Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Amerykański milioner, zmęczony gonitwą za fortuną, jedzie do Paryża. Przystojny, elegancki, niezwykle bogaty dżentelmen. Jest 2. połowa XIX wieku.
Poznaje młodą, piękną wdowę, hrabinę de Bellgarde. Mógłby to być wspaniały romans uwieńczony połączeniem dwojga ludzi, ale… on jest tylko przedsiębiorcą, tylko jakimś kupcem, a staje naprzeciw rodziny, która swą arystokratyczną historię liczy w setkach lat…
Niezwykle wnikliwie spisany portret psychologiczny francuskiej arystokracji w konfrontacji z Nowym Światem, z płynącym zza oceanu liberalizmem i nowym człowiekiem bez wielowiekowych korzeni i tradycji.
Dziś już wiemy, który świat wygrał, a który odszedł, ale wtedy jeszcze wcale to nie było takie pewne…
Świetna proza Henry’ego Jamesa, przenikliwa i elegancka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 561
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TOM I
I
W słoneczny dzień majowy 1868 roku, na owalnej kanapie stojącej pośrodku czworobocznego salonu w muzeum Luwru w Paryżu rozpierał się wygodnie jakiś pan. Ku niemałemu ubolewaniu słabonogich czcicieli sztuki tę wygodną kanapkę uprzątnięto już od owych czasów. Wtedy jednak wspomniany wyżej pan wziął w posiadanie najwygodniejszy jej kąt i z głową odrzuconą, wspartą o poręcz, z wyciągniętymi nogami, w pełnym zadowoleniu ze swego położenia, lubował się uważnym wpatrywaniem w piękną, estetyczną Madonnę Murilla. Zdjął kapelusz, a czerwono oprawny bagaż podróżny wraz z lornetką położył obok siebie.
Dzień był gorący, on zaś zgrzany długim chodzeniem, bo kilkakrotnie ocierał chustką czoło i, jak się wydawało, musiał być nieco zmęczony. A przecież nie był to człowiek, który łatwo ulegałby zmęczeniu; wysoki, chudy i żylasty, przywodził na myśl ową siłę, którą powszechnie nazywamy „gibkością”. W tym dniu wszakże zużył wyjątkowo wiele sił i niejeden znacznie większy trud fizyczny w przeszłości mniej go zmęczył niż owa spokojna przechadzka po salach Luwru. Przyjrzał się wszystkim tym obrazom, które oznaczone były gwiazdką w przerażająco drobno zadrukowanym bedekerze – musiał mieć przez ten cały czas wytężoną uwagę, oczy doznawały olśnienia i usiadł tu z iście estetycznym bólem głowy. Obejrzał nie tylko wszystkie te obrazy, ale i wszystkie kopie, które wokoło nich tworzą rączkami niezliczone młode panny o nieposzlakowanej elegancji, amatorki, które we Francji oddają się tak energicznie reprodukowaniu arcydzieł; i jeśli mamy powiedzieć prawdę, dużo częściej podziwiał on kopię niż oryginał. Jego fizjonomia dostatecznie świadczyła, że był to człowiek bystry, przebiegły i zdolny; w rzeczy samej niejedną noc spędził nad porządnym stosem rachunków i doczekał się piania kogutów, nie ziewnąwszy nad nimi ani razu. Rafael wszakże i Tycjan byli dla niego całkiem nowym rodzajem arytmetyki i po raz pierwszy w życiu dali oni poczuć naszemu wędrowcowi nieokreślone uczucie jakiejś nieufności we własne siły.
Obserwator z jako tako rozwiniętym zmysłem rozpoznawania narodowych typów bez trudu poznałby pochodzenie tego niewykształconego znawcy sztuki i doznałby pewnego rodzaju zadowolenia na widok tej niemal idealnej doskonałości, którego ów pan był przedstawicielem. Siedzący bowiem na kanapie wędrownik był istnym modelem Amerykanina. Ale nie tylko był on pięknym Amerykaninem, ale fizycznie rzecz biorąc, był pięknym mężczyzną.
