Amerykański Brud - Jeanine Cummins - ebook

Amerykański Brud ebook

Jeanine Cummins

4,4

Opis

Literackie arcydzieło.

Książka, która zmieni wszystko.

Jedna z najważniejszych powieści naszych czasów.

Amerykański brud już został okrzyknięty nowym amerykańskim klasykiem i mianem współczesnych Gron gniewu.

 

Wczoraj Lydia miała księgarnię.

Wczoraj Lydia miała męża.

Wczoraj była ze wszystkimi ludźmi, których kocha.

 

Dzisiaj został jej tylko ośmioletni syn Luca.

 

Dla niego przywiąże sobie maczetę do nogi.

Dla niego wskoczy na dach pędzącego pociągu.

Dla niego odnajdzie siłę, aby uciekać.

 

Lydia Quixano Perez mieszka w Acapulco, gdzie prowadzi księgarnię. Ma syna Lucę i wspaniałego męża, który jest dziennikarzem. Kiedy w mieście władzę przejmują kartele narkotykowe, życie Lydii nadal jest komfortowe i bezpieczne.

Kobieta gromadzi w księgarni swoje ulubione powieści, mimo że zdaje sobie sprawę, iż nigdy się nie sprzedadzą.

Pewnego dnia w jej miejscu pracy pojawia się mężczyzna, który chce kupić cztery książki – dwie z nich są ulubionymi lekturami Lydii. Kobieta nie wie, że jej nowy klient jest szefem kartelu narkotykowego, który zawładnął miastem. Gdy mąż Lydii publikuje informacje o Javierze, ich życie zmienia się na zawsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 626

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (524 oceny)
315
139
46
18
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Z braku laku…

Podobnie, jak napisałem w opinii o książce “Zatyrani”, tak i tutaj napiszę: coraz częściej odnoszę wrażenie, że coś z naszym społeczeństwem poszło nie tak. Coś poszło bardzo nie tak. Pewnie, że można powiedzieć: takie rzeczy zdarzały się, odkąd człowiek zlazł z drzewa. Jest to smutne i przerażające, cóż jednak można na to poradzić? Tacy jesteśmy i już. Zawsze są bici i ci, którzy dzierżą knut. Zawsze są panowie i niewolnicy. Zmieniają się tylko dekoracje. Taki świat. A ja się pytam: od czego do jasnej cholery są w takim razie wszystkie te rządy, policje, sądy i inne przedziwne “organy” państwowe. Jeżeli mają spełniać swoją rolę w taki sposób, w jaki robią to obecnie, to po co nam one? Żeby ktoś urzędowo przyklepał przemoc? Żeby ktoś pieczątką zatwierdził możliwość wyzysku? Usankcjonował bezprawie? Musimy, no po prostu musimy się wreszcie ogarnąć. My jako ludzie. Jako wszyscy ludzie żyjący na tej małej planetce. Nie dość, że bez przerwy się o coś ze sobą żremy, nie dość, że mamy teraz...
91
Aleksandra_B

Nie polecam

Banalna fabuła, papierowe postaci. Rozgłos zdobyty chyba tylko przez temat.
20
chopek_roztropek

Z braku laku…

Akcja jest powolna. Brakuje napięcia pomiędzy bohaterami w poszczególnych scenach. Hiszpańskie makaronizmy są nużące, a porównania błędne ("...pociąg zahamował z piskiem opon").
20
rafinat

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo pasjonująca historia.
10
karmeldynia

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie nie mogłam się oderwać! Bardzo wciągająca.
00

Popularność



Podobne


Tytuł oryginału

American Dirt

Copyright © 2020 by Jeanine Cummins

All rights reserved

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo NieZwykłe

Oświęcim 2020

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Angelika Oleszczuk

Korekta:

Edyta Giersz

Anna Strączyńska

Barbara Marszałek

Konsultacja z języka hiszpańskiego

Weronika Urbanik-Pęk

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Przygotowanie okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8178-426-9

Dla Joe

Era la sed y el hambre, y tú fuiste la fruta.

Era el duelo y las ruinas, y tú fuiste el milagro.

„Kiedy nastały pragnienie i głód, ty byłaś soczystym owocem.

Kiedy nastał smutek i wszystko zmieniło się w ruiny,

ty byłaś cudem”.

Pablo Neruda, Pieśń rozpaczy

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jedna z pierwszych kul właśnie świsnęła przez otwarte okno łazienki, gdzie akurat przebywa Luca, który stoi przed toaletą. Z początku nawet do niego nie dociera, że to kula i jakie ma szczęście, że nie utkwiła mu między oczami. Luca ledwo rejestruje złowrogi dźwięk, gdy pocisk mija go i uderza w pokrytą kafelkami ścianę tuż za jego plecami. Ale wystrzały, które następują potem, są już głośne, huczące i dudniące, terkoczące niczym śmigłowiec. Rozlegają się krzyki, które już po chwili zastępują odgłosy ostrzału. Zanim chłopiec zdąży zapiąć spodnie, opuścić klapę i sprawdzić źródło tego okropnego zgiełku, otwierają się drzwi łazienki, w których pojawia się mami1.

– Mijo2, ven3 – mówi tak cicho, że Luca ledwie ją słyszy.

Jej dotykowi daleko jest do delikatności, gdy popycha go w stronę prysznica. Luca potyka się na nierównym kaflu i upada na ręce. Mami ląduje na nim. Podczas upadku chłopiec przegryza sobie wargę i czuje w ustach posmak krwi. Pojedyncza ciemna kropla rozkwita czerwienią na jasnozielonych kafelkach. Mami popycha go dalej, pod prysznic, który nie ma drzwi ani zasłonki. Pozostaje im tylko kąt łazienki jego abueli4, gdzie kabinę prysznicową wyznacza jedynie niska ścianka działowa wyłożona kafelkami. Mierzy może z sześć stóp wysokości i ze trzy długości. Wystarczająco, by, przy odrobinie szczęścia, posłużyć Luce i jego matce za tarczę ochronną. Chłopiec jest zaklinowany, a jego drobne ramiona dotykają obu ścian. Kolana ma podciągnięte pod brodę, a mami owija się wokół niego, przypominając skorupę żółwia. Zanim mami przesłoniła mu widok, zauważył, że drzwi do pomieszczenia pozostały uchylone. Ma ochotę się wyrwać i lekko popchnąć je palcem. Nie wie, że jego matka celowo ich nie zamknęła. Nie zdaje sobie sprawy, że zamknięte drzwi tylko zachęcają, by sprawdzić, co się za nimi kryje.

Na zewnątrz wciąż słychać huk wystrzałów, a wraz z nim w powietrzu unosi się zapach węgla drzewnego i spalonego mięsa. Papi5 grilluje; przyrządza carne asada6 oraz pałeczki z kurczaka, które Luca uwielbia – najbardziej smakują mu lekko przypieczone, z chrupiącą skórką. Mami nieco podnosi głowę, aby spojrzeć mu w oczy. Kładzie dłonie po obu stronach jego twarzy i próbuje zakryć mu uszy.

Strzelanina powoli się uspokaja, chwilę później ustaje, jednak szybko powraca w krótkich seriach odzwierciedlających, jak mu się wydaje, sporadyczne i dzikie uderzenia jego serca. Pomiędzy wystrzałami Luca nadal słyszy radio, w którym kobiecy głos zapowiada: Mejor7 FM Acapulco, 100.1, a następnie Banda MS śpiewa o tym, jak szczęśliwi są zakochani. Ktoś strzela w odbiornik, po czym słychać śmiech. Głosy mężczyzn, dwóch lub trzech – Luce trudno stwierdzić. Ciężkie kroki na patio abueli.

– Jest tam? – dobiega tuż zza okna.

– Tutaj – odpowiada druga osoba.

– A dzieciak?

– Mira8, tu jest jakiś dzieciak. To ten?

Zapewne chodzi o kuzyna Luki, Adriána. Nosi korki oraz koszulkę z nazwiskiem Hernández. Adrián potrafi czterdzieści siedem razy podbić kolanami piłkę fútbolową9, nie upuszczając jej.

– Nie wiem. Wiek się zgadza. Zrób zdjęcie.

– Patrzcie, kurczak! – odzywa się kolejny mężczyzna. – Kurde, wygląda dobrze. Chcecie trochę?

Głowa Luki znajduje się pod brodą mami, której ciało ciasno oplata się wokół syna, zamykając go w uścisku.

– Zapomnij o kurczaku, pendejo10. Sprawdź dom.

Mami kołysze się w przykucniętej pozycji, jeszcze mocniej popychając Lucę na ścianę. Przyciska go do niej, a po chwili oboje słyszą skrzypienie i trzask otwieranych tylnych drzwi.

Odgłosy kroków w kuchni. Sporadyczny huk wystrzałów w domu. Mami odwraca głowę i dostrzega wyraźną na tle wyłożonej kafelkami podłogi plamę krwi Luki, oświetloną promieniami słońca padającymi przez okno. Chłopiec czuje, jak mami wstrzymuje oddech, po czym widzi kątem oka, jak naciąga rękaw koszuli. Ze zgrozą patrzy, jak odsuwa się od niego i pochyla nad plamką krwi wskazującą na ich obecność w tym miejscu. Kobieta ściera ją rękawem, pozostawiając niewielką smugę, a następnie przyciska się do syna akurat w momencie, gdy mężczyzna w korytarzu używa kolby AK-47, by otworzyć szerzej drzwi.

Napastników musi być trzech, ponieważ Luca nadal słyszy głosy dwóch pozostałych, znajdujących się na podwórku. Po drugiej stronie ścianki działowej trzeci z nich rozpina rozporek i oddaje mocz do toalety abueli. Chłopiec wstrzymuje oddech. Mami wstrzymuje oddech. Oczy mają zamknięte, a ciała nieruchome. Nawet adrenalina wydaje się jakby zawieszona. Mężczyzna czka, odkręca kran i myje ręce. Wyciera je ładnym żółtym ręcznikiem, tym, który abuela wyciąga tylko dla gości.

Nie poruszają się, nawet po tym, gdy mężczyzna wychodzi. Nawet gdy ponownie słyszą skrzypnięcie i trzask otwieranych drzwi kuchennych. Pozostają tam, skupieni w plątaninie rąk, nóg, kolan, podbródków, zaciśniętych powiek oraz ściśniętych palców, nawet po tym, kiedy dociera do nich, jak napastnik ogłasza towarzyszom, że dom jest czysty, więc teraz ma zamiar zjeść trochę kurczaka, ponieważ nie można pozwolić, aby dobry grill się zmarnował; nie, kiedy dzieci w Afryce głodują. Wciąż jest na tyle blisko okna, że Luca słyszy jego ciamkanie, gdy je kurczaka. Chłopiec koncentruje się na bezdźwięcznym oddychaniu, wdechu i wydechu. Mówi sobie, że to tylko zły sen, okropny sen, ale taki, który przyśnił mu się już niejednokrotnie. Zawsze wtedy budził się z walącym sercem, by następnie odetchnąć z ulgą. To tylko sen. Ponieważ to jest współczesny postrach miast Meksyku. Ponieważ nawet ci rodzice, którzy starają się nie rozmawiać przy dzieciach o przemocy, a gdy pojawią się wiadomości o kolejnej strzelaninie, przełączają stację radiową, aby zatuszować swój największy lęk, nie mogą powstrzymać swoich pociech od rozmów z rówieśnikami. Na huśtawkach, na boisku do gry w fútbol czy w szkole w łazience dla chłopców makabryczne historie kumulują się, a następnie szybko rozrastają. Te dzieciaki, zarówno bogate, biedne, jak i należące do klasy średniej, widziały ciała na ulicach. Przypadkowe morderstwa. Rozmawiają ze sobą i wiedzą, że istnieje hierarchia zagrożeń, że niektórym rodzinom grozi większe niebezpieczeństwo niż innym. Więc chociaż Luca nigdy nie widział, żeby jego rodzicom groziło niebezpieczeństwo, mimo że oni sami za każdym razem wykazywali się odwagą przed synem, on wiedział – wiedział, że ten dzień nadejdzie. Ta świadomość jednak w niczym nie pomagała.

Mija bardzo dużo czasu, zanim mama Luki rozluźni uścisk dłoni na jego karku i odsunie się wystarczająco daleko, by mógł zauważyć, jak zmienił się kąt padania promieni słonecznych zaglądających przez okno łazienki.

Chwilę po odejściu strachu Luca uświadamia sobie, że zapanował spokój, który jest dla niego niczym błogosławieństwo. Kiedy w końcu zaczyna się poruszać, przeżywa krótką, pełną ekscytacji radość wywołaną samym faktem, że żyje. Przez chwilę cieszy się nierównym oddechem, po czym kładzie dłonie płasko, aby poczuć chłodne kafelki. Mami opiera się o ścianę naprzeciwko niego i porusza szczęką w sposób, który uwidacznia dołeczek w jej lewym policzku. Dziwnie się czuł, widząc jej eleganckie buty pod prysznicem. Dotyka rany na wardze. Krew zdążyła już zaschnąć, ale Luca zdrapuje strup zębami, ponownie ją otwierając. Dociera do niego, że gdyby to był tylko sen, nie czułby smaku krwi.

Po dłuższym czasie mami wstaje.

– Zostań tutaj – instruuje go szeptem. – Nie ruszaj się, dopóki po ciebie nie wrócę. Siedź cicho, rozumiesz?

Luca wyciąga ku niej rękę.

– Mami, zostań.

– Mijo, zaraz wrócę, dobrze? –Odsuwa jego dłoń. – Nie ruszaj się stąd – dodaje. – Grzeczny chłopiec.

Luca z łatwością przestrzega poleceń mamy, ale nie tylko dlatego, że jest posłusznym dzieckiem. On po prostu nie chce tego widzieć. Tam, na tylnym podwórku abueli, zebrała się cała jego rodzina. Dzisiaj przypada quinceañera11 jego kuzynki Yenifer. Dziewczyna ma na sobie długą białą sukienkę. Są tam jej rodzice, tio12 Alex i tia13 Yemi, a także młodszy brat, Adrián, który, jako że skończył już dziewięć lat, lubi powtarzać, że jest o rok starszy od Luki, chociaż w rzeczywistości są pomiędzy nimi tylko cztery miesiące różnicy.

Zanim Luca poszedł do toalety, on i Adrián grali na podwórku w fútbol razem z innymi primos14. Wszystkie mamy siedziały wokół stołu na patio, a lód z ich palomas15topił sięw szklankach stojących na serwetkach. Ostatnim razem, gdy wszyscy zebrali się w domu abueli, Yenifer przypadkowo weszła do łazienki, kiedy przebywał w niej Luka, czym tak go zawstydziła, że dziś poprosił mami, by poszła razem z nim i została przed drzwiami. Abueli ten pomysł się nie spodobał. Powiedziała mami, że ta rozpieszcza syna, że chłopiec w jego wieku powinien już sam chodzić do toalety. Ale Luca jest jedynakiem, więc uchodziło mu na sucho to, czego odmawiano jego rówieśnikom.

Teraz siedzi sam w łazience i stara się o tym nie myśleć, lecz ta refleksja pojawia się u niego mimo woli: drażliwa wymiana zdań między mami i abuelą mogła być ich ostatnią rozmową. Luca zbliżył się wtedy niepewnie do stołu i szepnął mami do ucha, a abue­la, widząc to, pokręciła głową, pogroziła im palcem w geście upomnienia i powiedziała swoje. Krytykując ich, uśmiechała się w charakterystyczny sposób. Ale mami zawsze trzymała stronę Luki. Przewróciła tylko oczami i odsunęła krzesło od stołu, ignorując dezaprobatę matki. Kiedy to było? Dziesięć minut temu? Dwie godziny? Luca ma wrażenie, że granice czasu przestały istnieć.

Za oknem słyszy niepewne kroki mami, delikatne szuranie jej butów na resztkach czegoś potłuczonego. Pojedyncze westchnienie, zbyt pełne strachu, by nazwać je szlochem. Potem jego matka przyspiesza kroku, gdy przechodzi przez patio, zmierzając do konkretnego celu i wciskając klawisze telefonu. Mówi przez zaciśnięte gardło wysokim głosem, którego Luca nigdy wcześniej u niej nie słyszał:

– Przyślijcie pomoc.

ROZDZIAŁ DRUGI

Gdy mami wraca, aby wyciągnąć Lucę spod prysznica, on kuli się, po czym kołysze w przód i w tył. Mówi mu, żeby wstał, ale chłopiec przecząco potrząsa głową, a jego ciało drży. Tak długo, jak pozostaje tutaj, wciśnięty w ciemny kąt, z twarzą między łokciami, tak długo, jak nie patrzy mami w oczy, może się oszukiwać, że nie wie, co się stało. Przedłużać tę chwilę irracjonalnej nadziei, że jakaś cząstka wczorajszego świata pozostała nietknięta.

Chociaż może lepiej, żeby poszedł i ujrzał jaskrawe plamy czerwieni na białej sukience Yenifer, otwarte oczy Adriána, skierowane ku niebu, i siwe włosy abueli, splątane z czymś, co nigdy nie powinno wydostać się poza obudowę czaszki. Właściwie dobrze by było, gdyby Luca zobaczył ciepłe jeszcze szczątki ojca, szpatułkę wygiętą pod jego ciężarem oraz krew wciąż cieknącą po betonowym patio. Żaden z tych widoków, nieważne jak okropnych, nie będzie gorszy niż obrazy, które zamiast nich sobie wyobrazi.

Gdy w końcu udaje mu się wstać, mami wyprowadza go przez drzwi frontowe, co może, ale wcale nie musi być najlepszym pomysłem. Gdyby los sicarios16wrócili, co byłoby gorsze: stać na widoku na ulicy czy pozostać ukrytym w domu, gdzie nikt nie zauważy ich przybycia? Trudne pytanie. W tej chwili ciężko stwierdzić, co jest lepsze, a co gorsze. Kiedy przechodzą przez niewielkie podwórko abueli, mami otwiera bramę. Siadają na pomalowanym na żółto krawężniku i stawiają stopy na ulicy. Przeciwną stronę spowija cień, ale tutaj jest jasno, a Luca czuje, jak promienie słoneczne ogrzewają mu czoło. Po kilku dłużących się minutach słyszą wycie syren. Mami, która ma na imię Lydia, uświadamia sobie, że szczęka zębami. Nie czuje chłodu, chociaż pachy ma wilgotne, a jej ciało pokrywa gęsia skórka. Luca pochyla się, po czym wymiotuje. Grudka sałatki ziemniaczanej, zabarwionej na różowo ponczem owocowym, rozpryskuje się na asfalcie między jego stopami, ale ani on, ani jego matka nie ruszają się z miejsca. Wydaje się, że nawet tego nie zauważają, tak samo, jak nie dostrzegają ukradkowo zaciąganych zasłon oraz opuszczanych żaluzji w pobliskich domach, gdzie sąsiedzi przygotowują sobie wiarygodną wymówkę.

Luca zwraca uwagę na ściany budynków wzdłuż ulicy, przy której mieszka abuela. Widział je już wcześniej niezliczoną ilość razy, ale dzisiaj postrzega je inaczej. Przed każdym domem znajduje się takie samo podwórze jak u abueli, otoczone od strony ulicy identycznym ogrodzeniem jak u abueli, zwieńczonym drutem kolczastym, drucianą siatką lub kolczastymi słupkami takimi jak u abueli, a do środka można się dostać tylko przez bramę – taką, jaką ma abuela. Acapulco jest niebezpiecznym miastem. Ludzie podejmują tutaj różne środki ostrożności, nawet w tak porządnych dzielnicach jak ta, a właściwie szczególnie w takich dzielnicach. Ale na co ta ochrona, skoro ci mężczyźni i tak przychodzą? Luca kładzie głowę na ramieniu mamy, a ona go obejmuje. Nie pyta, czy wszystko w porządku, ponieważ od tej chwili to pytanie będzie boleśnie absurdalne. Lydia stara się nie myśleć o tych wszystkich słowach, które już nigdy nie wyjdą z jej ust. Będą to nieme duchy wyrazów, jakich nie zdoła wypowiedzieć.

Kiedy przyjechała policja, po obu stronach domu umieszczono żółtą taśmę z napisem escena del crimen17, aby wstrzymać ruch i zrobić miejsce dla makabrycznej kolumny pojazdów uprzywilejowanych. Pojawiło się mnóstwo funkcjonariuszy, cała armia, którzy raz po raz mijają Lucę i Lydię, okazując im wyćwiczony szacunek. Gdy podchodzi starszy detektyw i zaczyna zadawać pytania, kobieta waha się przez moment, rozważając, gdzie odesłać syna. Jest za młody, żeby słuchać tego, co ona musi powiedzieć. Powinna zostawić go z kimś na kilka minut, by udzielić bezpośrednich odpowiedzi na te potworne pytania. Mogłaby zostawić go z tatą, ze swoją matką albo siostrą Yemi. Jednak wszyscy oni leżą martwi na podwórzu za domem, a ich ciała spoczywają tak blisko siebie, że wyglądają jak przewrócone kostki domina. Ale to przecież bez znaczenia. Policja nie jest tutaj, żeby pomóc. Lydia zaczyna szlochać. Luca wstaje i kładzie zimne dłonie na karku mamy.

– Niech pan da jej chwilkę – mówi do funkcjonariusza jak dorosły mężczyzna.

Po kilku minutach podchodzi do nich kobieta koroner, która zwraca się bezpośrednio do Luki. Położywszy mu dłoń na ramieniu, pyta, czy chciałby pójść razem z nią, żeby posiedzieć w jej samochodzie. Z boku pojazdu widnieje napis SEMEFO, a tylne drzwi są otwarte. Mami kiwa głową, więc chłopiec idzie w stronę auta, po czym siada na tylnym siedzeniu i majta nogami. Chwilę później kobieta podaje mu oszronioną puszkę refresco18.

Lydia wciąż siedzi na krawężniku, a jej mózg, który wskutek szoku na moment się zawiesił, powoli znów zaczyna działać.

– Widziała pani, kto strzelał? – pyta detektyw.

– Było ich kilku. – Chciałaby, żeby policjant odsunął się na bok, tak, aby miała Lucę w zasięgu wzroku, choć dzieli ich jedynie tuzin kroków.

– Widziała ich pani?

– Nie, ale słyszeliśmy. Schowaliśmy się pod prysznicem. Jeden z nich wszedł do łazienki i wysikał się, gdy tam siedzieliśmy. Może dacie radę zdjąć odciski palców z kranu. Umył ręce, uwierzy pan? – Lydia klaszcze głośno. Chciałaby odpędzić to wspomnienie. – Na zewnątrz było słychać co najmniej dwa inne głosy.

– Powiedzieli albo zrobili coś, co pomogłoby ich zidentyfikować?

Kobieta potrząsa głową.

– Jeden zjadł kurczaka.

Detektyw zapisuje w swoim notesie: pollo19.

– Inny spytał, czy „on”tu jest.

– Konkretny cel? Powiedział może, o kogo chodzi? Podali imię?

– Nie musieli. Chodziło o mojego męża.

Funkcjonariusz przestaje pisać i patrzy na nią wyczekująco.

– A pani mąż to…?

– Sebastián Perez Delgado.

– Ten reporter?

Lydia przytakuje, a policjant gwiżdże przez zęby.

– Jest tutaj?

Ponownie kiwa głową.

– Na patio. Ze szpatułką. Z wiadomością.

– Przykro mi, señora20. Pani małżonek otrzymywał wiele gróźb, prawda?

– Tak, ale nie ostatnio.

– A dokładnie jakiego rodzaju były to groźby?

– Kazali mu przestać pisać o kartelach.

– Albo?

– Albo zabiją całą jego rodzinę – mówi bezbarwnym głosem Lydia.

Detektyw bierze głęboki wdech i patrzy na kobietę z wyrazem twarzy, który można by zinterpretować jako współczucie.

– Kiedy ostatnio ktoś mu groził?

Lydia kręci głową.

– Nie wiem. Dawno temu. To nie powinno było się wydarzyć. To wszystko nie powinno było mieć miejsca.

Policjant zaciska usta w cienką linię i milczy.

– Mnie też zabiją – stwierdza Lydia, właśnie to sobie uświadamiając.

Detektyw nie zaprzecza. W przeciwieństwie do wielu kolegów z pracy – nie wie, których konkretnie, ale to bez znaczenia – on nie figuruje na liście osób opłacanych przez kartel. Nie ufa nikomu. Prawdę mówiąc, spośród dwóch tuzinów funkcjonariuszy i medyków znajdujących się teraz w domu oraz na patio, zaznaczających lokalizację łusek, badających ślady stóp, analizujących rozpryski krwi, robiących zdjęcia, sprawdzających tętno i wykonujących znak krzyża nad ciałami członków rodziny Lydii, siedmiu regularnie otrzymuje pieniądze od lokalnego kartelu. Nielegalna wypłata jest trzykrotnie wyższa niż rządowa. Jeden z nich właśnie wysyła wiadomość do el jefe21, informując, że Lydia i Luca przeżyli. Reszta nie robi nic, ponieważ dokładnie za to płaci im kartel – za pokazywanie się w mundurach i udawanie, że kontrolują sytuację. Niektórzy pracownicy przeżywają z tego powodu konflikt moralny, inni nie. Tak czy siak, nie mają wyboru, więc te odczucia są w dużej mierze nieistotne. W Meksyku liczba niewykrytych sprawców przestępstw spokojnie przekracza dziewięćdziesiąt procent. Istnienie tego teatru, zwanego la policía22, stanowi niezbędną przykrywkę dla faktycznej bezkarności kartelu. Lydia o tym wie. Każdy zdaje sobie z tego sprawę.

Kobieta postanawia, że muszą się stąd wydostać. Wstaje z krawężnika, zaskoczona siłą własnych nóg. Detektyw cofa się, aby zrobić jej miejsce.

– Kiedy dowie się, że przeżyłam, wróci. – Uderzają ją wspomnienia. Jeden z mężczyzn obecnych w ogrodzie pyta: „A dzieciak?”. Jej kolana stają się miękkie. – On chce zamordować mojego syna.

– On? – pyta policjant. – Wie pani, kto za tym stoi?

– Pan sobie żartuje? – odpowiada Lydia.

W Acapulco jest tylko jedna osoba, która może stać za takim rozlewem krwi, i każdy wie, kto to jest. Javier Crespo Fuentes. Jej przyjaciel. Dlaczego miałaby wypowiadać głośno jego imię? Pytanie detektywa jest albo elementem gry aktorskiej, albo testem. Mężczyzna dalej zapisuje coś w swoim notesie. Pisze: La Lechuza?23, a potem: Los Jardineros?24. Następnie pokazuje notatki Lydii.

– Nie mam teraz na to czasu. – Kobieta przepycha się obok niego.

– Proszę. Jeszcze tylko kilka pytań.

– Nie. Proszę już o nic nie pytać. Koniec z pytaniami.

Na podwórzu leży szesnaście ciał, niemal wszystkich ludzi, których kochała, jednak wciąż to do niej nie dociera. Wie, że to się dzieje naprawdę, ponieważ słyszała, jak umierali, widziała ich ciała. Dotykała wciąż ciepłej dłoni swojej matki i na próżno szukała pulsu na nadgarstku męża. Ale jej mózg cały czas stara się wszystko odrzucić; sprawić, aby Lydia nie dopuściła tego do siebie. Ponieważ to nie może być prawda. Jest to zbyt przerażające, aby było prawdziwe. Panika wydaje się nieuchronna, lecz nie nadchodzi.

– Luca, chodź. – Kiedy wyciąga rękę, syn wyskakuje z samochodu koronera. Wciąż pełną puszkę refresco zostawia na tylnym siedzeniu.

Lydia chwyta go za rękę, po czym idą ulicą dwie przecznice dalej, do miejsca, w którym Sebastián zaparkował auto. Detektyw podąża za nimi, cały czas próbując porozmawiać. Nie potrafi zaakceptować tego, że ona zakończyła konwersację. Czy nie wyraziła się dość jasno? Kobieta zatrzymuje się tak gwałtownie, że mężczyzna prawie na nią wpada; musi stanąć na palcach, aby uniknąć zderzenia.

– Potrzebuję jego kluczyków – mówi Lydia, odwróciwszy się.

– Kluczyków?

– Kluczyków mojego męża.

Policjant wraca do przerwanej rozmowy, ale kobieta mija go, ciągnąc Lucę za sobą. Z powrotem wchodzi przez bramę na podwórko abueli, gdzie mówi Luce, aby zaczekał. Po zastanowieniu zabiera go jednak do domu, a następnie sadza na złotej aksamitnej kanapie i prosi, by się nie ruszał.

– Może pan z nim zostać? – zwraca się do funkcjonariusza.

Detektyw przytakuje.

Lydia przystaje na moment przy tylnych drzwiach, prostuje się, po czym otwiera je i wychodzi na zewnątrz. Na zacienionym podwórzu czuć słodki zapach limonki i lepkiego przypalonego sosu. Lydia już nigdy nie przełknie jedzenia z grilla. Niektórzy członkowie jej rodziny leżą teraz przykryci, a wokół rozstawiono małe żółte tabliczki z czarnymi literami oraz liczbami. Oznaczają materiał dowodowy, który nigdy nie zostanie wykorzystany do wskazania winnych. Te tabliczki tylko wszystko pogarszają. Ich obecność potwierdza, że to dzieje się naprawdę. Lydia ma wrażenie, jakby jej płuca były w strzępach, podrażnione tak, jak jeszcze nigdy. Robi krok w stronę Sebastiána, który wciąż spoczywa w tym samym miejscu, z lewą ręką niezdarnie wepchniętą pod plecy oraz szpatułką wystającą spod biodra. Sposób, w jaki tu leży, przypomina Lydii momenty, w których był najbardziej żywiołowy, kiedy po kolacji siłował się z Lucą w salonie. Piszczeli i krzyczeli, wpadając na meble. A ona wylewała wodę z mydlinami do kuchennego zlewu, przewracając oczami. Teraz całe to ciepło znikęło. Nad ciałem Sebastiána zapanował trupio blady spokój. Pragnie z nim porozmawiać, zanim ulecą z niego wszystkie kolory. Zdesperowana chce mu naprędce opowiedzieć, co się stało. Jakaś obłąkana cząstka niej wierzy w to, że jeżeli opowie tę historię wystarczająco dobrze, przekona go, by przestał być martwy. Da radę przekazać mu, jak bardzo ona i ich syn go potrzebują. W gardle czuje jakby paraliżujące szaleństwo.

Ktoś usunął kawałek kartonu, który strzelec zostawił na klatce piersiowej Sebastiána i unieruchomił za pomocą zwykłego kamienia. Było na nim napisane zielonym markerem: TODA MI FAMILIA ESTÁ MUERTA POR MI CULPA25.

Lydia kuca przy nogach męża, ale nie chce poczuć chłodu jego skóry. Dowodu. Chwyciwszy za czubek jednego buta, zamyka oczy. Ciało zostało niemal nienaruszone, za co jest wdzięczna. Wie, że kawałek kartonu z wiadomością równie dobrze mógł zostać przybity maczetą do jego serca. Zdaje sobie sprawę, że ta względnie czysta śmierć jest przejawem wypaczonej życzliwości. Widziała inne miejsca zbrodni, koszmarne rzeczy. Ciała, które nie były już ciałami, a jedynie ich częściami, mutilados26. Kiedy kartel kogoś morduje, robi to dla przykładu, by dać przejaskrawiony, groteskowy obraz.

