Amerykanin - Henry James - ebook + audiobook + książka

Amerykanin ebook i audiobook

Henry James

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Amerykański milioner, zmęczony gonitwą za fortuną, jedzie do Paryża. Przystojny, elegancki, niezwykle bogaty dżentelmen. Jest 2. połowa XIX wieku.

 

Poznaje młodą, piękną wdowę, hrabinę de Bellgarde. Mógłby to być wspaniały romans uwieńczony połączeniem dwojga ludzi, ale… on jest tylko przedsiębiorcą, tylko jakimś kupcem, a staje naprzeciw rodziny, która swą arystokratyczną historię liczy w setkach lat…

 

Niezwykle wnikliwie spisany  portret psychologiczny francuskiej arystokracji w konfrontacji z Nowym Światem, z płynącym zza oceanu liberalizmem i nowym człowiekiem bez wielowiekowych korzeni i tradycji.

 

Dziś już wiemy, który świat wygrał, a który odszedł, ale wtedy jeszcze wcale to nie było takie pewne…

 

Świetna proza Henry’ego Jamesa, przenikliwa i elegancka.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 561

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 3 min

Lektor: Bartosz Głogowski
Oceny
4,3 (6 ocen)
2
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TOM I

I

W sło­neczny dzień ma­jowy 1868 roku, na owal­nej ka­na­pie sto­ją­cej po­środku czwo­ro­bocz­nego sa­lonu w mu­zeum Luwru w Pa­ryżu roz­pie­rał się wy­god­nie ja­kiś pan. Ku nie­ma­łemu ubo­le­wa­niu sła­bo­no­gich czci­cieli sztuki tę wy­godną ka­napkę uprząt­nięto już od owych cza­sów. Wtedy jed­nak wspo­mniany wy­żej pan wziął w po­sia­da­nie naj­wy­god­niej­szy jej kąt i z głową od­rzu­coną, wspartą o po­ręcz, z wy­cią­gnię­tymi no­gami, w peł­nym za­do­wo­le­niu ze swego po­ło­że­nia, lu­bo­wał się uważ­nym wpa­try­wa­niem w piękną, es­te­tyczną Ma­donnę Mu­rilla. Zdjął ka­pe­lusz, a czer­wono oprawny ba­gaż po­dróżny wraz z lor­netką po­ło­żył obok sie­bie.

Dzień był go­rący, on zaś zgrzany dłu­gim cho­dze­niem, bo kil­ka­krot­nie ocie­rał chustką czoło i, jak się wy­da­wało, mu­siał być nieco zmę­czony. A prze­cież nie był to czło­wiek, który ła­two ule­gałby zmę­cze­niu; wy­soki, chudy i ży­la­sty, przy­wo­dził na myśl ową siłę, którą po­wszech­nie na­zy­wamy „gib­ko­ścią”. W tym dniu wszakże zu­żył wy­jąt­kowo wiele sił i nie­je­den znacz­nie więk­szy trud fi­zyczny w prze­szło­ści mniej go zmę­czył niż owa spo­kojna prze­chadzka po sa­lach Luwru. Przyj­rzał się wszyst­kim tym ob­ra­zom, które ozna­czone były gwiazdką w prze­ra­ża­jąco drobno za­dru­ko­wa­nym be­de­ke­rze – mu­siał mieć przez ten cały czas wy­tę­żoną uwagę, oczy do­zna­wały olśnie­nia i usiadł tu z iście es­te­tycz­nym bó­lem głowy. Obej­rzał nie tylko wszyst­kie te ob­razy, ale i wszyst­kie ko­pie, które wo­koło nich two­rzą rącz­kami nie­zli­czone młode panny o nie­po­szla­ko­wa­nej ele­gan­cji, ama­torki, które we Fran­cji od­dają się tak ener­gicz­nie re­pro­du­ko­wa­niu ar­cy­dzieł; i je­śli mamy po­wie­dzieć prawdę, dużo czę­ściej po­dzi­wiał on ko­pię niż ory­gi­nał. Jego fi­zjo­no­mia do­sta­tecz­nie świad­czyła, że był to czło­wiek by­stry, prze­bie­gły i zdolny; w rze­czy sa­mej nie­jedną noc spę­dził nad po­rząd­nym sto­sem ra­chun­ków i do­cze­kał się pia­nia ko­gu­tów, nie ziew­nąw­szy nad nimi ani razu. Ra­fael wszakże i Ty­cjan byli dla niego cał­kiem no­wym ro­dza­jem aryt­me­tyki i po raz pierw­szy w ży­ciu dali oni po­czuć na­szemu wę­drow­cowi nie­okre­ślone uczu­cie ja­kiejś nie­uf­no­ści we wła­sne siły.