Jak się zdaje, posiadał on ów rodzaj zdrowia i siły, który czyni największe wrażenie: kapitał fizyczny, do którego utrzymania właściciel zupełnie nic nie potrzebuje czynić. Kim był fizycznie i etycznie, był nim bezwiednie. Gdy było trzeba iść do odległej miejscowości, szedł tam, nigdy wszakże ze względów higienicznych; nie miał najmniejszego zdania o teorii zażywania zimnych kąpieli; nie umiał ani wiosłować, ani strzelać do celu lub fechtować, nigdy nie miał czasu na podobne rozrywki i nie przeczuwał nawet, że konną jazdę zalecają lekarze jako antidotum na nieprawidłowe trawienie.
Z upodobania, z własnej skłonności był człowiekiem umiarkowanym; wszakże w wieczór poprzedzający odwiedziny w Luwrze był na kolacji w „Café Anglaise”, ktoś mu to polecił jako próbę nieodzowną, i mimo to całą noc cieszył się „snem sprawiedliwego”. Jego postawa i obejście były zazwyczaj niewymuszone, swobodne, może nieco niedbałe; ale gdy pod wpływem jakiegoś szczególnego wrażenia wyprostowywał się nagle, wyprężał, wówczas przypominał grenadiera na paradzie.
Nie palił nigdy. Zapewniano go – przeróżne takie twierdzenia krążą wśród ludzi – że cygara bynajmniej nie są szkodliwe dla zdrowia, a on należał do takich właśnie, co łatwo wierzą podobnym twierdzeniom – ale równie mało obchodził go tytoń jak homeopatia.
Głowę miał dobrze ukształtowaną, z doskonale zachowaną równowagą czoła i tylnej części czaszki, włosy gęste, nieco suche, ciemnokasztanowate. Cerę miał ciemną i nos zgrabny, ze śmiało zakreślonym, wyrazistym nagięciem. Oko było jasnoszare, zimne, twarz cała starannie wygolona, prócz dość gęstego, ciemnego wąsa. Miał płaską szczękę i żylastą szyję, tak częstą w typie amerykańskim; znaki wszakże narodowego pochodzenia leżą raczej w wyrazie niż w układzie twarzy i z tego to głównie względu twarz owego pana w najwyższym stopniu była wymowna. Baczny obserwator byłby w stanie w całej rozciągłości zmierzyć bogactwo tego wyrazu, ale nie mógłby żadną miarą go określić, miał on bowiem ową typową nieugiętość, tak charakterystyczną w amerykańskich twarzach, która sprawia, że człowiek wydaje się niczym nieskrępowany, niczym przeważnie niezajęty w szczególności, ale z jakimś wspaniałomyślnym spokojem wyczekujący wszelkich zmian życiowych, wszelkich zwrotów losu. Wzrok Amerykanina był jednak ponad wszystko wymowny, jego istoty streszczeniem – oko, w którym dziwnie mieszały się niewinność i doświadczenie. Najsprzeczniejsze rzeczy mogłeś z niego wyczytać, a jakkolwiek była to ognista źrenica bohatera romansu, przecież bez trudu doczytać się w niej było można różnych rzeczy, których daremnie szukamy we wzroku wielu ludzi. Chłodne, zimne niemal, a zarazem przyjazne, pozytywne i sceptyczne równocześnie, pełne ufności w siebie, a przecież trwożne, niby nieśmiałe, niezwykle inteligentne, a mimo to niezwykle dobroduszne, miało ono w tych swoich objawach coś wyzywającego, a w swej ostrożności coś zaspokajającego. Przycięcie wąsa, wraz z dwiema przedwczesnymi zmarszczkami, które ponad nim bruździły twarz, sposób ubrania, w którym szeroko wyłożona koszula i błękitny krawat, aż nazbyt rzucający się w oczy, uzupełniały charakterystykę tej postaci.
Może w niezbyt szczęśliwą zbliżyliśmy się dla niego porę, bo on tu bynajmniej nie pozuje do portretu. Bądź co bądź wszakże, choć tak obojętnie, zda się, leży tu rozparty, dość bezbronny wobec oręża estetyki i winien elementarnego błędu, o który oskarżyliśmy go przed chwilą, błędu mieszania zasług artysty z zasługami jego dzieła, (ot, teraz na przykład podziwia zezowatą Madonnę, ponieważ jej twórczyni, elegancka młoda osóbka, z krótko, po chłopięcemu przyciętymi włosami wpadła mu w oko), jest on zawsze wielce obiecującą znajomością. Stanowczość, zdrowie, bystrość, dobrobyt, w pełni są mu dane; niemylnie jest to człowiek praktyczny... ale jakie kształty zakreśliła w nim idea? Co pociągało wyobraźnię i przynaglało ją do poszukiwań?
Młoda malarka, kopiująca Madonnę Murilla, pracowała dalej nad jej ukończeniem, od czasu do czasu przesyłając swemu niememu wielbicielowi niby w odpowiedzi spojrzenie. Uprawa sztuki w jej pojęciu wymagała niezliczonej ilości drobnych manewrów jak np. odstępowania od sztalug i przypatrywania się z dala ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i głową pochyloną kolejno to na prawo, to na lewo swej pracy, podpierania opatrzonego rozkosznym dołeczkiem podbródka na pięknej, białej, pełnej rączce, wzdychania i zsuwania brwi, i tupania nóżką, wichrzenia i tak już zwichrzonych włosów, szukania wśród loków jakiejś zabłąkanej szpilki i tym podobne. Niemniej tej grze towarzyszyło niespokojne, bezcelowe rozglądanie się dokoła, przy czym jej oko dłużej niż na innych przedmiotach zatrzymywało się na opisanym powyżej mężczyźnie. W końcu ten ostatni wstał szybko, włożył kapelusz i zbliżył się do młodej dyletantki. Stanął przed jej obrazem i przyglądał mu się przez chwilę, przez którą ona zdawała się tego przeglądu bynajmniej nie przeczuwać. Następnie zagadnął ją jedynym słowem, stanowiącym u niego cały skarbnik francuskiej mowy:
– Combien? – spytał bez wstępów.
Młoda artystka popatrzyła nań przez chwilę, lekko wydęła wargi, wzruszyła ramionami, odłożyła pędzel i paletę i stała przed nim wyprostowana, zacierając ręce.
– Ile? – spytał nasz znajomy po angielsku. – Combien?
– Monsieur życzy sobie nabyć ten obraz? – w odpowiedzi rzekła po francusku dama.
– Bardzo ładny! Splendide! Combien? – powtórzył Amerykanin.
– Mój obraz spodobał się więc panu?
– Madonna? Tak, ja nie jestem katolikiem, ale kupiłbym go. Combien? Napisz to pani tutaj!
Wyjął z kieszeni ołówek i wskazał na czystą kartkę wprawioną do podręcznika podróżnego.
Stała przed nim i lekko pocierała podbródek ołówkiem.
– Czyżby nie był na sprzedaż? – spytał.
I gdy wciąż jeszcze stała przed nim zamyślona, patrząc okiem, które na przekór jej życzeniu, by to pytanie o cenę uważać za rzecz jak najzwyklejszą – zdradzało widoczne niedowierzanie, przeląkł się, czy jej czasem nie obraził. Ona zaś siliła się po prostu, by się wydać obojętna i rozważała, jak daleko może zajść.
– Przecież nie obraziłem pani? Pas insulté? Nie? – pytał dalej Amerykanin. – Nie rozumie pani choć trochę po angielsku?
Zręczność młodej kobiety w odgrywaniu zaimprowizowanej roli była prawdziwie niezwykła. Popatrzyła na niego swymi ożywionymi, pełnymi samowiedzy oczami i spytała, czy nie mówi po francusku.
– Donnez! – wymówiła następnie krótko, wzięła z jego rąk otwarty podręcznik i w rogu czystej karty pięknym, drobnym pismem wypisała liczbę, potem zwróciła mu ołówek wraz z książką i z powrotem zabrała się do palety.
Nasz nieznajomy przeczytał liczbę: 2000 franków; przez chwilę nie wyrażał swego zdania, tylko spokojnie przyglądał się obrazowi; tymczasem malarka pilnie zajęła się rozrabianiem farb.
– Czy to nie za wiele jak na kopię? Pas beaucoup? – spytał wreszcie.