Kiedyś, pewnego ranka, gdy otwierała sklep, Lydia zauważyła znanego jej chłopca, który kucał, żeby otworzyć kratę zabezpieczającą sklep z butami należący do jego ojca. Sięgnął po klucz zawieszony na sznurowadle znajdującym się na jego szyi. Miał szesnaście lat. Kiedy podjechał samochód, chłopak nie mógł uciec, ponieważ klucz utknął w zamku. Los sicarios chwycili go za szyję, podnieśli kratę, wieszając go na sznurówce, po czym bili, aż jego ciało zaczęło drżeć. Lydia wbiegła do swojego sklepu i zamknęła się w środku, więc nie widziała, jak ściągają mu spodnie i dodają makabryczną dekorację. Usłyszała o tym dopiero później, jak wszyscy. Każdy właściciel sklepu w sąsiedztwie dowiedział się, że ojciec nastolatka odmówił kartelowi zapłacenia mordidas27.

Tak więc Lydia była wdzięczna za to, że te szesnaście osób, które kochała, zginęło podczas szybkiej egzekucji. Funkcjonariusze na podwórku odwracają od niej wzrok, za co również jest wdzięczna. Fotograf miejsca zbrodni odkłada aparat obok szklanki, na której wciąż widnieje smuga w kolorze trufli po szmince Lydii. Kostki lodu w środku zdążyły się już stopić, a na serwetce wokół naczynia widnieje niewielka kałuża wody. Cały czas nie wyschła i Lydii wydaje się niemożliwe, by jej życie mogło zostać całkowicie zniszczone w czasie krótszym niż potrzebny na wyparowanie pierścienia wody.

Kobieta zauważa, że na patio panuje pełna szacunku cisza, kiedy podchodzi na czworakach do Sebastiána. Waha się, spoglądając na jego wyciągniętą rękę, na linie knykci oraz idealne obłączki jego paznokci. Palce leżą w bezruchu. Na jednym ciąży obrączka. Oczy są zamknięte, a Lydię nawiedza absurdalna myśl, że w ostatnim akcie czułości zamknął je specjalnie dla niej, aby nie musiała patrzeć w ich pustkę. Dotyka dłonią ust, bojąc się, że zaraz zwymiotuje. Odgania to uczucie i wsuwa palce w zgięcie dłoni męża, pozwalając sobie delikatnie oprzeć się o jego klatkę piersiową. Jest już zimny. Jest zimny. Sebastián odszedł. Pozostał tylko ukochany, znajomy kształt pozbawiony tchu.

Kładzie mu rękę na szczęce, na podbródku. Bardzo mocno zaciska usta i przykłada dłoń do jego chłodnego czoła. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, nachylał się z długopisem w ręku nad skoroszytem w bibliotece w Meksyku. Pochylone ramiona, pełne usta. Miał na sobie fioletową koszulkę jakiegoś zespołu, którego nie znała. Teraz zdaje sobie sprawę z tego, że to nie jego ciało ją zachwyciło, ale sposób, w jaki się poruszał. Kamienie wbijają jej się w kolana, gdy się nad nim modli. Łka spazmatycznie. Wygięta szpatułka leży w kałuży zakrzepłej krwi, a na jej płaskiej części wciąż widnieje plama po surowym mięsie. Lydia, walcząc z mdłościami, wsuwa dłoń do kieszeni męża i wyciąga klucze. Jak wiele razy w ciągu ich wspólnego życia wkładała rękę do kieszeni jego ubrań? Nie myśl o tym, nie myśl o tym, nie myśl o tym. Trudno jej zdjąć mu obrączkę. Musi ją przekręcić, ponieważ skóra przy knykciu się fałduje. Jedną ręką prostuje palec, a drugą obraca pierścionek, dzięki czemu wreszcie odzyskuje obrączkę – tę samą, którą ponad dziesięć lat temu zakładała mu w katedrzede Nuestra Señora de la Soledad. Zakłada ją sobie na kciuk, kładzie dłonie na klatce piersiowej, po czym wstaje i odchodzi chwiejnym krokiem. Czeka, aż ktoś ją zatrzyma, każąc oddać przedmiot, który zabrała. Niemal chce, by ktoś powiedział, że nie może go wziąć, że nie może ruszać dowodów czy tym podobne bzdety. Jaka byłaby to satysfakcja – w jednej chwili móc rozładować na kimś całą tę wezbraną w niej wściekłość. Nikt nie ośmieli się jednak tego zrobić.

Lydia staje z opuszczonymi po bokach rękami. Jej matka. Rusza w kierunku abueli, której ciało jest jednym z tych luźno przykrytych czarnymi workami. Jakiś policjant podchodzi, żeby ją powstrzymać.

– Seńora, proszę – odzywa się.

Lydia łypie na niego dziko.

– Potrzebuję ostatniej chwili z moją matką.

Mężczyzna wykonuje przeczący ruch głową.

– Zapewniam cię – mówi – że to nie jest twoja matka.

Kobieta mruga, stojąc bez ruchu i zaciskając dłoń na kluczykach. On ma rację. Mogłaby spędzić więcej czasu na tej scenie rzezi, ale po co? Oni wszyscy odeszli. Nie tak chce ich zapamiętać. Odwraca się od szesnastu poziomo ułożonych ciał, po czym z trzaskiem otwiera skrzypiące drzwi do kuchni. Dopiero wtedy funkcjonariusze na zewnątrz wznawiają pracę.

Otworzywszy szafę w sypialni matki, Lydia wyciąga małą czerwoną torbę podróżną abueli. Gdy ją rozpina, widzi, że jest pełna mniejszych torebek. Torba pełna torebek. Rzuca wszystkie na łóżko i przeszukuje stolik nocny. Z szuflady wyjmuje różaniec oraz mały modlitewnik, po czym wrzuca je do torby razem z kluczami Sebastiána. Następnie pochyla się i wsuwa rękę pod materac łóżka. Przesuwa nią tam i z powrotem, aż opuszki jej palców dotykają papieru. Wyciąga zwitek, w którym znajduje niecałe piętnaście tysięcy pesos. Wkłada go do torby, a małe torebki chowa do szafy. Tę podróżną zanosi do łazienki, gdzie otwiera toaletkę i bierze, co może: szczotkę do włosów, szczoteczkę i pastę do zębów, krem nawilżający, balsam do ust oraz pęsetę. Wszystkie te przedmioty wrzuca do torby. Robi to, nie zastanawiając się, co może się przydać, a co będzie bezużyteczne, ponieważ w tej chwili nic innego nie przychodzi jej do głowy. Dzięki Bogu Lydia oraz jej matka mają ten sam rozmiar buta. Kobieta wyciąga z szafy jedyną wygodną parę – obszyte złotą nitką trampki z suwakiem z jednej strony, które abuela zakładała do pracy w ogródku.

Po opuszczeniu łazienki Lydia robi nalot na kuchnię. Zabiera opakowanie ciastek, puszkę orzeszków ziemnych, a także dwie paczki chipsów. Torebka jej matki zwisa z haczyka umieszczonego pomiędzy dwoma innymi za drzwiami do kuchni. Wisi tam również fartuch abueli oraz jej ulubiony turkusowy sweter. Lydia ściąga torebkę i zagląda do środka. Czuje się tak, jakby szpiegowała własną matkę. To zbyt osobista rzecz. Złożywszy miękką brązową skórę, wkłada ją do zewnętrznej kieszeni torby podróżnej, którą następnie zapina.

Kiedy wraca, detektyw siedzi na kanapie przy Luce, ale nie zadaje pytań. Jego notatnik i ołówek leżą na stoliku do kawy.

– Musimy iść – oznajmia Lydia.

Chłopiec wstaje, nie czekając na rozkaz.

Policjant również się podnosi.

– Muszę panią ostrzec przed powrotem w tej chwili do domu, seńora – mówi. – To może być niebezpieczne. Jeżeli zaczekacie tutaj, prawdopodobnie jeden z moich ludzi was odwiezie. Czy może mamy znaleźć dla was jakieś bezpieczne miejsce?

Lydia uśmiecha się, zaskoczona tym, że wciąż potrafi przybrać taki wyraz twarzy. Lekki cień uśmiechu.

– Wydaje mi się, że bez pana pomocy mamy większe szanse.

Detektyw marszczy brwi, ale przytakuje.

– Ma pani jakieś bezpieczne miejsce, do którego może się udać?

– Proszę się o nas nie martwić – odpowiada. – Niech pan służy prawu. – Ma świadomość, że jej słowa są kąśliwe i tak samo bezcelowe, jak gniewne. Nie zadaje sobie trudu cenzurowania ich.

Detektyw stoi z rękami w kieszeniach, patrząc w podłogę.

– Przykro mi z powodu pani straty. Naprawdę. Wiem, jak to musi wyglądać. Każda sprawa dotycząca morderstwa pozostaje nierozwiązana, ale wciąż są tu ludzie, którzy się tym zajmują, których przeraża ta przemoc. Chciałbym, żeby pani wiedziała, że będę próbował znaleźć sprawców. – On też zdaje sobie sprawę z bezcelowości swoich słów, lecz mimo to czuje się w obowiązku je wypowiedzieć. Sięga do kieszeni na piersi, skąd wyciąga wizytówkę ze swoim nazwiskiem oraz numerem telefonu. – Kiedy będzie pani gotowa, będziemy potrzebować oficjalnego oświadczenia. To może poczekać kilka dni.

Podaje jej kartonik, ale Lydia nie wykonuje żadnego ruchu, więc sięga po niego Luca. Następnie przez pasek czerwonej torby podróżnej zarzuca rękę za plecy mamy.

Tym razem detektyw nie podąża za nimi. Ich cienie widoczne na chodniku przypominają bezkształtną bestię. Za wycieraczką na przedniej szybie ich samochodu, pomarańczowego volkswagena garbusa z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku, który od razu rzuca się w oczy, tkwi mała kartka. Jest na tyle niewielka, że ani trochę nie porusza się na gorącym wietrze przedzierającym się przez ulicę.

– Carajo28 – klnie Lydia, automatycznie przesuwając Lucę za siebie.

– Co jest, mami?

