Bez filtra - Stasiak Małgorzata - ebook + audiobook + książka

Bez filtra ebook i audiobook

Stasiak Małgorzata

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jedno ciastko może całkowicie zmienić życie

Aldona w imię większej dbałości o relacje instagramowe niż te międzyludzkie traci wszystko. Zmęczeni życiem na świeczniku mąż z córką wyprowadzają się, a syn buntuje się za dwoje. Zirytowana Aldona zjada konopne ciastka i popija je winem, po czym kreśli sprejem wulgarny napis na szkolnym murze.

Czy wyrok prac społecznych w schronisku, domu kombatanta i domu samotnej matki zmieni jej podejście do życia? W końcu ona też właśnie została sama.

Niespodziewanie w sieci zaczepia ją jeden z obserwujących. Aldona, nie bacząc na konsekwencje, nawiązuje z nim gorący flirt.

Ta słodko-gorzka, dowcipna opowieść wciąga od pierwszych stron.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 54 min

Lektor: Monika Wrońska
Oceny
4,2 (96 ocen)
53
25
10
1
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Juttus

Nie polecam

Jeżeli sugerujesz się opisem - nie rób tego. Soft porno, w otoczce kilku słów. Nie dokończyłam książki.
00
Zaczytana__97

Dobrze spędzony czas

Całkiem fajne
00
beauzo

Dobrze spędzony czas

Taka wigilijna opowieść w wersji polskiej komedii romantycznej. Święta w tle i mamy coś lepszego niż Listy do M.
00
IwonaMarch

Dobrze spędzony czas

„Ci ludzie naprawdę nie zdają sobie sprawy z tego, ilu trzeba nieudanych prób, żeby zrobić idealne ujęcie? Nie są cudowni. Są zwyczajni. Mają kurz na meblach, sierść na podłodze…” Wszystkie social media stały się ogromnym środkiem do przyciągania nas przed szklany ekran, wpływania, manipulowania, kuszenia często „nierealnym” światem. Głównym łącznikiem z tym światem są właśnie influencerzy, youtuberzy… Lajki, zasięgi, gifty, subskrypcje, agencje, reklamy, wyświetlenia, liczba obserwujących-to codzienność każdego internetowego twórcy. Taką osobą jest właśnie Aldona — znana influencerka, która całe życie swojej „idealnej” rodziny pokazuje w Internecie. Od gotowania, wspólnych posiłków, poprzez najnowsze ubrania oraz gadżety. Aż do pewnego czasu, gdy mąż i córka mają już dość takiego życia i się wyprowadzają. Aldona przez przypadek zjada ciasteczka z dodatkiem konopi przez co pisze niecenzuralny napis na ścianie szkoły i zostaje skazana na prace społeczne. Tak w skrócie przedstawia się ...
00
mbmamba

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna dowcipna książka polecam
00

Popularność



Podobne


Rozdział I

Kiedy budzący się po zimie świat uwodzicielsko świdrował w nosie przedwiośniem, wypełniał uszy ćwierkaniem ptaków, karmił skórę witaminą D, otulał wszystkich puchatością bazi i bałamucił dłuższymi wieczorami, jej życie w pieczołowicie wyreżyserowanym kształcie właśnie się kończyło.

Już od dawna z coraz większym strachem z roku na rok czekała na wiosnę. Ledwie dwa lata wcześniej wiatr wraz z marcem przywiał zarazę. Sparaliżowała świat na dwadzieścia cztery miesiące. Ludzie zdążyli się już oswoić z jej obecnością, okiełznać wirusa, pokłócić się i znienawidzić sąsiada, który się szczepił albo nie. Jak przepowiedział Jacek: kiedy Chińczyk w grudniu na kolację zje nietoperza, w marcu będziesz wzywała windę łokciem.

Jej, jak zwykle, szczęśliwie się ułożyło. Akurat na taką działalność, jaką się trudniła, pandemia nie miała negatywnego wpływu. Aldona nieprzerwanie robiła swoje. Nagrywała rodzinne życie i wrzucała na profil. Zlecenia mnożyły się jak króliki, a ruch na profilu nie malał.

Ale po owych dwóch latach, w najsłodszy czwartek roku o świcie, jeszcze zanim ustawiły się kolejki po lukrowane pączki z różą, nastąpiła inwazja będąca ekspresją pączkującego od ośmiu lat zła.

Od tego czasu minęły dwa miesiące. Maj na dobre rozgościł w koronach drzew. Wśród świergotu ptaków wojna wciąż majaczyła jako trauma, której podporządkowane było życie dziadków Aldony, ale w żaden sposób nie dotyczyła jej ani Jacka czy dzieci.

W początkach tego wieku słowo „wojna” było przeszłością, celem zakompleksionych wariatów chcących upaść się władzą. Dziś jawiła się jako paradoks, aberracja, absurd i bezsens. Bo gdzież są wszystkie pokojowe organizacje, gdzie pochowali się możni tego świata, dyplomaci, skoro pozwalają na to bezpardonowe wtargnięcie i chwianie poczuciem bezpieczeństwa milionów rodzin? Biznes, kasa – na tym stoi świat. Liczą się tylko pieniądze, nie życie. Czysta kalkulacja: ile mogę stracić, ile zyskać – to właśnie przyświeca wielkim przywódcom. W tych okolicznościach trzymany na podorędziu olejek CBD, zupełnie wbrew swoim antydepresyjnym właściwościom, pogłębiał tylko dół, w którym tkwiła.

Kursor migał nagląco na białym tle. Odliczył już sto osiemdziesiąt minut bezproduktywnego gapienia się w monitor. Cholerny sekundant. Świadek pojedynku między nią a kapryśną weną. Chimera najwyraźniej wygrywała, bo Aldona nie mogła znaleźć ani jednego sensownego słowa, dzięki któremu uśpiony gejzer trysnąłby treścią tyleż uroczą, co zabawną. Jedyna treść, którą była w stanie chlusnąć, to żołądkowa, bo tego dnia jak nigdy brzydziła się tym, co robi. Doszła do ściany i nijak nie potrafiła wytapetować jej obrazkiem z rodzinnego życia, gdzie taki olejek z powodzeniem zagrałby główną rolę i pokazał swoje dobroczynne właściwości.

A niech tam. Napisze właśnie o tym, co czuje. Nie będzie bić piany, dmuchać różowego balonika. Postawi na szczerość. W końcu też jest człowiekiem ze swoimi lepszymi i gorszymi momentami. Nie instagramowym botem.

Gejzer wystrzelił.

 

Mamafia: Coś nam się zepsuł świat. U sąsiadów za granicą wszystko jest nie tak, bomby spadają na domy, kobiety rodzą dzieci w schronach, a u mnie panuje ład. Stół i krzesła stoją na swoich miejscach, dzieci w pokojach nie wymiotują z przerażenia. Ich świat nie sypie się jak domek z kart, a tulipany w wazonie oznajmiają zwycięstwo dnia nad nocą.

„Tulipan”, taki miły zlepek słów: „tuli” i „pan”. Ukraińskich kobiet nie tuli żaden pan. Ich pan pozostał tam, w Ukrainie, na wojnie. NA, KURWA, WOJNIE. W takich okolicznościach nie potrafię zareklamować Wam konopnego olejku – bo nawet on nie jest w stanie ukoić naszych skołatanych nerwów ani tym bardziej naprawić świata.

Na reakcję nie musiała długo czekać. Sto pięćdziesiąt tysięcy followersów to na tyle duża społeczność, że pierwsze reakcje i komentarze pojawiały się, zanim Aldona kliknęła „enter” i zamieściła wpis na swoim profilu – a przynajmniej takie miała wrażenie.

Pierwszy komentarz był budujący i przyjemnie zaskakujący, napisała go Twojapralka. Pralka nie była dotąd dla Aldony zbyt łaskawa. Zazwyczaj urządzała sobie z niej podśmiechujki i zarzucała jej sztuczność. Tym razem było pozytywnie. Może niezbyt wylewnie i, jak to miała w zwyczaju, z przekąsem, ale Aldona po przeczytaniu stwierdziła: „No, w końcu coś z sensem”. Uśmiechnęła się do siebie pokrzepiona.

Dalej było już gorzej i nic jej nie zaskoczyło.

 

Madzia1987: Chociaż ty nie mieszaj się w politykę, plizkaaa.

Paninadzieja: Przychodzę tu do ciebie po inspiracje, po optymizm, nie zmieniaj się.

Ładnaiwolna: Skąd poduszka?

Zofijadesign: Wolę, jak piszesz o wnętrzach, jakbym chciała popolitykować, poszłabym gdzie indziej.

Grubaryba: Skąd buty?

– Z dupy! – Aldona sapnęła wściekle i z rezygnacją trzasnęła klapą laptopa.

– Do mnie mówisz? – Jacek zdjął z uszu swoje niebotycznie wielkie słuchawki. Te same, o których mówiła, że z powodzeniem mogłaby w nich serwować wielkanocny żur.

Podszedł do żony i cmoknął ją w czubek głowy. Gdy zaczął masować monolit między jej łopatkami, zajęczała – bynajmniej nie z rozkoszy.

– Jesteś sztywna jak nieboszczyk. Winko i masaż dla lwa czającego się między brwiami?

– Dzięki. Ty najlepiej wiesz, co działa na tego kociaka. – Uśmiechnęła się i pogłaskała go po dłoni. – Skończyłam się. Nie potrafię niczego sensownego wymyślić. Mam już pod sufit pokazywania siebie i naszego życia jako obrazka z broszury dla świadków Jehowy.

– Czyli? – zapytał Jacek. Trochę dlatego, że nigdy nie widział takiej broszury, a trochę dla zwłoki, bo w zasadzie zbierał się do tego, żeby jej powiedzieć… Wciąż się zastanawiał, jak zacząć.

– No wiesz… – odparła Aldona. – Wszyscy są szczęśliwi, trawa soczysta, owoce zawsze dojrzałe, a robaczek w jabłuszku sympatycznie się uśmiecha i mruga oczkiem. Nawet szczury muszą być sympatyczne.

– Chyba uchodzą za zbyt obrzydliwe, żeby je pokazywać. – Skrzywił się. Nie żeby miał coś do szczurów, ale jego informatyczny umysł w żaden sposób nie potrafił do wizji rajskiego owocu i uśmiechniętego robala dodać szczura.

– Masz rację. Ale tak właśnie u mnie jest. Wszystko na moim profilu jest soczyste jak dynia i równie płytkie jak ona w smaku. Brakuje tam gnoju, zwykłego życiowego gnoju. Rozumiesz?

– Prawdę mówiąc, nie bardzo. Co ma szczur do dyni i gnoju? – Stał, wciąż masując jej skamieniały kark.

Odwróciła głowę i spojrzała na niego. Mimowolnie przewróciła oczami.

– Wiesz, że Lena do perfekcji opanowała ten odziedziczony po tobie grymas? – zapytał.

– Wiem! – Zaśmiała się.

Córka częstowała nim Aldonę za każdym razem, kiedy po wygranej bitwie słownej mama sugerowała jej pójście do pokoju i ponowne przemyślenie sprawy. Przewracała wówczas oczami i mamrotała:

– Do pokoju, do pokoju… Raczej do niepokoju.

Aktualnie Aldona bardzo chciała wyjść ze swojego niepokoju, dlatego zamiast okrasić grymas prychnięciem, jak to miała w zwyczaju, dla odmiany wtuliła się w męża. Nie musiał rozumieć. Ważne, że był, że wspierał, że od piętnastu lat ustawiał się i uśmiechał do zdjęć, tak jak ona nim pokierowała.

Mógł nie rozumieć. Przecież cały czas chodziło jej o to, żeby było wesoło, kolorowo, estetycznie, z retuszem: „O, na tym zdjęciu widać z tyłu żelazko. Sprzątnij je, a potem wróć do ustawienia. Musimy cyknąć jeszcze raz”. „Miśku, tutaj miska z praniem. Wiem, że mamy małe dziecko i dużo prania. Syf jak syf, jak w każdym w domu, ale to jest reklama wózka. Wynieś to, proszę, cykniemy jeszcze raz”. I tak dzień w dzień: wynieś, przynieś, przestaw, odsuń, nakryj… Dzień w dzień, odkąd córka przyszła na świat, a Jeremi skończył trzy latka.

Mógł więc nie rozumieć, skąd nagle dynia i szczury. Pozwalała mu na to w myślach, wtulając się w jego szyję.

Zaczęli się kołysać w rytm sączącego się z głośników You’re Missing. Springsteen zawsze wie, kiedy przypomnieć człowiekowi, że everything is everything. A ona nie wie, co zrobiłaby bez Jacka. Niech nie rozumie, tylko niech będzie.

– Muszę odpocząć. – Powoli odsunął ją od siebie i spojrzał, miała wrażenie, zbyt poważnie jak na niego.

– Ja też. Wyjedźmy gdzieś. Może jakieś spa dla dwojga? – zaświergotała i klasnęła w dłonie mimo srogiego wzroku Jacka.

Przecież to był świetny pomysł, skąd więc ten dziwny chłód, który postawił na baczność włoski na jej przedramionach? Już się nie obejmowali. Stali naprzeciwko siebie jak rozłączone głośniki.

– Nie rozumiesz. Ja! – Wskazał na siebie. Było stereo, jest mono. – Muszę odpocząć, wyprowadzić się na trochę, złapać oddech – dokończył.

Zrobiło jej się gorąco, a sylwetka Jacka, coraz mniej wyraźna, zaczęła się rozpływać w powietrzu. Słowa docierały do niej z oddali. Wiedziała, że przecież nigdzie nie odszedł. Stał przed nią na wyciągnięcie ręki, ale mimo tej bliskości to, co mówił, zlewało się w taki sam szum, jaki słychać w morskiej muszli, gdy przyłoży się do niej ucho.

– Dlaczego się nie odzywasz? – usłyszała nagle całkiem wyraźnie. Nie zemdlała jednak, nie upadła, a szkoda. Może wtedy przestraszyłaby go i w jednej sekundzie połknąłby z powrotem wszystkie słowa, które przed chwilą nagle z niego wypadły.

Odzyskała ostrość widzenia. Jacek nie zmienił pozycji, ale zamiast cokolwiek połykać, wypluwał dalej, z coraz większą zaciętością.

– Zawsze przecież masz coś do powiedzenia! Wiesz, co myślę, co chcę powiedzieć, czego pragnę, czy jest mi zimno, jakie gacie mi się podobają, i nawet wiesz lepiej ode mnie samego, że uwielbiam paskudną jaglankę! – mówił, a ręce pomagały mu żywiołową gestykulacją. – Potrafisz trajkotać godzinę na temat tego, że nie wytarłem stołu przed obiadem, że zapakowałem zmywarkę, ale zlewu nie spłukałem, że młode ziemniaki się skrobie, że chrapię, że pierdzę i bekam, a teraz? Ciemnia i pomroczność?

– To jest żart, prawda? Cholerny chichot losu, bo właśnie przed chwilą myślałam o tym, jak nam razem dobrze – wyartykułowała jak robot.

Znowu szum. Wzrok mimowolnie skierował się na jego źródło. To tylko liście drzewa za kuchennym oknem podrygiwały w lekkim, wiosennym tańcu. Mimo że klon rzucał cień na niezbyt jasną kuchnię, lubiła go. Nakazała oczom wrócić.

Tak! Sękate piękno blisko pięćdziesięcioletniej twarzy męża też lubiła. Twarzy, która właśnie – ni stąd, ni zowąd – tak samo jak to drzewo rzuciła cień na nią, na ich związek. Żyła z tym człowiekiem ćwierć wieku. Myślała, że zna go lepiej niż samą siebie.

– Znowu ty i ty. A to nie jest historia o tobie, moja droga! – perorował wciąż, jakby brał udział w castingu do roli życia.

Dzieciaki pozamykały się w swoich pokojach. Waliły w klawiaturę zaciekle ze słuchawkami na uszach, zupełnie odcięte od rzeczywistości. Chociaż raz była z tego jakaś korzyść. Odwróciła się bez słowa i wyprostowana jak afrykańska kobieta z dzbanem na głowie wyszła z domu, a nogi zaprowadziły ją prosto do Kamy.

Rozdział II

– On jest zmęczony! Rozumiesz? On jest, kurwa, zmęczony! Chyba budowaniem mostu w grze.

Aldona siedziała przy kuchennym stole Kamy. Intensywnie wpatrywała się w namalowaną na filiżance tańczącą parę, jakby miała wyczytać wróżbę.

Kama odziedziczyła serwis po rodzicach. Chyba Ćmielów. Białe naczynia ze złotym rąbkiem. Na każdym ta sama para, tylko w różnych konfiguracjach. Sjesta na trawie, przechadzka leśną drogą, koncert na trąbki i skrzypce. Jej tym razem trafił się taniec – zupełnie jak ona z Jackiem przed chwilą. Może to znak? Co za głupoty! Przecież nie wierzy w odrobaczanie zgodne z fazami Księżyca, horoskopy, szklane kule ani w czarnego kota na drodze.

Podwinęła pod siebie lewą nogę. Krzesło Kamy było tylko ciut wygodniejsze od elektrycznego. Plastikowe ikeowskie urbany z wielką dziurą w oparciu, przez którą wypadła Lena, kiedy miała niecałe trzy latka. Aldona zwykle wieszała na nim szary wełniany sweter, a zamotana pod tyłkiem noga dawała jej poczucie lewitowania nad chropowatym plastikiem.

– Dmucha kogoś. – Kama wypuściła z siebie słowa wraz z papierosowym dymem.

– Jacek? Zwariowałaś? – obruszyła się Aldona. Nigdy nie dał jej powodu do choćby najmniejszej zazdrości. – Chyba że gumową lalę.

Próbowała żartować, ale widocznie nieudolnie, bo kąciki ust zarówno jej, jak i Kamy, zamiast radośnie poszybować w górę, pozostały niewzruszone. Musiał jednak być jakiś powód nagłego zwrotu akcji w jej życiu. Może faktycznie ten powód ma na imię na przykład „Baśka, co ma fajny biust”.

– Zdziwiłabyś się. W domu impotent, a na salonach jebaka. I co? Zgodzisz się?

– Z tym, że jebaka? W życiu. Z niego to taki raczej ciepły bambosz, żaden macho.

Wciąż próbowała obrócić wszystko w żart, trochę go ośmieszyć, ale myśl o tej drugiej, ciemnowłosej z lokami borowała jej mózg. Ona była klasyczną blondyną po keratynowym prostowaniu, przy tych pokręconych pięknościach czuła się łysa i nijaka, więc jeżeli Jacek ją zdradza, to na pewno z jej przeciwieństwem.

– Pytam, czy zgodzisz się na tę wyprowadzkę. Swoją drogą nie sądziłam, że jesteś taka naiwna.

– Dzięki za szczerość. Umiesz podnieść na duchu. A mam wybór? Nieźle to rozegrał. Jak co wieczór otworzył wino, posmyrał po plecach, pomyślałam, że zaczyna być obiecująco, i nagle jeb! Prosto w splot słoneczny.

– Widocznie ty celebrowałaś przy winie swoje szczęście, kiedy on upajał się swoim nieszczęściem.

Aldona zaczęła teatralnie rozglądać się po kuchni w poszukiwaniu czegoś. Zajrzała do szuflad w stole, pod serwetę.

– Czy sensei ma coś do pisania? Nie mogę zapomnieć tej życiowej mądrości.

Jeśli tak wygląda solidarność jajników, to faktycznie siła jest kobietą… Nikt nie potrafi z takim impetem walnąć czyimś poczuciem własnej wartości o podłogę. Tylko kobieta kobiecie – to nasza domena.

– Czasami mogłabyś się ugryźć w jęzor, zamiast mielić nim bez opamiętania. – Wstała, poruszała zdrętwiałą kończyną i wyszła.

Gdy wracała do siebie, chłód wstrząsnął jej ramionami jak zazdrosny kochanek. Szary kardigan został u Kamy. Przewieszony przez oparcie krzesła przypominał, jak bardzo dolna krawędź oparcia była niemiła dla kręgosłupa.

Otuliła się ramionami. Dziwne. Był środek maja, słońce przez całe popołudnie z werwą przeganiało chmury, więc i wieczór był ciepły. Świat radośnie huczał, buczał. Kolorowe pąki strzelały w niebo niczym noworoczne fajerwerki.

Pobliski las zapraszał stukaniem dzięcioła, kusił zapachem igliwia, a mimo tego wszechogarniającego animuszu natury, ona trzęsła się jak chihuahua na mrozie. Słowa Jacka ciążyły jej w brzuchu, równie zabójcze jak worek kamieni przy szyi topielca. Nie strawi ich, zostaną z nią już na zawsze i będą ciągnąć w dół.

Chociaż na chwilę chciała się odciąć od tego, co przed dwiema godzinami usłyszała od męża, i zmigrować myślami w przyjemniejsze zakątki, dlatego idąc wyłożoną kostką Bauma uliczką na podwarszawskim, oczywiście zamkniętym i chronionym osiedlu szeregowców, zaczęła się zastanawiać, po co ludzie przeprowadzają się w pobliże lasu, jeśli obawiają się jego bliskości. Grodzą się i w budce wielkości karmnika dla ptaków sadzają kulawego emeryta albo młodego rencistę po operacji kręgosłupa.

Poszłaby chętnie za płot, ale pilot do bramy otwierającej się na dziki świat został w torebce. Bez niego nie wyjdzie z tej strzeżonej betonozy. Dziadek ochroniarz zaś wypełniał swoje obowiązki, chrapiąc zaciekle – pewnie w celu spłoszenia dzikiej zwierzyny. Aldona nie śmiała mu przeszkadzać, dlatego postanowiła, że wróci do domu, zarzuci coś na ramiona, wsunie pilota do kieszeni, weźmie Bulwę na smycz i wyjdzie. No bo co innego ma zrobić z tym wieczorem? Zjeść kolację jak gdyby nigdy nic? Zawołać dzieci na ostatnią wspólną wieczerzę?

Dezorientacja mieszała się z narastającym gniewem. Nie chciała rozmawiać z Jackiem. Poryczy się przecież, nawrzeszczy na niego i, co najgorsze, on odbierze to jako słabość, a ona przecież zawsze jest silna. Podczas przeprowadzki zarzuciła sobie fotel na głowę, żeby mu pokazać, jak sobie świetnie radzi, że nie ma takiej rzeczy na świecie, której by nie dźwignęła. Omal nie przypłaciła tego operacją kręgosłupa szyjnego, bo fotel, napierając swoim ciężarem, wysunął krążek spomiędzy C3 i C4. Na szczęście sprawne ręce rehabilitanta po kilku tygodniach wcisnęły dysk na swoje miejsce. Wór zalegający jej w brzuchu też udźwignie bez większych konsekwencji.

Weszła do domu. Chciała jedynie sięgnąć po bluzę z wieszaka przy wejściu, wziąć pilota, smycz, psa i wyjść.

– Bulwa, pieseczku, chodź do mnie! – zawołała przyjaźnie.

Niestety Bulwa zniweczyła jej plan. Nie podzieliła spacerowego entuzjazmu. Zresztą czego można się spodziewać po buldogu francuskim? Nie przybiegła pod drzwi, merdając ogonkiem. Przyszedł za to on. Oparł się o ścianę i przyglądał się bez słowa. Nie wiedziała, czy to wpływ jego spojrzenia, czy samej obecności, ale jej ruchy stały się nerwowe. Gorączkowo wywalała wszystko z torebki w poszukiwaniu tego nieszczęsnego pilota. Zawsze śmiali się z bałaganu, który miała w tobołku. Nazywali go torebką MacGyvera. W krytycznych momentach Aldona wyławiała z niej ratunek. Latarkę, kiedy wracali od sąsiadów i na ulicy nagle zgasło światło. Orzechy dla wiewiórek na spacerze w Łazienkach. Dozownik do syropu przeciwgorączkowego dla dzieci, żeby pomóc nakarmić małego kotka, który znikąd pojawił się na osiedlu. W nowych okolicznościach ta stara, znajoma sytuacja zawstydziła ją do tego stopnia, że warknęła:

– Co się gapisz?

– Czego szukasz? Może pomogę…

– W dupie mam twoją pomoc.

– Okej, jak sobie chcesz. – Wyszedł z rękami w górze na znak kapitulacji.

Odechciało jej się spaceru i bliskości lasu. Z dumnie uniesioną głową przeparadowała obok sofy, na której jak zwykle nieapetycznie się rozwalił. Wzięła książkę ze stolika i poszła przygotować sobie kąpiel. Zachowała się zupełnie jak Lena, kiedy miała sześć lat i dowiedziała się, że Wróżka Zębuszka nie istnieje.

– Przecież nie będę jej wynagradzała za fizjologię. Wypadanie zębów nie jest żadną jej zasługą ani talentem. Niedługo dzieciaki będą wołały o kasę za zrobienie kupy! – perorowała, a nadąsana Lena z założonymi rękami przedefilowała obok niej i Jacka. Zadziwiające, że wszystkie denerwujące zachowania córki były zaczerpnięte od nikogo innego jak od matki.

Gdy kładła się do łóżka, on już spał albo udawał, że śpi. Wyciągnęła z szafy koc, zabrała swoją poduszkę z gryką i poszła na sofę do salonu. Dzień wcześniej zasypiali przytuleni pod jedną kołdrą, ale ten zlepek kilku ostrych słów obudził w niej obawę, że gdy tylko się koło niego położy, sparzy ją jak barszcz Sosnowskiego.

Próbowała zasnąć. W efekcie albo afekcie tłukła się po narożniku, szukając ukojenia na gryce. Tym razem nawet ona nie była w stanie przynieść ulgi zmęczonej głowie, która uporczywie przewijała slajdy z popołudnia.

Może faktycznie Kama miała rację z tym salonowym jebaką? Może on kogoś ma i najzwyczajniej szuka sobie legalnej garsoniery, bo jest zmęczony wymawianiem się kolejną wycieczką rowerową, piwem z kumplami czy crossfitem? Może miała rację również z upajaniem się winem w nieszczęściu.

Skąd przyjaciółka mogła to wiedzieć? Skąd taki wniosek, zbyt oczywisty i stereotypowy jak na wyzwoloną Kamę?

Bingo! Jaka ona jest głupia. Przecież to jasne, że przyjaciółka chciała jej coś powiedzieć, naprowadzić ją. Jacek ostatnio chętnie bywał w domku naprzeciwko. Chętnie niósł pomoc, to nic, że na prośbę Aldony: „Idź i podłącz jej tę zmywarkę. Nie wypada, żeby sama się z tym szarpała”. Potem zepsuła się kosiarka i wi-fi przestało działać. Doprawdy zadziwiająca złośliwość rzeczy martwych.

O świcie ten niewiarygodny scenariusz wydawał się już całkiem prawdopodobny, a o wschodzie słońca Aldona piła kawę przekonana o romansie tych dwojga.

Rozdział III

Wbrew pozorom po niełatwym wieczorze obudził się całkiem rześki. Cieszył się, że spał sam. Było to bardzo po jego myśli. Zresztą cała sytuacja układała się po jego myśli. Nie sądził, że tak łatwo i przede wszystkim cicho pójdzie. Był przekonany, że zacznie się lament, i robiło mu się niedobrze na samą myśl o mierzeniu się z tymi wszystkimi męczącymi pytaniami: A masz kogoś? A czy to znaczy, że mnie nie kochasz? A jak długo o tym myślałeś?

Nie, nie ma nikogo. Myślał o tym niedługo – ledwie od tygodnia. Nie, nie jest nieodpowiedzialnym gówniarzem. Jest facetem, który, o dziwo, kocha swoją żonę, ale więcej upokorzeń nie pomieści. Najzwyczajniej mu się ulało.

W zeszły poniedziałek dostał od niej taki zaskakujący esemes:

 

Myślę o tobie i płonę!

Zdziwił go, bo był tak różny od tej logistyczno-organizacyjnej korespondencji: kup mielone, wyprowadź psa. Skuszony z wielką ochotą wszedł do tej obiecującej krainy. Akurat budowanie erotyzmu nie szło mu najlepiej, ale jeśli ona zanęciła, chwytał jak młoda rybka.

 

Wracaj szybko, to ugaszę cię moim wężem

– wyklikał na klawiaturze telefonu, dumny z dwuznaczności, którą jej zaserwował.

Jego wąż z zainteresowaniem drgnął, gdy kieszeń spodni zawibrowała, sygnalizując odpowiedź. Zaczynał już nawet, niczym przebiśnieg, wychylać się do słów Aldony, które niechybnie – Jacek był tego pewien – postawią go na baczność.

Najdroższa wróci, a on bez tych wszystkich ustaleń ‒ Czy drzwi zamknięte? A gumki masz? Czy jestem gruba? – bezpruderyjnie puści gada wolno. Jego palce już zostawiały tropy na jej pośladkach… Z tego podniecenia dłonie mu się spociły i nie mógł odciskiem linii papilarnych odblokować telefonu, żeby dotrzeć do namiętnych treści.

Wytarł w spodnie najpierw ręce, potem telefon. Jeszcze raz, zastanów się. Który to był palec? Przecież odblokowuje to urządzenie tysiąc razy dziennie. Robi to tak automatycznie, że teraz w nerwach za Jodę nie pamięta.

Kciuk nie. Może wskazujący? Ponownie wytarł ręce w spodnie do sucha. Spróbujmy jeszcze raz. Uff! Jednak kciuk.

 

Stoję na wjeździe, rozpalona, bo wkurwiona. Wyjąłeś mi pilota z torebki i nie oddałeś. Chowaj węża i otwórz bramę!

Aha, czyli takie to porno. Rozczarowany rzucił telefon na dizajnerski narożnik. Dość wygodnie już się w nim rozsiadł w oczekiwaniu na… próżno. Jego pyton na powrót stał się zaskrońcem. Blamaż na całego. Czuł się jak napalony zboczeniec, wyśmiany ekshibicjonista, który dostał kopniaka prosto w jaja, a nie jak zdrowy facet z ochotą na spontaniczny numerek w ciągu dnia, flirtujący w tym celu z żoną – co ostatnio było rzadkością.

Kiedyś nie narzekał na seks, zresztą jak większość młodych żonkosiów. Łóżko było przestrzenią, w której czuł się tak, jak chciałby się czuć w każdym aspekcie ich życia. Początkowo Aldona doskonale potrafiła wyważyć role. Czasem dominowała i nadawała rytm ich zbliżeniu, a innym razem pozwalała o siebie zadbać. Sprawiało mu to znacznie większą przyjemność, może właśnie dlatego, że tylko wtedy budził się w nim mężczyzna. Był mężem, kochankiem, a nie manekinem do zdjęcia. Na seks więc nie narzekał – kiedyś, bo kiedyś ona była aniołem. Ostatnio kochali się sporadycznie. Przestała być aniołem. Pozowała na jakiegoś pornowampa, do sytuacji z tym cholernym pilotem do bramy wierzył jednak, że wystarczy zwolnić, skupić się na sobie zamiast na odgrywanych rolach i ugaszone kołdrą pożądanie buchnie nowym, nieokiełznanym płomieniem. W wierze tej trwał do zeszłego tygodnia.

Przez całe wspólne życie pozwalał Aldonie na lekceważenie wszystkiego, co związane z jego osobą. Korzystała z tego bez ograniczeń. Obśmiewała jego pracę, jego gust kulinarny, jego muzyczne pasje. Żarł owies i jagły jak kura. Zrezygnował z brzdąkania na gitarze. Nawet golił się i czesał jak pizduś – pod dyktando jej wyobrażeń o idealnym socialmediowym wizerunku.

Bywało, że robiła mu zdjęcia, nawet gdy leżał chory w łóżku – oczywiście jedynie po to, żeby go ośmieszyć i jego kosztem pokazać swoją kobiecą moc. Przecież ona z gorączką myje okna i lepi pierogi, gdy tymczasem on umiera przy dwóch kreskach powyżej 36,6. Rzeczywiście, nie ma na tym świecie nic śmieszniejszego od przeziębionego faceta.

Niemal go wykastrowała jednym esemesem i czara goryczy, czy tam inna miska, się przelała. Co on ma jej teraz powiedzieć?

– Sorry, kocie, ale tym esemesem w zeszłym tygodniu obcięłaś mi jaja, dlatego muszę się wyprowadzić.

Dla niego to był wystarczający powód, ale ona potrzebowała rozprawy psychologicznej i harwardzkiej argumentacji. Niczego nie cierpiał bardziej niż tego dzielenia włosa na czworo i szukania kwadratury koła. Zbędne gadki o potrzebach, emocjach, budowaniu relacji, odpowiedzialności. Dla świętego spokoju przytakiwał jej przez ponad dwadzieścia lat i też było źle. Powiedz coś! Miej własne zdanie! Ani spokoju, ani seksu, tylko ciągłe dziamganie i oczekiwania. Teraz, w sytuacji kiedy został eunuchem, przytakiwanie i nadskakiwanie nic już nie pomoże. Pozostaje radykalne cięcie z maksymalnym marginesem tkanek – tymczasowa separacja.

Myślał o niej, o nich i jednocześnie przeglądał jej profil. Nie buszował tam często, bo czuł się zażenowany rolą, którą przyszło mu odgrywać. Oprócz niego całość prezentowała się bardzo profesjonalnie. Zdjęcia estetyczne, oni zawsze modnie ubrani, stylizacje dopasowane kolorystyką do klimatu otoczenia. Koniecznie w naturalnych pozach, radośni, z zębami białymi jak porcelana Villeroy & Boch – jakby kwintesencją ich życia było strojenie się i uśmiechanie. Kumple trochę się z niego nabijali. Mawiali, że jest pantoflem, że mamusia kupiła mu ładny sweterek w serek. Aż w końcu dzięki jej działalności nabyli bliźniak za gotówkę. Żadnych banków, żadnych kredytów, cesji ubezpieczeń. Docinki kumpli się skończyły.

Z początku nie przeszkadzało mu, czym ona się zajmuje. Widział, jak prowadzenie bloga relaksuje ją po godzinach spędzonych z małymi dziećmi, przy garach. Wieczorne stukanie w klawiaturę było momentem uwolnienia się od matczynej dumy i strachów, które nagromadziła w ciągu całego dnia. Z czasem ta niewinna działalność przybrała jednak kształt, który przestał mu odpowiadać. Mimo to bez słowa sprzeciwu pozwalał elastycznie dopasowywać odlew swojej osoby do formy, jaką nadawała mu Aldona. Oszczędzał sobie tylko oglądania i czytania tych wszystkich bezdennie głupich komentarzy. „Jesteście cudowni”. „Piękni”.

Czy ludzie naprawdę nie zdają sobie sprawy z tego, ilu trzeba nieudanych prób, żeby zrobić idealne ujęcie? Nie są cudowni. Są zwyczajni. Mają kurz na meblach, sierść na podłodze, a Aldona o poranku, z podpuchniętymi oczami i śpiochami zaschniętymi w ich kącikach, wygląda jak każda kobieta. Nawet jeśli nagrywa w turbanie lajwa o porannej pielęgnacji, to starannie wybiera ręcznik, a potem mota go estetycznie na głowie. Wykonuje wszystkie zabiegi i gotowa przystępuje sauté do prezentowania cudownych właściwości kremu na wszystko: zmarszczki, pryszcze, rozstępy i występy. Wklepuje tonik, serum i inne lelum polelum w coraz bardziej permanentnie umalowaną twarz.

O! Jest coś o nim. Bezmyślnie przescrollował pół roku na jej profilu. Zatrzymał się, gdy kupowali choinkę. Niewiarygodne, że udostępniła ich dyskusję. Ona chciała droższą jodłę kaukaską: jest bardziej reprezentacyjna, gdy tymczasem on obstawał przy zwykłym świerku: przecież żaden inny iglak nie może się z nim równać zapachem.

Oczywiście na środku salonu stanęła największa, najbardziej mięsista i rozłożysta jodła. Przez dwa tygodnie musieli wszyscy obchodzić ją jak beczkę z prochem ‒ żeby nie strącić bombki od Alessiego, żeby nie zgubiła igieł ‒ ale zdjęcie wypadło naprawdę imponująco. Prawie jak na Rockefeller Center.

A jednak musiała! Nie mogła powstrzymać się od komentarza, że ona nawet choinki lepsze kupuje, bo przecież gdyby go posłuchała i wzięliby ten świerk, do tego łańcuch z bibuły, byłoby nie jak w NJ, tylko w głębokim PRL-u. „Nic a nic się nie zna ten mój stary, ha, ha, ha”. Krew się w nim zagotowała, ale przecież nie będzie roztrząsał teraz story sprzed pół roku.

Proszę, i znowu on! Matko, co za żenada. Ona pokazuje nową sukienkę, wdzięczy się do telefonu. Prawy profil, lewy profil, poprawia włosy, cmok – leci buziaczek w stronę gapiów, gdy z tyłu on próbuje dopiąć walizki. Tak, to wtedy, gdy zaraz po świętach wyjeżdżali w ciepłe kraje odpocząć, bo zmęczona kiepską pogodą i tymi świętami pokładała się na szezlongu jak Łęcka. Dajcie jej sole trzeźwiące…

W chwili zapamiętanej w instagramowym story była jednak piękna. W tej letniej sukience, gustownych sandałkach… i nagle bam! Zbliżenie! Na niego, jak sapie nad walizkami, z rowem hydraulika na wierzchu. Nie wiedział, że go nagrywa. Ona chichoce, pokazuje jego goły tyłek i szepce do ekranu: „Sam seks, prawda?”. Ponownie zbliżenie na nieskazitelną siebie i kolejny dzióbek z buziaczkiem.

Komentarz od Twojejpralki przykuł jego uwagę:

 

Serio? Ośmieszaniem męża leczysz swoje kompleksy?

Wow! Grubo. Odważnie, pomyślał z sympatią o Pralce. Aldona oczywiście nie odpowiedziała. Nie zniżała się do dyskusji z hejterami. Każdą krytykę traktowała jako mowę nienawiści.

Wyłączył telefon, ugruntowany w słuszności swojej decyzji. Chwilę jeszcze poleżał, zdziwiony towarzyszącym mu poczuciem lekkości mimo tego, co przed chwilą zobaczył. Już nie był drewnianym pajacem ściskanym w imadle codzienności: tych wszystkich oczekiwań, ośmieszeń, rozkazów. Wystrugała go na swoją modłę, włożyła w żelazne szczęki, zgniotła Jacka, którym kiedyś był. Na koniec odgryzła penisa, przeżuła i wypluła. Teraz on odradza się niczym Feniks z popiołów.

Słyszał ją, jak rozmawia gdzieś w głębi domu. Nikt nie odpowiadał, więc domyślił się, że pewnie znowu klepie kocopoły do telefonu. Wstał z łóżka i lekki jak dmuchawiec poszedł prosto do kuchni. Po drodze przeciągnął się, stęknął i ziewnął.

Rozdział IV

Mieszkanie jeszcze długo spało. Mimo że pokój Jeremiego znajdował tuż przy wejściu, jego właściciel zazwyczaj zostawiał drzwi lekko uchylone, więc wszelkie nuty zapachowe, które wydzielało nastoletnie ciało, wlewały się do całego wnętrza. Pot, kilkudniowe skarpety spod biurka, ejakulat, do tego kebab i chipsy. Powalający bukiet. W salonie i kuchni z kolei dość natrętnie drażniły nos nuty wczorajszego wina. Niedopite, pozostawione w kieliszkach rankiem okazało się atrakcyjnym siedliskiem dla owocówek, które gziły się, pływały albo spacerowały po szklanych krawędziach.

Od aromatycznego kolażu zakręciło jej się w głowie. Znowu zaczęła drżeć. Wypita na czczo kawa, nieprzespana noc i wnioski, do których doszła, drażniły jej neurony i wprawiały w nerwowe dygotanie. Włożyła oversizeʼową, beżową bluzę z kapturem. Załadowała zmywarkę, odsłoniła okna, przewietrzyła wnętrze i zabrała się do przygotowywania śniadania. Może jednak ta jaglanka? To jedyne, co wychodzi jej doskonale.

W sumie dawno obiecała swoim obserwatorkom, że przygotuje lajwa, jak ugotować kaszę jaglaną tak, żeby nuta goryczki nie była wyczuwalna. Dziś jest całkiem dobre światło. Musi tylko pokolorować twarz, żeby przykryć szarość nieprzespanej nocy.

Szło jej całkiem nieźle. Z sukcesem przebrnęła przez prażenie na patelni, gotowanie do miękkości – woda pół na pół z mlekiem kokosowym i laską wanilii. Dom pachniał prażonymi orzechami i Orientem. Właśnie miała kończyć filmowanie imponującego dania – budyń jaglany z gruszkową frużeliną i orzechową posypką ‒ gdy nagle z głębi korytarza doszły ją odgłosy zwiastujące czyjeś efektowne nadejście.

Przezornie zaczęła mówić głośniej, żeby dać znać przybyszowi z otchłani, że pracuje. Rodzina zazwyczaj szanowała jej instagramową działalność i starała się w niej nie przeszkadzać.

– …posypka z orzechów, koniecznie włoskich, uprzednio sprażonych… – komunikowała teatralnie, że jest online.

Tym razem jednak nie zadziałało. Szedł w jej kierunku bowiem głuchy i zagubiony w metrażach człowiek. Tło rozbrzmiewało całą orkiestrą dźwiękonaśladowczą. Były stęki, jęki, beknięcia i…

Matuchno! Co to było?! Czy on właśnie puścił bąka w transmisji na żywo dla trzystu osób?

– Oj, słyszycie? Uroki życia poza miastem, koszenie trawy z rana. – Próbowała ratować sytuację.

Nadal niezłomnie nagrywała, starając się lekceważyć nadciągający obciach. Nie zwracała nawet uwagi na komentarze, których pod budyniem jaglanym zaczęło przybywać w tempie wykładniczym.

 

Heyterka: Raczej nie brzmiało to jak kosiarka.

Zepsutaemocja: Hahaha, dokładnie. Może fasolka była na kolację.

Ibabaijaga: Ojej, ojej, robicie z igły widły. Nikomu z was nigdy się nie wymskło?

Polisznotsolisz: Nam tak, ale polskiej Marcie Stewart czy tam Nigelli Lawson nie wypada. Oni pewnie srają gruszkową frużeliną.

Sukazua: Przepraszam, czy Mamafia próbuje nam właśnie wmówić, że pryknięcie to koszenie trawy?

Po dźwiękach, jakie dobiegały z bebechów mieszkania, wywnioskowała, że jakaś istota rodzaju męskiego zapowiada swoje rychłe przybycie. Nie, na pewno nie wparaduje tutaj w glorii i chwale. Po drodze ma przecież łazienkę, więc z pewnością to tam goni. Z wiarą w swoją intuicję i niesamowitą odwagę skierowała kamerkę na stół. Kto był tak głupi i nieszczęśliwie ustawił go na wprost wejścia z korytarza, między kuchnią a salonem?

Trajkotała nadal o tej posypce:

– Jeśli orzechy, to włoskie. Są najmniej alergizujące, więc bezpieczne… – gdy w oku kamery pojawiły się koszmarne galoty z komiksowym, wielce wymownym napisem: „bang, yeah, ugh, wtf” i dupą w ogniu.

Co ją podkusiło, żeby pod poduszką pół roku temu znalazł akurat te?! Wszystko sprzysięgło się przeciwko niej, nawet bawełniane bokserki. Kupiła je, znając jego dziecinne upodobania do komiksów, gier i tych gamingowych gadżetów – jak na przykład komiczne słuchawki wielkości salaterek do zupy. Korytarz wypluł rozczochranego, półnagiego Jacka. Stał u szczytu stołu, drapiąc się po brzuchu i torsie, jakby walczył ze świerzbem.

– No cóż, „orzech starzeje się po włosku. Jest twardy, lecz jednak do zgryzienia”*. – Próbowała obrócić w żart wejście męża w negliżu, pozostając w temacie orzechów. – No, kochane, to tyle na dziś. Ugryzę, zobaczę, czy faktycznie stary. – Puściła oczko. – Życzę wam smacznego, paaa. – Uśmiechnęła się sztucznie i wyłączyła telefon.

Czuła, jak poranna kawa przelewa jej się w brzuchu i rozkołysuje narządy. Bujały się z jednej strony na drugą, jak żaglówki przy kei podczas sztormu. Obijały się o siebie, tworząc grzywiaste, piętrzące się fale kwasu żołądkowego i kofeiny. Buzowały w niej, kipiały. Pieniste bałwany drażniły migdałki. Cała treść niebezpiecznie podeszła jej do gardła. Zaraz wyskoczy. Chociaż może jednak nie, bo pojawiła się tam już betonowa gula. Zamknęła światło przełyku i ścisnęła mięśnie wkoło tak mocno, że oczy zaszły jej jeziorami łez.

Powstrzymała kawę, gulę, łzy i głosem drżącym jak struny nienastrojonej gitary zafałszowała:

– Co za żenada! Musiałeś pierdzieć i bekać?

– Chyba ty – odszczeknął się Jacek. – Ja się przeciągałem i ziewałem.

– Ziewałeś. Dupą chyba! – Mięśnie wokół guli poluzowały uścisk i pozwoliły na podniesienie głosu.

– Wczoraj narzekałaś na nijaki profil. Wrzuciłem tam trochę prawdziwego życia i gnoju, doceń.

Usiadł przy stole. Znowu podrapał się po płaskim brzuchu.

– Co ty się tak trząchasz? – Patrzyła na niego z mieszaniną zazdrości, zadziwienia i złości.

Cholera, mimo upływu lat on wciąż miał zarysowane mięśnie, podczas gdy jej pośladkowy wielki dumnie podkreślał swoją nazwę, objawiając się pękaniem spodni na szwie i opinaniem na sobie każdej sukienki – nawet tej o kroju litery A.

Tak! Była zazdrosna o to, jak on się starzeje. Nie musiał farbować włosów, piłować paznokci, niwelować worków pod oczami, i bez tych wszystkich sztuczek starzał się z godnością. Nic dziwnego, że podobał się samotnej Kamie.

A może to kryzys wieku średniego? Sport, kochanka, chęć rozpoczęcia wszystkiego od nowa? Może trzeba to leczyć? Może dlatego Jacek bez żadnego poczucia blamażu wparadował w sam środek jej lajwa w obciachowych gaciach, boso, potargany jak Fred Flintstone, i yabba dabba doo? Może wystarczy podać mu jakieś hormony, wyregulować organizm i to ponętne ciało przestanie szukać wrażeń?

Dlaczego zatem jej hormony nie mogą się rozregulować i zawrzeszczeć: Wilmooo, czas wyciągnąć kość z koka! Och! Jak chętnie rozplotłaby te warkocze okalające jej czaszkę codziennymi powinnościami. Gdyby tak…

– O czym tak myślisz? – Pytanie Jacka wyrwało ją z zamyślenia.

– A! – Machnęła ręką. – Takie tam głupoty. – Nie mogła się powstrzymać od sarkazmu: – O tym, że mąż się ode mnie z dnia na dzień wyprowadza, pewnie mnie zdradza, i gdybym to ja…

– No właśnie, ty, ty! Gdybyś ty… – przerwał jej. – A powtarzam ci już drugi raz: to jest moja opowieść!

– Znowu jaglanka? – Lena pojawiła się w wejściu i z pretensją w głosie skomentowała śniadanie. – Czy w tym domu nie może być normalnej, białej bułki na śniadanie?

– Będzie, kochanie. Tatuś niedługo się wyprowadzi, bo strasznie się zmęczył życiem z nami, i gdy będzie odpoczywał, nie będę musiała gotować mu jaglanki ani żadnej wymyślnej szakszuki, a wtedy ty będziesz zajadała bułeczki.

„Kurwa! Tracę zmysły”, pomyślała Aldona. Przecież nawet nie ustaliła z nim, w jaki sposób dzieci się dowiedzą. Kiedy, kto i co im powie. Nie powinna tak robić. Lena przecież nie jest niczemu winna, ale chwileczkę… Czy w takim razie ona, Aldona, jest czemuś winna? Niech sam się z tego wykaraska. To on ją wrzucił wczoraj w sam środek gówna, zupełnie znienacka. Dziś jedynie mu się odwdzięczyła. Niech wytłumaczy kochanej córeczce, dlaczego bierze sobie urlop od ich życia i na jak długo. Niech wytłumaczy również, dlaczego bzyka najbliższą sąsiadkę i zachowuje się jak jaskiniowiec.

– Gdzie tata się wyprowadza? – Oczy Leny zaświeciły się, jakby w tej informacji upatrywała dla siebie szansy. Wbrew swoim obawom Aldona zamiast histerii wywołała w nastoletniej córce nieoczekiwaną ekscytację.

– Do mojej kawalerki, dzióbku, przy Marszałkowskiej. – Jacek bez żadnych emocji odparł atak Aldony.

Role się odwróciły i teraz to on zrobił z niej kretynkę. Emocjonalną, agresywną furiatkę.

– Ekstra! Będę miała bliżej do szkoły.

– Skąd będziesz miała bliżej? – To Jeremi.

Stał w wejściu w samych gaciach, zupełnie jak jego ojciec, i ziewał tak przeciągle, że matka zdążyła zauważyć ubytek w górnej prawej szóstce. O kamieniu na zębach powiedziała jej mgła zapachowa, która uszczypnęła ją we wścibski nos.

– Wyprowadzam się na trochę, synu. Na to wygląda, że z Lenką.

– O, to super. Wszystko, co ugotuje mama, będzie dla mnie.

Aldona się załamała.

Na czym była zbudowana ta rodzina? Jej więź z córką nie istniała. Syn był jak labrador i do osiągnięcia zen wystarczył mu pełny żołądek. Jeśli lodówka pękała w szwach, nie potrzebował niczego więcej do szczęścia i drzwi tabernakulum z żarciem na powrót trzaskały już kwadrans po zakończonym posiłku.

Gdzie popełniła błąd? W którym momencie? Nie wiedziała, czy czegoś nie zrobiła, czy wręcz przeciwnie – robiła aż nadto? Podawała pod nos, składała pranie, segregowała skarpety. W jej mniemaniu bycie matką, która nie angażowała całej rodziny w domowe obowiązki, wystarczało, aby zbudować głęboką relację zarówno z mężem, jak i z dzieciakami. Zatem co poszło nie tak? Przecież dawno już powinna osiągnąć ideał. Jedyne, czego oczekiwała od rodziny, to okazjonalny uśmiech do kamerki. Czy to naprawdę tak wiele?

„Zobaczysz, Lena kiedyś cię pozwie za naruszanie jej praw. Jeremi nie. On jest szczęśliwy, gdy obiad może popchnąć szarlotką, reszta go nie interesuje. Ale Lena to co innego”, straszyła ją Kama, odkąd córka zaczęła chować twarz we włosach, kiedy tylko matka chwytała telefon.

Aldona reagowała śmiechem na te słowa. No bo dlaczego jej mała, słodka dziewczynka miałaby się z nią procesować? Przecież ona nigdy nie pokazała Leny we wstydliwej sytuacji. Kąpiel dzidziusia raczej nie mieściła się w kategoriach obciachu? A jednak dzieciak z okładki Nirvany zarzucił muzykom odarcie z godności, obnażenie przed światem, komercyjne wykorzystanie w seksualnym kontekście oraz to, że jego wizerunek już na zawsze będzie kojarzony z nagością. Czy Lena po kilkudziesięciu latach będzie do tego zdolna?

Biorąc pod uwagę jej dzisiejszą radość na myśl o wyprowadzce, Aldona doszła do wniosku, że ich wzajemne stosunki były ostatnio równie stabilne co nogi ulicznego moczymordy.

Nie ma jednak tego złego. Romans Kamy i Jacka podczas obecności dziecka na pewno nie rozkwitnie.

*Z podwórka, piosenka w wykonaniu Starego Dobrego Małżeństwa, tekst: Adam Ziemianin, muzyka: Krzysztof Myszkowski.

Redakcja: Anna Landowska

Korekta: Justyna Yiğitler, Joanna Rodkiewicz

 

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Zdjęcia wykorzystane na okładce: © archiwum Mariusza Banachowicza

 

Skład i łamanie: pagegraph.pl

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-68005-31-8