Młoda osóbka podniosła wolno oczy od palety, zmierzyła go od stóp do głowy i z niesłychaną bystrością wpadła na właściwą odpowiedź.
– Tak, to dość dużo, ale moja kopia ma niejaką nad innymi wyższość, nie jest mniej warta.
Nasz Amerykanin wprawdzie nie umiał po francusku, ale był inteligentny, jak to już wyżej wspomnieliśmy, i tu jest właśnie najlepsza sposobność dowiedzenia tego. Mocą wrodzonego instynktu pojął znaczenie frazesu wypowiedzianego przez młodą malarkę i ucieszył się, że była tak prawa. Piękność, talent, młodość – łączyła wszystko.
– Ale musi go pani wykończyć... finish, wie pani! – wymówił, wskazując na niedokończoną rękę postaci.
– O, będzie wykończony jak najdokładniej! – zawołała mademoiselle i by poprzeć dane przyrzeczenie, mocno czerwoną plamą przyozdobiła policzek Madonny.
Ale Amerykanin się zmarszczył.
– Ach, za czerwone, za czerwone! – zawołał i wskazał na Murilla. – Tu ciało ma daleko delikatniejszy koloryt.
– Delikatny? O, będzie delikatny, monsieur, tak delikatny jak biscuit de Sevres. Ja to zaraz zmoduluję; znam wszystkie tajemnice sztuki. I pozwól pan, że spytam, gdzie to mamy go panu odesłać? Pański adres?
– Mój adres? A, tak! – I Amerykanin wyjął z portfela kartkę, pisał coś na niej, na chwilę jednak przerwał pisanie i wymówił:
– Jeśli nie będzie mi się podobał wówczas, gdy będzie wykończony, w takim razie, rozważ to pani, nie będę się czuł zobowiązany go nabyć!
Młoda pani zaś równie dobrze umiała wnioskować jak on.
– O, jestem przekonana, że monsieur nie jest kapryśny – odparła z filuternym uśmiechem.
– Kapryśny? – powtórzył i sam się roześmiał. – Ze mnie jest bardzo stateczny, bardzo stały człowiek. Comprenez?
– Monsieur jest stały, rozumiem. Rzadka to cnota... i w nagrodę za nią przyrzekam, że swój obraz otrzyma pan w jak najkrótszym czasie... w przyszłym tygodniu... jak tylko wyschnie. Proszę o pański bilet.
Wzięła go i przeczytała nazwisko: „Christopher Newman”, potem próbowała powtórzyć je głośno i roześmiała się pierwsza ze swego złego akcentu.
– A, te angielskie nazwiska są takie zabawne! – zawołała.
– Zabawne? – powtórzył pan Newman i zaśmiał się również. – Czy pani słyszała kiedyś o Krzysztofie Kolumbie?
– Bien sur! To on odkrył Amerykę – wielki człowiek! Czy to on jest pańskim patronem?
– Moim patronem?
– No tak, pańskim patronem; pańskim świętym w kalendarzu?
– Naturalnie! Moi rodzice tym imieniem kazali mnie ochrzcić na jego pamiątkę.
– Monsieur jest Amerykaninem?
– Czy pani tego nie widzi? – spytał „monsieur”.
– I pan zamierza mój obrazek zabrać ze sobą? – rzekła, wskazując ręką na malowidło.
– O, ja mam zamiar zakupić jeszcze bardzo dużo obrazów, beaucoup, beaucoup – odpowiedział Christopher Newman.
– Zaszczyt dla mnie jeszcze większy, bo jestem przekonana, że monsieur ma wiele gustu – odparła młoda osóbka.
– Ale musi mi pani dać swoją wizytówkę! – oświadczył Newman. – Wizytówkę, rozumie pani?
Młoda osoba poważnie popatrzyła przez chwilę, a potem odezwała się:
– Mój ojciec złoży panu swoje uszanowanie.
Ale tym razem pana Newmana opuściła właściwa mu domyślność.
– Pani wizytówkę, pani adres! – powtórzył.
– Mój adres? – Kobieta wzruszyła lekko ramionami. – To pańskie szczęście, że jest pan Amerykaninem! Pierwszy raz w życiu daję swoją wizytówkę mężczyźnie.