– Zostań tutaj. Nie, stań w tamtym miejscu. – Wskazuje w stronę, z której przyszli, i choć raz Luca się z nią nie sprzecza. Oddala się biegiem o kilkanaście kroków albo i więcej. Lydia upuszcza torbę na chodnik, robi krok w tył i rozgląda się po ulicy. Jej serce co prawda nie bije szybciej, ale ciąży, jakby było z ołowiu. Do przedniej szyby samochodu jej męża przyklejono pozwolenie na parkowanie, na tylnym zderzaku widać trochę rdzy. Kobieta schodzi z chodnika na ulicę i pochyla się, żeby sprawdzić, czy da radę przeczytać, co jest napisane na kartce, bez podnoszenia jej. Widzi kątem oka, że furgonetka należąca do telewizji stoi dwie przecznice stąd, zaraz po drugiej stronie żółtej taśmy policyjnej, a reporter i kamerzysta są zajęci przygotowaniami, dlatego ich nie zauważyli. Gdy Lydia wyciąga kartkę zza wycieraczki, dostrzega zapisane zielonym markerem jedno słowo: Bu! Ma wrażenie, jakby wdychane powietrze przecinało jej ciało na pół. Patrzy na Lucę i gniecie świstek, zaciskając dłoń w pięść, po czym chowa go do kieszeni.

Muszą zniknąć. Uciec z Acapulco tak daleko, by Javier Crespo Fuentes już nigdy ich nie znalazł. Nie mogą jechać samochodem.

ROZDZIAŁ TRZECI

Lydia dwukrotnie okrąża pomarańczowego garbusa. Zagląda przez okna, potem sprawdza opony, zbiornik paliwa, a także podwozie, ale niczego nie dotyka. Wszystko wydaje się wyglądać tak samo, jak wtedy, gdy go zostawiali, nie żeby wówczas zwracała na niego szczególną uwagę. Odsuwa się od samochodu i krzyżuje ręce na piersi. Nie odważy się go prowadzić, lecz musi przynajmniej dostać się do środka, aby odzyskać część swoich rzeczy. Czuje pilną potrzebę otwarcia auta.

Gdy jeszcze raz zagląda przez okno, dostrzega plecak Sebastiána na podłodze przy przednim fotelu pasażera, swoje okulary przeciwsłoneczne na desce rozdzielczej oraz żółto-niebieską bluzę Luki na tylnym siedzeniu. Powrót do domu, w którym razem mieszkali, jest teraz zbyt niebezpieczny. Musi się spieszyć i jak najszybciej zabrać stąd syna. Przez chwilę, zanim otworzy drzwi, Lydia myśli, że jeśli w samochodzie jest bomba, byłoby lepiej zawołać tu Lucę, żeby zabrać go ze sobą, ale jej instynkt macierzyński powstrzymuje ją przed realizacją tego makabrycznego pomysłu.

Kluczyki drżą jej w dłoni, więc przytrzymuje je drugą ręką. Zerka na Lucę, który unosi kciuki. Nie będzie żadnej bomby, mówi sobie. Po tych wszystkich kulach to by już była przesada. Wsuwa klucz w zamek. Jeden głęboki oddech. Drugi. Przekręca. Klik. Dźwięk odblokowanego mechanizmu niemal ją dobija. Ale potem następuje cisza. Żadnego tykania, pikania ani złowrogiego świstu powietrza. Lydia przymyka powieki, odwraca się, po czym otwiera oczy i odpowiada Luce uniesionymi kciukami. Otworzywszy skrzypiące drzwi, zaczyna szperać w garbusie. Czego potrzebuje? Zamiera na chwilę, sparaliżowana swoim wewnętrznym chaosem. To nie może dziać się naprawdę, myśli. Jej umysł jest ociężały i zmącony. Lydia pamięta, jak po śmierci papi jej matka przez kilka tygodni krążyła w kółko między zlewem a lodówką. Ona nie może utknąć w takiej pętli. Wciąż grozi im niebezpieczeństwo. Muszą zniknąć.

Plecak Sebastiána. Musi go zabrać; wykonać wyznaczone sobie zadanie. Później będzie czas na zastanawianie się nad tym, dlaczego to wszystko się stało i jak do tego doszło. Otwiera plecak męża, z którego wyciąga: pełen termos, jego okulary, klucze do biura, słuchawki, trzy notesiki, garść tanich długopisów, dyktafon, a także akredytacje prasowe. Rozkłada wszystko na siedzeniu pasażera. Zatrzymuje należący do męża Samsung Galaxy Tab oraz ładowarkę, chociaż przed włożeniem telefonu do pustego teraz plecaka wyjmuje z niego baterię. Nie wie, jak dokładnie działa GPS w tego typu urządzeniach, ale nie chce ryzykować, że ktoś zacznie ich śledzić. Sięga po swoje okulary leżące na desce rozdzielczej i zakłada je na nos, niemal wtykając sobie do oka jeden z zauszników. Odchyla przednie siedzenie, by zajrzeć do tyłu. Eleganckie buty Luki leżą tam, gdzie je zostawił, gdy zmieniał je na tenisówki, żeby móc zagrać z Adriánem w fútbol.

O mój Boże, Adrián,myśli Lydia, czując, jak pęknięcie na jej sercu staje się coraz większe, tak, jakby ktoś wbijał w nie siekierę. Na moment zaciska powieki i zmusza się do równego oddechu. Podnosi buty Luki, po czym wkłada je do plecaka. Czerwona czapka Sebastiána z logo New York Yankees leży obok na siedzeniu. Bierze ją, a następnie gramoli się na zewnątrz, aby podejść do bagażnika. Znajduje w nim porządny, rozpinany brązowy sweter Sebastiána, który od razu wkłada do plecaka. Obok leży piłka do koszykówki (którą Lydia zostawia) oraz brudna koszulka, którą zabiera. Kobieta zatrzaskuje klapę i wraca na przednie siedzenie, żeby wybrać jeden z notesów męża, starając się nie myśleć o tym, że robi to dlatego, iż chce zachować na pamiątkę odręczne pismo męża. Wybiera notatnik losowo, wrzuca go do plecaka, a następnie wysiada z garbusa, zamykając za sobą drzwi.

Luca staje obok niej, zanim Lydia zdążyła go zawołać. Chłopiec zakłada podaną mu przez mamę czapkę z daszkiem papi. Mój syn się zmienia, myśli kobieta. Widzi sposób, w jaki Luca ją obserwuje, i zauważa, że zgaduje jej życzenia.

– Dokąd pójdziemy, mami?

Lydia zerka na niego z ukosa. On ma osiem lat. Musi zapomnieć o tym, co straciła, i znaleźć w sobie siłę, by uratować to, co zostało. Całuje syna w czubek głowy, po czym zaczynają iść, trzymając się z dala od reporterów, pomarańczowego samochodu, domu abueli, a także swojego unicestwionego życia.

– Nie wiem, mijo – odpowiada. – Zobaczymy. Czeka nas przygoda.

– Tak jak w filmach?

– Tak, mijo. Właśnie tak jak w filmach.

Zarzuciwszy plecak na ramiona, naciąga paski, podnosząc go wyżej, a następnie razem z synem przemierza kilka przecznic na północ. Skręcają w lewo, w kierunku plaży, po czym ponownie kierują się na południe, ponieważ Lydia nie może zdecydować, czy powinni przebywać pośród tłumu turystów, czy też spróbować całkowicie zniknąć z pola widzenia. Często ogląda się przez ramię i przygląda kierowcom przejeżdżających samochodów, mocniej ściskając dłoń Luki. Przy otwartej bramie szczeka na nich kundel, skacząc. Kobieta w szarej kwiecistej sukience wychodzi z domu, by pogonić psa, ale zanim zdąży podejść, Lydia kopie go brutalnie, bez poczucia winy. Kobieta krzyczy za nią, lecz Lydia idzie dalej, trzymając syna za rękę.

Luca poprawia daszek zbyt dużej czapki Jankesów swojego ojca. Pot papi wsiąknął w materiał, więc za każdym razem, gdy chłopiec porusza głową, czuje jego zapach. Robi tak co jakiś czas tylko po to, by poczuć woń taty. Gdy zaczyna myśleć o tym, że kiedyś ten zapach zapewne zniknie, przestaje dotykać czapki, bojąc się, że w ten sposób szybciej go „zużyje”.

Po dłuższym czasie Lydia postanawia, że skorzystają z autobusu. Jest wczesne sobotnie popołudnie, zatem nie ma jeszcze tłoku. Luca cieszy się, że w końcu może usiąść, dopóki nie uświadamia sobie, że ruch nóg dźwigających ciężar jego drobnego ciała ulicami tego miasta powstrzymywał grozę, która teraz czai się, tylko czekając, by uderzyć. Gdy siada na niebieskim plastikowym siedzeniu obok mami, a jego zmęczone nogi zwisają, zaczyna myśleć. Zaczyna się trząść. Mami obejmuje go ramieniem, mocno przytulając.

– Nie możesz teraz płakać, mijito29– mówi. – Jeszcze nie teraz.

Luca kiwa głową i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przestaje drżeć. Groźba wybuchu płaczem mija. Chłopiec opiera głowę o nagrzaną szybę, po czym wygląda przez okno. Skupia się na kolorach miasta rodem z kreskówki: na zieleni liści palmowych, pniach drzew pomalowanych na biało w ochronie przed chrząszczami, jaskrawym blasku neonów reklamujących sklepy, hotele oraz butiki. Na El Rollo obserwuje dzieci i nastolatków ustawionych w kolejce po bilety. Na nogach mają klapki, na ramionach zaś ręczniki. Za ich plecami wznoszą się i opadają czerwone i żółte zjeżdżalnie wodne. Przyłożywszy palec do szyby, Luca „naciska” dzieci jedno po drugim.

Gdy autobus z piskiem hamuje przy krawężniku, wsiada do niego trzech nastolatków. Mijają Lucę i Lydię, nie zaszczycając ich spojrzeniem, po czym siadają z tyłu i opierają łokcie na kolanach.

– Papi też mnie latem zabierze – mówi nagle Luca.

– Co?

– Do El Rollo. Powiedział, że możemy tam pojechać tego lata. Weźmie dzień wolny w pracy, gdy już nie będę miał szkoły.

Lydia przygryza policzki. Odruchowo pojawia się nielojalność: jest zła na męża. Kiedy kierowca zamyka drzwi, pojazd włącza się do ruchu. Kobieta otwiera torbę podróżną leżącą u jej stóp, zrzuca szpilki, które wciąż ma na nogach, i zakłada obszyte złotą nitką trampki po matce. To do niej niepodobne, lecz nie ma żadnego planu. Trudno też jakiś ułożyć, ponieważ własny umysł wydaje się jej obcy. Rozgorączkowany, a jednocześnie ociężały. Pamięta jednak, że co piętnaście lub dwadzieścia minut powinni wysiadać i zmieniać autobusy, zatem właśnie tak robią. Czasem jadą w przeciwnym kierunku, czasem dalej w tym samym. Któryś pojazd zatrzymuje się bezpośrednio przed kościołem, więc wysiadają i wchodzą na krótko do środka, ale Lydia nie potrafi zmusić się do modlitwy. Dwa razy w życiu doświadczyła podobnego odrętwienia – raz, kiedy miała siedemnaście lat i jej ojciec zmarł na raka, natomiast drugi, gdy poroniła w późnym okresie ciąży, dwa lata po narodzinach Luki, i lekarze powiedzieli jej, że nie będzie mogła urodzić więcej dzieci – dlatego nie postrzega tego jako kryzysu wiary.

Na zewnątrz, gdy czekają na następny autobus, Luca po raz kolejny wymiotuje na chodnik.

Lydia ma na szyi cienki złoty łańcuszek ozdobiony trzema zazębiającymi się pierścieniami. To dyskretna biżuteria i jedyna, którą nosi poza filigranową złotą obrączką na serdecznym palcu lewej dłoni. Sebastián podarował jej ten naszyjnik na pierwsze Boże Narodzenie po narodzinach Luki i natychmiast go pokochała – a także to, co symbolizował. Od tamtego czasu nosi go codziennie, stał się częścią niej; wyrobiła sobie nawyk, że kiedy się nudzi, przebiega opuszką kciuka tam i z powrotem wzdłuż delikatnego łańcuszka. Gdy się denerwuje, ma zwyczaj owijania sobie wokół małego palca trzech zazębiających się pierścieni, tak, by brzęczały cicho, uderzając o siebie. Teraz jednak ich nie dotyka. Jej ręka w roztargnieniu przesuwa się w kierunku szyi, ale Lydia jest świadoma tego gestu. Stara się ukrywać stare nawyki. Jeśli chce przetrwać, musi stać się całkowicie inną osobą. Rozpina łańcuszek, nawleka na niego obrączkę, po czym zapina i wsuwa go pod kołnierzyk bluzki.

Muszą się postarać nie zwracać na siebie uwagi kierowców autobusów, o których wiadomo, że pełnią funkcję halcones, czujek kartelu. Lydia zdaje sobie sprawę z tego, że jest umiarkowanie atrakcyjna. Ot, przeciętna kobieta w nieokreślonym wieku, podróżująca po mieście z niewyróżniającym się z tłumu chłopcem. Można uznać to za rodzaj naturalnego kamuflażu, jeśli będzie wyglądało tak, jakby zwyczajnie jechali po zakupy lub na wizytę do znajomych po drugiej stronie miasta. Rzeczywiście, Luca i Lydia z łatwością wsiadają i wysiadają razem z pozostałymi pasażerami, co kobiecie wydaje się absurdalne. Ludzie wokół nich nie mają pojęcia, przez jakie okropności oni właśnie przeszli, a przecież wydaje się to tak oczywiste, jakby wisiał nad nimi migający neon. Lydia wciąż powstrzymuje krzyk, który rośnie i kopie ją w brzuch jak żywa istota; tak jak Luca przed urodzeniem. Tłumi go, używając całej swojej siły woli.

Kiedy w jej umyśle z gęstej mgły chaosu zaczyna się wreszcie wyłaniać jakiś plan, kobieta nie ma pewności, czy jest dobry, ale z braku innego postanawia wdrożyć go w życie. Kwadrans przed czwartą, tuż przed zamknięciem Playa Caletilla, Luca i Lydia wysiadają z autobusu, a następnie wchodzą do nieznanej im placówki ich banku, gdzie ustawiają się w kolejce. Kobieta uruchamia telefon komórkowy, by sprawdzić stan konta, po czym wyłącza urządzenie i wypełnia dokument wypłaty na kwotę 219,803 pesos, czyli jakichś 12,500 dolarów – niemal całą kwotę odziedziczoną w spadku po ojcu chrzestnym Sebastiána, właścicielu firmy rozlewniczej, który nigdy nie miał własnych dzieci. Prosi o banknoty o wysokich nominałach.

Kilka minut późnej znów siedzą w autobusie, a oszczędności ich całego życia spoczywają w trzech kopertach na dnie torby podróżnej abueli. Przesiadają się trzy razy, żeby około godziny później wysiąść na Walmart Diamante. Kupują plecak dla Luki, po dwie pary majtek oraz dżinsów, trzy zwykłe białe koszulki, skarpetki, dwie bluzy z kapturem, dwie ciepłe kurtki, a także dodatkowe szczoteczki do zębów, chusteczki, plastry, krem z filtrem UV, apteczkę pierwszej pomocy, dwa komplety sztućców, dwie latarki, kilka baterii i mapę Meksyku. Lydia spędza sporo czasu w dziale artykułów domowych, by wybrać maczetę. Ostatecznie decyduje się na małą z wysuwanym ostrzem, a także na schludną czarną pochwę, którą może przypiąć do nogi. To nie broń, ale lepsze to niż nic. Kobieta płaci gotówką. Następnie przechodzą pod wiaduktem autostrady, kierując się w stronę hoteli przy plaży. Luca ma na głowie czapkę baseballową papi, a Lydia powstrzymuje się przed dotykaniem złotego łańcuszka na szyi. Gdy tak idą, obserwuje wszystkich wokół: pieszych, mijające ich samochody, a nawet wychudzonych chłopców na deskorolkach, bo wie, że halcones są wszędzie.

Lydia wybiera Hotel Duquesa Imperial ze względu na wielkość. Jest wystarczająco duży, aby zapewnić im jakąś anonimowość, ale jednocześnie nie na tyle nowoczesny, by przyciągnąć uwagę elity społecznej. Prosi o pokój od strony ulicy. Płaci za niego gotówką.

– Potrzebuję jeszcze tylko pani karty kredytowej na wypadek zdarzeń losowych – mówi recepcjonista, wsuwając dwa klucze do papierowej koperty.

Lydia patrzy na klucze, rozważając przez chwilę, czy nie chwycić ich i nie uciec do windy. Otwiera jednak torbę podróżną i udaje, że szpera w niej w poszukiwaniu karty kredytowej.

– Niech to, musiałam zostawić ją w aucie – stwierdza. – Ile wynosi kaucja?

– Cztery tysiące pesos. – Recepcjonista posyła jej chłodny uśmiech. – Oczywiście kwota ta podlega całkowitemu zwrotowi.

– Oczywiście – odpowiada Lydia. Opiera na kolanie torbę podróżną, po czym wyciąga z jednej z kopert cztery tysiące pesos, ale w taki sposób, by nie pokazywać, gdzie są schowane. – Może być gotówką?

– Och. – Mężczyzna wydaje się lekko zaniepokojony. Rzuca okiem na menadżera, lecz ten obsługuje akurat innego klienta.

– Może być gotówką – mówi menadżer, nie przenosząc na nich wzroku.

Recepcjonista kiwa głową w potwierdzeniu, więc kobieta wciska mu do ręki cztery różowe banknoty, które on wkłada do koperty i zakleja.

– Pani godność? – Jego czarny długopis wisi nad kopertą.

Lydia waha się przez moment.

– Fermina Daza. – Podaje pierwsze nazwisko, które przychodzi jej do głowy, a następnie otrzymuje klucze do pokoju.

– Udanego pobytu, pani Daza.

***

Wjazd windą na dziesiąte piętro trwa dla Luki najdłuższą minutę w życiu. Bolą go stopy, bolą go plecy, boli go szyja i wciąż jeszcze się nie wypłakał. Na czwartym piętrze wsiada jakaś rodzina, ale zorientowawszy się, że winda jedzie w górę, zaraz wysiada. Rodzice śmieją się, trzymając się za ręce, podczas gdy dzieci sprzeczają się o coś. Chłopiec spogląda na Lucę i kiedy drzwi się zamykają, pokazuje mu język. Luca instynktownie, ale też dzięki subtelnym sygnałom mami wie, że musi zachowywać się tak, jakby nic się nie stało, i jak na razie radzi sobie z tym karkołomnym zadaniem. Jednak w windzie stoi elegancka starsza kobieta, która podziwia obszyte złotą nicią buty mami. Buty abueli. Luca mruga szybko.

– Ma pani piękne buty. Takie oryginalne – mówi kobieta, muskając ramię mami. – Gdzie je pani kupiła?

Lydia zamiast na rozmówczynię spogląda na swoje obuwie.

– Och, już nie pamiętam – odpowiada. – Są stare.

Raz po raz zaczyna wciskać przycisk z dziesiątką, co nie sprawia, że winda zaczyna jechać szybciej, ale przynajmniej ucina dalsze próby rozpoczęcia konwersacji. Nieznajoma wysiada na szóstym piętrze, a kiedy znika, mami wciska dodatkowo guziki z cyfrą czternaście, osiemnaście i dziewiętnaście. Wysiadają na dziesiątym piętrze i schodzą po schodach na siódme.

Luca jest zaskoczony, gdy mami szybko rozgląda się po wyłożonym dywanem korytarzu, aż w końcu otwiera kartą drzwi ich pokoju hotelowego. Pośpiesznie wpycha syna do środka, zamyka drzwi, zakłada łańcuch, przesuwa po podłodze krzesło i ustawia je pod klamką. Jest zaskoczony brakiem jakiejkolwiek reakcji. Udręka nie mija, lecz jej wybuch nie nadchodzi. Pozostaje stłumiony, niczym wstrzymany oddech. Luca ma wrażenie, że gdyby tylko odwrócił głowę czy choćby musnął palcem przestrzeń zajmowaną przez ten koszmar, wyzwoliłby falę tak potężną, iż zmiotłaby go z powierzchni ziemi. Stara się jednak tego nie ruszać. Zdejmuje buty i wdrapuje się na pojedyncze łóżko. Zostawiono na nim ręcznik złożony w kształt łabędzia. Chwyciwszy za długą szyję, chłopiec rzuca go na podłogę. Zaciska palce na pilocie, jakby ten był ostatnią deską ratunku, po czym włącza telewizor.

Mami ustawia siatki z Walmartu, plecaki oraz torbę podróżną abueli obok małego stolika. Wyrzuciwszy z nich wszystko na podłogę, zaczyna usuwać metki i układać rzeczy w stosy. Nagle jednak siada ciężko na krześle, a następnie nieruchomieje na co najmniej dziesięć minut. Luca nie patrzy na nią. Wlepia wzrok w ekran i ustawia głośno Niebezpiecznego Henryka na Nickelodeon. Kiedy mami znów może się poruszać, podchodzi do syna, aby pocałować go w czoło. Potem podchodzi do okna i otwiera balkon. Wątpi, by jakakolwiek ilość świeżego powietrza mogła pomóc im oczyścić umysły, ale musiała spróbować. Zostawia otwarte drzwi i wychodzi na zewnątrz.

Dociera do niej jeden pozytywny aspekt strachu. Jest silniejszy niż ból. Lydia wie, że wkrótce będzie musiała stawić czoła temu, co się stało, lecz na razie perspektywa tego, co może się wydarzyć, skutecznie ją znieczula, zapobiegając najgorszemu cierpieniu. Spogląda na ulicę, powtarzając sobie, że nikogo tam nie ma. Wmawia sobie, że są bezpieczni.

Na dole w lobby recepcjonista opuszcza swoje stanowisko, po czym udaje się na zaplecze. W łazience zamyka się w drugiej kabinie i z zewnętrznej kieszeni marynarki wyjmuje telefon. Po chwili wysyła następującą wiadomość:

W Hotelu Duquesa Imperial właśnie zameldowało się dwoje niezwykłych gości.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Na ich pierwszym spotkaniu Javier Crespo Fuentes pojawił się sam.

We wtorek rano Lydia właśnie wychodziła ze sklepu, aby na chodniku przed wejściem ustawić tablicę. W tym tygodniu wybrała dziesięć książek z odległych miejsc, żeby promować je wypisanym kredą hasłem: KSIĄŻKI – TAŃSZE NIŻ BILETY LOTNICZE. Kiedy przytrzymywała sobie drzwi nogą, przenosząc tablicę przez próg, pojawił się on, przyspieszając kroku, by jej pomóc. Dzwonek nad nimi zadźwięczał niczym wyrok.

– Dziękuję – powiedziała Lydia.

Skinął głową.

– Ale za to o wiele bardziej niebezpieczne.

Zmarszczyła brwi i rozstawiła stojak.

– Słucham?

– Tablica. – Wskazał na napis, a Lydia cofnęła się, aby ocenić swój charakter pisma. – Książki są tańsze, ale też o wiele bardziej niebezpieczne.

Uśmiechnęła się.

– Cóż, wydaje mi się, że to zależy od tego, dokąd podróżujesz.

Gdy weszli do środka, mężczyzna zaczął przeglądać zawartość regałów, więc zostawiła go samego. Po jakimś czasie podszedł do kasy i położył wybrane powieści na ladzie, a ją zaskoczył jego wybór.

Lydia prowadziła księgarnię od niemal dziesięciu lat, gromadząc w niej zarówno książki, które kochała, jak i te, które jej nie pociągały, ale wiedziała, że się sprzedadzą. Zaopatrzyła sklep również w pokaźną kolekcję karteczek, długopisów, kalendarzy, zabawek, gier, okularów do czytania, magnesów oraz breloczków – właśnie tego typu produkty wraz z bestsellerami przynosiły jej największe dochody. Od dawna, w słodkiej tajemnicy między tymi wszystkimi popularniejszymi towarami, znajdowała miejsce dla swoich najukochańszych skarbów; klejnotów, które otworzyły jej umysł i zmieniły życie. Książek, z których część nawet nie została przetłumaczona na hiszpański, lecz mimo wszystko trzymała je tutaj, nie dlatego, że miała nadzieję je sprzedać, ale zwyczajnie cieszyła się, mogąc je tu przechowywać. Było ich może z kilkanaście, ustawionych na półkach, których zawartość ciągle się zmieniała. Każdą powieść, która ją poruszała, otwierała oczy na coś, z czego do tej pory nie zdawała sobie sprawy, i na zawsze zmieniała jej postrzeganie świata, Lydia dodawała do tych sekretnych zbiorów. Bardzo rzadko proponowała którąś z nich swoim klientom. Sugerowała je raczej osobom, które znała i lubiła. Wobec których żywiła nadzieję, że docenią wartość takiego skarbu. Niemal zawsze spotykał ją zawód i jedynie dwukrotnie doświadczyła przyjemności, obserwując klienta, który z własnej inicjatywy podszedł do kasy z jedną z tych książek. W księgarni w ciągu dziesięciu lat dwa razy gwałtownie rozbłysły iskierki nadziei, a dzwonek nad drzwiami był niczym jemioła – zwiastował coś magicznego.

Tak więc gdy Javier podszedł do Lydii stojącej za kasą i przeglądającej katalogi, a ona podniosła wybrane przez niego pozycje, aby je skasować, była zaskoczona, widząc wśród nich nie jeden, ale dwa ze swoich skarbów: Heart, You Bully, You Punk Leah Hager Cohen oraz TheWhereabouts of Eneas McNulty Sebastiana Barry’ego.

– O mój Boże – wyszeptała.

– Coś jest nie tak?

Spojrzała na niego, zdając sobie sprawę, że pomimo ich wcześniejszego wesołego przekomarzania się jeszcze mu się tak naprawdę nie przyjrzała. Wystroił się w ten wtorkowy poranek. Miał na sobie ciemnoniebieskie dżinsy i białą guayaberę30. Ubiór ten bardziej pasował na niedzielną mszę niż dzień powszedni. Jego gęste ciemne włosy, zaczesane na bok w starym stylu, miały starannie wydzielony przedziałek. Mężczyzna nosił okulary w ciężkich czarnych oprawkach, które wyglądały tak retro, że niemal modnie. Jego oczy, znajdujące się za grubymi szkłami, otworzyły się szeroko, a wąsy zadrżały.

– Te książki – powiedziała. – To dwie z moich ulubionych. – To było kiepskie wyjaśnienie, ale tylko na tyle mogła się zdobyć.

– Moje również – odparł mężczyzna, po czym uśmiechnął się niepewnie.

– Czytałeś je wcześniej?

– No cóż, tylko tę jedną. – Wskazał na jej dłonie, w których trzymała Heart, You Bully, You Punk.

Spojrzała na okładkę.

– Czytasz po angielsku? – zapytała po angielsku.

– Tak, próbuję – przyznał. – Nie mówię płynnie, ale niewiele mi brakuje. Ta historia jest taka misterna. Jestem pewny, że niektóre rzeczy mogły umknąć mojej uwadze. Chcę spróbować jeszcze raz.

– Tak. – Lydia uśmiechnęła się do niego, czując się trochę jak wariatka. Zignorowała to jednak i, nie zastanawiając się, brnęła dalej: – Jak skończysz, mógłbyś tu wrócić i wymienilibyśmy się spostrzeżeniami.

– Ach! – Przytaknął jej żarliwie. – Masz tutaj klub książki?

Nieznacznie otworzyła usta.

– Nie – oznajmiła rozbawiona. – Jestem tu tylko ja.

– Tym lepiej.

Uniósł kąciki ust, a Lydia zmarszczyła brwi, pragnąc zachować urok tej chwili. Czy on z nią flirtował? Jeżeli zachowanie jakiegoś mężczyzny jest enigmatyczne, odpowiedź zazwyczaj brzmi: „tak”. Położyła książkę na ladzie, trzymając dłoń płasko na okładce.

Zrozumiawszy ostrzeżenie, spróbował się poprawić.

– Miałem na myśli jedynie to, że czasami nasze doświadczanie książki może zostać skażone przez zbyt wiele opinii. – Zerknął na powieść pod jej ręką. – Wybitna książka. Wybitna.

Przyznała mu rację, po czym podniosła z podstawki czytnik i wycelowała nim w kod kreskowy.

***

Gdy mężczyzna wrócił w kolejny poniedziałek, udał się prosto do lady. Lydia właśnie obsługiwała klienta, więc stanął z boku ze skrzyżowanymi na piersi rękami, czekając. Kiedy zostali sami, uśmiechnęli się do siebie.

– I? – zapytała.

– Za drugim razem jest nawet jeszcze lepsza.

– Tak! – Lydia klasnęła w dłonie.

Jedna z głównych bohaterek tej książki cierpiała na chorobę, która zmuszała ją do skoków z wysokości. Nie chciała umrzeć, ale z powodu tego niebezpiecznego popędu stale robiła sobie krzywdę.

– Ja również na to cierpię – wyznał niespodziewanie Javier.

– Co? Nie!

Choroba była fikcyjna.

Pomimo tego Lydia również znała to uczucie. Za każdym razem, gdy przebywając na balkonie, stała zbyt blisko barierek, zaciskała na nich dłonie. Musiała przyciskać pięty do podłoża. Bała się, że pewnego dnia wyskoczy bez zastanowienia, bez powodu. Rozpaćkałaby się wówczas na bruku, samochody w Acapulco zahamowałyby z piskiem opon, a kierowcy zaczęliby trąbić jeden na drugiego. Po chwili zaczęliby ją omijać. Karetka przyjechałaby za późno, Luca zostałby sierotą. Wszyscy błędnie uznaliby to za samobójstwo. Lydia, próbując się z tego wyleczyć, wyobrażała sobie ten scenariusz już z tysiąc razy. Nie mogę skoczyć.

– Myślałem, że na całym świecie tylko ja tak mam – kontynuował Javier. – Że to szalony wymysł mojego umysłu, a potem spotkałem się z tym w tej książce.

Lydia nie zdawała sobie sprawy z tego, że opadła jej szczęka, dopóki nie zamknęła ust. Gwałtownie usiadła na taborecie.

– Ale myślałam, że to ja jestem jedyna – oznajmiła.

Mężczyzna się wyprostował.

– Ty również?

Przytaknęła.

– Cóż, mój Boże – powiedział po angielsku, a potem się roześmiał. – Założymy grupę wsparcia.

Ponieważ bardzo dobrze im się rozmawiało, kobieta w pewnej chwili oddała Javierowi swój stołek, a sobie przyniosła drugi. W końcu zaproponowała mu kubek kawy, na co przystał. Pijąc, uważał, by pianka nie została mu na wąsach. Dyskutowali o literaturze, ekonomii, polityce oraz muzyce, którą, jak się okazało, oboje uwielbiali. Mężczyzna siedział w sklepie niemal dwie godziny, aż Lydia zaczęła się martwić, że gdzieś się spóźni, ale on tylko machnął ręką, kiedy wyjawiła mu swoje obawy.

– Nie mam nic ważniejszego do roboty niż to.

Teraz było dokładnie tak, jak zawsze wyobrażała sobie życie we własnej księgarni. Pomiędzy codziennymi obowiązkami w pracy chciała też poznawać klientów, tak ciekawych jak otaczające ich powieści.

– Gdybym tylko miała z trzech klientów takich jak ty, nie potrzebowałabym do szczęścia już niczego więcej – stwierdziła, a następnie upiła ostatni łyk kawy.

Położył sobie dłoń na piersi i skłonił się.

– Postaram się ci wystarczyć – odrzekł, po czym dodał cicho, jakby od niechcenia: – Gdybym tylko spotkał cię w innym życiu, poprosiłbym cię o rękę.

Lydia gwałtownie wstała z taboretu i potrząsnęła głową.

– Przepraszam – odezwał się Javier. – Nie chciałem, byś poczuła się niekomfortowo.

W ciszy, która nastała, Lydia zabrała kubki i zaniosła je na zaplecze. Zdrady nie było w jego słowach. Zdrada kryła się w niewypowiedzianej przez nią odpowiedzi. W innym życiu bowiem mogłaby powiedzieć: „tak”.

– Powinnam wracać do pracy – rzuciła, wróciwszy do głównego pomieszczenia. – Muszę dziś złożyć zamówienie i przygotować paczki do wysłania.

Tego dnia mężczyzna kupił siedem książek, w tym trzy powieści polecone przez Lydię.

***

W piątek rano letnia ulewa obmyła ulicę, więc dwóch potężnie zbudowanych, wzbudzających niepokój mężczyzn ścisnęło się pod markizą jej księgarni. Chwilę później pojawił się Javier i Lydia poczuła dziwny zastrzyk radości. Będą mogli podyskutować o kolejnych powieściach! Próbowała zachowywać się naturalnie, ale gdy obserwowała tych mężczyzn, czuła ucisk w żołądku.

– Stresują cię – zauważył Javier.

– Po prostu nie wiem, czego chcą. – Lydia opuściła swoje zwyczajowe miejsce za kasą. Podobnie jak wszyscy inni właściciele sklepów przy tej ulicy, zapłaciła już miesięczne mordidas nałożone przez kartel. Nie było jej stać, by płacić więcej.

– Powiem, żeby sobie poszli – zaproponował Javier.

Lydia chwyciła go za ramię, próbując powstrzymać. Protestowała coraz głośniej, nawet kiedy zaczął przemawiać do niej uspokajającym głosem. Ominął ją, gdy próbowała zagrodzić mu drogę.

– Zrobią ci krzywdę – wyszeptała z taką powagą, na jaką tylko było ją stać.

Uśmiechnął się w sposób, który sprawił, że jego wąsy drgnęły tak, jakby zapewniały: Nic mi nie zrobią. Gdy wyszedł na zewnątrz, Lydia weszła za ladę, a następnie pochyliła się, opuszczając głowę. Przyglądała się ze zdumieniem, jak Javier rozmawia pod markizą z dwoma groźnie wyglądającymi bandytami. Obaj mężczyźni wskazali na deszcz, ale Javier stanowczo wyciągnął rękę i pokazał im palcem, by sobie poszli. Kiedy w końcu się oddalili, Lydii trudno było zrozumieć, co się stało.

Mimo że jej nowy znajomy regularnie odwiedzał ją w księgarni, ich spotkania stawały się coraz dłuższe, rozmowy zaczęły schodzić na bardziej osobiste tematy i jeszcze ze dwa razy mignęły kobiecie sylwetki tych podejrzanych mężczyzn, umyślnie wyrzuciła z głowy pokaz siły (a raczej stanowczości), jaki Javier dał tamtego deszczowego poranka. Kiedy zaczął z uwielbieniem opowiadać o swojej żonie, którą nazywał la reina de mi corazón31, Lydia słuchała tego z prawdziwą przyjemnością, natomiast gdy zdradził jej, że ma młodą kochankę, którą nazywał la reina de mis pantalones32, doceniła jego szczerość.

– Obrzydliwe. – Śmiała się z tego, czym zaskoczyła samą siebie.

To, że mężczyzna miał romans, nie było niczym niezwykłym, ale tak otwarta rozmowa o tym z inną kobietą, to już całkiem inna sprawa. Mogli przypieczętować przyjaźń, dzięki temu, że Javier ujawniał coraz więcej swoich sekretów. Zostali powiernikami, dzieląc się dowcipami, spostrzeżeniami i rozczarowaniami. Czasami rozmawiali nawet o tym, co irytowało ich u własnych małżonków.

– Gdybyś wyszła za mnie, nigdy bym tak nie postąpił – stwierdził Javier, kiedy narzekała, że Sebastián zostawiał brudne skarpetki na blacie w kuchni.

– Oczywiście, że nie – odpowiedziała rozbawiona. – Ty byłbyś idealnym mężem.

– Wyprałbym każdą skarpetkę w domu.

– Zapewne tak.

– Każdego tygodnia paliłbym skarpetki i kupował nowe.

– Mhm.

– W ogóle zrezygnowałbym z noszenia skarpet, jeśli miałoby cię to uszczęśliwić.

Lydia zaśmiała się wbrew sobie. Nauczyła się przewracać oczami, słysząc te zapewnienia, ponieważ w procesie kształtowania się ich przyjaźni flirt był tylko przelotną chwilą. Łączyły ich o wiele ważniejsze momenty. Na przykład odkryli, że ich ojcowie zmarli młodo na raka. Była to rzecz, która sama w sobie ich połączyła. Oboje mieli dobrych ojców, których stracili.

– To jak bycie członkiem najbardziej gównianego klubu na świecie – powiedział Javier.

Choć minęło z piętnaście lat i pomimo że smutek nie towarzyszył jej już regularnie, kiedy sobie o tym przypominała, czuła ból tak dotkliwy jak w dniu śmierci ojca.

– Wiem – potwierdził Javier, mimo że nie wypowiedziała swojej myśli.

Znosiła więc jego ciągłe pochlebstwa, a on w zamian zaakceptował, a może nawet rozkoszował się tym, jak zbywała jego flirty. Uważała to za część jego uroku.

– Lydio – oświadczył kiedyś podniosłym tonem, kładąc ręce na sercu. – Moje pozostałe miłości ci nie dorównują, naprawdę jesteś la reina de mi alma33.

– A co powiedziałaby na to twoja biedna żona? – odparła.

– Moja przewspaniała żona chce tylko, bym był szczęśliwy.

– Święta kobieta!

Często mówił o swoim jedynym dziecku, szesnastoletniej córce, która przebywała akurat w szkole z internatem w Barcelonie. Gdy o niej opowiadał, wszystko się w nim zmieniało – głos, wyraz twarzy, zachowanie. Jego miłość do niej była tak wielka, że nawet podczas rozmowy z Lydią mówił o niej z niesamowitą czułością. Jej imię było dla niego jak szklana bombka, którą bał się upuścić.

– Żartuję o moich innych miłościach, ale tak naprawdę jest tylko jedna. – Uśmiechnął się. – Marta. Es mi cielo, mi luna, y todas mis estrellas34.

– Jestem matką – przyznała Lydia. – Znam ten rodzaj miłości.

Usiadł naprzeciwko niej na taborecie, o którym zaczęła myśleć jak o jego własnym.

– Ta miłość jest tak olbrzymia, że czasami się jej boję – powiedział. – Nie mogę liczyć na to, że kiedykolwiek na nią zasłużę, więc boję się, że zniknie, pochłonie mnie. Jednocześnie jest to jedyna dobra rzecz, jaką uczyniłem w życiu.

– Och, Javier. To nie może być prawda. – Nie zgodziła się z nim.

Ten temat sprawił, że mężczyzna stał się smutny. Potrząsnął głową i niezręcznie przetarł oczy za okularami.

– Po prostu moje życie nie potoczyło się tak, jakbym tego chciał – stwierdził. – Wiesz, jak to jest.

Nie wiedziała. Po tygodniach uczenia się o sobie coraz to nowych rzeczy w tym miejscu ich wspólny język zawodził. Poza tym, że Lydia miała tylko jedno dziecko, jej życie potoczyło się dokładnie tak, jak tego chciała. Przestała marzyć o córce, której nie mogła już mieć, pracowała nad tym, aż w końcu to zaakceptowała. Była zadowolona ze swoich wyborów. Bardziej niż zadowolona. Lydia czuła się szczęśliwa. Gdy Javier spojrzał na nią przez grube szkła, dostrzegła na jego twarzy potrzebę bycia zrozumianym. Zacisnęła usta.

– Opowiedz mi o tym – poprosiła.

Zdjął okulary, które schował do kieszeni po złożeniu zauszników. Po chwili zamrugał, a jego oczy wydawały się małe i przenikliwe.

– Myślałem, że zostanę poetą! – Zaśmiał się. – Absurdalne, prawda? Teraz, w tym wieku?

Położyła rękę na jego dłoni.

– Humanistą – kontynuował. – Proste życie. Jakoś poradziłbym sobie z ubóstwem.

Wykrzywiła usta, jednocześnie dotykając drogiego zegarka na jego nadgarstku.

– No nie wiem.

Wzruszył ramionami.

– Chociaż lubię kupować buty.

– I steki – przypomniała mu.

Roześmiał się.

– Tak, steki. Kto ich nie lubi?

– Już sama pasja do gromadzenia książek zrujnowałaby większość ludzi.

– Dios mío35, masz rację, Lydio. Nie mógłbym być biedakiem.

– Nie mógłbyś – zgodziła się, po czym dodała: – Nigdy nie jest za późno, Javier. Naprawdę czujesz się nieszczęśliwy? Jesteś jeszcze młodym facetem.

– Mam pięćdziesiąt jeden lat!

Nawet młodszy, niż myślała.

– W praktyce jesteś dzieckiem. Poza tym, co czyni cię tak nieszczęśliwym?

Spojrzał w dół, na ladę, a Lydię zaskoczyła udręka malująca się na jego twarzy. Zniżyła głos i pochyliła się.

– Możesz jeszcze wybrać inną drogę, Javier. Możesz. Jesteś tak uzdolnioną osobą. Co cię powstrzymuje?

– Ach. – Potrząsnął głową i z powrotem założył okulary.

Obserwowała, jak się zmusza, by przybrać swój zwyczajowy wyraz twarzy.

– To wszystko jest tylko romantycznym marzeniem. To koniec. Już dawno dokonałem pewnych wyborów i znajduję się w miejscu, dokąd mnie doprowadziły.

Ścisnęła jego dłoń.

– Nie jest tak źle, prawda? – Coś takiego powiedziałaby Luce, aby natchnąć go optymizmem.

Javier zamrugał powoli, przechylając głowę. Niejasny gest; nie wiedziała, jak ma go interpretować.

– Musi wystarczyć – oznajmił.

Lydia wyprostowała się za ladą i upiła łyk letniej kawy.

– Twoje wybory dały ci Martę.

Jego oczy rozbłysły.

– Tak – przyznał. – Martę oraz ciebie.

***

Następnym razem Javier przyniósł ze sobą pudełko conchas36 i usiadł tam, gdzie zwykle. Ponieważ w księgarni kręciło się kilkoro klientów, otworzył je, a następnie ułożył dwa smakołyki na serwetce, podczas gdy Lydia, chodząc pomiędzy regałami, pomagała ludziom w wyborze książek. Kiedy podchodzili do kasy, aby zapłacić za towar, Javier witał ich tak, jakby tutaj pracował, po czym proponował im conchas