Być może.

W tym miejscu nasza rozmowa się urwała. Przeciąwszy dolinę, poczęliśmy wjeżdżać na przeciwne wzgórze. Gdy z mozołem wlekliśmy się pod górę, znów obejrzałam się za siebie. W oddali widniała wieża naszego wiejskiego kościoła, a za nią stary, poszarzały budynek plebanii, skąpany w ukośnie padających promieniach słońca – była to zaledwie nikła wiązka światła, ale jako że całą wioskę i otaczające ją wzgórza zasnuwał ponury cień, ów zabłąkany promyk uznałam za szczęśliwy omen dla mojego rodzinnego domu. Złożywszy dłonie, żarliwie pomodliłam się o błogosławieństwo dla jego mieszkańców, po czym widząc, że okrywający pozostałą część krajobrazu mrok zaczyna przesuwać się i nad naszą plebanię, prędko odwróciłam wzrok i więcej już starałam się za siebie nie oglądać.

Rozdział II

Pierwsze lekcje w sztuce kształcenia

W miarę jak posuwaliśmy się naprzód, mój nastrój się poprawiał i niebawem z przyjemnością poczęłam oddawać się rozważaniom na temat czekającego mnie nowego życia. Ale choć minęła ledwie połowa września, ciężkie chmury i silny, wiejący od północnego wschodu wiatr zmówiły się, by dzień ów uczynić bardzo zimnym i mrocznym. Podróż zdawała się bardzo długa, bowiem drogi były – jak zauważył Smith – „okrutnie grząskie”, a jego koń najwyraźniej ociężały: z trudem brnął w górę wzgórz, ospale z nich schodził i w kłus raczył przechodzić tylko tam, gdzie droga biegła całkiem poziomo lub po bardzo łagodnym nachyleniu – co w tej pagórkowatej okolicy zdarzało się rzadko. Skutkiem tego, dochodziła prawie pierwsza, gdy dotarliśmy do celu naszej podróży. Ale mimo to, kiedy mijaliśmy wysoką, żelazną bramę, kiedy miękko jechaliśmy gładką, dobrze ubitą drogą, po obu stronach której ciągnął się zielony trawnik obsadzony młodymi drzewami i kiedy zbliżaliśmy się do nowej, aczkolwiek okazałej rezydencji Wellwood, wznoszącej się ponad rozrastającym się topolowym gajem, moje serce zamarło i pożałowałam, że nie mamy przed sobą jeszcze do przebycia kilku mil. Po raz pierwszy w życiu musiałam radzić sobie sama – nie było już odwrotu – trzeba mi było wejść do tego domu i stanąć przed zamieszkującymi go obcymi mi ludźmi. Ale w jaki sposób miałam to uczynić? Wprawdzie liczyłam sobie blisko dziewiętnaście lat, lecz wiedziałam dobrze, że z powodu ustronnego życia, jakie dotąd wiodłam pod troskliwą opieką swojej matki i siostry posiadam mniej towarzyskiego obycia, naturalności i opanowania od niejednej piętnastoletniej panny. „Jeżeli jednak pani Bloomfield okaże się serdeczną, ciepłą kobietą, być może dam sobie radę – pomyślałam. – Z dziećmi, rzecz jasna, rychło się zaprzyjaźnię, a jeśli chodzi o pana Bloomfielda, mam nadzieję, że nie będę miała z nim zbyt często do czynienia”.

„Bez względu na wszystko zachowaj spokój” – przykazałam sobie w duchu. I zaiste, tak rygorystycznie zastosowałam się do owego wewnętrznego polecenia i tak bardzo pochłonięta byłam opanowywaniem nerwów i uspokajaniem bicia swojego zbuntowanego serca, że kiedy wpuszczono mnie do westybulu, a potem zaprowadzono przed panią Bloomfield, niemal zapomniałam odpowiedzieć na jej uprzejme powitanie. Potem uderzyło mnie, że tych kilka wymówionych przeze mnie słów zabrzmiało tak, jak gdyby padły z ust kogoś na wpół umarłego i na wpół pogrążonego we śnie. W tonie głosu wspomnianej damy również dawał się słyszeć niejaki chłód, na co uwagę zwróciłam dopiero później, gdy miałam czas na chwilę refleksji. Pani Bloomfield była smukłą, majestatyczną kobietą o czarnych włosach, zimnych, szarych oczach i niezwykle ziemistej cerze.

Jakkolwiek, z należytą uprzejmością zaprowadziła mnie do mojej sypialni, abym mogła uwolnić się od swojego podróżnego ubrania. Poleciwszy uprzednio, bym zaraz zeszła na dół na posiłek, zostawiła mnie samą. Kiedy ujrzałam w lustrze swoje odbicie, poczułam się nieco zakłopotana. Moje dłonie były opuchnięte i poczerwieniałe od zimnego wiatru, ten sam wiatr rozprostował i potargał moje loki oraz nadał mojej twarzy jasnopurpurowy odcień. Na dodatek kołnierzyk miałam okrutnie pognieciony, suknię zachlapaną błotem, a nogi obute w ciężkie, niezgrabne trzewiki. Jednak ponieważ nie przyniesiono jeszcze moich kufrów, nie mogłam temu w żaden sposób zaradzić. Wygładziwszy zatem najlepiej jak umiałam włosy, nerwowym ruchem pociągnęłam kilkukrotnie za brzegi upartego kołnierzyka, po czym z głową pełną myśli ruszyłam w dół dwóch kondygnacji schodów, czyniąc przy tym wiele hałasu swoim ciężkim obuwiem. Z niejakim trudem udało mi się wreszcie odnaleźć drogę do pomieszczenia, w którym czekała na mnie pani domu.

