Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wzruszająca historia przyjaźni człowieka z wilkiem
Niektórzy boją się wilków, ale czy ktoś się zastanawia, co właściwie wilki myślą o ludziach?
Wśród malowniczych krajobrazów mroźnej Kanady dziewiętnastowieczni poszukiwacze przygód i złota zapominają o tym, co w życiu najważniejsze. W dzikiej głuszy wraz ze zwierzętami uczą się na nowo miłości i przyjaźni – bo tam, gdzie nie można liczyć na pomoc drugiego człowieka, najwierniejszymi przyjaciółmi mogą się nagle okazać najgroźniejsze bestie. Oczywiście tylko wtedy, gdy ktoś potrafi traktować je z szacunkiem.
Biały Kieł jest w jednej czwartej psem, w trzech czwartych budzącym strach wilkiem. Kiedy trafia pod opiekę ludzi, z trudem przystosowuje się do domowego życia. Spotyka go wiele wyzwań i przykrości, w końcu jednak znajduje właściwego opiekuna, od którego dostaje wsparcie i szczęście.
Klasyczna przygodowa powieść Jacka Londona uczy dzieci i dorosłych miłości do zwierząt, a także oczarowuje pięknem nieposkromionej natury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 269
Ciemna puszcza jodłowa z obu stron okalała zastygły potok. Wiatr otrzepał ze śnieżnego puchu drzewa czarne i widmowe w zmierzchającym świetle dnia. Głęboka cisza zaścielała kraj. Ziemia legła nieruchoma, półżywa, jak rozpacz — tak opuszczona i zastygła. Wyraz jej nie był już nawet wyrazem smutku. Włóczył się ponad nią jak gdyby śmiech dziwaczny, stokroć bardziej niż smutek ponury; śmiech gorzki niby skrzywienie ust Sfinksa, żrący jak mróz, nasiąkły okrucieństwem niewinnej obojętności. Zwycięski, stłumiony uśmiech wszystkowiedzących wieków nad przemijaniem i wysiłkiem życia. Dzikość. Brutalna Dzikość Północy o sercu zastygłym.
A przecież — zuchwałe i uparte — przedzierało się przez połać lodową życie. Zmarzłym łożyskiem potoku ciągnął pracowicie siwy sznur pół psów, pół wilków. Sierść nastroszoną obrzeżył im szron. Oddech kłębami pary buchając z pyska stygł natychmiast w białe kryształki na ciemnym futrze. Skórzana uprząż ujmowała piersi i karki, skórzane lejce wiązały ciała. Sanki nie miały płoz. Sklecone z grubej kory brzozowej, całą powierzchnią sunęły po śniegu. Przód — podniesiony i odwinięty ku tyłowi — spychał i wtłaczał pod płozy śnieg kłębiący się puszystą falą. Na saniach mocno uwiązana rzemieniami spoczywała duża, wąska, podłużna skrzynia. Prócz niej — koce, siekiera, garnczek do kawy i patelnia; najważniejsza jednak i przytłaczająco wielka była owa wąska, podłużna skrzynia.
Przed zaprzęgiem na dużych błoniastych nartach pracowicie sunął człowiek. Za sankami z trudem postępował drugi. Na sankach w podłużnej skrzyni leżał trzeci, ten, którego praca przeminęła na zawsze, którego Dzikość Północy złamała i dobiła, aby zaprzestał wreszcie ruchu i walki. Dzikość Północy gardzi ruchem. Życie jest dlań obrazą, gdyż życie jest ruchem wiecznym. Północ tępi ruch: zamraża wodę, by nie biegła ku morzu; wysysa sok z drzew, dopóki nie zastygną do dna potężnych trzewi; najokrutniej zaś kruszy człowieka, bowiem to on jest najzuchwalszym niepokojem życia, wiecznie zbuntowanym przeciwko prawu spłynięcia wszelkiego ruchu w bezruch, kiedyś nieskończony.
Jakby na przekór, przed zabitym i za nim parli ci dwaj, co jeszcze żyli. Ciała ich kryły futra i cienko wyprawne skóry. Powieki, policzki, wargi tak gęsto pokrył szron oddechu, że twarze stały się nieczłowiecze i nierozpoznawalne; ludzie ci wyglądali jak dziwaczne zjawy, niesamowite maski, kroczące za pogrzebem widma. Pod sierścią zwierząt i szronem zimy byli to jednak żywi, ciepli ludzie. Przemierzali kraj rozpaczy, drwin i milczenia — wątli łowcy olbrzymiej przygody, wyzywający potęgę świata, co jest bez tętna, bez miłosierdzia, i tak nieskończenie obcy, jak nieskończone są otchłanie jego przestrzeni.
Szli bez słowa, szczędząc oddech dla wysiłku ciała. Wokoło leżało milczenie, przygniatające dotykalną niemal obecnością. Naciskało na mózgi jak ciężar głębokich wód na mięśnie pływaka. Kruszyło serca obszarem niezmąconej pustki — niezłomnie grożącego prawa, kruszyło je aż do najskrytszej głębi, wyciskając niby sok z owocu całą pychę człowieka, całą płochość zapału, niegodną wiarę w ludzką wielkość. Postrzegali i smakowali nikłą skończoność własną, mizerną małość okruchów, podtrzymywanych wątłą chytrością i słabym sprytem pośród odwiecznej gry potężnych, ślepych żywiołów.
Minęła godzina, minęła druga. Blade światło krótkiego bezsłonecznego dnia zmierzchło już prawie, gdy nagle daleki krzyk przeszył ciszę powietrza, wzbił się ku górze, dosięgnął najwyższego tonu, krzepki i tętniący, po czym z wolna rozpłynął się i dogasł. Mógłby to być jęk potępieńca, gdyby nie przydźwięk ponurego okrucieństwa i głodnej chciwości. Człowiek idący z przodu zaczął powoli odwracać głowę, aż oczy spotkały spojrzenie tego, który szedł z tyłu. Wtedy ponad wąską, podłużną skrzynią skinęli ku sobie głowami.
Trysnął krzyk drugi, przeszywając chłód powietrza ostrością lśniącej igły. Ludzie ustalili miejsce: poza nimi, gdzieś na ścieżce, którą wydeptali niedawno. Parsknął krzyk trzeci — odpowiedź — nieco na lewo.
— Idą za nami, Bill — powiedział człowiek, który prowadził. Głos jego zabrzmiał ochryple i niesamowicie, słowa brnęły z wysiłkiem.
— Mięsa skąpo — odrzekł towarzysz. — Od kilku dni nie widziałem śladów królika.
Potem nie mówili już więcej, chociaż nasłuchiwali czujnie odgłosów nagonki, co sunęła ich tropem. Z nastaniem ciemności skierowali psy ku kępie choin nadbrzeżnych i rozłożyli obóz. Ustawiona przy ogniu trumna musiała służyć za stół i krzesła. Psy, stłoczone po przeciwnej stronie ogniska, gryzły się i baraszkowały, uważając jednak, żeby nie wyskoczyć poza jasny krąg.
— Myślę, Henry, że psiska trzymają się dzisiaj jakby za blisko obozu — zauważył Bill.
Henry skinął głową przysiadłszy koło ognia i wrzucając kawałki lodu do garnczka z kawą. Nie odpowiedział, dopóki nie usiadł na skrzyni i nie zabrał się do jedzenia.
— Wiedzą, gdzie skórze bezpiecznie — wyrzekł. — Wolą same dobrze zjeść, niż innym służyć za śniadanie. Mądre, szelmy.
Bill potrząsnął głową.
— Hm, nie wiem, czy tak bardzo mądre…
Towarzysz spojrzał ku niemu ciekawie.
— Pierwszy raz słyszę od ciebie, że psy nie są mądre.
— Henry — zaczął tamten przeżuwając z namysłem fasolę. — Czy zauważyłeś, jak się gryzły, kiedy je karmiłem?
— Tak, więcej niż zwykle — przyznał Henry. — Ile mamy psów, Henry?
— Sześć.
— No tak, Henry… — Bill przerwał dla większego wrażenia. — Kupiliśmy sześć psów. Wyjąłem dziś sześć ryb z worka. Każdemu psu dałem po jednej rybie i, Henry, zabrakło mi jednej ryby.