Ob­ser­wa­tor z jako tako roz­wi­nię­tym zmy­słem roz­po­zna­wa­nia na­ro­do­wych ty­pów bez trudu po­znałby po­cho­dze­nie tego nie­wy­kształ­co­nego znawcy sztuki i do­znałby pew­nego ro­dzaju za­do­wo­le­nia na wi­dok tej nie­mal ide­al­nej do­sko­na­ło­ści, któ­rego ów pan był przed­sta­wi­cie­lem. Sie­dzący bo­wiem na ka­na­pie wę­drow­nik był ist­nym mo­de­lem Ame­ry­ka­nina. Ale nie tylko był on pięk­nym Ame­ry­ka­ni­nem, ale fi­zycz­nie rzecz bio­rąc, był pięk­nym męż­czy­zną.

Jak się zdaje, po­sia­dał on ów ro­dzaj zdro­wia i siły, który czyni naj­więk­sze wra­że­nie: ka­pi­tał fi­zyczny, do któ­rego utrzy­ma­nia wła­ści­ciel zu­peł­nie nic nie po­trze­buje czy­nić. Kim był fi­zycz­nie i etycz­nie, był nim bez­wied­nie. Gdy było trzeba iść do od­le­głej miej­sco­wo­ści, szedł tam, ni­gdy wszakże ze wzglę­dów hi­gie­nicz­nych; nie miał naj­mniej­szego zda­nia o teo­rii za­ży­wa­nia zim­nych ką­pieli; nie umiał ani wio­sło­wać, ani strze­lać do celu lub fech­to­wać, ni­gdy nie miał czasu na po­dobne roz­rywki i nie prze­czu­wał na­wet, że konną jazdę za­le­cają le­ka­rze jako an­ti­do­tum na nie­pra­wi­dłowe tra­wie­nie.

Z upodo­ba­nia, z wła­snej skłon­no­ści był czło­wie­kiem umiar­ko­wa­nym; wszakże w wie­czór po­prze­dza­jący od­wie­dziny w Luw­rze był na ko­la­cji w „Café An­gla­ise”, ktoś mu to po­le­cił jako próbę nie­odzowną, i mimo to całą noc cie­szył się „snem spra­wie­dli­wego”. Jego po­stawa i obej­ście były za­zwy­czaj nie­wy­mu­szone, swo­bodne, może nieco nie­dbałe; ale gdy pod wpły­wem ja­kie­goś szcze­gól­nego wra­że­nia wy­pro­sto­wy­wał się na­gle, wy­prę­żał, wów­czas przy­po­mi­nał gre­na­diera na pa­ra­dzie.

Nie pa­lił ni­gdy. Za­pew­niano go – prze­różne ta­kie twier­dze­nia krążą wśród lu­dzi – że cy­gara by­naj­mniej nie są szko­dliwe dla zdro­wia, a on na­le­żał do ta­kich wła­śnie, co ła­two wie­rzą po­dob­nym twier­dze­niom – ale rów­nie mało ob­cho­dził go ty­toń jak ho­me­opa­tia.

Głowę miał do­brze ukształ­to­waną, z do­sko­nale za­cho­waną rów­no­wagą czoła i tyl­nej czę­ści czaszki, włosy gę­ste, nieco su­che, ciem­no­kasz­ta­no­wate. Cerę miał ciemną i nos zgrabny, ze śmiało za­kre­ślo­nym, wy­ra­zi­stym na­gię­ciem. Oko było ja­sno­szare, zimne, twarz cała sta­ran­nie wy­go­lona, prócz dość gę­stego, ciem­nego wąsa. Miał pła­ską szczękę i ży­la­stą szyję, tak czę­stą w ty­pie ame­ry­kań­skim; znaki wszakże na­ro­do­wego po­cho­dze­nia leżą ra­czej w wy­ra­zie niż w ukła­dzie twa­rzy i z tego to głów­nie względu twarz owego pana w naj­wyż­szym stop­niu była wy­mowna. Baczny ob­ser­wa­tor byłby w sta­nie w ca­łej roz­cią­gło­ści zmie­rzyć bo­gac­two tego wy­razu, ale nie mógłby żadną miarą go okre­ślić, miał on bo­wiem ową ty­pową nie­ugię­tość, tak cha­rak­te­ry­styczną w ame­ry­kań­skich twa­rzach, która spra­wia, że czło­wiek wy­daje się ni­czym nie­skrę­po­wany, ni­czym prze­waż­nie nie­za­jęty w szcze­gól­no­ści, ale z ja­kimś wspa­nia­ło­myśl­nym spo­ko­jem wy­cze­ku­jący wszel­kich zmian ży­cio­wych, wszel­kich zwro­tów losu. Wzrok Ame­ry­ka­nina był jed­nak po­nad wszystko wy­mowny, jego istoty stresz­cze­niem – oko, w któ­rym dziw­nie mie­szały się nie­win­ność i do­świad­cze­nie. Naj­sprzecz­niej­sze rze­czy mo­głeś z niego wy­czy­tać, a jak­kol­wiek była to ogni­sta źre­nica bo­ha­tera ro­mansu, prze­cież bez trudu do­czy­tać się w niej było można róż­nych rze­czy, któ­rych da­rem­nie szu­kamy we wzroku wielu lu­dzi. Chłodne, zimne nie­mal, a za­ra­zem przy­ja­zne, po­zy­tywne i scep­tyczne rów­no­cze­śnie, pełne uf­no­ści w sie­bie, a prze­cież trwożne, niby nie­śmiałe, nie­zwy­kle in­te­li­gentne, a mimo to nie­zwy­kle do­bro­duszne, miało ono w tych swo­ich ob­ja­wach coś wy­zy­wa­ją­cego, a w swej ostroż­no­ści coś za­spo­ka­ja­ją­cego. Przy­cię­cie wąsa, wraz z dwiema przed­wcze­snymi zmarszcz­kami, które po­nad nim bruź­dziły twarz, spo­sób ubra­nia, w któ­rym sze­roko wy­ło­żona ko­szula i błę­kitny kra­wat, aż na­zbyt rzu­ca­jący się w oczy, uzu­peł­niały cha­rak­te­ry­stykę tej po­staci.