Zostałam przez nią zaprowadzona do jadalni, w której czekał stół nakryty do rodzinnego lunchu. Postawiono przede mną befsztyki i prawie zimne kartofle i kiedy się nimi posilałam, dama siedziała naprzeciw mnie, przyglądając się mi (jak mi się zdawało) i próbując prowadzić coś na kształt rozmowy składającej się głównie z kolejno po sobie następujących banalnych uwag wypowiadanych przez nią lodowato oficjalnym tonem głosu. Jednak mogło być w tym więcej mojej winy niż jej, bowiem doprawdy nie mogłam z nią rozmawiać. W rzeczywistości uwagę moją prawie bez reszty pochłaniał posiłek – bynajmniej nie z racji mojego wilczego apetytu, lecz z powodu doprowadzającej mnie do rozpaczy twardości befsztyków i odrętwienia moich dłoni, które po pięciogodzinnym kontakcie z przejmująco zimnym powietrzem były niemal lodowate. Rada byłabym poprzestać na samych kartoflach, skoro jednak nałożyłam sobie na talerz duży kawał mięsa, nie wypadało mi go zostawić. Toteż po wielu niezdarnych próbach pokrojenia go nożem, rozdrobnienia widelcem lub rozerwania za pomocą obydwu narzędzi – mając świadomość, że owa okropna dama cały czas przygląda się moim zmaganiom – zacisnęłam wreszcie dłonie na sztućcach tak, jak uczyniłoby to dwuletnie dziecko i wytężając tę resztkę sił, która mi pozostała z determinacją zabrałam się do pracy. Trzeba mi było się jednak w jakiś sposób usprawiedliwić, zatem markując – z nikłym powodzeniem – rozbawienie, powiedziałam:

– Moje dłonie są tak zesztywniałe z zimna, że z ledwością potrafię utrzymać w nich sztućce.

– Niewątpliwie bardzo pani zmarzła – odparła pani Bloomfield wciąż tym samym lodowatym głosem, który bynajmniej nie podniósł mnie na duchu.

Kiedy ceremonia dobiegła końca, dama zaprowadziła mnie do salonu. Stamtąd zadzwoniła na służącą, a gdy ta przyszła, poleciła jej przyprowadzić dzieci.

– Przekona się pani, że ich wiedza i umiejętności są niewielkie – rzekła do mnie. – Nie miałam czasu dbać o ich kształcenie osobiście, a do tej pory uważaliśmy, że są jeszcze zbyt młode, by można było powierzyć je opiece guwernantki. Wierzę jednak, że to bystre i pojętne dzieci – zwłaszcza syn, który jest naszą największą dumą. To wspaniałomyślny, szlachetny chłopiec, ale należy go prowadzić, a nie popędzać. Jest wyjątkowy, ponieważ zawsze mówi prawdę i wydaje się brzydzić kłamstwem.

Uznałam to za dobrą wiadomość.

– Na jego siostrę Mary Ann będzie musiała pani mieć baczenie – mówiła dalej pani Bloomfield. – Ale w gruncie rzeczy to bardzo grzeczna dziewczynka. Chociaż życzyłabym sobie, by jak najmniej czasu spędzała w pokoju dziecinnym, gdyż ma już prawie sześć lat i mogłaby zacząć przejmować niewłaściwe zwyczaje od swoich niań. Poleciłam przenieść jej dziecięce łóżeczko do pani sypialni. Gdyby tylko była pani łaskawa pomagać jej w myciu i ubieraniu się, Mary Ann w ogóle nie musiałaby już obcować ze swoją piastunką.

Odpowiedziałam, że uczynię to z wielką chęcią. W tej samej chwili do pomieszczenia weszli wspomniani już moi mali uczniowie w towarzystwie dwóch młodszych sióstr. Panicz Tom Bloomfield był dobrze wyrośniętym, siedmioletnim chłopcem o raczej szczupłej, acz silnej budowie ciała, płowych włosach, niebieskich oczach, małym, zadartym nosku i jasnej cerze. Mary Ann także była wysoka jak na swój wiek, miała podobną do matki dość ciemną karnację, ale twarz okrąglejszą i pełniejszą, a policzki mocno zarumienione. Druga z sióstr, Fanny, była bardzo ładną dziewczynką, według słów pani Bloomfield nadzwyczaj spokojną i wymagającą zachęty. Dotychczas niczego się jeszcze nie uczyła, ale za kilka dni miała skończyć cztery lata, zatem mogłaby już zacząć uczyć się alfabetu i dostąpić zaszczytu zasiadania w ławie pokoju szkolnego. Ostatnią z rodzeństwa była zaledwie dwuletnia Harriet – pulchne, wesołe i figlarne dziecko, które przypadło mi do gustu najbardziej, ale z którym nie miałam mieć w ogóle do czynienia.

Przemówiłam do swoich podopiecznych najlepiej jak umiałam, pragnąc wywrzeć na nich jak najkorzystniejsze wrażenie, ale obawiam się, że nie do końca mi się to udało, bowiem czułam się nieprzyjemnie skrępowana obecnością ich matki. Oni jednakże byli wyraźnie pozbawieni nieśmiałości. Zdawali się odważnymi, pełnymi życia dziećmi i przepełniła mnie nadzieja, że wkrótce uda mi się z nimi zaprzyjaźnić – zwłaszcza z chłopcem, na którego temat usłyszałam tak wiele dobrego od jego mamy. W Mary Ann z przykrością zauważyłam pewnego rodzaju skłonność do wdzięczenia się i zabiegania o uwagę innych. Tymczasem moją uwagę całkowicie przykuwał jej brat: stanąwszy prosto niczym struna pomiędzy mną a kominkiem i splótłszy ręce za plecami, przemawiał niczym wytrawny orator i tylko od czasu do czasu przerywał swoje wystąpienie, ażeby ostrym głosem upomnieć swoje siostry, gdy te czyniły zbyt wiele hałasu.

– Och Tomie, jesteś taki kochany! – zawołała jego matka. – Przyjdź tutaj i pocałuj swoją drogą mamę. Czy nie pokazałbyś potem pannie Grey swojego pokoju szkolnego i swoich ślicznych, nowych książek?

– Nie pocałuję mamy; ale pokażę pannie Grey mój pokój szkolny i moje nowe książki.

– I mój pokój szkolny, i moje nowe książki – powiedziała Mary Ann. – Są też moje.

– Wcale nie, są moje – odrzekł stanowczo panicz Tom. – Proszę za mną, panno Grey, zaprowadzę panią.

Kiedy pokój do nauki i książki zostały mi już pokazane pośród prowadzonych przez brata i siostrę utarczek słownych, którym ze wszystkich sił starałam się położyć kres, Mary Ann przyniosła mi swoją lalkę i poczęła potoczyście mówić na temat jej pięknych strojów, łóżeczka, komody i innych należących do niej przedmiotów. Tom jednak zaraz zażądał od niej, ażeby przestała jazgotać, bo chciałby, by panna Grey mogła w spokoju obejrzeć jego konia na biegunach, którego z namaszczeniem przytaszczył z kąta na środek pokoju, czyniąc przy tym wiele zamieszania i głośno domagając się mojej uwagi. Następnie, poleciwszy siostrze przytrzymać cugle, wsiadł na swojego wierzchowca i przez kolejnych dziesięć minut musiałam patrzeć, jak mężnie posługuje się swoim batem i ostrogami. W międzyczasie trzeba mi było podziwiać piękną lalkę Mary Ann wraz z całym jej dobytkiem. W końcu powiedziałam paniczowi Tomowi, że jest kapitalnym jeźdźcem, ale jednocześnie wyraziłam nadzieję, że dosiadając w przyszłości prawdziwego konia, nie będzie tak często używał bata i ostróg.

– Ależ będę! – powiedział, poczynając wymachiwać rzemieniem ze zdwojoną energią. – Będę go okładał aż miło. Ach, daję słowo, pode mną nie zazna odpoczynku.

Poczułam się oburzona jego słowami, ale miałam nadzieję, że z czasem zdołam odwieść go od podobnych pomysłów.

– A teraz musi pani włożyć swoją kapotkę i szal – rzekł mały bohater – bo zamierzam pokazać pani mój ogród.

– I mój też – dodała Mary Ann.

Tom pogroził jej pięścią, na co dziewczynka, krzywiąc się, wydała z siebie przeszywający pisk i przylgnęła do mojego boku.

– Chyba nie uderzyłbyś swojej siostry, Tomie! Mam nadzieję, że nigdy nie będę świadkiem czegoś takiego.

– Niekiedy będzie pani. Od czasu do czasu trzeba przywołać ją do porządku.

– Ależ przywoływanie jej do porządku nie należy do twoich obowiązków, tylko do obowiązków…

– Dobrze, niech pani pójdzie teraz włożyć kapotkę.

– No nie wiem… Jest bardzo pochmurno i zimno i wydaje się, że będzie padał deszcz. A ja, jak wam wiadomo, mam za sobą długą podróż…

– To nie szkodzi. Musi pani ze mną pójść; nie pozwolę na żadne wymówki – odparł ów zuchwały, mały dżentelmen.

I jako że był to pierwszy dzień naszej znajomości, postanowiłam spełnić jego życzenie. Było zbyt zimno, by Mary Ann mogła nam towarzyszyć, więc została z mamą – ku wielkiej uldze swojego brata, który pragnął mieć mnie całą dla siebie.