Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oryginalna opowieść, która stała się inspiracją dla znanej wszystkim bajki Walta Disneya. Bambi to mała sarenka dorastająca w lesie pod opieką matki. Jednak jego życie nie jest tak beztroskie, jakby mogło się wydawać. Młody, naiwny Bambi musi nauczyć się jak przetrwać niebezpieczeństwa czyhające na niego zarówno ze strony zwierząt, jak i ludzi.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przyszedł na świat w samym sercu gęstwiny, w jednej z owych małych, ukrytych izdebek leśnych, które na pozór otwarte są na wszystkie strony, w istocie zaś są ze wszystkich stron osłonięte.
Było tam też bardzo mało miejsca, zaledwie starczyło dla niego i jego matki.
Stał więc teraz, chwiejąc się niezręcznie na długich, cienkich nóżkach; smutnymi oczyma, które nic nie widziały, spoglądał głupkowato przed siebie, spuścił głowę i drżał na całym ciele, zupełnie oszołomiony.
– Co za piękne dziecko! – zawołała sroka.
Nadleciała ona, zwabiona rzężącymi jękami, jakie wydzierały się z gardła matki w bólach porodu. Siedziała teraz na pobliskiej gałęzi.
– Co za piękne dziecko! – zawołała jeszcze raz.
Nie otrzymała jednak odpowiedzi i z zapałem mówiła dalej:
– Jakie to zdumiewające, że od razu umie stać i chodzić! Jakie to zajmujące! Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze czegoś podobnego!... Co prawda jestem jeszcze młoda, rok temu dopiero opuściłam gniazdo, jak pani może wiadomo. Uważam jednak, że to cudowne. Takie dziecko... przed sekundą dopiero przyszło na świat, a już umie stać na nogach. Uważam, że to bardzo wytworne. Uważam w ogóle, że u was saren wszystko jest bardzo wytworne. A czy potrafi już ono także biegać?...
– Oczywiście – odpowiedziała matka cicho. – Ale niech mi pani wybaczy, że nie jestem teraz zdolna prowadzić rozmowy. Mam bardzo dużo roboty... a poza tym czuję się jeszcze trochę osłabiona.
– Niech się pani zupełnie moją osobą nie krępuje – zawołała sroka. – I ja zresztą nie mam dużo czasu. Ale takich rzeczy nie widuje się przecież codziennie. Gdyby pani wiedziała, ile kłopotów i trudu jest z tymi sprawami u nas! Gdy dzieci wykłuwają się z jajka, nie potrafią się jeszcze wcale ruszać. Leżą w gniazdku bezradnie i trzeba im opieki, powiadam pani, opieki, o jakiej pani oczywiście nie może mieć najmniejszego pojęcia! Ile to pracy, żeby je wykarmić, ile lęku, aby je upilnować! Proszę panią, niechże pani pomyśli, jaki to wielki wysiłek, znosić dla dzieci pożywienie, a jednocześnie uważać bacznie, żeby im się nic złego nie stało! Kiedy się nie jest przy nich, nie potrafią sobie przecież zupełnie radzić. Czy nie przyznaje mi pani racji? A jak długo trzeba czekać, aż się potrafią poruszać, jak długo trwa, aż dostaną piórek i nabiorą jako tako przyzwoitego wyglądu.
– Niech mi pani wybaczy – odpowiedziała matka – ale nie słuchałam.
Sroka odleciała.
Głupia osoba! – pomyślała sobie – wytworna, ale głupia!
Matka nie zauważyła tego wcale. Nie ustawała nadal w swojej pracy, gorliwie myjąc noworodka. Myła go językiem, a mycie to było zarazem wszystkim: pielęgnacją ciała, rozgrzewającym masażem i pieszczotą.
Maleństwo chwiało się jeszcze trochę. Pod wpływem głaskania i lekkiego szturchania ze wszystkich stron ugięło nieco kolana i stało cichutko. Czerwona jego sukienka, jeszcze trochę potargana, miała delikatne, białe łatki, a na jego otępiałej dziecięcej twarzyczce malował się jeszcze taki wyraz, jak po głębokim śnie.
Dokoła rosły krzaki leszczyny, ligustr, tarnina i młody bez. Wysokie klony, buki i dęby tworzyły zielony dach nad gęstwiną, a z twardej, ciemnobrunatnej ziemi wyrastały wachlarze paproci, ptasia wyka i szałwia. Poniżej tuliły się do ziemi liście fiołków, które już okwitły, i poziomek, które właśnie zaczynały kwitnąć.
Poprzez gęste listowie wdzierało się – niby złocista siatka – światło wczesnego słońca.
Cały las rozbrzmiewał rozmaitością głosów, przeniknięty nimi niby radosnym drżeniem. Wilga śpiewała nieustannie, gołębie gruchały bez przerwy, kosy gwizdały, zięby nuciły, sikory ćwierkały. Kłótliwie wdzierał się w to krzyk, wydawany przez kraski, śmiechy i figle srok, metalicznie rozbrzmiewało hałaśliwe gdakanie bażantów. Niekiedy wszystkie te dźwięki zagłuszał krótki i donośny okrzyk dzięcioła. Zew sokoła brzmiał głośno i przenikliwie nad wierzchołkami drzew i nieustannie słychać było ochrypły chór wron.
Maleństwo nie rozumiało nic z tych wszystkich śpiewów i okrzyków, nie rozumiało ani słowa z tych rozmów. Nie słuchało ich zresztą wcale. Do świadomości jego nie docierał też jeszcze żaden z tych licznych zapachów, którymi dyszał las.
Słyszało tylko lekki szelest, przebiegający po jego sukience, kiedy je matka myła, ogrzewała i całowała, i czuło jeden tylko zapach: zapach bliskiego ciała matki. Przytuliło się mocno do tej rozkosznej, pachnącej bliskości, szukając w niej z głodem, aż znalazło źródło życia.
Podczas gdy dziecko piło, matka pieściła je nadal.
– Bambi – szeptała.
Co chwila podnosiła przy tym głowę, strzygła uszami i wciągała w nos powietrze.
Potem całowała znowu swoje dziecko, uspokojona i szczęśliwa.
– Bambi – szeptała raz po raz – mój maleńki Bambi...
Było wczesne lato, a drzewa stały ciche pod błękitnym niebem, rozpościerając ramiona i wchłaniając spływającą na nie moc słońca.
W zaroślach i w gęstwinie krzaków rozwierały się kwiaty, białe, czerwone, albo żółte gwiazdy. Na niektórych widać już było, zalążki owoców, niezliczone, osadzone na cieniutkich końcach gałęzi, delikatne, a mocne; wyglądały, jak małe, zaciśnięte pięści.
Z gleby wykwitały barwne gwiazdy wielu i wielorakich kwiatów, tak, że w mrocznym poszyciu lasu ziemia płonęła cichą, żarliwą radością barw. Wszędzie czuć było zapach świeżego listowia, kwiatów, wilgotnej gleby i zielonego drzewa.
Kiedy budził się ranek i kiedy zachodziło słońce, las rozbrzmiewał tysiącem głosów od ranka do wieczora śpiewały pszczoły, brzęczały osy, bzykały trzmiele w pachnącej ciszy.
Takie były dni, kiedy Bambi przeżywał swoje pierwsze dzieciństwo.
Szedł za matką po wąskiej ścieżynce, biegnącej przez gęstwinę.
Jak miło było chodzić tutaj! Gęste listowie łagodnie głaskało go po bokach, zręcznie ustępując mu z drogi. Droga wydawała się ze wszystkich stron dziesięciokrotnie zagrodzona i zatarasowana, a jednak szło się naprzód zupełnie wygodnie.
Wszędzie były takie ścieżki, biegły one na przełaj przez cały las. Matka znała je wszystkie, a kiedy Bambi stawał niekiedy przed jakimiś zaroślami, niby przed nieprzebytym zielonym murem, matka zawsze bez chwili wahania lub namysłu znajdowała miejsce, gdzie utorowana była ścieżka.
Bambi pytał.
Bardzo lubił wypytywać matkę. Najpiękniejszą rzeczą było dla niego ciągle pytać i słuchać potem odpowiedzi matki. Bambi nie dziwił się wcale, że pytania za pytaniami nasuwały mu się nieustannie i bez trudu. Uważał to za rzecz zupełnie naturalną; budziło to w nim tylko zachwyt. Taki sam zachwyt budziło w nim później zaciekawione wyczekiwanie, aż nastąpi odpowiedź. Jakakolwiek byłaby ta odpowiedź, Bambi był zawsze zadowolony. Niekiedy, co prawda, nie mógł wcale zrozumieć odpowiedzi, ale i to było piękne, bo jeżeli chciał, mógł pytać ciągle dalej.
Czasami nie pytał dalej, a to znowu także było piękne, gdyż był wtedy zajęty wyobrażaniem sobie na swój sposób tego, czego nie zrozumiał.
Niekiedy czuł zupełnie wyraźnie, że matka nie dawała mu pełnej odpowiedzi, że celowo nie mówiła mu wszystkiego, co wiedziała. Ale to było właśnie najpiękniejsze. Wtedy bowiem pozostawała w nim jeszcze jakaś szczególna ciekawość, jakieś przeczucie, które przenikało go tajemniczo i błogo, jakieś wyczekiwanie, przy którym czuł zarazem taki lęk i takie uszczęśliwienie, że musiał milczeć.
Teraz zapytał:
– Do kogo należy ta ścieżka, mamo?
Matka odpowiedziała:
– Do nas.
Bambi pytał dalej:
– Do ciebie i do mnie?
– Tak.
– Do nas dwojga?
– Tak.
– Tylko do nas dwojga?
– Nie – odpowiedziała matka – do nas sarn...
– Co to znaczy sarny? – zapytał Bambi i roześmiał się.
Matka spojrzała na niego i roześmiała się także:
– Ty jesteś sarnięciem i ja jestem sarna. To są sarny. Rozumiesz?
Bambi aż podskoczył w górę ze śmiechu.
– Tak, rozumiem. Ja jestem małym sarnięciem, a ty jesteś dużą sarną. Prawda?
Matka skinęła mu głową.
– Tak, widzisz, tak to jest.
Bambi spoważniał znowu:
– A czy istnieją jeszcze inne sarny, prócz ciebie i mnie?
– Oczywiście – odpowiedziała matka. – Wiele.
– Gdzie one są? – zawołał Bambi.
– Tutaj, wszędzie.
– Ale… ja ich nie widzę...
– Zobaczysz je już.
– Kiedy?
Bambi aż przystanął z ciekawości.
– Niedługo.
Matka spokojnie poszła dalej.
Bambi pobiegł za nią.
Milczał, gdyż zastanawiał się nad tym, co to może właściwie znaczyć niedługo. Doszedł do wniosku, że niedługo to w każdym razie nie znaczy zaraz. Nie umiał sobie jednak uświadomić, w jakim czasie to niedługo przestaje być niedługo, a zaczyna być długo.
Nagle zapytał:
– Kto zrobił tę ścieżkę?
– My – odpowiedziała matka.
Bambi zdziwił się znowu:
– My? Ty i ja?
Matka odpowiedziała:
– No, my... my sarny.
Bambi zapytał:
– Które?
– My wszystkie – odpowiedziała mu matka.
Poszli znowu dalej.
Bambi był zadowolony i miał wielką ochotę zboczyć z drogi, ale grzecznie trzymał się boku matki.
Nagle coś zaszeleściło na ziemi tuż przed nimi. Szybkim ruchem przemknęło coś, co natychmiast przesłoniły wachlarze paproci i liście łoczygi. Jakiś cieniutki głosik pisnął żałośnie, potem zapanowała znowu cisza. Tylko liście i trawy przez chwilę jeszcze drgały w tym miejscu.
Tchórz upolował mysz. Nadbiegł teraz, przechylił się w bok i zabrał się do uczty.
– Co to było? – zapytał Bambi podniecony.
– Nic – uspokoiła go matka.
– Ale... – Bambi drżał na całym ciele – ale... widziałem przecież...
– No, tak – powiedziała matka – nie przerażaj się. Tchórz zabił mysz.
Ale Bambi był niezmiernie przerażony. Nieznana, wielka groza ścisnęła jego serce.
Długo trwało, aż mógł znowu mówić. Wreszcie zapytał:
– A dlaczego on zabił mysz?
– Dlatego, że... – Matka zawahała się. – Chodźmy prędzej – powiedziała potem, jakby jej coś nagle przyszło na myśl i jakby zapomniała o jego pytaniu.
Poczęła biec truchtem.
Bambi podskakiwał za nią.
Minęła długa chwila milczenia. Szli teraz znowu spokojnie naprzód. Wreszcie Bambi zapytał z zakłopotaniem:
– Czy i my kiedyś zabijemy mysz?
– Nie – odpowiedziała matka.
– Nigdy? – zapytał Bambi.
– Nigdy – odpowiedziała matka.
– Dlaczego? – zapytał Bambi z ulgą.
– Bo my nikogo nie zabijamy – odpowiedziała matka po prostu.
Bambi odzyskał znowu wesołość.
Od strony młodego jesionu, stojącego tuż obok ich drogi, dobiegł głośny wrzask. Matka szła dalej, nie zwracając na to uwagi. Ale Bambi zatrzymał się zaciekawiony.
Wysoko na gałęziach dwa samce krasek kłóciły się o gniazdo, które splądrowały.
– Niech mi się pan stąd wynosi, łajdaku! – wołał jeden.
– Niepotrzebnie się pan tak złości, bałwanie – odpowiedział drugi – wcale się pana nie boję!
Pierwszy krzyknął z wściekłością:
– Niech pan sobie gdzie indziej szuka gniazd, złodzieju! Łeb panu rozwalę!
Był zupełnie nieprzytomny z gniewu.
– Co za zuchwalstwo! – zrzędził – co za zuchwalstwo!
Drugi ptak zauważył przyglądającego się im Bambiego, sfrunął o kilka gałęzi niżej i warknął na niego:
– Czego się tu gapisz, smarkaczu! Wynoś się!
Bambi uciekł przerażony, dogonił matkę i grzecznie szedł teraz dalej za nią, posłuszny i nastraszony, przekonany, że nie zauważyła, iż zatrzymał się przedtem na drodze.
Po chwili zapytał:
– Mamo... co to jest zuchwalstwo?
Matka powiedziała:
– Nie wiem.
Bambi zastanowił się. Potem zaczął znowu:
– Mamo, dlaczego te dwa ptaki były na siebie takie złe?
Matka odpowiedziała:
– Pokłóciły się o jedzenie.
Bambi zapytał:
– Czy my także będziemy się kiedyś kłócić o jedzenie?
– Nie – odpowiedziała matka.
Bambi zapytał:
– Dlaczego?
Matka odpowiedziała:
– Jest go dość dla nas wszystkich.
Ale Bambi chciał się jeszcze czegoś dowiedzieć:
– Mamo?...
– Co znowu?
– Czy my także będziemy kiedyś na siebie tacy źli?
– Nie, moje dziecko – odpowiedziała matka – u nas tak nie bywa.
Poszli dalej.
Nagle zrobiło się przed nimi zupełnie jasno, promiennie jasno. Skończyła się zielona gmatwanina krzaków i zarośli, skończyła się ścieżka. Jeszcze tylko kilka kroków i wyszli na jasną, wolną przestrzeń, która rozwarła się przed nimi.
Bambi chciał skoczyć naprzód, ale matka przystanęła.
– Co to jest? – zawołał Bambi niecierpliwie, zupełnie już oczarowany.
– Łąka – odpowiedziała matka.
– Co to jest łąka? – nalegał Bambi.
Matka przerwała mu:
– Sam zobaczysz.
Zrobiła się nagle poważna i czujna. Stała bez ruchu, uniósłszy głowę, nadsłuchiwała z naprężeniem, głębokimi wdechami badała wiatr i miała bardzo surowy wygląd.
– Wszystko w porządku – powiedziała wreszcie – możemy wyjść.
Bambi skoczył naprzód, ale matka zagrodziła mu drogę.
– Zaczekaj, aż cię zawołam.
Bambi zatrzymał się natychmiast.
– Tak, dobrze – pochwaliła go matka. – A teraz zapamiętaj sobie dokładnie, co ci powiem.
Bambi słyszał, jak podniecony był głos matki, i ogarnęło go silne zdenerwowanie.
– Iść na łąkę to rzecz nie tak prosta – ciągnęła matka – jest to rzecz bardzo trudna i niebezpieczna. Nie pytaj, dlaczego. Nauczysz się tego jeszcze później. Chwilowo zastosuj się tylko dokładnie do tego, co ci powiem. Dobrze?
– Tak – obiecał Bambi.
– Więc słuchaj! Ja wyjdę najpierw sama, a ty stój tutaj i czekaj. I ciągle patrz na mnie. Ani na chwilę nie spuszczaj ze mnie oka. Kiedy zobaczysz, że biegnę z powrotem na to miejsce, gdzie teraz jesteśmy, wówczas zawrócisz natychmiast i uciekniesz, jak będziesz mógł najszybciej. Już ja cię dogonię.
Zamilkła, jakby się zastanawiała, potem ciągnęła dobitnie:
– W każdym razie biegnij, biegnij, ile sił... Biegnij... nawet gdyby się coś stało... nawet gdybyś widział, że ja... że ja padam na ziemie... nie zwracaj na mnie uwagi, rozumiesz?... Cokolwiek byś widział albo słyszał... uciekaj stąd, uciekaj, jak możesz najszybciej!... Czy przyrzekasz mi to?
– Tak – powiedział Bambi cicho.
– Jeżeli zaś zawołam cię – mówiła dalej matka – w takim razie możesz przyjść. Tam na łące będziesz się mógł bawić. Bardzo tam jest ładnie, na pewno ci się będzie podobało... Tylko... musisz mi przyrzec jedno... Na pierwszy mój okrzyk musisz być natychmiast u mego boku. Bezwarunkowo! Rozumiesz?
– Tak – powiedział Bambi jeszcze ciszej.
Matka mówiła tak poważnie!
Ciągnęła teraz:
– Tam na łące... kiedy cię zawołam... nie wolno ci się gapić ani rozpytywać... musisz pędzić natychmiast za mną jak wicher! Zapamiętaj to sobie. Bez namysłu, bez ociągania się... natychmiast kiedy ja zacznę biec, musisz i ty pobiec z miejsca i nie zatrzymywać się wcześniej, aż będziemy znowu tutaj w lesie. Czy nie zapomnisz o tym?
– Nie – powiedział Bambi oszołomiony.
– Więc pójdę teraz – powiedziała matka i wydawała się już trochę spokojniejsza.
Wyszła z lasu.
Bambi, który nie spuszczał z niej oka, widział, jak powolnymi, wysokimi krokami posuwała się naprzód. Pełen oczekiwania, pełen lęku i ciekawości stał na swoim miejscu. Widział, jak matka nasłuchiwała na wszystkie strony, widział, jak się wzdrygnęła, i sam wzdrygnął się także, gotów natychmiast skoczyć w gęstwinę.
Potem matka uspokoiła się znowu, a kiedy minęła minuta, ogarnęła ją wesołość. Schyliła szyję, potem wyciągnęła ją naprzód, z zadowoleniem spojrzała w stronę syna i zawołała:
– Chodź!
Bambi wyskoczył z gąszczu.
Olbrzymia radość ogarnęła go z tak czarodziejską mocą, że natychmiast zapomniał o wszystkich lękach. W gęstwinie widział nad sobą tylko zielone wierzchołki drzew, a ponad nimi niekiedy, w małych przerwach tylko, rozsiane błękitne plamy. Teraz ujrzał całe niebo, wysokie i błękitne; zbudziło to w nim uczucie szczęścia, sam nie wiedział, dlaczego.
Jeżeli idzie o słońce, to w lesie znał tylko pojedyncze, szerokie promienie albo delikatne migotanie światła przesączającego się złociście między gałęziami. Teraz stanął nagle pod gorącą, oślepiającą mocą, której nieograniczone panowanie spływało na niego, stał pośrodku błogosławieństwa żaru, które zamykało mu oczy i otwierało serce.
Bambi był oszołomiony; był zupełnie nieprzytomny, był po prostu oszalały. Niezręcznie podskoczył w górę trzy razy, cztery razy, pięć razy, w miejscu, gdzie stał. Nie mógł inaczej; musiał. Coś go zmuszało, aby podskoczyć. Młode jego członki naprężyły się z taką siłą, oddech był tak głęboki i lekki, pił oddechem, całym jestestwem swoim; pił zapach łąki i wchłaniał w siebie tyle swawolnej wesołości, że po prostu musiał skakać.
Bambi był dzieckiem. Gdyby był dzieckiem człowieka, krzyczałby teraz z radości. Ale był dzieckiem sarny, a sarny nie umieją krzyczeć z radości, w każdym razie nie w ten sposób, w jaki robią to dzieci ludzi. Krzyczał więc z radości na swój sposób. Nogami, całym ciałem, rzucając się w powietrze.
Matka stała obok niego i cieszyła się. Widziała, że Bambi oszalał z radości. Widziała, że podskakiwał w powietrze i niezręcznie spadał na to samo miejsce, potem przez chwilę spoglądał przed siebie stropiony i oszołomiony, a w następnej sekundzie znowu rzucał się w powietrze, znowu i znowu.
Rozumiała, że Bambi znał tylko wąskie ścieżki saren w lesie, że podczas krótkich dni swego życia przyzwyczaił się tylko do ciasnoty gąszczu leśnego, że więc dlatego tylko nie ruszał się z miejsca, iż nie umiał jeszcze biegać swobodnie po wolnej łące.
Schyliła się nieco na wyciągniętych przednich nogach, przez sekundę śmiała się do swego dziecka, potem skoczyła nagle naprzód i poczęła biec pędem w kółko, aż zaszeleściły wysokie źdźbła trawy.
Bambi przeraził się i trwał bez ruchu w miejscu. Czy to był znak, że miał wracać w gęstwinę? Nie troszcz się o mnie, powiedziała matka, cokolwiek byś widział lub słyszał; tylko uciekaj, uciekaj, jak możesz najszybciej!
Chciał więc zawrócić i uciec, jak mu kazano. Ale w tej chwili matka nadbiegła nagle galopem. Przemknęła z cudownym szelestem trawy, zatrzymała się o dwa kroki przed nim, pochyliła się trochę, jak przedtem, zaśmiała się do niego i zawołała:
– Złapże mnie!
I już jej znowu nie Było.
Bambi był stropiony. Co to miało znaczyć? Co się nagle stało z matką? Ale ona już nadbiegła z powrotem, z tak oszołamiającą szybkością, że aż się w głowie od tego kręciło, trąciła go nosem w bok i powiedziała szybko:
– Złapże mnie!
I znowu uciekła.
Bambi skoczył za nią. Najpierw kilka kroków. Ale potem kroki przeszły w lekkie podskoki. Coś go niosło, zdawało mu się, że fruwa; coś niosło go samo. Pod krokami jego była przestrzeń, przestrzeń pod jego skokami, przestrzeń, przestrzeń.
Bambi stracił przytomność. Trawa tak cudownie szumiała mu w uszach. Kiedy go smagała w przelocie, była tak rozkosznie miękka, tak jedwabiście delikatna. Biegał łukiem, miotał się dokoła, jak strzała zataczał nowy krąg, rzucał się znowu w bok i pędził dalej.
Matka stała już chwilę spokojnie, chwytając oddech i odwracając się tylko ciągle w stronę, gdzie przebiegał Bambi.
Bambi szalał.
Nagle skończyło się to wszystko. Bambi przystanął, podszedł do matki, zgrabnie podnosząc nogi, i spojrzał na nią uszczęśliwiony. Potem w świetnych humorach spacerowali razem.
Odkąd był tu na łące, Bambi widział niebo, słońce i zieloną dal tylko ciałem; tylko oślepionym, pijanym wzrokiem postrzegał niebo; tylko rozkosznie rozgrzanym grzbietem i pokrzepiającym oddechem postrzegał słońce. Teraz jednak zaczął rozkoszować się przepychem łąki, patrząc oczyma, które krok za krokiem spotykały się z nowymi cudami.
Nie było tu ani kawałeczka wolnej ziemi, jak tam w lesie. Źdźbło przy źdźble tłoczyło się w każdym miejscu, wyginając się i prężąc w bujnym rozkwicie, łagodnie uchylało się w bok pod każdym krokiem i pojednawczo podnosiło się zaraz znowu do góry. Rozległa, zielona płaszczyzna usiana była białymi stokrotkami, fioletowymi i czerwonawymi grubymi główkami kwitnącej koniczyny i połyskującymi strojnie złotymi gałkami, jakie wznosiły w górę kaczeńce.
– Spójrz no, mamo – zawołał Bambi – tam fruwa kwiat.
– To nie kwiat – odpowiedziała matka – to motyl.
Bambi z zachwytem przyglądał się motylowi, który niewypowiedzianie delikatnie oderwał się od źdźbła trawy i uleciał oszałamiającym lotem. Teraz dopiero zauważył Bambi, że w powietrzu nad łąką unosiło się wiele takich motyli, na pozór z pośpiechem, a jednak powoli, wznosząc się i opadając w zabawie, która wprawiała go w zachwyt.
Istotnie wyglądało to, jakby to były fruwające kwiaty, wesołe kwiaty, które nie mogły usiedzieć na łodygach i oderwały się, aby trochę potańczyć. Albo kwiaty, które zeszły wraz ze słońcem, nie miały jeszcze miejsca i szukały go kapryśnie, opuszczając się, znikając na chwilę, jakby się już gdzieś ulokowały, ale za chwilę wznosząc się znowu w górę, to trochę tylko, to wyżej, aby szukać dalej, ciągle dalej, gdyż najlepsze miejsca były już zajęte.
Bambi spoglądał za nimi wszystkimi. Chętnie przyjrzałby się któremu z nich z bliska, chętnie obejrzałby sobie którego zupełnie dokładnie, ale nie udawało mu się. Ciągle mieszały się z sobą. Aż mu się od tego zakręciło w głowie.
Kiedy spoglądał potem znowu przed siebie w ziemię, bawiło go całe to wielorakie, żwawe życie, które wykwitało pod jego krokami. Coś tam biegało i skakało na wszystkie strony, zjawiało się nagle niby wielki tumult i ciżba, a w następnej sekundzie znikało znowu w zielonym gruncie, z którego się wynurzyło.
– Co to jest, mamo? – pytał Bambi.
– To drobne owady – odpowiedziała matka.
– Spójrz no! – zawołał Bambi. – Tam skacze kawałek trawy. Patrz... jak wysoko skacze!
– To nie trawa – wyjaśniła matka – to poczciwy konik polny!
– A dlaczego tak skacze? – zapylał Bambi.
– Bo my idziemy – odpowiedziała matka. – Boi się...
– O!
Bambi zwrócił się do konika polnego, który usiadł właśnie pośrodku kielicha stokrotki.
– O! – powiedział uprzejmie – niech się pan wcale nie obawia, na pewno nic panu nie zrobimy.
– Nie obawiam się wcale – odpowiedział konik polny świszczącym głosem. – Przestraszyłem się tylko w pierwszej chwili, gdyż rozmawiałem właśnie z żoną.
– Niech nam pan wybaczy, proszę – powiedział Bambi skromnie. – Przeszkodziliśmy panu!
– Nic nie szkodzi – zasyczał konik polny. – Ponieważ to pan, więc nic nie szkodzi. Ale nigdy przecież nie można wiedzieć, kim jest ten, kto nadchodzi właśnie, więc trzeba się mieć na baczności.
– Bo trzeba panu wiedzieć, że jestem dzisiaj po raz pierwszy w życiu na łące – wyjaśnił Bambi. – Matka powiedziała mi...
Konik polny stał z czupurnie schyloną główką, zrobił poważną minę i mruknął:
– To mnie nie interesuje. Nie mam czasu gawędzić tu z panem, muszę teraz poszukać żony. Hop!
I już go nie było.
– Hop! – powtórzył Bambi stropiony, podziwiając wysoki skok, jakim zniknął konik polny.
Bambi pobiegł do matki.
– Wiesz... rozmawiałem z nim!
– Z kim? – zapytała matka.
– No, z tym konikiem polnym – odpowiedział Bambi. – Rozmawiałem z nim. Był dla mnie bardzo uprzejmy. I bardzo mi się podobał. Jest tak cudownie zielony, a na końcach tak przezroczysty, jak nie może być żaden liść, nawet najcieńszy.
– To są skrzydła.
– Tak? – mówił dalej Bambi. – I ma taką poważną twarz, taką zamyśloną. Ale mimo to był dla mnie bardzo uprzejmy. A jak on umie skakać! To musi być bajecznie trudne. Hop! mówi i skacze tak wysoko, że wcale go już nie widać.
Poszli dalej.
Rozmowa z konikiem polnym wprawiła Bambiego w podniecenie i trochę go zmęczyła, gdyż po raz pierwszy w życiu rozmawiał z kimś obcym. Uczuł głód i przytulił się do matki, aby się pokrzepić.
Kiedy stał potem znowu spokojnie i na chwilę popadł w rozmarzenie, w ową lekką, słodką opiłość, która ogarniała go za każdym razem, kiedy się nasycił mlekiem matki, spostrzegł nagle w gmatwaninie trawy jasny kwiat, który się poruszał. Bambi przyjrzał się dokładniej. Nie, to nie był kwiat, to był motyl.
Bambi cichutko przysunął się bliżej.
Motyl wisiał ociężale na źdźble trawy i leniwie poruszał skrzydełkami.
– Proszę, niech pan zostanie na miejscu – zawołał Bambi.
– Dlaczego mam zostać na miejscu? Jestem przecież motylem – odpowiedział owad zdziwiony.
– Ach, niech pan tylko przez chwileczkę zostanie na miejscu – prosił Bambi. – Dawno już pragnąłem zobaczyć pana z bliska. Niechże pan będzie tak dobry.
– Ostatecznie niech będzie – odpowiedział motyl – ale niedługo.
Bambi stanął przed nim.
– Jaki pan jest piękny – zawołał z zachwytem – jaki cudowny! Jak kwiat!
– Co? – Motyl strzepnął skrzydełkami. – Jak kwiat? No, w moich sferach panuje na ogół przekonanie, że jesteśmy piękniejsi od kwiatów.
Bambi zmieszał się.
– Oczywiście – wybełkotał – o wiele piękniejsi... niech pan wybaczy... chciałem tylko powiedzieć...
– Zupełnie mi jest obojętne, co pan chciał powiedzieć – odparł motyl wyniośle.
Przesadnie wygiął wąskie ciało i dumnie poruszył delikatnymi czułkami.
Bambi obserwował go z zachwytem.
– Jaki pan jest zgrabny – powiedział – jaki delikatny i zgrabny! I jakie cudowne są te białe skrzydła!
Motyl rozpostarł skrzydła szeroko, potem postawił je, złączając je, zupełnie w górze, tak że podobne były do pionowych żagli.
– O – zawołał Bambi – rozumiem teraz, że jest pan piękniejszy od kwiatów. A przy tym umie pan fruwać, czego kwiaty nie umieją. Bo przecież są przyrośnięte, to dlatego.
Motyl uniósł się w górę.
– Dość – powiedział. – Umiem fruwać.
Uniósł się tak lekko, że niepodobna było tego wcale spostrzec ani zrozumieć. Białe jego skrzydła poruszały się łagodnie, z wdziękiem; oto już szybował w słonecznym powietrzu.
– Tylko na pańską prośbę siedziałem tak długo na miejscu – powiedział, latając w dół i w górę przed oczyma Bambiego – ale teraz odlatuję.
To była łąka.