Może w nie­zbyt szczę­śliwą zbli­ży­li­śmy się dla niego porę, bo on tu by­naj­mniej nie po­zuje do por­tretu. Bądź co bądź wszakże, choć tak obo­jęt­nie, zda się, leży tu roz­party, dość bez­bronny wo­bec oręża es­te­tyki i wi­nien ele­men­tar­nego błędu, o który oskar­ży­li­śmy go przed chwilą, błędu mie­sza­nia za­sług ar­ty­sty z za­słu­gami jego dzieła, (ot, te­raz na przy­kład po­dzi­wia ze­zo­watą Ma­donnę, po­nie­waż jej twór­czyni, ele­gancka młoda osóbka, z krótko, po chło­pię­cemu przy­cię­tymi wło­sami wpa­dła mu w oko), jest on za­wsze wielce obie­cu­jącą zna­jo­mo­ścią. Sta­now­czość, zdro­wie, by­strość, do­bro­byt, w pełni są mu dane; nie­myl­nie jest to czło­wiek prak­tyczny... ale ja­kie kształty za­kre­śliła w nim idea? Co po­cią­gało wy­obraź­nię i przy­na­glało ją do po­szu­ki­wań?

Młoda ma­larka, ko­piu­jąca Ma­donnę Mu­rilla, pra­co­wała da­lej nad jej ukoń­cze­niem, od czasu do czasu prze­sy­ła­jąc swemu nie­memu wiel­bi­cie­lowi niby w od­po­wie­dzi spoj­rze­nie. Uprawa sztuki w jej po­ję­ciu wy­ma­gała nie­zli­czo­nej ilo­ści drob­nych ma­new­rów jak np. od­stę­po­wa­nia od szta­lug i przy­pa­try­wa­nia się z dala ze skrzy­żo­wa­nymi na pier­siach rę­kami i głową po­chy­loną ko­lejno to na prawo, to na lewo swej pracy, pod­pie­ra­nia opa­trzo­nego roz­kosz­nym do­łecz­kiem pod­bródka na pięk­nej, bia­łej, peł­nej rączce, wzdy­cha­nia i zsu­wa­nia brwi, i tu­pa­nia nóżką, wi­chrze­nia i tak już zwi­chrzo­nych wło­sów, szu­ka­nia wśród lo­ków ja­kiejś za­błą­ka­nej szpilki i tym po­dobne. Nie­mniej tej grze to­wa­rzy­szyło nie­spo­kojne, bez­ce­lowe roz­glą­da­nie się do­koła, przy czym jej oko dłu­żej niż na in­nych przed­mio­tach za­trzy­my­wało się na opi­sa­nym po­wy­żej męż­czyź­nie. W końcu ten ostatni wstał szybko, wło­żył ka­pe­lusz i zbli­żył się do mło­dej dy­le­tantki. Sta­nął przed jej ob­ra­zem i przy­glą­dał mu się przez chwilę, przez którą ona zda­wała się tego prze­glądu by­naj­mniej nie prze­czu­wać. Na­stęp­nie za­gad­nął ją je­dy­nym sło­wem, sta­no­wią­cym u niego cały skarb­nik fran­cu­skiej mowy:

– Com­bien? – spy­tał bez wstę­pów.

Młoda ar­tystka po­pa­trzyła nań przez chwilę, lekko wy­dęła wargi, wzru­szyła ra­mio­nami, odło­żyła pę­dzel i pa­letę i stała przed nim wy­pro­sto­wana, za­cie­ra­jąc ręce.

– Ile? – spy­tał nasz zna­jomy po an­giel­sku. – Com­bien?

– Mon­sieur ży­czy so­bie na­być ten ob­raz? – w od­po­wie­dzi rze­kła po fran­cu­sku dama.

– Bar­dzo ładny! Splen­dide! Com­bien? – po­wtó­rzył Ame­ry­ka­nin.

– Mój ob­raz spodo­bał się więc panu?

– Ma­donna? Tak, ja nie je­stem ka­to­li­kiem, ale ku­pił­bym go. Com­bien? Na­pisz to pani tu­taj!