Wyjęła z kieszeni dość zatłuszczoną portmonetkę i biorąc z niej małą, błyszczącą kartę wizytową, podała ją swemu protektorowi. Na bilecie tym, wśród wielu wykrętasów, wypisane były ołówkiem: „Mademoiselle Noémie Nioche”. Ale pan Newman nie zaśmiał się, jak poprzednio jego interlokutorka, lecz przeczytał nazwisko z najzupełniej poważną miną; jemu wszystkie nazwiska wydawały się tak samo śmieszne.
– Jak to się szczęśliwie składa: mój ojciec właśnie nadchodzi, by mnie odprowadzić do domu! – rzekła panna Noémie. – Mój ojciec mówi po angielsku, będzie więc mógł się z panem porozumieć!
I odwróciła się, witając niskiego, starego jegomościa, który drepcząc, zbliżał się ku niej, przyglądając się sponad szkieł okularów panu Newmanowi.
Pan Nioche nosił zatłuszczoną perukę jakiegoś nienaturalnego koloru, zwieszającą się ponad jego małą, pokorną, białą i dziwnie pustą twarzyczką, której dodawała tyle wyrazistości, ile jej miewają drewniane postumenty, na jakich takie peruki wywieszają fryzjerzy w oknach swych sklepów. Był to istotnie wyborowy okaz zubożałego człowieka. Krótki, źle zrobiony, do przerażającej czystości wyszczotkowany surdut, połatane rękawiczki, świecące, starannie wyczernione buty, wyblakły i nieforemny kapelusz, wszystko to zdawało się opowiadać historię człowieka, który przebył „ciężkie klęski”, ale przecież ciągle jeszcze wiele przywiązywał wagi do dobrego towarzystwa i utrzymania choćby pozorów dawnego dobrobytu, chociaż ten już uciekł mu bez nadziei powrotu i starł się z całej postaci. Między wielu innymi rzeczami pan Nioche postradał i odwagę. Wrogi los nie tylko go zrujnował, lecz i przeraził; i odtąd przesuwał się przez resztę życia po cichu, na palcach, z obawy, by nie zbudzić tego swego nieprzyjaciela. Jeśliby ów nieznany mu pan zanadto chciał się poufalić z jego córką, pan Nioche byłby go poprosił grzecznie i jąkając się, jak o nadzwyczajną jakąś łaskę, aby zechciał zaniechać swego postępowania, ale równocześnie byłby przekonany, że prosić o podobną grzeczność jest z jego strony nie lada śmiałością.
– Ten pan kupił mój obraz – przemówiła panna Noémie – skoro go wykończę, zechcesz mu go tatku odwieźć fiakrem.
– Fiakrem? – zawołał pan Nioche i wpatrzył się z lekkim zdumieniem w córkę, jakby nagle zobaczył wschód słońca o północy.
– Pan jest ojcem tej pani? – spytał Newman. – Jeśli się nie mylę, córka pańska wspomniała, że pan mówi po angielsku?
– Czy mówię po angielsku? A tak – odparł stary, wolno zacierając ręce – przywiozę go panu fiakrem.
– Powiedz coś – szepnęła półgłosem córka – podziękuj mu, tylko nie zanadto.
– Trochę, moje dziecko, trochę tylko, niewiele – odpowiedział pan Nioche zmieszany. – A za jaką sumę?
– Dwa tysiące – szepnęła mu panna Noémie. – Tylko się nie dziw, bo jeszcze gotów cofnąć swoje słowo.
– Dwa tysiące! – wykrzyknął pan Nioche przerażony i począł szukać po kieszeniach tabakierki, przy tym kolejno mierzył od stóp do głów Newmana i spoglądał na obraz.
– Uważaj tylko, byś wszystkiego nie popsuła! – przemówił potem do córki niemal z przestrachem.
– Musimy już iść do domu – rzekła panna Noémie i poczęła zbierać swe malarskie przyrządy.
– Jak mam panu podziękować! – zawołał pan Nioche. – Na to nie wystarczy cała moja angielszczyzna!
– Życzyłbym sobie tak dobrze mówić po francusku, jak pan mówi po angielsku – odparł dobrodusznie Newman. – Pańska córka jest bardzo zręczną kopistką!
– O, mój panie! – zawołał pan Nioche i ponad okularami wzniósł swe załzawione oczy ku niebu z niewysłowionym smutkiem. – Otrzymała wyborne wychowanie, très superieure. Niczego się nie szczędziło. Lekcje pastelowego malarstwa po dziesięć franków godzina, olejnego po dwanaście! Wówczas nie potrzebowałem oglądać się na pieniądze. Ona jest artystką – une artiste, ah!
– Czy chce mi pan przez to powiedzieć, że doznałeś zmiany losu? – spytał Newman.
– Zmiany losu? Ach! mój panie, nieszczęść... straszliwych!
– Niepowodzenie w interesach?
– Straszliwych niepowodzeń, okropnych, mój panie!
– O, to nic; tylko odwagi! Znów pan staniesz na nogi – odparł Newman wesoło.
Staruszek przechylił głowę i popatrzył z takim bolesnym wyrazem na Newmana, jakby jego słowa uważał za okrutny żart.
– Co on mówił? – pytała panna Noémie.
Pan Nioche zażył szczyptę tabaki.
– Powiada, że mogę znów dojść do majątku.
– Może ci w tym pomoże. I co więcej?
– Powiada, że z ciebie bardzo zręczna kopistka.
– To bardzo możliwe. Ty, papo, myślisz to samo?
– Czy ja tak myślę, moje dziecko? Teraz, po tym dowodzie!
I stary ponownie z podziwem spojrzał na sztalugi, z których jaśniało arcydzieło pędzla jego córki.
– Spytaj go teraz, papo, czy nie zechciałby się uczyć francuskiego?
– Uczyć francuskiego?
– No, tak, brać lekcje.
– Brać lekcje, moje dziecko? Od ciebie?
– Nie, od ciebie.
– Ode mnie, moje dziecko? Jak ja mógłbym udzielać lekcji?
– Pas de raisons![1] Zapytaj go zaraz! – wymówiła panna Noémie z łagodnym naciskiem.
Pan Nioche stał jak skamieniały. Pod wpływem jednak wzroku córki zebrał całą swą przytomność umysłu, całą siłą przywołał na usta uprzejmy uśmiech i przystąpił do wykonania jej rozkazu.
– Czy nie życzyłby pan sobie uczyć się naszego pięknego języka? – zapytał z drżeniem w głosie, odwołującym się do względności słuchacza.
– Uczyć się po francusku? – powtórzył Newman, przyglądając mu się nieruchomo.
Pan Nioche skrzyżował ręce i wzniósł ramiona.
– Może tak, trochę konwersacji!
– Konwersacji... otóż to! – podchwyciła panna Noémie. – Konserwacji wyborowej.
– Nasza francuska konwersacja słynie w całym świecie, jak pan wie – rzekł ośmielony pan Nioche, ciągnąc swą sprawę dalej. – Niemała to korzyść ją zgłębić...
– Ale czy nie jest ona straszliwie trudna? – zapytał Newman z całą naiwnością.
– Pour un homme d’esprit[2], jak pan, dla wielbiciela piękna pod każdą jego postacią, bynajmniej – odparł pan Nioche i rzucił wzrok pełen znaczenia na Madonnę córki.
– Nie mogę sobie doprawdy wyobrazić mojego własnego ja, szczebiocącego po francusku – zaśmiał się Newman. – A przecież sądzę, że im więcej człowiek umie, tym lepiej.
– Monsieur wyraża się nadzwyczaj szczęśliwie w tym przedmiocie.
– Przypuszczam, że w moich wędrówkach po paryskim bruku znajomość francuskiego nieraz mi się może przydać.
– A przecież wiele rzeczy będzie pan potrzebował nieraz powiedzieć... i to rzeczy trudnych!
– Wszystko, cokolwiek chciałbym powiedzieć, będzie trudne. Pan więc daje lekcje?
Biedny pan Nioche był zakłopotany i uśmiechał się z coraz większym przymusem.
– Właściwie mówiąc, nie jestem profesorem z powołania – odważył się wypowiedzieć w końcu i zwrócił się do córki: – Przecież nie mogę mu powiedzieć, że jestem profesorem.
– Powiedz mu, że to jest dla niego niezwykła sposobność – odparła panna Noémie – un homme du monde[3], człowiek wykształcony, który raczy rozmawiać z innym! Pomyśl, kim jesteś, kim byłeś!...
– W żadnym razie nie nauczycielem języków! Dawniej kimś znacznie więcej, dziś znacznie mniej! A skoro mnie spyta o cenę lekcji?
– On nie spyta – zauważyła panna Noémie.
– Mogę przecież powiedzieć, że jemu pozostawiam wyznaczenie zapłaty.
– Broń Boże! Nie wypada...
– Ale jeżeli spyta?
Panna Noémie włożyła kapelusik i zawiązywała wstążki, wyciągnęła je i wysunęła naprzód drobny podbródek.
– Dziesięć franków – oświadczyła szybko.
– O, moja kochana, nigdy się na to nie odważę!
– Dobrze więc, teraz nic nie mów. Niezawodnie dopiero przy końcu lekcji spyta o cenę, a wówczas ja mu już zrobię rachunek.
Pan Nioche zwrócił się znów do cudzoziemca i zatarł ręce z miną człowieka przeświadczonego, że popełnia przestępstwo. Newmanowi nie przyszło na myśl spytać go o dyplom; przypuszczał naturalnie, że pan Nioche zna dobrze ojczysty swój język, a jego pokorne, przygnębione obejście było najzupełniejszym dopełnieniem tego, co Amerykanin, nie wiadomo dlaczego, uważa za konieczną cechę nauczycieli w Europie.
– Jakim sposobem nauczył się pan po angielsku? – spytał starszego pana.
– W młodych latach, jeszcze przed mymi niepowodzeniami. O, wówczas wszystko mnie zajmowało. Mój ojciec był bogatym commercant[4], oddał mnie na rok do pewnego domu handlowego w Anglii. Cokolwiek mi jeszcze z tego zostało... ale zapomniałem już wiele.
– Czy mogę się nauczyć trochę po francusku w ciągu jednego miesiąca?
– Co on mówi? – zagadnęła znów panna Noémie. Ojciec przetłumaczył.
– Będzie mówił comme un ange[5] – zapewniała córka.
Jednak wrodzona uczciwość, która grała niemałą rolę w niepowodzeniach handlowych pana Nioche, odezwała się znowu.
– Mais, Monsieur, wszystkiego się pan nauczy, czego ja mogę nauczyć! – odpowiedział, ale na znak córki dodał szybko: – Złożę panu w hotelu moje uszanowanie.
– O tak, chciałbym się bardzo nauczyć po francusku – mówił Newman z demokratyczną poufałością. – Niech mnie powieszą, jeśli o tym kiedykolwiek pomyślałem! Pogodziłem się już z tym, że to niemożliwe. Ale skoro pan nauczyłeś się mego ojczystego języka, czemu ja nie miałbym nauczyć się pańskiego? – dodał, a jego przyjacielski śmiech, otwarty, odjął temu żartowi wszystko, co w nim było obrażającego. – Skoro jednak mamy już ze sobą rozmawiać, w takim razie trzeba będzie zawsze wynajdywać wesołe przedmioty.
– Pan jest bardzo łaskaw! Proszę mi wierzyć, jestem wzruszony do głębi! – mówił pan Nioche. – Ma pan humoru i szczęścia za dwóch!
– Nie, nie! – kończył Newman poważniej. – Musisz pan być wesoły i ożywiony, to kładę za warunek konieczny!
– Jestem na pańskie rozkazy.
– A więc przyjedź i przywieź mi obraz; ja wówczas zapłacę i będziemy o nim rozmawiać, a to przecież będzie wesoły przedmiot rozmowy!
Panna Noémie zebrała tymczasem swe przybory, a drogocenną Madonnę oddała w opiekę ojcu: ten, wyciągnąwszy ręce przed siebie, niósł ją, żegnając niezliczonymi ukłonami swego nowego protektora, dopóki ten nie znikł mu z oczu. Młoda osoba owinęła się szalem z całą zręcznością prawdziwej paryżanki i uśmiechem też paryżanki pożegnała Newmana.
Przypisy