— Aleś policzył, bratku.
— Mieliśmy psów sześć — powtórzył z niezmąconym spokojem Bill. — Wyjąłem sześć ryb. Jednouchy nie dostał ryby. Musiałem pójść do sani i przynieść mu rybę.
— Przecież kupiliśmy tylko sześć psów — odrzekł tamten.
— Henry — ciągnął cierpliwie Bill. — Ja nie mówię, że wszystkie były psami. Ja mówię tylko, że siedem stworzeń dostało po rybie.
Henry przestał pić i poprzez ognisko policzył wzrokiem psy.
— Teraz jest sześć — powiedział.
— Widziałem, jak obcy uciekał po śniegu — oświadczył z chłodną stanowczością Bill. — Widziałem siedem.
Henry przyjrzał się towarzyszowi ze współczuciem.
— Rad będę, kiedy ta podróż nareszcie się skończy — oświadczył.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zaciekawił się Bill.
— Że nasz ładunek źle działa na twoje nerwy i że zaczyna ci się troić w oczach.
— Sam tak myślałem — odrzekł poważnie Bill. — Dlatego też zobaczywszy, że coś obcego ucieka z obozu, poszukałem śladów na śniegu. Znalazłem. Potem policzyłem psy: było znowu sześć. Ślady pozostały. Chcesz zobaczyć? Pokażę.
Henry nie odrzekł nic, lecz przeżuwał dalej w milczeniu. Skończywszy fasolę, zapił ją kubkiem kawy. Potem wytarł usta wierzchem dłoni i zapytał:
— Więc ty myślisz, że to był…
Przeciągłe, jękliwe wycie w ciemnej oddali splotło się z jego słowami. Człowiek przerwał nasłuchując, po czym skończył zdanie, trzepnąwszy palcami w kierunku dźwięku.
— …jeden z nich?
Bill potwierdził skinieniem.
— Pal mnie licho, jeżeli tak nie jest. Sam widziałeś, jakie psy były niespokojne.
Jęk po jęku, krzyk po krzyku siekały ciszę na hałas piekielny. Wycie rosło z każdej strony. Przerażone psy tłoczyły się tak blisko ku rozpalonym głowniom, że czuć było swąd smalonej sierści. Bill — przed zapaleniem fajki — dorzucił kilka świeżych polan.
— Zdaje mi się, że coś ci we łbie świdruje — stwierdził Henry.
— Słuchaj, Henry… — zamyślony Bill pyknął kilka razy z fajeczki, zanim dokończył zdanie. — Wiesz ty, co mi we łbie świdruje? Że ten tutaj jest sto razy szczęśliwszy, niż my będziemy. Pal mnie licho, jeśli to nieprawda.
Tego trzeciego wskazał palcem w skrzyni, na której siedzieli.
— My z tobą, Henry, jak pomrzemy, będziemy mieli szczęście, jeśli się znajdzie dość kamieni do zawalenia naszych trupów, żeby pieski nie skosztowały.
— Hm, tak, nie mamy pieniędzy ani ludzi, żeby sobie fundować takie długodystansowe pogrzeby — dorzucił Henry.
— Co do mnie, Henry, to w żaden sposób nie mogę pojąć, po co taki gość, którego nigdy głowa nie bolała, czym grzbiet okryje i co do gęby włoży — po co taki wielki lord, czy coś w tym sensie, zawędrował do tego kraju, o którym sam Bóg zapomniał?
— Dożyłby sobie do stu lat, gdyby siedział w domu — stwierdził Henry.
Bill otworzył usta, żeby przemówić, lecz nagle stracił ochotę. Za to wskazał ręką ścianę ciemności, która piętrzyła się i napierała z czterech stron.
Żaden kształt nie rysował się w mroku. Widać było tylko parę oczu pałających jak żywe węgliki. Henry ruchem głowy wskazał drugą parę, potem trzecią. Migotliwy krąg wiązał się koło ogniska. Co chwila para węglików gasła i zapalała się znowu.
Niepokój psów wzrastał, rzucały się gwałtownie w kierunku ognia, wdrapywały się nawet na kolana ludzi. W zamęcie jeden z psów pchnięty został na palenisko, po czym piskiem i wrzaskiem napełnił powietrze, pełne już swędu palonego włosia. Krąg ślepiów zmieszał się przez chwilę i nawet cofnął, lecz zacisnął znowu ogniwa, kiedy psy przycichły.
— Henry, kiepsko, że nie ma czym strzelać, co?
Bill dokończył fajeczki i pomagał towarzyszowi rozkładać derki na ściółkę z gałęzi jodłowych, rozpostartą jeszcze przed wieczerzą. Henry bąknął coś na potwierdzenie i zaczął rozwiązywać mokasyny.
— Ile zostało nabojów? — spytał.
— Trzy — brzmiała odpowiedź. — Szkoda, że nie trzysta. Pokazałbym wtedy bestiom!
Gniewnie pogroził pięścią rozżarzonym ślepiom, po czym wziął się najspokojniej do suszenia mokasynów.
— Wolałbym, żeby się skończyły te przeklęte mrozy — ciągnął. — Już dwa tygodnie stoi na pięćdziesięciu. I… i lepiej by było nigdy nie rozpoczynać tej wędrówki, Henry. Nie podoba mi się jakoś. Źle się czuję. Chciałbym raz skończyć to wszystko i siedzieć teraz z tobą przy piecu w forcie McGurry i rżnąć w karcięta.
Henry coś zamruczał, wpełzając do futrzanego worka. Drzemał już, kiedy obudził go głos Billa.
— Słuchaj, Henry, dlaczego psy nie zagryzły tego siódmego, który przychodził kraść im ryby? To właśnie nie daje mi spokoju.
— Zanadto się denerwujesz, Bill — odparł sennie Henry. — Nigdy nie byłeś taki. Nie gadaj najlepiej i spróbuj zasnąć, bo będziesz zdechły jutro rano. Żołądek masz kiepski, to i humor na nic.
Spali obok siebie, oddychając chrapliwie pod wspólnym okryciem. Ogień przygasł, błyszczące źrenice zacieśniły krąg. Psy stłoczyły się przerażone, warcząc groźnie za każdym razem, kiedy para ślepiów napierała bliżej. Wreszcie warczenie stało się tak głośne i częste, że obudziło Billa. Ostrożnie wygrzebał nogi spod derek, żeby nie zmącić snu towarzysza. Dorzucił drew do ogniska. Buchnęło świecącym płomieniem — krąg oczu cofnął się w ciemność. Nagle przetarł powieki i popatrzał uważnie. Potem wpełzł ostrożnie pod derki.
— Henry — wyrzekł — o Henry!
Henry jęknął w walce snu z jawą, po czym zapytał:
— Cóż tam znów złego?
— Nic — brzmiała odpowiedź. — Ale znowu jest ich siedem. Liczyłem właśnie.
Przyjęcie tego faktu do wiadomości Henry potwierdził niechętnym pomrukiem, po czym zwalił się na posłanie i chrapnął. Nad ranem obudził się pierwszy i musiał wygrzebywać towarzysza z pościeli. Świt mógł nadejść dopiero za trzy godziny, ponieważ zegarek wskazywał szóstą. Przy ognisku Henry przygotowywał śniadanie, Bill zaś zwijał pościel i ładował sanki.
— Słuchaj, Henry — zagadnął nagle. — Ile, powiadasz, mamy psów?
— Sześć.
— Źle — oznajmił triumfalnie Bill.
— Co? Znów siedem?
— Nie, pięć; jeden zwiał.
— Do diabła — zaklął Henry z wściekłością. Porzucił naczynia i biegł liczyć psy.
— Masz rację, Bill — stwierdził. — Fatty uciekł.
— Musiał wiać jak opętany, skoro się już raz zdecydował. Dym zasłonił go od razu.
— Kiepska sprawa. Bestie połknęły go żywcem. Wyobrażam sobie, jak wrzeszczał biedaczysko.
— Zawsze był głupim psem — wtrącił Bill.
— Tak, ale nawet najgłupszy pies powinien mieć dość rozumu, żeby nie popełniać samobójstwa. — Rzucił na resztę zaprzęgu badawczym okiem, jakby chcąc przejrzeć wyraz oczu każdego zwierzęcia.
— Nie, żaden nie jest zdolny do czegoś podobnego — wywnioskował.
— Kijem nie odpędzi się ich od ogniska — przyznał Bill. — Zawsze uważałem, że Fatty jest „niezupełnie”.
Takie było epitafium psa, który zginął na dalekiej Północy, mniej skąpe może niż epitafium niejednego psa i niejednego człowieka.
Zjadłszy śniadanie i uwiązawszy do sanek skromny ekwipunek obozowy, ludzie odwrócili się od gasnącego ogniska i ciężkie kroki skierowali w ciemność. Zewsząd wstawać zaczęły pokrzyki zuchwałe i ponure, nawołując się poprzez chłód i mrok. Ludzie szli w milczeniu. Około godziny dziewiątej poczęło świtać. O dwunastej niebo spłonęło ciepłym różem w tym miejscu, gdzie garb globu odgrodził wysokie słońce południa od świata północy. Lecz szybko rozpłynęła się różana barwa. Pozostała szarość dnia zwlekała jeszcze do godziny trzeciej, po czym uszła również, zaś nieprzenikniona chusta nocy arktycznej rozesłała się po cichym i pustym kraju.
Z nadejściem ciemności pokrzyki głodu zbliżyły się śmielej z prawej i lewej strony oraz z tyłu. Tak śmiało, że dreszcze trwogi biegły po grzbietach spracowanych psów. Rzucały się wtedy w uprzęży jak nieprzytomne.
Po jednym z takich napadów paniki, uporządkowawszy z wysiłkiem rzemienie, Bill odezwał się wreszcie do Henry’ego.
— Chciałbym, żeby nareszcie znalazły jakieś mięso i zostawiły nas w spokoju.
— Tak, strasznie działają na nerwy — zgodził się Henry. Nie wyrzekli już ani słowa, dopóki nie rozbili obozu.
Henry pochylił się właśnie, rzucając grudkę lodu do garnka bulgocącej fasoli, kiedy usłyszał głuchy dźwięk uderzenia, okrzyk Billa i ostry, groźny ryk spośród kłębowiska psów. Wyprostował się dość szybko, by dostrzec jeszcze niewyraźny kształt zwierzęcia umykającego śnieżnym polem pod osłoną mroku. Potem zobaczył Billa stojącego pośród psów z miną pół triumfalną, pół przerażoną; w jednej ręce trzymał gruby kij, w drugiej ogon i część tułowia suszonego łososia.
— Urwał szelma połowę — oznajmił. — Alem go zdzielił dobrze. Słyszałeś, jak zawył?
— Jak wyglądał? — zapytał Henry.
— Nie dostrzegłem dobrze. W każdym razie miał cztery łapy, pysk i sierść podobną do psa.
— Pewnie jakiś oswojony wilk.
— Wilk, nie wilk, ale co oswojony, to oswojony. Przychodzi po rybę, jakby zapisał, zawsze w porze jedzenia.
Tej nocy, kiedy skończyli wieczerzę i zasiedli z fajeczką na podłużnej skrzyni, krąg błyszczących oczu zwarł się ciaśniej niż zwykle.
— Chciałbym, żeby dopadły jakie stado łosi albo co i raz wreszcie dały nam święty spokój — wyrzekł Bill.
Henry odmruknął coś tonem niezbyt sympatycznym, po czym przez dobry kwadrans siedzieli w milczeniu. Henry patrzył w ogień, Bill na krąg światełek wybłyskujących tuż ponad płomieniem.
— Chciałbym już wjeżdżać do McGurry — zaczął na nowo.
— Przestań już krakać i ciśnij do diabła swoje „chciałbym!” — wybuchł ze złością Henry. — Żołądek masz kiepski — powtarzam — i dlategoś kwaśny. Łyknij no dobrą łyżkę sody, to zaraz ci przejdzie i będziesz przyjemniejszym towarzyszem.
Nad ranem Henry został obudzony przez potok przekleństw buchających z ust Billa. Henry oparł się na łokciu i wyjrzał z posłania: Bill stał pośród psów nad jaskrawo płonącym ogniskiem. Wymachiwał rękami z wściekłością, twarz kurczyła mu się z gniewu i rozpaczy.
— Ej! — zawołał Henry. — Cóż tam znowu?
— Frog uciekł — brzmiała odpowiedź.
— Nie!
— Powiadam ci, że tak.
Henry wyskoczył spośród koców i runął między psy. Policzył je starannie, po czym prześcigać jął towarzysza w przeklinaniu dzikich mocy, które zagrabiły im jeszcze jednego psa.
— Frog był najsilniejszy z całego zaprzęgu — wyrzekł w końcu Bill.
— I wcale niegłupi — dodał Henry.
Tak oto skreślone zostało drugie epitafium w przeciągu dwóch dni.
W ponurym milczeniu zjedzono śniadanie. Wprzęgnięto do sani cztery pozostałe psy. Dzień stał się powtórzeniem poprzedniego. Ludzie brnęli bez słowa poprzez oblicze lodowatego kraju.
Milczenie mąciły tylko nawoływania zawziętych prześladowców, którzy — niewidzialni — uparcie deptali ich ślady. Z nadejściem nocy, czyli wczesnym popołudniem, pokrzykiwania zabrzmiały głośniej i prześladowcy podeszli bliżej wedle zwyczaju, psy zaś trwożyły się coraz mocniej, aż wreszcie zaczęły ponosić w ataku paniki, plącząc rzemienie uprzęży i jeszcze nieznośniej dręcząc poganiaczy.
— No, już ja was umocuję tym razem — powiedział z satysfakcją Bill, biorąc się do roboty po rozbiciu obozu.
Henry rzucił garnki i przyszedł popatrzyć. Bill nie tylko uwiązał psy, ale przymocował je indiańskim sposobem do kijów. Szyję każdego psa omotał paskiem skóry. Do tego paska przywiązał gruby drążek długości czterech, pięciu stóp i przywiązał tak blisko, żeby pies nie mógł dosięgnąć węzła zębami. Drugi koniec drążka umocowany był solidnie, również za pomocą paska skóry, do wbitego głęboko w ziemię kołka. Pies nie mógł dosięgnąć zębami miękkiej więzi skórzanej przy szyi, drążek zaś przeszkadzał mu sięgnąć do paska trzymającego przeciwległy koniec.
Henry z uznaniem pokiwał głową.
— Jedyna gwarancja, że Jednouchy nie zwieje — pochwalił. — Przegryza skórę, jakby nożem ciął, tylko że dwa razy szybciej. Rano wszystko będzie w porządku.
— Ja myślę — upewnił Bill. — Jeśli choć jeden umknie, ruszę jutro bez rannej kawy.
— Wiedzą, szelmy, że nie mamy czym strzelać. — Westchnął jeszcze pośród koców Henry, wskazując koło żarzących się ślepiów, które zacieśniało się już jak zazwyczaj. — Gdybyśmy mogli wpakować im parę naboi, od razu nabrałyby szacunku. Co noc podchodzą bliżej. Zasłoń oczy od ognia i popatrz. Hę, cóż? Widzisz tego tam?
Przez chwilę zabawiali się obserwowaniem ruchu niejasnych kształtów u krańca koliska płomieni. Wpatrując się uważnie i natarczywie w miejsce, gdzie para ślepiów świeciła w głębi lasu, można było dojrzeć zarys całego ciała zwierzęcia, a nawet dostrzec, jak poruszało się w mroku.
Hałas w psiej gromadzie przyciągnął uwagę ludzi. Jednouchy wyrzucał z piersi ostre, szybkie okrzyki żałości i żądzy, rwąc się z uwięzi w ciemność i od czasu do czasu wściekle atakując swój kij.
— Spójrz no, Bill — szepnął Henry.
W pełnym świetle ogniska podkradało się zwierzę podobne do psa, pełznąc i ślizgając się. Ruchy miało jakby splecione z nieufności i zuchwalstwa, nieufne wobec ludzi, a przecież skierowane do psów. Jednouchy wyciągnął się ku intruzowi na całą długość kija i skomlał przeraźliwie, spragniony i pełen rozpaczy.