Wy­jął z kie­szeni ołó­wek i wska­zał na czy­stą kartkę wpra­wioną do pod­ręcz­nika po­dróż­nego.

Stała przed nim i lekko po­cie­rała pod­bró­dek ołów­kiem.

– Czyżby nie był na sprze­daż? – spy­tał.

I gdy wciąż jesz­cze stała przed nim za­my­ślona, pa­trząc okiem, które na prze­kór jej ży­cze­niu, by to py­ta­nie o cenę uwa­żać za rzecz jak naj­zwy­klej­szą – zdra­dzało wi­doczne nie­do­wie­rza­nie, prze­ląkł się, czy jej cza­sem nie ob­ra­ził. Ona zaś si­liła się po pro­stu, by się wy­dać obo­jętna i roz­wa­żała, jak da­leko może zajść.

– Prze­cież nie ob­ra­zi­łem pani? Pas in­sulté? Nie? – py­tał da­lej Ame­ry­ka­nin. – Nie ro­zu­mie pani choć tro­chę po an­giel­sku?

Zręcz­ność mło­dej ko­biety w od­gry­wa­niu za­im­pro­wi­zo­wa­nej roli była praw­dzi­wie nie­zwy­kła. Po­pa­trzyła na niego swymi oży­wio­nymi, peł­nymi sa­mo­wie­dzy oczami i spy­tała, czy nie mówi po fran­cu­sku.

– Don­nez! – wy­mó­wiła na­stęp­nie krótko, wzięła z jego rąk otwarty pod­ręcz­nik i w rogu czy­stej karty pięk­nym, drob­nym pi­smem wy­pi­sała liczbę, po­tem zwró­ciła mu ołó­wek wraz z książką i z po­wro­tem za­brała się do pa­lety.

Nasz nie­zna­jomy prze­czy­tał liczbę: 2000 fran­ków; przez chwilę nie wy­ra­żał swego zda­nia, tylko spo­koj­nie przy­glą­dał się ob­ra­zowi; tym­cza­sem ma­larka pil­nie za­jęła się roz­ra­bia­niem farb.

– Czy to nie za wiele jak na ko­pię? Pas be­au­coup? – spy­tał wresz­cie.

Młoda osóbka pod­nio­sła wolno oczy od pa­lety, zmie­rzyła go od stóp do głowy i z nie­sły­chaną by­stro­ścią wpa­dła na wła­ściwą od­po­wiedź.

– Tak, to dość dużo, ale moja ko­pia ma nie­jaką nad in­nymi wyż­szość, nie jest mniej warta.

Nasz Ame­ry­ka­nin wpraw­dzie nie umiał po fran­cu­sku, ale był in­te­li­gentny, jak to już wy­żej wspo­mnie­li­śmy, i tu jest wła­śnie naj­lep­sza spo­sob­ność do­wie­dze­nia tego. Mocą wro­dzo­nego in­stynktu po­jął zna­cze­nie fra­zesu wy­po­wie­dzia­nego przez młodą ma­larkę i ucie­szył się, że była tak prawa. Pięk­ność, ta­lent, mło­dość – łą­czyła wszystko.

– Ale musi go pani wy­koń­czyć... fi­nish, wie pani! – wy­mó­wił, wska­zu­jąc na nie­do­koń­czoną rękę po­staci.

– O, bę­dzie wy­koń­czony jak naj­do­kład­niej! – za­wo­łała ma­de­mo­iselle i by po­przeć dane przy­rze­cze­nie, mocno czer­woną plamą przy­ozdo­biła po­li­czek Ma­donny.

Ale Ame­ry­ka­nin się zmarsz­czył.

– Ach, za czer­wone, za czer­wone! – za­wo­łał i wska­zał na Mu­rilla. – Tu ciało ma da­leko de­li­kat­niej­szy ko­lo­ryt.

– De­li­katny? O, bę­dzie de­li­katny, mon­sieur, tak de­li­katny jak bi­scuit de Se­vres. Ja to za­raz zmo­du­luję; znam wszyst­kie ta­jem­nice sztuki. I po­zwól pan, że spy­tam, gdzie to mamy go panu ode­słać? Pań­ski ad­res?

– Mój ad­res? A, tak! – I Ame­ry­ka­nin wy­jął z port­fela kartkę, pi­sał coś na niej, na chwilę jed­nak prze­rwał pi­sa­nie i wy­mó­wił:

– Je­śli nie bę­dzie mi się po­do­bał wów­czas, gdy bę­dzie wy­koń­czony, w ta­kim ra­zie, roz­waż to pani, nie będę się czuł zo­bo­wią­zany go na­być!

Młoda pani zaś rów­nie do­brze umiała wnio­sko­wać jak on.

 – O, je­stem prze­ko­nana, że mon­sieur nie jest ka­pry­śny – od­parła z fi­lu­ter­nym uśmie­chem.

– Ka­pry­śny? – po­wtó­rzył i sam się ro­ze­śmiał. – Ze mnie jest bar­dzo sta­teczny, bar­dzo stały czło­wiek. Com­pre­nez?

– Mon­sieur jest stały, ro­zu­miem. Rzadka to cnota... i w na­grodę za nią przy­rze­kam, że swój ob­raz otrzyma pan w jak naj­krót­szym cza­sie... w przy­szłym ty­go­dniu... jak tylko wy­schnie. Pro­szę o pań­ski bi­let.

Wzięła go i prze­czy­tała na­zwi­sko: „Chri­sto­pher New­man”, po­tem pró­bo­wała po­wtó­rzyć je gło­śno i ro­ze­śmiała się pierw­sza ze swego złego ak­centu.

– A, te an­giel­skie na­zwi­ska są ta­kie za­bawne! – za­wo­łała.

– Za­bawne? – po­wtó­rzył pan New­man i za­śmiał się rów­nież. – Czy pani sły­szała kie­dyś o Krzysz­to­fie Ko­lum­bie?

– Bien sur! To on od­krył Ame­rykę – wielki czło­wiek! Czy to on jest pań­skim pa­tro­nem?

– Moim pa­tro­nem?

– No tak, pań­skim pa­tro­nem; pań­skim świę­tym w ka­len­da­rzu?

– Na­tu­ral­nie! Moi ro­dzice tym imie­niem ka­zali mnie ochrzcić na jego pa­miątkę.

– Mon­sieur jest Ame­ry­ka­ni­nem?

– Czy pani tego nie wi­dzi? – spy­tał „mon­sieur”.

– I pan za­mie­rza mój ob­ra­zek za­brać ze sobą? – rze­kła, wska­zu­jąc ręką na ma­lo­wi­dło.

– O, ja mam za­miar za­ku­pić jesz­cze bar­dzo dużo ob­ra­zów, be­au­coup, be­au­coup – od­po­wie­dział Chri­sto­pher New­man.

– Za­szczyt dla mnie jesz­cze więk­szy, bo je­stem prze­ko­nana, że mon­sieur ma wiele gu­stu – od­parła młoda osóbka.

– Ale musi mi pani dać swoją wi­zy­tówkę! – oświad­czył New­man. – Wi­zy­tówkę, ro­zu­mie pani?

Młoda osoba po­waż­nie po­pa­trzyła przez chwilę, a po­tem ode­zwała się:

– Mój oj­ciec złoży panu swoje usza­no­wa­nie.

Ale tym ra­zem pana New­mana opu­ściła wła­ściwa mu do­myśl­ność.

– Pani wi­zy­tówkę, pani ad­res! – po­wtó­rzył.

– Mój ad­res? – Ko­bieta wzru­szyła lekko ra­mio­nami. – To pań­skie szczę­ście, że jest pan Ame­ry­ka­ni­nem! Pierw­szy raz w ży­ciu daję swoją wi­zy­tówkę męż­czyź­nie.

Wy­jęła z kie­szeni dość za­tłusz­czoną port­mo­netkę i bio­rąc z niej małą, błysz­czącą kartę wi­zy­tową, po­dała ją swemu pro­tek­to­rowi. Na bi­le­cie tym, wśród wielu wy­krę­ta­sów, wy­pi­sane były ołów­kiem: „Ma­de­mo­iselle No­émie Nio­che”. Ale pan New­man nie za­śmiał się, jak po­przed­nio jego in­ter­lo­ku­torka, lecz prze­czy­tał na­zwi­sko z naj­zu­peł­niej po­ważną miną; jemu wszyst­kie na­zwi­ska wy­da­wały się tak samo śmieszne.

– Jak to się szczę­śli­wie składa: mój oj­ciec wła­śnie nad­cho­dzi, by mnie od­pro­wa­dzić do domu! – rze­kła panna No­émie. – Mój oj­ciec mówi po an­giel­sku, bę­dzie więc mógł się z pa­nem po­ro­zu­mieć!

I od­wró­ciła się, wi­ta­jąc ni­skiego, sta­rego je­go­mo­ścia, który drep­cząc, zbli­żał się ku niej, przy­glą­da­jąc się spo­nad szkieł oku­la­rów panu New­ma­nowi.

Pan Nio­che no­sił za­tłusz­czoną pe­rukę ja­kie­goś nie­na­tu­ral­nego ko­loru, zwie­sza­jącą się po­nad jego małą, po­korną, białą i dziw­nie pu­stą twa­rzyczką, któ­rej do­da­wała tyle wy­ra­zi­sto­ści, ile jej mie­wają drew­niane po­stu­menty, na ja­kich ta­kie pe­ruki wy­wie­szają fry­zje­rzy w oknach swych skle­pów. Był to istot­nie wy­bo­rowy okaz zu­bo­ża­łego czło­wieka. Krótki, źle zro­biony, do prze­ra­ża­ją­cej czy­sto­ści wy­szczot­ko­wany sur­dut, po­ła­tane rę­ka­wiczki, świe­cące, sta­ran­nie wy­czer­nione buty, wy­bla­kły i nie­fo­remny ka­pe­lusz, wszystko to zda­wało się opo­wia­dać hi­sto­rię czło­wieka, który prze­był „cięż­kie klę­ski”, ale prze­cież cią­gle jesz­cze wiele przy­wią­zy­wał wagi do do­brego to­wa­rzy­stwa i utrzy­ma­nia choćby po­zo­rów daw­nego do­bro­bytu, cho­ciaż ten już uciekł mu bez na­dziei po­wrotu i starł się z ca­łej po­staci. Mię­dzy wielu in­nymi rze­czami pan Nio­che po­stra­dał i od­wagę. Wrogi los nie tylko go zruj­no­wał, lecz i prze­ra­ził; i od­tąd prze­su­wał się przez resztę ży­cia po ci­chu, na pal­cach, z obawy, by nie zbu­dzić tego swego nie­przy­ja­ciela. Je­śliby ów nie­znany mu pan za­nadto chciał się po­ufa­lić z jego córką, pan Nio­che byłby go po­pro­sił grzecz­nie i ją­ka­jąc się, jak o nad­zwy­czajną ja­kąś ła­skę, aby ze­chciał za­nie­chać swego po­stę­po­wa­nia, ale rów­no­cze­śnie byłby prze­ko­nany, że pro­sić o po­dobną grzecz­ność jest z jego strony nie lada śmia­ło­ścią.

– Ten pan ku­pił mój ob­raz – prze­mó­wiła panna No­émie – skoro go wy­koń­czę, ze­chcesz mu go tatku od­wieźć fia­krem.

– Fia­krem? – za­wo­łał pan Nio­che i wpa­trzył się z lek­kim zdu­mie­niem w córkę, jakby na­gle zo­ba­czył wschód słońca o pół­nocy.

– Pan jest oj­cem tej pani? – spy­tał New­man. – Je­śli się nie mylę, córka pań­ska wspo­mniała, że pan mówi po an­giel­sku?

– Czy mó­wię po an­giel­sku? A tak – od­parł stary, wolno za­cie­ra­jąc ręce – przy­wiozę go panu fia­krem.

– Po­wiedz coś – szep­nęła pół­gło­sem córka – po­dzię­kuj mu, tylko nie za­nadto.

– Tro­chę, moje dziecko, tro­chę tylko, nie­wiele – od­po­wie­dział pan Nio­che zmie­szany. – A za jaką sumę?

– Dwa ty­siące – szep­nęła mu panna No­émie. – Tylko się nie dziw, bo jesz­cze go­tów cof­nąć swoje słowo.

– Dwa ty­siące! – wy­krzyk­nął pan Nio­che prze­ra­żony i po­czął szu­kać po kie­sze­niach ta­ba­kierki, przy tym ko­lejno mie­rzył od stóp do głów New­mana i spo­glą­dał na ob­raz.

– Uwa­żaj tylko, byś wszyst­kiego nie po­psuła! – prze­mó­wił po­tem do córki nie­mal z prze­stra­chem.

– Mu­simy już iść do domu – rze­kła panna No­émie i po­częła zbie­rać swe ma­lar­skie przy­rządy.

– Jak mam panu po­dzię­ko­wać! – za­wo­łał pan Nio­che. – Na to nie wy­star­czy cała moja an­gielsz­czy­zna!

– Ży­czył­bym so­bie tak do­brze mó­wić po fran­cu­sku, jak pan mówi po an­giel­sku – od­parł do­bro­dusz­nie New­man. – Pań­ska córka jest bar­dzo zręczną ko­pistką!

– O, mój pa­nie! – za­wo­łał pan Nio­che i po­nad oku­la­rami wzniósł swe za­łza­wione oczy ku niebu z nie­wy­sło­wio­nym smut­kiem. – Otrzy­mała wy­borne wy­cho­wa­nie, très su­per­ieure. Ni­czego się nie szczę­dziło. Lek­cje pa­ste­lo­wego ma­lar­stwa po dzie­sięć fran­ków go­dzina, olej­nego po dwa­na­ście! Wów­czas nie po­trze­bo­wa­łem oglą­dać się na pie­nią­dze. Ona jest ar­tystką – une ar­ti­ste, ah!

– Czy chce mi pan przez to po­wie­dzieć, że do­zna­łeś zmiany losu? – spy­tał New­man.

– Zmiany losu? Ach! mój pa­nie, nie­szczęść... strasz­li­wych!

– Nie­po­wo­dze­nie w in­te­re­sach?

– Strasz­li­wych nie­po­wo­dzeń, okrop­nych, mój pa­nie!

– O, to nic; tylko od­wagi! Znów pan sta­niesz na nogi – od­parł New­man we­soło.

Sta­ru­szek prze­chy­lił głowę i po­pa­trzył z ta­kim bo­le­snym wy­ra­zem na New­mana, jakby jego słowa uwa­żał za okrutny żart.

– Co on mó­wił? – py­tała panna No­émie.

Pan Nio­che za­żył szczyptę ta­baki.

– Po­wiada, że mogę znów dojść do ma­jątku.

– Może ci w tym po­może. I co wię­cej?

– Po­wiada, że z cie­bie bar­dzo zręczna ko­pistka.

– To bar­dzo moż­liwe. Ty, papo, my­ślisz to samo?

– Czy ja tak my­ślę, moje dziecko? Te­raz, po tym do­wo­dzie!

I stary po­now­nie z po­dzi­wem spoj­rzał na szta­lugi, z któ­rych ja­śniało ar­cy­dzieło pędzla jego córki.

– Spy­taj go te­raz, papo, czy nie ze­chciałby się uczyć fran­cu­skiego?

– Uczyć fran­cu­skiego?

– No, tak, brać lek­cje.

– Brać lek­cje, moje dziecko? Od cie­bie?

– Nie, od cie­bie.

– Ode mnie, moje dziecko? Jak ja mógł­bym udzie­lać lek­cji?

– Pas de ra­isons![1] Za­py­taj go za­raz! – wy­mó­wiła panna No­émie z ła­god­nym na­ci­skiem.

Pan Nio­che stał jak ska­mie­niały. Pod wpły­wem jed­nak wzroku córki ze­brał całą swą przy­tom­ność umy­słu, całą siłą przy­wo­łał na usta uprzejmy uśmiech i przy­stą­pił do wy­ko­na­nia jej roz­kazu.

– Czy nie ży­czyłby pan so­bie uczyć się na­szego pięk­nego ję­zyka? – za­py­tał z drże­niem w gło­sie, od­wo­łu­ją­cym się do względ­no­ści słu­cha­cza.

– Uczyć się po fran­cu­sku? – po­wtó­rzył New­man, przy­glą­da­jąc mu się nie­ru­chomo.

Pan Nio­che skrzy­żo­wał ręce i wzniósł ra­miona.

– Może tak, tro­chę kon­wer­sa­cji!

– Kon­wer­sa­cji... otóż to! – pod­chwy­ciła panna No­émie. – Kon­ser­wa­cji wy­bo­ro­wej.

– Na­sza fran­cu­ska kon­wer­sa­cja sły­nie w ca­łym świe­cie, jak pan wie – rzekł ośmie­lony pan Nio­che, cią­gnąc swą sprawę da­lej. – Nie­mała to ko­rzyść ją zgłę­bić...

– Ale czy nie jest ona strasz­li­wie trudna? – za­py­tał New­man z całą na­iw­no­ścią.

– Pour un homme d’esprit[2], jak pan, dla wiel­bi­ciela piękna pod każdą jego po­sta­cią, by­naj­mniej – od­parł pan Nio­che i rzu­cił wzrok pe­łen zna­cze­nia na Ma­donnę córki.

– Nie mogę so­bie do­prawdy wy­obra­zić mo­jego wła­snego ja, szcze­bio­cą­cego po fran­cu­sku – za­śmiał się New­man. – A prze­cież są­dzę, że im wię­cej czło­wiek umie, tym le­piej.

– Mon­sieur wy­raża się nad­zwy­czaj szczę­śli­wie w tym przed­mio­cie.

– Przy­pusz­czam, że w mo­ich wę­drów­kach po pa­ry­skim bruku zna­jo­mość fran­cu­skiego nie­raz mi się może przy­dać.

– A prze­cież wiele rze­czy bę­dzie pan po­trze­bo­wał nie­raz po­wie­dzieć... i to rze­czy trud­nych!

– Wszystko, co­kol­wiek chciał­bym po­wie­dzieć, bę­dzie trudne. Pan więc daje lek­cje?

Biedny pan Nio­che był za­kło­po­tany i uśmie­chał się z co­raz więk­szym przy­mu­sem.

– Wła­ści­wie mó­wiąc, nie je­stem pro­fe­so­rem z po­wo­ła­nia – od­wa­żył się wy­po­wie­dzieć w końcu i zwró­cił się do córki: – Prze­cież nie mogę mu po­wie­dzieć, że je­stem pro­fe­so­rem.

– Po­wiedz mu, że to jest dla niego nie­zwy­kła spo­sob­ność – od­parła panna No­émie – un homme du monde[3], czło­wiek wy­kształ­cony, który ra­czy roz­ma­wiać z in­nym! Po­myśl, kim je­steś, kim by­łeś!...

– W żad­nym ra­zie nie na­uczy­cie­lem ję­zy­ków! Daw­niej kimś znacz­nie wię­cej, dziś znacz­nie mniej! A skoro mnie spyta o cenę lek­cji?

– On nie spyta – za­uwa­żyła panna No­émie.

– Mogę prze­cież po­wie­dzieć, że jemu po­zo­sta­wiam wy­zna­cze­nie za­płaty.

– Broń Boże! Nie wy­pada...

– Ale je­żeli spyta?

Panna No­émie wło­żyła ka­pe­lu­sik i za­wią­zy­wała wstążki, wy­cią­gnęła je i wy­su­nęła na­przód drobny pod­bró­dek.

– Dzie­sięć fran­ków – oświad­czyła szybko.

– O, moja ko­chana, ni­gdy się na to nie od­ważę!

– Do­brze więc, te­raz nic nie mów. Nie­za­wod­nie do­piero przy końcu lek­cji spyta o cenę, a wów­czas ja mu już zro­bię ra­chu­nek.

Pan Nio­che zwró­cił się znów do cu­dzo­ziemca i za­tarł ręce z miną czło­wieka prze­świad­czo­nego, że po­peł­nia prze­stęp­stwo. New­ma­nowi nie przy­szło na myśl spy­tać go o dy­plom; przy­pusz­czał na­tu­ral­nie, że pan Nio­che zna do­brze oj­czy­sty swój ję­zyk, a jego po­korne, przy­gnę­bione obej­ście było naj­zu­peł­niej­szym do­peł­nie­niem tego, co Ame­ry­ka­nin, nie wia­domo dla­czego, uważa za ko­nieczną ce­chę na­uczy­cieli w Eu­ro­pie.

– Ja­kim spo­so­bem na­uczył się pan po an­giel­sku? – spy­tał star­szego pana.

– W mło­dych la­tach, jesz­cze przed mymi nie­po­wo­dze­niami. O, wów­czas wszystko mnie zaj­mo­wało. Mój oj­ciec był bo­ga­tym com­mer­cant[4], od­dał mnie na rok do pew­nego domu han­dlo­wego w An­glii. Co­kol­wiek mi jesz­cze z tego zo­stało... ale za­po­mnia­łem już wiele.

– Czy mogę się na­uczyć tro­chę po fran­cu­sku w ciągu jed­nego mie­siąca?

– Co on mówi? – za­gad­nęła znów panna No­émie. Oj­ciec prze­tłu­ma­czył.

– Bę­dzie mó­wił comme un ange[5] – za­pew­niała córka.

Jed­nak wro­dzona uczci­wość, która grała nie­małą rolę w nie­po­wo­dze­niach han­dlo­wych pana Nio­che, ode­zwała się znowu.

– Mais, Mon­sieur, wszyst­kiego się pan na­uczy, czego ja mogę na­uczyć! – od­po­wie­dział, ale na znak córki do­dał szybko: – Złożę panu w ho­telu moje usza­no­wa­nie.

– O tak, chciał­bym się bar­dzo na­uczyć po fran­cu­sku – mó­wił New­man z de­mo­kra­tyczną po­ufa­ło­ścią. – Niech mnie po­wie­szą, je­śli o tym kie­dy­kol­wiek po­my­śla­łem! Po­go­dzi­łem się już z tym, że to nie­moż­liwe. Ale skoro pan na­uczy­łeś się mego oj­czy­stego ję­zyka, czemu ja nie miał­bym na­uczyć się pań­skiego? – do­dał, a jego przy­ja­ciel­ski śmiech, otwarty, od­jął temu żar­towi wszystko, co w nim było ob­ra­ża­ją­cego. – Skoro jed­nak mamy już ze sobą roz­ma­wiać, w ta­kim ra­zie trzeba bę­dzie za­wsze wy­naj­dy­wać we­sołe przed­mioty.

– Pan jest bar­dzo ła­skaw! Pro­szę mi wie­rzyć, je­stem wzru­szony do głębi! – mó­wił pan Nio­che. – Ma pan hu­moru i szczę­ścia za dwóch!

– Nie, nie! – koń­czył New­man po­waż­niej. – Mu­sisz pan być we­soły i oży­wiony, to kładę za wa­ru­nek ko­nieczny!

– Je­stem na pań­skie roz­kazy.

– A więc przy­jedź i przy­wieź mi ob­raz; ja wów­czas za­płacę i bę­dziemy o nim roz­ma­wiać, a to prze­cież bę­dzie we­soły przed­miot roz­mowy!

Panna No­émie ze­brała tym­cza­sem swe przy­bory, a dro­go­cenną Ma­donnę od­dała w opiekę ojcu: ten, wy­cią­gnąw­szy ręce przed sie­bie, niósł ją, że­gna­jąc nie­zli­czo­nymi ukło­nami swego no­wego pro­tek­tora, do­póki ten nie znikł mu z oczu. Młoda osoba owi­nęła się sza­lem z całą zręcz­no­ścią praw­dzi­wej pa­ry­żanki i uśmie­chem też pa­ry­żanki po­że­gnała New­mana.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] (fr.) bez po­wo­dów
[2] (fr.) dla mą­drego czło­wieka
[3] (fr.) czło­wiek świa­towy
[4] (fr.) han­dlow­cem
[5] (fr.) jak anioł
Ty­tuł ory­gi­nału: The Ame­ri­can
Co­py­ri­ght © 2024, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-8241-030-3
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce: adobe stock (©To­nia Tkach, ©Li­li­Gra­phie) oraz do­mena pu­bliczna via Smi­th­so­nian Ame­ri­can Art Mu­seum, Gift from the Tru­stees of the Cor­co­ran Gal­lery of Art (Mu­seum Pur­chase, Gal­lery Fund)
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl