Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bez wyjścia to dziełko dwóch pisarzy i przyjaciół: Charlesa Dickensa oraz Wilkie Collinsa.
Jest to opowieść o przyjaźni, miłości, lojalności, ale też o zdradzie, chciwości i podłości.
Historia rozpoczyna się 30 listopada 1835 roku. Młoda kobieta usiłuje wyciągnąć od pracownicy przytułku dla dzieci informacje o pewnym oddanym tam chłopcu. Udaje jej się to i po kilku latach korzysta ze zdobytej wiedzy. Wydaje się, że nic nie zakłóci już szczęścia połączonych na nowo matki i syna. Los jednak jest przewrotny…
Pomóc może tylko oddany przyjaciel i ukochana kobieta.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 204
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Było to trzydziestego listopada roku pańskiego tysiąc osiemset trzydziestego piątego.
W Londynie na wielkim zegarze Świętego Pawła godzina dziesiąta wieczorem. Wszystkie pomniejsze zegary na kościołach Londynu natężają metalowe swe gardziołka. Niektóre szczebiotliwie uprzedzają ciężki dzwon katedralny, inne – spóźnione – bić zaczynają po trzecim, czwartym lub szóstym jego uderzeniu; wszystkie zostają ze sobą w zupełnej prawie zgodzie, śląc dźwięki swoje w powietrzne przestrzenie, jak gdyby skrzydlaty ojciec pożerający swe dzieci, przelatując ponad miastem, zabrzęczał nad nim olbrzymią swą kosą.
Jakiż to zegar niżej od innych umieszczony, bo donośniejszy, spóźnił się dzisiejszego wieczoru o tyle, że dźwięk jego samotnie rozbrzmiewa w powietrzu? To zegar na Domu Podrzutków. Był czas, w którym podrzucane dzieci bez żadnej trudności przyjmowała umieszczona przy bramie kołyska. Dziś stosują względem nich pewne poszukiwania, jakby z łaski przyjmują je od matek wyrzekających się wszelkich o nich wiadomości i praw do swego dziecka.
Księżyc jest w pełni i wśród świetlnych jego promieni srebrne na niebie snują obłoczki. Dzień zaś nie był wcale ładny, bo czarne błoto zwiększane kroplami opadającej mgły pokrywa ulice. Zakwefiona dama niespokojnie przechadzająca się nieopodal furtki Domu Podrzutków dobrze się obuć powinna na taką porę.
Chodzi szybko, tam i z powrotem, unikając pobliskiej stacji fiakrów i często się zatrzymuje, zwrócona twarzą ku bramie, w cieniu, jaki rzuca zachodnia strona wielkiego w czworobok idącego muru. Ponad jej głową rozpościera się czystość oświetlonego księżycem nieba, a pod stopami błotnisty bruk miejski; tak też i w duszy jej może być, obok spokojnej rezygnacji i nadziei panuje ponura rozpacz. Ślady jej stóp utworzyły na błocie prawdziwy labirynt; może też i ścieżki jej życia splątane są w pogmatwany i nie do rozwiązania węzeł?
Furtka Domu Podrzutków otwiera się i wychodzi z niej młoda kobieta. Dama stoi z boku, rozgląda się bacznie, a widząc, że furtka już z wewnątrz zamknięta, idzie za młodą kobietą.
Dwie lub trzy ulice minęła, dopóki postępując wciąż z bliska za przedmiotem swej natężonej uwagi, nie wyciągnęła ręki i nie dotknęła jej. Młoda kobieta zatrzymała się i rozglądając wokoło, zadrżała.
– Dotknęłaś mnie pani zeszłego wieczoru, a gdy się obróciłam, nie odezwałaś się do mnie. Czemu idziesz za mną milcząca jak widmo?
– Milczałam nie dlatego, że nie chciałam mówić – cichym głosem odpowiedziała dama – ale że pomimo usiłowań przemówić nie byłam w stanie.
– Czego zatem chcesz ode mnie? Wszak nic ci złego nigdy nie zrobiłam.
– Nic wcale.
– Czy znam cię?
– Nie.
– Czegóż więc żądać możesz ode mnie?
– Oto dwie gwinee zawinięte w tym papierku. Przyjmij mój dar ubogi, a opowiem ci moje żądanie.
Na uczciwą i skromną twarz młodej kobiety występuje rumieniec, gdy odpowiada.
– W obszernym zakładzie, w którym znalazłam zatrudnienie, każdy, zarówno dorosły, jak i dziecko, ma dla Sally dobre słowa. Nazywam się Sally. Czybym na nie zasługiwała, gdyby mnie przekupić można było?
– Nie chcę cię przekupić, ale tylko skromnie wynagrodzić.
Sally grzecznie, ale stanowczo, odrzuca ofiarodawczą rękę.
– Gdybym coś mogła dla pani uczynić, a miała przyczynę odmówienia jej prośbie, mylisz się pani bardzo, jeżeli sądzisz, że zrobiłabym to za pieniądze. Jakie jest pani żądanie?
– Jesteś jedną z mamek lub usługujących w Domu Podrzutków, widziałam cię wychodzącą stamtąd tej i zeszłej nocy.
– Nie inaczej: jestem Sally.
– Widzę łagodność i cierpliwość na twej twarzy, skąd wnoszę, że dzieci prędko się do ciebie przyzwyczajają.
– Rzeczywiście, błogosław im Boże za to.
Dama podnosi woalkę i pokazuje oblicze nie starsze od oblicza mamki, a chociaż inteligentniejsze i delikatniejszych rysów, to jednak z widocznymi śladami cierpień i wzburzenia umysłu.
– Jestem występną matką dziecka, które niedawno do was zostało przyjęte. Mam prośbę do ciebie.
Instynktownie szanując zaufanie okazane jej przez podniesienie woalki, Sally, w której postępowaniu przeważała zawsze prostota i niewymuszoność, sama zapuszcza woalkę na twarz nieznajomej z oczyma pełnymi łez.
– Wysłuchasz więc mej prośby? – nalega dama. – Nie będziesz głucha na rozpaczliwe błaganie złamanej boleścią matki?
– O biedna, droga pani – woła Sally. – Cóż ci mam powiedzieć, albo raczej, co ci powiedzieć mogę?… Nie mów o prośbach; prośby zanosić można tylko do dobrotliwego Ojca wszystkich ludzi, ale nie do takiej jak ja mamki. Mam zostawać w zakładzie jeszcze przez pół roku, dopóki nie znajdę na swoje miejsce innej młodej i usposobionej do podobnych zajęć kobiety. Zamierzam wyjść za mąż. Nie powinnam była oddalać się z zakładu zeszłej, jak i dzisiejszej nocy, ale mój Dick, młody człowiek mający się ze mną ożenić, leży chory, a ja pomagam jego matce w doglądaniu go i czuwaniu nad nim. Nie bierz mi tego za złe, kochana pani, proszę cię.
– O dobra, kochana Sally – zaszlochała dama, chwytając z błagalnym gestem jej suknię. – Jesteś tak pełna nadziei, a ja tak zrozpaczona; przed tobą leży piękna i otwarta droga życia, dla mnie już na zawsze zamknięta; możesz zostać szanowaną żoną i dumną matką; jesteś żyjącą i kochającą kobietą, ale umrzeć kiedyś musisz: zaklinam cię na to wszystko, przez litość, wysłuchaj błagalnej mej prośby.
– Droga, kochana moja pani – woła Sally z coraz większą rozpaczą w głosie – cóż więc mam począć teraz? Własne moje wyrazy przeciwko mnie zwracasz. Powiedziałam pani, że za mąż idę, a przez to chciałam ci dać do zrozumienia, że opuścić będę musiała twe biedne dziecko, a tym samym, że nie będę mogła ci być pomocną; pani zaś każesz mi wierzyć, że idąc za mąż, popełniam względem niej okrucieństwo, że jestem dla niej bez litości, a to niedobrze. Wszak prawda, biedna pani?
– Posłuchaj mnie, kochana Sally! Prośba moja nie odnosi się do przyszłości, ale raczej do przeszłości mego dziecka. Zawiera się w dwóch tylko słowach.
– Tak! Coraz więc gorzej – rzecze Sally – domyślam się ich bowiem.
– W samej rzeczy. Powiedz mi, jakie imię dali biednemu mojemu dziecku? O nic więcej się nie pytam. Czytałam o zwyczajach panujących w Domu Podrzutków; ochrzczono je w kaplicy, zapisano do księgi pod nadanym mu nazwiskiem. Przyjęto dziecko moje w zeszły poniedziałek: jakie mu nadali nazwisko?
Dama w namiętnej swej prośbie chce paść na kolana wśród cuchnącego błota pustej i bez wyjścia uliczki biegnącej pod ciemnym ogrodem Domu Podrzutków, ale Sally powstrzymuje ją.
– Nie czyn tego, pani! Chcesz chyba, abym myślała, że dotąd byłam zła, a dobra stawać się dopiero zaczynam. Pozwól mi jeszcze spojrzeć w piękne twe oblicze. Podaj mi obie ręce i przyrzeknij mi, że o nic więcej nie zapytasz, jak tylko o te dwa słowa?
– Przyrzekam ci to, przyrzekam!
– Nie zrobisz z nich pani złego użytku, jeżeli je powiem?
– Nigdy, nigdy!
– A więc: Walter Wilding.
Dama skłania głowę na piersi piastunki, obejmuje ją w serdecznym uścisku, szepcze błogosławieństwo i słowa:
– Ucałuj go ode mnie. – I znika.
***
Było to pierwszej niedzieli październikowej tysiąc osiemset czterdziestego siódmego roku. W Londynie na wielkim zegarze u Świętego Pawła godzina wpół do drugiej po południu. Zegar na Domu Podrzutków dnia tego w zgodzie zupełnej z katedralnym. Jest już po nabożeństwie w kaplicy i dzieci zebrały się przy obiedzie.
Jak zawsze obecnych jest też wielu ciekawskich widzów. Dwóch czy trzech dostojników, całe rodziny do stowarzyszenia utrzymującego Dom Podrzutków należące, mniejsze kółko obojga płci, wreszcie pojedyncze różne osoby. Jasne jesienne słońce wesoło przyświeca podrzutkom; ciężkiej budowy okna w ścianach drzewem wykładanych, przez które padają jego promienie, są takie, jakie zwykle widujemy na obrazach Hogartha. Sala dla dziewcząt, a zarazem młodszych dzieci, najbardziej przyciąga uwagę. Schludnie ubrana służba milcząco przesuwa się obok porządnych i również milczącymi biesiadnikami otoczonych stołów. Zwiedzający zakład chodzą lub zatrzymują się wedle upodobania, robią uwagi nad niektórymi dziećmi, bo zdarzają się między tymi ostatnimi takie, które szczególniejszą na siebie zwracają uwagę. Niektórzy z odwiedzających zakład są prawie codziennymi w nim gośćmi; ci zawiązali znajomość z małymi wychowankami, zatrzymują się przy nich i zamieniają słów parę. Że zwykle z tymi rozmawiają, do których czują osobisty jakiś, a dla nich może tylko zrozumiały pociąg, nie uwłacza to bynajmniej ich uprzejmości, jaką przez rozmawianie z wychowankami okazują. Monotonność długich i obszernych pokoi i podwójnych rzędów twarzy przyjemnie ożywiona bywa przez te, chociaż tak mało znaczące wydarzenia.
Wśród tej publiczności przechadza się też samotnie pewna zakwefiona dama. Zdawałoby się, że ani ciekawość, ani potrzeba żadna nigdy jej tu przedtem nie sprowadzały. Wygląda na trochę zmieszaną otaczającym ją widokiem; z pewnym wahaniem, niespokojnym krokiem obchodzi długie stoły. Wreszcie trafia do sali chłopców. Pomieszczenie to jest o wiele mniejsze od sali dziewcząt, a w chwili kiedy kobieta do niej zagląda, nie ma tam nikogo z publiczności. Zaraz za progiem spotyka dozorującą starszą kobietę, prawdopodobnie ochmistrzynię. Dama zadaje jej typowe pytania: Ilu jest chłopców? W jakim wieku wypuszczają ich w świat? Czy wielu z nich chce zostać marynarzami? I tak coraz cichszym głosem, iż nareszcie pyta, który z nich to Walter Wilding.
Dozorczyni potrząsa odmownie głową, przepisy zabraniają zdradzania nazwisk.
– Ale pani wie, który z nich nazywa się Walter Wilding?
Czując skierowany na siebie bystry i badawczy wzrok damy, dozorczyni spuszcza oczy w ziemię, bojąc się, aby jej nie zdradziły.
– Wiem, pani, który z nich jest Walterem Wildingiem, jednak nie wolno podobnych rzeczy mówić zwiedzającym zakład.
– Możesz go jednak wskazać, nic nie mówiąc.
Ręka damy zbliża się do ręki dozorczyni i delikatnie ją ściska. Przez chwilę panuje między nimi milczenie.
– Mam właśnie zamiar obchodzić stoły – rzecze dozorczyni, na pozór nie zwracając się wcale do damy. – Patrz pani za mną uważnie. Chłopiec, przy którym się zatrzymam i do którego mówić zacznę, nie będzie obchodzić cię wcale, lecz chłopiec, którego ramienia dotknę, będzie Walterem Wildingiem. Proszę nic więcej do mnie nie mówić i usunąć się bardziej w głąb sali.
Chętnie idąc za daną wskazówką, dama przechadza się po sali, rozglądając się wokoło. Po pewnej chwili dozorczyni, poważnie i urzędowo, rusza na obchód szeregu stołów, zaczynając od lewej ręki, obszedłszy zaś jedną stronę, zwraca się i idzie po drugiej. Nieznacznie spojrzawszy w stronę damy, zatrzymuje się, pochyla i zaczyna coś mówić. Chłopiec, do którego się zwraca, podnosi głowę i odpowiada. Ona łagodnie i spokojnie słuchając odpowiedzi, kładzie rękę na ramieniu siedzącego tuż obok po prawej stronie chłopczyka. Ażeby ruch ten dobrze mógł być zauważony, zatrzymuje rękę na ramieniu, odpowiadając z kolei pierwszemu malcowi, i przed zdjęciem jej uderza nią z lekka dwa lub trzy razy. Następnie kończy swój przegląd stołów, nie zatrzymując się nigdzie więcej i wychodzi drzwiami znajdującymi się na drugim końcu sali.
Obiad się skończył i dama także posuwa się wzdłuż stołów po lewej ich stronie, a potem zawraca i idzie po drugiej. Szczęśliwym dla niej trafem inne osoby weszły akurat w tej chwili i rozproszyły się naokoło. Dama podnosi zasłonę i zatrzymując się przy chłopcu, którego dotknęła ręką dozorczyni, pyta go, ile ma lat.
– Dwanaście, proszę pani – odpowiada tenże, wlepiając w nią jasne swe oczy.
– Czy ci tu dobrze, jesteś ze wszystkiego zadowolony?
– O tak, proszę pani.
– Czy przyjmiesz ode mnie tę odrobinę przysmaczków?
– Jeżeli pani będzie tak łaskawa dać mi je.
Schylając się w tym celu, dama dotyka czołem i włosami twarzyczki dziecka, a potem zapuściwszy na twarz woalkę, idzie dalej i wychodzi z sali, nie obejrzawszy się już za siebie.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Tytuł oryginału: No Thoroughfare
Copyright © 2019, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-7779-541-5
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com