— Ten dureń Jednouchy zwariował zupełnie — wymówił cicho Bill.
— To wilczyca — odszepnął Henry. — Teraz rozumiem, dlaczego przepadły Fatty i Frog. Ona tu chodzi na przynętę. Wyciąga psa, a stado go pożera.
Ognisko zatrzeszczało. Jakaś głownia ześliznęła się i rozproszyła. Przestraszone zwierzę odskoczyło w ciemność.
— Ja myślę, Henry… — zaczął Bill.
— Cóż myślisz?
— Że to to samo stworzenie, które wczoraj zdzieliłem drągiem.
— Nie mam co do tego żadnej wątpliwości. — Muszę jednak dodać, że spoufalenie tej bestii z ogniskami jest podejrzane i niesamowite.
— Wie ona najwidoczniej więcej o świecie niż wypada wiedzieć szanującemu się wilkowi — zgodził się Henry. — Wilk, który pamięta, kiedy podejść do psów, żeby ukraść rybę, musi mieć wcale niezłe doświadczenie życiowe.
— Stary Villan miał swego czasu psa, który uciekł do wilków — rozmyślał głośno Bill. — Wiem dobrze, bo sam go później postrzeliłem na pastwisku łosi przy Little Stick. Stary Villan beczał jak dziecko. „Nie widziałem go trzy lata”, powiada. Cały czas ganiał z wilkami.
— Myślę, że trafiłeś w sedno, Bill. Ten wilk jest również psem i nieraz już dostawał rybę z rąk człowieka.
— No, jeśli mi się uda, to ten wilk, co jest psem, zostanie prócz tego mięsem — oświadczył Bill. — Nie możemy tracić więcej psów.
— Mamy tylko trzy naboje — hamował Henry.
— Poczekam na pewny strzał — brzmiała odpowiedź.
Nad ranem Henry dorzucił drew do ogniska i gotował śniadanie przy wtórze chrapiącego oddechu towarzysza.
— Tak smacznie spałeś, że nie miałem serca zrywać cię wcześniej — powiedział, ciągnąc wreszcie Billa do gotowego śniadania.
Bill zabrał się do jedzenia, drzemiąc jeszcze po trosze. Zauważył, że kubek miał pusty, wyciągnął więc rękę po garnczek z kawą. Garnczek jednak odstawiony był daleko i odgrodzony ramieniem siedzącego przyjaciela.
— Słuchaj no, mój złoty — zakpił żartobliwie Bill — nie zapomniałeś czego przypadkiem?
Henry obejrzał się troskliwie wokoło i potrząsnął głową. Bill podniósł pusty kubek.
— Nie dostaniesz kawy — oświadczył Henry.
— Już nie ma? — przeraził się Bill.
— Bynajmniej.
— Myślisz może, że mi zaszkodzi?
— Nic podobnego.
Bill zaczerwienił się ze złości.
— Może byś raczył wytłumaczyć się wreszcie! — rzucił.
— Spanker uciekł — odpowiedział Henry.
Powoli, z miną człowieka przygotowanego na wszystko najgorsze, Bill obrócił głowę w kierunku psów i policzył je z miejsca, gdzie siedział.
— Jak to się stało? — zagadnął apatycznie.
Henry wzruszył ramionami.
— A bo ja wiem. Pewnie odgryzł go Jednouchy. Sam by nie mógł, to pewne.
— Przeklęta bestia — Bill mówił poważnie i powoli, bez śladu gniewu szalejącego w piersi. — Nie mógł pomóc samemu sobie, to odgryzł chociaż kolegę.
— No, zmartwienia Spankera już przeminęły. Trawi się teraz i galopuje po polu w żołądkach dobrych dwudziestu wilków — brzmiało epitafium wypowiedziane przez Henry’ego nad ostatnim utraconym psem. — Wypij no kawę, Bill.
Bill odmówił ruchem głowy.
— Wypijże — prosił Henry, podnosząc garnczek.
Bill odsunął kubek.
— Byłbym błaznem, gdybym to zrobił. Powiedziałem, że nie wypiję, jeżeli pies zwieje, i basta.
— Diabelnie smaczna kawa — kusił Henry.
Bill jednak zawziął się i zajadał na sucho, okraszając śniadanie tylko soczystością wyzwisk, których nie szczędził Jednouchemu za jego podły kawał.
— Tej nocy przywiążę je tak, żeby nie dosięgły jeden drugiego — obiecał wyruszając w drogę.
Uszli dopiero ze sto jardów, kiedy nagle idący przodem Henry schylił się i podniósł coś, co wpadło mu pod narty. Było ciemno, ale znaleziony przedmiot z łatwością dał się rozpoznać dotykiem.
Rzucił go za siebie poprzez sanki, pod narty Billa.
— Przyda ci się może! — zawołał Henry.
Bill krzyknął ze zdziwienia. Oto wszystko, co pozostało po Spankerze — kij, który miał go więzić.
— Pożarły go z sierścią i kośćmi! — wyrzekł. — Kij oskubany na czysto. Rzemień zdarty z obu końców. Diabelnie są wygłodzone, Henry, i połkną nas obu, zanim skończy się ta przeklęta podróż.
Henry zaśmiał się zuchwale.
— Nie pierwszy raz mam taką wilczą świtę, a przecież jestem zdrów i cały. Trzeba gorszej opresji, żeby zgnębić niżej podpisanego, Bill, mój chłopie.
— Nie wiem. Nic już nie wiem — mruczał złowieszczo Bill.
— Dowiesz się, jak wjedziemy do McGurry.
— Nie jestem zbytnio zachwycony stanem rzeczy — nastawał Bill.
— Zbladłeś mi trochę, niezdrów jesteś, dlatego i humor kiepski — wmawiał swój dogmat Henry. — Potrzebujesz kilku dobrych proszków chininy, naszpikuję cię, jak tylko dobrniemy do McGurry.
Bill wymruczał protest przeciwko tej diagnozie i zapadł w ponure milczenie. Dzień był taki jak wszystkie poprzednie. Zaświtało o dziewiątej. O dwunastej horyzont południowy zarumieniło niewidzialne słońce, po czym rozpoczęła się chłodna siwość popołudnia, która w trzy godziny później zmierzchła w głęboką noc.
W chwilę po daremnym wysiłku słońca, aby wyjrzeć spoza horyzontu, Bill wyciągnął strzelbę z juków i oświadczył:
— Jedź naprzód, Henry, ja pójdę zobaczyć, co można, a czego nie można.
— Sterczałbyś lepiej przy saniach — zaprotestował towarzysz. — Bóg wie, co może się zdarzyć!
— Któż to kracze tym razem — odrzucił triumfalnie Bill. Henry nie opierał się więcej i począł brnąć naprzód, chociaż nieraz rzucał trwożne spojrzenia poza siebie w szarą pustkę, w której znikł był kolega. Po godzinie powrócił Bill, który gonił na przełaj sanie jadące okrężnymi ścieżkami.
— Rozsypane są daleko po całej okolicy — oznajmił — pilnują nas, a równocześnie szukają jakiegoś zabłąkanego łosia. Nas są, uważasz, zupełnie pewne, ale wiedzą, że trzeba poczekać cierpliwie. W międzyczasie chcą złapać coś pożywnego, co samo w zęby wpadnie.
— Powiadasz: one myślą, że nas będą miały — odparował Henry.
Bill zlekceważył tę odpowiedź. — Widziałem kilka. Bardzo chude. Nie zjadły dobrego kęsa już od paru tygodni. Nie licząc naszych trzech psów. Ale tych bestii jest tak dużo, że nie poczuły takiej zakąski. Strasznie są chude. Żebra sterczą im jak łódce, a brzuchy podciągnięte mają do kręgosłupa. Muszą być w niezłych humorach, uważasz. Lada chwila wścieknie się który i wtedy — uwaga, bracie.
W kilka chwil potem Henry, który teraz szedł z tyłu, gwizdnął nagle z cicha i ostrzegawczo. Bill odwrócił się, spojrzał, potem spokojnie zatrzymał psy. Spoza ostatniego zakrętu sani wyraźnie widoczny i bezczelnie bliski skradał się kosmaty, długi, wąski kształt. Z nosem na tropie, sunął lekko, posuwiście, przebiegle. Kiedy przystanęli, zatrzymał się również, podnosząc łeb i patrząc uparcie nieruchomymi oczyma, podczas gdy rozedrgane nozdrza chwytały i badały skwapliwie nieznajomą woń.
— Wilczyca — powiedział Bill. Psy pokładły się w śniegu, Bill zaś obszedł je i zbliżył się do towarzysza przy saniach. Razem oglądali ciekawie dziwaczne stworzenie, które prześladowało ich od tylu dni i doprowadziło do rozbicia ich zaprzęgu.
Starannie i badawczo obwąchawszy powietrze, zwierzę podbiegło jeszcze kilka kroków. Powtórzywszy ten manewr ze trzy razy, znalazło się zaledwie o sto jardów od ludzi.
Przystanęło w jodłowych zaroślach, wzniosło głowę, po czym wzrokiem i węchem poczęło badać ładunek sani — obcych ludzi, którzy stanęli i patrzyli uparcie. Zwierzę spoglądało również, mądrze i przenikliwie jak pies. W mądrości tego spojrzenia nie kryło się jednak żadne z psich uczuć. Była to mądrość zrodzona z głodu, okrutna jak wilcze kły, bezlitosna jak mróz Północy.
Stworzenie było za duże jak na wilka. Jego wychudzony kształt wskazywał przecież na wzrost w tej rasie niezwykły.
— Będzie miała dobre dwie i pół stopy — zauważył Henry. — I założyłbym się, że na długość niewiele jej brakuje do pięciu.
— Dziwna maść — krytykował niedowiarek Bill. — Nigdy nie widziałem czerwonawego wilka. Ten mi wygląda na laskę cynamonu.
Zwierzę co prawda niezbyt przypominało cynamon. Sierść jego była prawdziwą sierścią wilka. Barwą panującą była szara, chociaż istotnie mieniąca się lekkim rudawym odcieniem, który pojawiał się i znowu rozpływał, przez co wydawać się mógł raczej złudzeniem niż wrażeniem. Szarość wyraźna, zdecydowana szarość, a potem nagle rudawy błysk, niedający się określić jako żadna ze znanych barw.
— Właściwie to po prostu wielki kosmaty pies pociągowy — stwierdził Bill. — Nie zdziwiłbym się, gdyby zaczął merdać ogonem.
— Ej, tam, kosmacz! Pójdź do nogi — zawołał. Chociażeś wilk czy pies, czy ki diabeł!
— Wcale się ciebie nie boi — parsknął Henry.
Bill pogroził zwierzęciu i krzyknął głośno, kosmacz jednak nie raczył się przestraszyć.
Jedyną zmianą, jaką zdołano w nim wywołać, było zwiększenie czujności. Nie przestawał przyglądać się ludziom z bezlitosnym okrucieństwem głodu: chciał jeść, tutaj zaś stało mięso. Podbiegłby i pożarł je natychmiast, gdyby się ośmielił.
— Słuchaj no, Henry — wyrzekł Bill, mimo woli, stosownie do tematu, zniżając głos do szeptu. — Mamy co prawda tylko trzy naboje, ale tym razem strzał jest pewny jak śmierć. Spudłować nie można. Zabrała nam już trzy psy, musimy z tym raz zrobić koniec. Mam rację, co?
Henry skinął na zgodę. Bill ostrożnie wziął strzelbę z sani. Przykładał ją już do ramienia, ale przyłożyć nie zdążył. Wilczyca w jednej chwili dała susa z drogi, skoczyła w iglaste zarośla — i znikła.
Ludzie spojrzeli po sobie. Henry gwizdnął przeciągle i znacząco.
— Powinienem był to przewidzieć — strofował się głośno Bill, kładąc strzelbę na miejsce. — Wilk, który przychodzi po rybę w czasie karmienia psów, musi znać się też na broni palnej. Powiadam ci, Henry, ta bestia jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść. Mielibyśmy teraz sześć psów zamiast trzech, gdyby nie ona. I powiadam ci jeszcze: muszę ją mieć, będę ją miał. Za chytra jest, żeby ją postrzelić na otwartym polu. Ale się na nią przyczaję. I położę, jak mnie tu widzisz żywego.
— Nie możesz zapuszczać się po nią zbyt daleko — łagodził Henry. — Jeśli opadnie cię całe stado, to twoje trzy naboje pomogą ci tyle, co trzy klaśnięcia z bicza. Bestie są strasznie wygłodzone i jak raz cię obskoczą — przepadłeś, bratku.
Tego wieczora wcześnie rozłożyli obóz. Trzy psy nie mogą ciągnąć sani tak szybko i tak długo jak sześć psów. Zwierzęta były wyczerpane. Ludzie też chętnie wpełzli pod koce, przedtem jednak Bill starannie uwiązał psy, bacząc, żeby jeden drugiemu nie mógł odgryźć rzemienia.
Wilki jednak nabrały zuchwałości, toteż ludzie niejeden raz tej nocy zrywali się ze snu. Prześladowcy podchodzili tak blisko, że psy miotały się w zgrozie jak nieprzytomne. Trzeba było ciągle dokładać drew do ogniska, żeby utrzymać w odpowiedniej odległości krwiożerczych maruderów.
— Słyszałem niegdyś opowiadania marynarzy o stadach rekinów wlokących się za okrętami — zauważył Bill, podrzuciwszy kilka polan i włażąc z powrotem pod koce. — Dobrze znają się bestie na rzeczy, lepiej niż my. I na pewno nie dla zdrowia spacerują tak uparcie naszym szlakiem. Będą nas miały. Henry. Eh, będą nas miały!
— Ciebie już prawie mają, jeśli możesz tak gadać — odrzucił ostro Henry. — Człowiek jest na wpół pożarty, jeśli twierdzi, że go pożrą. Sądząc z tego, co mówisz, to i z ciebie już niewiele zostało.
— Ej, mój złoty, dawały sobie radę z lepszymi niż my — odpowiedział spokojnie Bill.
— Przestaniesz wreszcie krakać? Zmęczyłeś mnie więcej niż one!
Henry gniewnie obrócił się na drugi bok, dziwiąc się jednak, dlaczego Bill nie irytuje się również. Owa spokojna obojętność nie leżała bynajmniej w naturze Billa, zwykle reagował ostro na każde głośniejsze słowo. Henry rozmyślał nad tym długą chwilę, kiedy zaś powieki skleiły mu się same, postanowił zasypiając: „Muszę jutro rozweselić Billa. Jest widocznie bardziej zgnębiony niż zwykle”.
Dzień rozpoczął się pomyślnie. Przez noc nie stracili żadnego psa i z lekkim sercem puścili się nad ranem, po ciemku, w mrok i chłód pustego szlaku. Bill zdawał się nie pamiętać o ponurych przeczuciach wieczoru i nawet żartobliwie przekomarzał się z psami, kiedy w biały dzień przewróciły sanki na jakimś wyboju.
Okazało się jednak, że owa drobna katastrofa przysporzyła niemało kłopotu. Sanie leżały na boku, wtłoczone pomiędzy skałę a pień drzewa; trzeba było wyprzęgnąć psy, żeby rozplątać uprząż. Ludzie, schyleni, próbowali dźwignąć i ustawić sanie, kiedy nagle Henry zauważył, że Jednouchy stara się wyśliznąć niepostrzeżony.
Pies jednak mknął już przez zaspy śnieżne, sypiąc za sobą łańcuszek śladów. Daleko, wśród białej, niedawno miniętej przestrzeni, stała w oczekiwaniu wilczyca. Zbliżywszy się, pies nagle podejrzliwie nasrożył uszy. Zwolnił bieg w czujny krok, potem w baczny poślizg. Wreszcie stanął. Przyjrzał się wilczycy uważnie, wzrokiem pełnym wątpliwości i pragnienia. Zdawała się uśmiechać ku niemu, obnażając zęby w powitaniu raczej niż groźbie.
Zrobiła ku przybyszowi parę kroków, posuwiście, zachęcająco, przymilnie. Stanęła. Jednouchy podbiegł jeszcze bliżej, chętny, lecz ostrożny i niepewny siebie. Ogon i uszy nastawił, głowę podniósł, węszył.
Próbował zetknąć nos z nową znajomą, ale ta cofnęła się igrająco i chytrze. Na każdy jego krok do przodu odpowiadała krokiem w tył. Z sekundy na sekundę odciągała go coraz dalej od opieki i obrony ludzkiej. Raz jakby nagle ostrzeżenie mignęło psu w myśli, odwrócił się i popatrzył rozsądnie na przewrócone sanie, na współtowarzyszy zaprzęgu i na wołających ku niemu ludzi.
Lecz jak tylko opamiętanie poczynało budzić się w jego mózgu, wilczyca rozpraszała je natychmiast, sunąc ku gościowi, przelotnie dotykając go nosem i natychmiast rozpoczynając zalotny odwrót przed jego wznowionym już i zapamiętałym naporem.
Bill tymczasem rzucił się do strzelby. Utknęła pod zwalonymi saniami. Zanim udało się wspólnym wysiłkiem dźwignąć ciężar i wydobyć broń, pies i wilczyca igrali już zbyt blisko siebie, żeby można było ryzykować strzał.
Za późno zrozumiał Jednouchy swoją omyłkę. Nie dostrzegając jeszcze przyczyny, obaj mężczyźni ujrzeli, jak pies zawrócił gwałtownie i pomknął ku saniom. W sekundę później oczom ich ukazała się zgraja kilkunastu siwych, wychudłych wilków, kłusujących przez śnieżne pole. Celowały tak, żeby pod kątem prostym przeciąć linię ucieczki psa. W jednej chwili znikła układna zalotność wilczycy. Z rykiem rzuciła się na Jednouchego, ale strząsnął ją z siebie krótkim ruchem grzbietu. Prostą drogę do sani miał odciętą, pozostało więc tylko zabiegać, krążyć, kluczyć. Co chwila nowe wilki przyłączały się do polującej zgrai. Wilczyca mknęła o krok za zdobyczą i uparcie utrzymywała dystans.
— Dokąd idziesz? — zapytał nagle Henry, kładąc dłoń na ramię towarzysza.
Bill strząsnął z siebie to serdeczne dotknięcie.
— Nie pozwolę, żeby nam marnowano wszystkie psy po kolei.
Ze strzelbą w ręku zapuścił się w przydrożne zarośla. Zamiary jego były oczywiste. Uważając sanie za środek koła, które zamierza opisywać Jednouchy, Bill postanowił ruszyć po promieniu tego koła i przeciąć je w jakimś punkcie, wyprzedzając pościg. Z bronią w ręku, w biały dzień może uda się odpędzić wilki i obronić psy.
— Słuchaj no, Bill! — wołał za nim Henry. — Uważaj! To niebezpieczna wyprawa!
Henry usiadł na sankach i czekał. Cóż miał począć? Bill od razu znikł z oczu. Jednouchy przecież ukazywał się pośród drzew co kilka chwil. „To beznadziejna sprawa” — pomyślał Henry. Pies zdawał się również rozumieć niebezpieczeństwo, niestety biegł jednak po zewnętrznym, szerszym kole, wilki zaś po wewnętrznym, mniej rozległym. Trudno było mieć nadzieję, aby pies zdołał tak znacznie oderwać się od wilków, by zdążyć przeciąć koło ich biegu i dopaść sanek.
Linie trzech ruchów zbliżały się szybko do wspólnego punktu. Henry wiedział, że gdzieś daleko na śnieżnej przestrzeni, zasłonięty oczom przez pnie i zarośla, człowiek, stado wilków i pies mkną ku przeznaczonemu spotkaniu. Nastąpiło szybciej, niż się spodziewał. Posłyszał strzał, potem dwa strzały jeden za drugim i zrozumiał, że Bill nie ma już amunicji. Potem posłyszał nagły, straszliwy wybuch zwierzęcych ryków, pisków i poszczekiwań. Rozpoznał głos Jednouchego, jęk bólu, zgrozy i przerażenia. Potem ryk trafionego wilka. Nic więcej. Wszystko ucichło. Szczekanie zamarło, uciszyło się wycie. Milczenie padło znowu na kraj posępny i biały.
Długą chwilę Henry siedział bez ruchu. Nie potrzebował szukać przyczyny tego, co zaszło. Wiedział wszystko, jakby oglądał to własnymi oczyma. Nagle zerwał się i pospiesznie wydobył siekierę z tobołów. Później znowu usiadł na sankach. Siedział długo, nieruchomo, w zamyśleniu. Dwa psy skulone drżały u jego nóg.
Wreszcie dźwignął się ciężko, jakby wszystkie siły uszły mu z ciała i powoli, z wysiłkiem, począł zaprzęgać dwa psy. Uwiązał linkę do sani, zarzucił na plecy i sam zaprzągł się również. Niedaleko uszedł. O pierwszym zmroku pospieszył rozłożyć ognisko i troskliwie przygotował szczodry zapas drew. Nakarmił psy, ugotował i zjadł wieczerzę, po czym rozłożył posłanie tuż przy ognisku.
Nie sądzone mu jednak było zażyć wypoczynku. Zanim przymknął powieki, wilki podeszły zbyt blisko, żeby można było ryzykować spanie. Tym razem bez natężenia wzroku dały się dostrzec ciemne sylwety u krańca jasnego od ognia koliska. Nadciągnęły ławą i trwały ciasno stłoczone. Widział wyraźnie, jak kładły się, siadały, sunęły z miejsca na miejsce, podpełzały na brzuchach, łaziły tam i z powrotem. Spały nawet. Gdzieniegdzie spostrzegał wilka zwiniętego w kłębek jak pies i zażywającego spokojnie snu, którego on, człowiek, musiał się wyrzec.
Ognisko podsycał obficie, wiedząc, że ono jedno dzieli jego żywe ciało od chciwych kłów zwierzęcych. Dwa psy trzymały się jak najbliżej pana, skomląc rozpaczliwie o obronę, jeśli wilk zbliżył się zbyt zuchwale. Ile razy psy zaskomlały głośniej, krąg wilków zrywał się na nogi, ścieśniał i podawał naprzód, zgodnym chórem wznosząc poryk pragnienia. Po długiej chwili szare kolisko cichło i układało się miękko na biały śnieg, a co spokojniejsze zwierzę powracało do przerwanej drzemki. Zawsze jednak coraz bliżej i bliżej. Tu cal, tam cal, tu jedna łapa wyciągnęła się ku przodowi, ówdzie druga posunęła się jakby mimo woli — w rezultacie wszystkie znalazły się nie dalej jak o dobry sus. Wtedy człowiek chwytał rozżarzone głownie i ciskał w zgraję. Powodowało to zawsze skwapliwe cofnięcie, któremu towarzyszył gniewny pomruk i pisk przerażenia, jeśli dobrze wycelowana głownia trafiła zuchwałego napastnika.
Nad ranem Henry wstał wycieńczony i bezsilny, z oczyma sklejonymi po nieprzespanej nocy. Przed świtem ugotował śniadanie, o dziewiątej zaś, kiedy wobec pierwszej szarości ranka zgraja wilków uszła w głąb lasu, zabrał się do roboty, którą zaplanował podczas nieskończenie długich godzin nocy. Zrąbawszy kilka młodych sosenek, uwiązał je poziomo pomiędzy dwoma pniami stojących drzew, starając się sporządzać to rusztowanie możliwie najwyżej nad ziemią. Potem linkę od sani przerzucił przez poprzeczki, do jednego jej końca umocował rzemieniami trumnę, do drugiego zaprzągł psy oraz samego siebie i z wysiłkiem wywindował skrzynię na nadpowietrzne rusztowanie.
— Dostał im się Bill i może dostanę się ja, ale ty, bratku, ocalejesz na pewno — przemówił do zwłok spoczywających teraz na niezwykłym katafalku leśnym. Potem ruszył w drogę. Psy ciągnęły wesoło lekkie sanki — zwierzęta zrozumiały nie gorzej od człowieka, że bezpieczeństwo czeka dopiero w McGurry. Wilki napastowały coraz zuchwalej, biegnąc trop w trop i pilnując z obu stron. Czerwone języki zwisały, odstające żebra rysowały się wyraźnie w chudości boków. Zwierzęta były tak chude, że wyglądały niby skórzane kosmate worki, rozpięte na rusztowaniu kości za pomocą sznurków raczej niż mięśni. Henry dziwił się po cichu, jakim sposobem mogą jeszcze biec i nie padają w śnieg z wycieńczenia.
Nie ośmielał się teraz wędrować aż do zapadnięcia ciemności. O dwunastej słońce nie tylko zrumieniło południowy skraj nieba, ale nawet ukazało na chwilę górny swój brzeżek, blady i złocisty nad linią horyzontu. Henry przyjął to jako dobry znak. Dni stają się dłuższe! Słońce powraca! Lecz jak tylko znikła jego pozłota, Henry zatrzymał się, by rozłożyć obóz. Pozostało mu kilka godzin szarego światła dziennego i mglistego zmierzchu, zużył je więc w całości na przygotowanie obfitego zapasu drzewa.
Wraz z ciemnością nadeszła zgroza. Nie tylko zgłodniałe wilki stały się zuchwalsze, ale na domiar złego człowieka dręczyć poczęło pragnienie snu. Drzemał mimo woli, przysiadłszy u ogniska, koc narzuciwszy na plecy i kolanami ścisnąwszy siekierę. Z obu stron tuliły się ku niemu wystraszone psy. W pewnej chwili ocknął się i ujrzał przed sobą, nie dalej jak o kilkanaście kroków wielkiego siwego wilka, jednego z najsilniejszych w stadzie. Człowiek spoglądał, zwierzę zaś jakby z rozmyślnym lekceważeniem wyciągnęło się na śniegu ruchem leniwego psa, ziewając mu całą szerokością paszczy prosto w twarz i przyglądając się wzrokiem posiadacza, jak gdyby ciało człowiecze było tylko odłożoną na jutro, lecz całkowicie już przyrządzoną potrawą.
Pewność tę okazywało wyraźnie całe stado. Składało się z dobrych dwudziestu sztuk, wpatrzonych w mięso głodnymi oczyma albo śpiących spokojnie na śniegu w oczekiwaniu posiłku. Człowiekowi owa szajka łupieżców przypominała gromadę dzieci zebranych koło nakrytego stołu i oczekujących na pozwolenie jedzenia. On sam był owym mięsem, na które tak łakomie czekano. Ciekawe, jak i kiedy zacznie się uczta.
Dorzucając drew do ogniska, poczuł Henry po raz pierwszy w życiu, jak nieskończenie cenne jest jego ciało. Uważnie obserwował własne ruchy, bacznie oglądał misterny mechanizm swoich palców. Przy świetle ogniska zginał i rozginał je powoli, raz po raz, to każdy osobno, to wszystkie razem, rozsuwając je szeroko lub krzywiąc niby szpony. Studiował kształt paznokci, łączył końce palców to mocno, to delikatnie, sprawdzając wrażliwość nerwów. Poczuł zachwyt i radosne zdumienie. Pokochał nagle własne ciało, ów cudowny mechanizm, pracujący tak subtelnie i niezawodnie, tak sprawnie i pięknie. Rzucił przerażone spojrzenie na krąg wilków, nad nim to właśnie zwierający kleszcze. Dopiero wtedy olśniła go nagle niewiarygodna myśl, że owo cudowne żywe ciało jest właściwie już tylko kęsem dla głodnych drapieżców, który zostanie rozszarpany i zmiażdżony w kłach, czekającym, aby posilić ciało zwierzęce, jak nieraz posilał je królik lub jeleń.
Z półsnu, a raczej nocnego koszmaru otrząsnął człowieka widok rudowłosej wilczycy. Siedziała o pięć-sześć kroków i uważnie patrzyła mu w oczy. Dwa psy skomlały i miotały się u kolan pana, ale wilczyca nie zwracała na nie uwagi. Spoglądała na człowieka. Przez długą chwilę człowiek spoglądał na nią. Nie zachowywała się bynajmniej groźnie, patrzyła tylko z całym natężeniem uwagi. Człowiek wiedział jednak, że poza tą uwagą kryje się równie silny głód. Ciało ludzkie stanowiło pokarm — widok pokarmu wywoływał w zwierzęciu łaknienie. Pysk miało otwarty, ociekający śliną. Oblizywało się łapczywie i smakując zawczasu.
Dreszcz trwogi przeszył ciało człowieka. Sięgnął skwapliwie po głownię, żeby cisnąć w napastnicę. Ale zanim zdołał sięgnąć, zwierzę uskoczyło w zarośla. Zrozumiał: przywykła, że ludzie ciskają w nią przedmiotami. Cofając się, warknęła mściwie, obnażając białe kły aż po dziąsła. Uważna czujność znikła błyskawicznie z jej oczu, zalana w jednej chwili przez drapieżne okrucieństwo, które spazmem trwogi przeszyło człowieka. Spojrzał mimo woli na dłoń zamkniętą na głowni i pojął zmyślną giętkość palców, zwartych w chwycie: ocenił ich celową, prostą podatność, stosującą się do każdej nierówności powierzchni, zaginającą misternie stawy wokoło kawałka surowego drewna. Zachwycił się małym palcem, sprytnie i jakby bez wiedzy człowieka umykającym od rozżarzonego końca ku zimniejszemu miejscu i w tej samej chwili jego oczom ukazał się obraz miażdżenia i druzgotania tych wrażliwych palców przez białe kły wilczycy. Nigdy w życiu nie kochał swego ciała tak jak teraz, kiedy zachowanie go było już wątpliwe.
Całą noc czerwonymi głowniami odganiał głodne stado. Jeśli zasypiał mimo woli, skomlenie i wycie psów trzeźwiło go po krótkiej chwili. Nadszedł poranek, lecz po raz pierwszy światło dzienne nie rozproszyło zgrai. Człowiek na próżno czekał jej odejścia. Trwała zamkniętym kołem wokół niego i jego ogniska. Ta zwierzęca pewność posiadania zmiażdżyła odwagę człowieka zrodzoną o świcie.
Rozpaczliwie próbował ruszyć w drogę. Lecz jak tylko opuścił osłonę ogniska, najzuchwalszy wilk skoczył wprost ku zdobyczy. Zbyt krótkiego jednak dał susa. Człowieka ocalił gwałtowny odskok wstecz. Drapieżne szczęki kłapnęły o parę cali od jego ramienia. Zgraja zerwała się i runęła ku Henry’emu. Grad ognistych głowni, ciskanych w prawo i w lewo, odrzucił wreszcie zuchwalców na odległość wyrażającą niejaki szacunek.
Nawet w pełnym świetle dnia nie odważał się Henry odejść od ogniska, żeby narąbać świeżego zapasu drew. W odległości dwudziestu stóp sterczała wielka sucha jodła. Dobre pół dnia zużył Henry na przesuwanie ku niej ogniska, trzymając ciągle w ręku kilka rozżarzonych gałęzi gotowych na odparcie wroga. Dobrnąwszy do drzewa, Henry długo i uważnie oglądał las, aby zwalić suchą jodłę w stronę, gdzie da się wybrać najwięcej paliwa.
Noc, która nadeszła, była powtórzeniem poprzedniej, tylko żądza snu stała się jeszcze bardziej nieodparta.
Warczenie i piski psów straciły swą dotychczasową moc. Zresztą warczały one i piszczały bez przerwy, toteż tępe i półtrzeźwe zmysły człowieka nie odróżniały już natężenia alarmu. Nagle Henry ocknął się jak od gwałtownego wstrząsu. Wilczyca stała w odległości dwóch kroków. Automatycznie, jednym krótkim i niespodziewanym ruchem cisnął płonącą głownię prosto w rozwarty pysk. Odskoczyła, rycząc z bólu. O kilkanaście kroków dalej zaczęła otrząsać głowę z iskier, wyjąc przeraźliwie, podczas gdy człowiek rozkoszował się wonią podsmalonego mięsa i sierści.
Tym razem zanim zadrzemał, przywiązał sobie do prawej ręki pęczek podpalonych gałązek. Zaledwie oczy zdołały się skleić, gdy ból oparzenia przerywał sen gwałtownie. W przeciągu kilku godzin Henry używał tego sposobu. Za każdym takim przebudzeniem odganiał wilki czerwonymi głowniami. Dokładał drew do ogniska i przywiązywał do ręki nowy pęczek płonącej jedliny. Mechanizm bezpieczeństwa zdawał się działać sprawnie. Ale nadeszła chwila, kiedy zbyt słabo przymocował gałązki. Zamknęły się oczy — pęczek jedliny odpadł od ręki.
Człowiek śnił. Zdawało mu się, że siedzi w forcie McGurry. Jest ciepło, wygodnie, grają w karty z agentem. Zdaje się, że dom oblężony jest przez wilki. Wyją u wszystkich bram, oni zaś — Henry i agent — przerywają co pewien czas grę, żeby pośmiać się do woli z próżnego wysiłku napastników. Lecz nagle (jakże dziwny sen) katastrofa! Drzwi runęły. Wilki buchnęły niby kosmaty potok na sam środek wielkiej, jasnej izby! Skoczyły do gardła jemu, Henry’emu, i agentowi! Z chwilą wywalenia drzwi skłębiony tumult ryku wzrósł przeraźliwie i zaczął przeszkadzać coraz mocniej. Sen przemienił się wyraźnie w coś innego, ale nie wiadomo jeszcze, w co. Lecz i tu, i tam trwał nieustępliwy tumult.
Wtedy Henry zbudził się, zbudził do gorszej od snu rzeczywistości. W powietrzu kłębiło się wycie, ryk, pisk i szczekanie. Wilki istotnie zwaliły się jak lawina. Były wokoło człowieka i na nim samym. Jakieś zęby wpiły mu się w ramię. Henry instynktownie skoczył w środek ogniska, skacząc zaś poczuł ostre kły wpite w nogę. Rozpoczęła się walka ogniowa. Twarde rękawice chroniły tymczasem ręce dostatecznie. Henry ciskał żywym ogniem w cztery strony świata, sypał czerwone węgle, aż obóz jego upodobnił się do wulkanu.
Nie mogło to jednak trwać długo. Twarz osmaliła się w żarze, powieki i rzęsy poczerniały, nogi nie mogły już wytrzymać nieznośnego gorąca. Z głownią płonącą w każdej ręce, Henry posunął się ku brzegowi ogniska. Wilki odstąpiły. Wokoło — tam, gdzie padły rozpalone węgle — syczał i topniał śnieg, co chwila jakiś cofający się wilk przeraźliwym piskiem dawał znać, że nastąpił łapą na czarny, a przecież palący kawałek drzewa.
Zdzieliwszy głownią najbliższego napastnika, Henry zanurzył dymiące rękawice w śnieg i zagłębił w nim mokasyny, żeby ochłodzić nogi. Psy znikły. Nie wątpił, że posłużyły za jedną z potraw przerwanej uczty, którą rozpoczął Fatty przed kilkoma dniami, zakończyć zaś miał on, Henry.
— Jeszczeście mnie nie wzięli! Jeszcze nie! — zasyczał dziko, grożąc pięściami głodnej zgrai, ale na dźwięk jego głosu wzburzyło się siwe kolisko, zawarczało, zaszczekało, ruda wilczyca zaś podpełzła ku człowiekowi przez śnieg i przysiadła cicho, mierząc go spojrzeniem niezmiennej, natężonej uwagi głodu.
Henry zabrał się do urzeczywistnienia nowego pomysłu obrony. Rozciągnął ognisko w szeroki krąg. Sam zwinął się pośrodku tego kręgu, podłożywszy sobie pościel dla ochrony przed topniejącym śniegiem. Kiedy tylko zniknął za swą barykadą z płomieni, cała szajka podeszła ciekawie i poczęła badać, co się też stało z człowiekiem. Dotychczas wzbroniony był wilkom dostęp do ognia, obecnie zbliżyły się ciasnym kołem i jak psy zaczęły mrużyć oczy, ziewać i wyciągać chude boki w błogim, nieznanym cieple. Potem wilczyca usiadła, nosem wskazała jakąś gwiazdę — i zawyła. Jeden po drugim przyłączały się do niej wilki, aż całe stado, z nosami wzniesionymi ku niebu, zawyło posępną pieśń głodu.
Nadszedł świt, potem dzień. Ognisko przygasało. Zapas suchego drzewa skończył się, należało przygotować nowy. Człowiek próbował przekroczyć swój krąg z płomieni, lecz wilki rzuciły się natychmiast na spotkanie. Płonące głownie zmuszały zaledwie do odskoczenia w bok — wstecz nie raczył już uchodzić żaden. Człowiek walczył na próżno. Kiedy ustąpił i cofnął się w obręb koła, jeden wilk dał za nim susa, lecz źle wymierzył i czterema łapami trafił na rozżarzone palenisko. Zaskomlał przeraźliwie z bólu i trwogi, warcząc jednocześnie. Musiał odstąpić i pójść chłodzić łapy w głębokim śniegu.
Człowiek przysiadł na kocach. Ciało mimo woli waliło się ku przodowi. Ramiona opadłe bezsilnie i oparta na kolanach głowa świadczyły, że uznał się za pokonanego. Od czasu do czasu podnosił głowę i obejmował spojrzeniem zamierające ogniska.
Krąg czerwonych węgli i jasnego płomienia rozpadał się na odcinki, pomiędzy którymi przeświecały plamy ziemi. Czarność tych plam stawała się coraz rozleglejsza — czerwoność węgli zwężała się ustępliwie.
— Myślę, że możecie przyjść i wziąć mnie — mruknął człowiek. — W każdym razie będę spał.
Ocknął się teraz i na szerokiej, czarnej plamie ziemi dostrzegł rudą wilczycę. Siedziała cicho, wpatrzona uważnie.
Ocknął się raz jeszcze — jak gdyby po upływie wieków. Wokoło zaszła jakaś tajemnicza zmiana. Tak tajemnicza i niepojęta, że człowiek wytrzeźwiał w jednej chwili. Stało się coś dziwnego. Nie od razu zdołał pojąć. Wreszcie odkrył. Wilki zniknęły. Pozostał tylko zdeptany śnieg i wskazywał, jak blisko nacierały. Sen napływał niepowstrzymaną falą i znowu zachłystywał myśli. Głowa opadała na kolana. Nagle podrzuciło ją coś w górę i otrzeźwiło niby gwałtowny wstrząs.
Co to? Krzyki ludzi, skrzyp sanek, chrzęst uprzęży, przenikliwy pisk wytężonych w biegu psów!
Czworo sani sunęło od strony łożyska potoku ku obozowi pośród drzew. Z pół tuzina ludzi pochyliło się nad człowiekiem, skulonym pośrodku dogasających ognisk. Potrząsali nim, trzeźwili, budzili natrętnie. Spojrzał na nich jak pijany i wybełkotał dziwną, półsenną mową:
— Ruda wilczyca… Przychodziła do psów w czasie karmienia. Najpierw żarła ryby… Potem zjadła psy… Wreszcie pożarła Billa…
— Gdzie jest lord Alfred? — krzyknął śpiącemu w samo ucho jakiś obcy człowiek, potrząsając nim brutalnie.
Henry z wolna potrząsnął głową.
— Nie, jego nie pożarła. Schowałem na drzewie, w miejscu ostatniego postoju.
— Nieżywy? — krzyknął przybyły.
— W trumnie — odrzekł Henry.
Próbował oswobodzić ramię z natarczywego chwytu.
— Słuchajcie, dajcie mi święty spokój. Ledwie zipię. Dobranoc, dobranoc wszystkim…
Spojrzenie rozpłynęło się mętnie, oczy zamknęły, broda opadła na piersi. Zanim ułożono go na kocach, potężne chrapanie rozległo się w mroźnym powietrzu.
Lecz istniał też w ciszy dźwięk inny. Daleki i cichnący w lasach krzyk głodnego stada, które szukało innego tropu, by gonić nową zdobycz — gdy jedna zawiodła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki