Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To książka dla dzieci i dla rodziców – tych pierwszych rozbawi, tych drugich… pocieszy. Po każdym rozdziale w kilku zdaniach przeczytają, że choć rodzicielstwo to nie bajka, nie ma lepszej zabawy!
Alemama, nie teraz…
Alemama, nie mogę…
Alemama, a on zjadł dwa…
To tylko niektóre z wielu przydomków prawdziwej superbohaterki!
Sofa ma 8 lat i rodzeństwo. Stefek – marzenie, żeby mieć psa. Lulu – niezwykłą umiejętność przekręcania wyrazów. Mają też jeden cel: w każdy możliwy sposób sprawdzić wytrzymałość rodziców i ich umiejętność radzenia sobie w kryzysowych sytuacjach.
Jak im to idzie? Tak jak wszystkim dzieciom – znakomicie!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 50
Zastanawiacie się pewnie, kto to jest Alemama. Nie brzmi ani jak piękna królewna, ani jak superbohaterka. Jednak zapewniam Was, że najstarsi Indianie pamiętają legendy o jej urodzie, a wśród młodszych znajdą się tacy, co i o jej bohaterstwie zaświadczą.
Alemama, uprzedzę od razu pytania, nie ma nic wspólnego z Alibabą. A już na pewno nie ma czterdziestu rozbójników. Ma za to z czterdzieści różnych przydomków. Kilka nawet może brzmieć znajomo…
Alemama — to niesprawiedliwe…
Alemama — nie teraz
Alemama — nie mogę
Alemama — a on zjadł dwa
Alemama — proszę…
Alemama — błagam!
Alemama — obiecałaś!
Alemama ma również supermoc. A w zasadzie pomoc. To ze strony Taty. I tu już bez żadnego ale.
Alemama mieszka ze mną w domu. Nie tylko zresztą ze mną, ale też z moją najmłodszą siostrą Lulu, młodszym bratem Stefkiem i wspomnianym już Tatą. Miał też mieszkać z nami nasz pies Gofer, lecz Alemama powiedziała, że już i tak bliżej ma do psychiatryka niż do warzywniaka na rogu, więc z psem musimy jeszcze poczekać.
Ja jestem Sofa. Mam 8 lat i ochotę, by opowiedzieć Wam o mojej Alemamie. I całej reszcie też.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Mieszkamy w małym domu, w dużym mieście, w „bezpiecznej”, jak to mówi Tata, odległości od centrum. Bezpieczna odległość oznacza tyle, że jak w najgorszym wypadku utkniemy w korkach, to do domu jesteśmy w stanie dojechać bez pozabijania się nawzajem. Jeszcze bliżej niż do centrum jest do mojej szkoły. Choć, za każdym razem, dojazd do niej to co najmniej jak wyprawa na księżyc. I to pomimo codziennie ćwiczonego tego samego scenariusza. Rano zawsze jest tak samo. Czyli chaos i czyhająca zewsząd katastrofa. Chociaż czasem jest jeszcze ciekawiej. Tak jak dziś…
W zasadzie wszystko było jak zwykle, z jedną tylko różnicą — Tata dziś wyjechał do pracy wcześnie rano i Alemama musiała ogarnąć wszystko sama. A to u nas nie jest łatwe.
— Synek, masz już prawie sześć lat, jestem przekonana, że jesteś w stanie sam założyć spodnie i bluzę. Uwierz mi, że do tego nie potrzeba jakichś nadzwyczajnych mocy! — odparła na to Alemama.
To prawda. Do ubrania się zazwyczaj potrzeba tylko chęci. Ale dlaczego nikt nie może zrozumieć, że jak człowiek budzi się rano, to ostatnie, na co ma ochotę, to wstać. A już w ubieraniu się żadne rozsądne dziecko nie widzi sensu. Bo po co rano zakładać coś, co i tak wieczorem się ściągnie? I po co ściągać to, co i tak potem się założy? Więc tego dnia Stefek wpadł na genialny pomysł, by, owszem, ubrać się, ale nie zdejmując piżamy. To, jak się okazało, wcale nie było takie proste. Nogawki się podwijały, spodnie wcisnąć się nie dawały, a na koniec w jednym miejscu nawet popękały… Ale w końcu się udało! Na spodnie od piżamy założył spodnie od dresu, na górę, na koszulkę, w której spał, wcisnął drugą — szkolną, a na wierzch jeszcze bluzę. I uznałby to za swój pełen sukces, gdyby nie to, że zrobiło mu się tak gorąco, że natychmiast wszystko z siebie ściągnął i o 7:16 stał tak, jak go Pan Bóg stworzył, a Alemama o tej porze na pewno nie chciała go w tym stanie oglądać.
— Pospieszcie się, mamy piętnaście minut do wyjścia. Lulu, umyłaś już zęby?
Lulu ma cztery lata, najsłodszy na świecie uśmiech (który przydaje jej się w wielu sytuacjach) i niebywałą zdolność do przekręcania wyrazów.
— Zaraz! — odpowiada młoda, zajęta akurat układaniem wieży z patyków, które przez ostatni tydzień znosiła do domu.
— Nie ma zaraz, teraz!!! Zaraz to może być koniec świata, którego nie doczekasz!
— To po co myć zęby, jak i tak będzie koniec świata?
— Nie filozofuj mi teraz, w te pędy do łazienki! — nie poddaje się Alemama.
— Ja nie filofuję!… i idę już przecież.
Aha, akurat pójdzie. W połowie budowania wieży. Tak czy inaczej, teraz kolej na mnie…
— Sofa, ty już jesteś gotowa? — pyta Alemama. Już miałam odpowiedzieć, że prawie wszystko zrobiłam, ale całkowicie pochłonęło mnie poszukiwanie skarpetki w czarno-białą kratkę. Tej lewej, którą zawsze wkładam do prawej z tygryskiem. Wtedy majtając nogami, za każdym razem wyobrażam sobie, że odsuwam kratę i wypuszczam tygrysa na wolność. I tak mi jakoś dobrze się na sercu od razu robi. No i tak byłam zajęta tym poszukiwaniem, że nie zdążyłam odpowiedzieć i uniknąć najgorszego. Alemama bez ostrzeżenia pojawiła się w drzwiach mojego pokoju.
— O matko Polko!! Przecież tu wygląda, jakby eksplodował konwój z pomocą humanitarną! Twoje rzeczy są wszędzie! I co tu robi ten mokry ręcznik po wczorajszej kąpieli? Sofa, no nie wierzę! A co jest pod biurkiem? Chcesz minizoo założyć? Od kiedy ta kanapka tu mieszka?
Zawsze jak Alemama zaczyna zdanie od „matki Polki”, to trzeba się spodziewać wszystkiego. A już na pewno tego, że będzie mówić bez końca. To trzeba po prostu przeczekać. Jak deszcz. Kilka razy nawet udało mi się w takiej sytuacji cicho wycofać do kuchni i tam przeczekać burzę. A raz zdążyłam sobie nawet zrobić i zjeść kanapkę. Ale wtedy to naprawdę miałam bajzel. Taki, że zanim Alemama dotarła do dywanu, a w zasadzie do plasteliny i konfetti, które ukryłam przed Stefkiem pod dywanem, to już prawie się ściemniało.
Jednak ten słowotok Alemamy ma też dobre strony. Bo człowiek ma czas, żeby opracować strategię obrony. A czasem nawet skorzystać z wiedzy z ostatniej lekcji przyrody. Tak że spokojnie czekałam na ostatnią kropkę i wtedy wypaliłam:
— Alemama — to nie jest żaden bałagan! Moje rzeczy po prostu postanowiły prowadzić koczowniczy tryb życia.
Szach mat. Alemama zaniemówiła. Bo co mogła w tym momencie powiedzieć? Tylko jedno.
— Dobrze, teraz nie ma na to czasu, bo musimy już wychodzić — zamknęła rozmowę zrezygnowana. — Wszyscy meldują się przy drzwiach. Stefek — ty jeszcze jesteś nieubrany???
— Alemama…
To już był moment kapitulacji… Alemama przewróciła oczami, ubrała młodego, uczesała Lulu, wcisnęła w nas owsiankę, wręczyła drugie śniadanie, wpakowała do auta, przypomniała sobie, że dziś po południu jest basen, i pędem wróciła do domu po plecaki ze strojami kąpielowymi. Gdy brała plecaki, zapodziała gdzieś klucze do auta, więc zaciskając zęby, cofnęła się raz jeszcze, ale po chwili wróciła z niczym, bo jednak okazało się, że kluczyki są w stacyjce. Po prostu nikt ich nie zauważył.
— Dobrze, tylko spokojnie. — Alemama wzięła głęboki oddech i odpaliła auto. — Powiem wam, że mimo tych wszystkich ceregieli nawet mamy dobry czas. — Uśmiechnęła się po chwili. — Ha! Nie mogę się doczekać, żeby powiedzieć Tacie, jak nam dobrze poszło.
W miarę jak dojeżdżaliśmy do szkoły, Alemama była w coraz lepszym humorze.
— No nie do wiary dzieciaki. Jesteśmy dziesięć minut przed dzwonkiem. Całe dziesięć minut! Naprawdę tak wcześnie jeszcze nam się nigdy nie udało być. Pełen sukces! Sofa możesz wysiadać.
I wtedy musiałam zadać to pytanie. To, które wiedziałam, że może całkowicie zniszczyć tę niepowtarzalną chwilę. I odebrać nam na zawsze ten moment małego, acz ważnego triumfu. Ale musiałam to zrobić. Więc patrząc w jej radosne i pełne dumy oczy, zapytałam cichutko:
— Alemama, gdzie jest mój plecak?
Ten jeden w życiu raz, kiedy udało nam się dojechać do szkoły dziesięć minut przed czasem, plecak akurat musiał zostać w domu… Wewnętrzny krzyk rozpaczy Alemamy było słychać jeszcze dziesięć minut po dzwonku.
Z drugiej jednak strony, gdyby plecak pojechał z nami, czy byłoby o czym opowiadać?
I JESZCZE MAŁE ALE… (DLA RODZICÓW)
Wdech, wydech. Spokojny wdech i dłuuuugi wydech. I jeszcze jeden. Tak, jeśli dobrze poszukamy w pamięci, odnajdziemy odległe wspomnienie, kiedy udało nam się gdzieś być na czas. I tak, było to dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, kiedy dzieci stanowiły dla nas jedynie niewielkiego wzrostu obiekt, który szerszym łukiem trzeba było ominąć rowerem w parku, albo głośny, ekspresyjny, mały ludzki egzemplarz, którego lepiej unikać w dziale ze słodyczami w supermarkecie.
Chodzi w każdym razie o czas „sprzed posiadania własnych dzieci”. Kiedy człowiek po prostu brał prysznic, ubierał się i wychodził z domu. A nie: brał prysznic w trzech podejściach i w towarzystwie, ubierał się, a potem przebierał (bo się coś ulało, rozlało albo brudne przytuliło na przykład) i próbował wyjść z domu, zabierając ze sobą wszystkich posiadanych osobników i wszystkie obowiązkowe toboły. TO SIĘ PO PROSTU PO LUDZKU NIE MOŻE UDAĆ! Co prawda mam koleżankę, która nie tylko nigdy nigdzie się nie spóźnia, ale zawsze wygląda, jakby sama zeszła z okładki modowego magazynu, a syna wycięła z reklamy.
Ale nie mam odwagi zapytać, jak ona to robi. Myślę sobie, szukając usprawiedliwienia, że może z jednym dzieckiem jest łatwiej. Ale potem przypominam sobie, że męża też mam jednego i przez niego też się spóźniam. Mam też inną znajomą, która liczebność potomków ma równą mojej i która po prostu siada przy drzwiach i czeka, aż wszyscy będą gotowi. Najlepiej podobno jest, jak wychodzą do kina, ale i tu bez fajerwerków. W każdym razie z lekturą z regału przy drzwiach jest na bieżąco. Obie uwielbiam, obie podziwiam, ale sama, jak pewnie większość z nas, jestem gdzieś pośrodku. To znaczy podejmuję walkę i powoli godzę się z myślą, że w większości ją przegrywam. Przy czym uważam, że wcale nie jestem łatwym przeciwnikiem! W żadnym wypadku! Po każdej bardziej dotkliwej klęsce wstaję, otrzepuję się z kurzu, sięgam po lekturę przedmiotową i próbuję: ustalać z dziećmi strategie opuszczenia domu na czas, pakować plecaki i szykować odzież spodnią i wierzchnią wieczorem, wstawać pięć minut wcześniej, dziesięć minut wcześniej, kwadrans wcześniej, w ogóle nie kłaść się spać. Efekt niekiedy bywa nawet niezły, choć w większości cały zaoszczędzony czas tracę potem na szukanie kluczy, okularów albo czapki. Albo na telefon do mamy, szwagierki, teściowej, byłej dziewczyny męża tudzież szefowej, którym w przypływie szczęścia chcę się tym małym, acz ważnym rodzicielskim osiągnięciem pochwalić. Ale umówmy się — w większości przypadków przełykam gorzki smak porażki i na pocieszenie przypominam sobie, że przeciwnik ma przewagę liczebną i ulec w takiej walce to nie wstyd!!!
A! I jeszcze jedno. Sytuacja z plecakiem wydarzyła się naprawdę. Dwa razy! Tylko za drugim razem plecak został nie w domu, a na podjeździe. I niechcący go przejechałam.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki