Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Coś nowego pojawiło się między starożytnymi miastami Ankh-Morpork i Al-Khali. Dosłownie. To wyspa, wynurzająca się z dna Okrągłego Morza Dysku.
Ponieważ jest niezamieszkana i oba miasta roszczą sobie do niej prawa, komendant Vimes ze swymi wiernymi strażnikami staje wobec zbrodni tak wielkiej, że żadne prawa jej nie obejmują. Nazywa się „wojna”.
Ale nie lękajcie się. Wszystko to dzieje się na dalekim świecie Dysku, gdzie chciwość i ignorancja wpływają na działania polityków i gdzie całkiem normalni ludzie zachowują się czasem jak totalni idioci. Krótko mówiąc, w świecie zupełnie niepodobnym, przynajmniej na pierwszy rzut oka, do naszego.
Dostajemy do rąk książkę, której wartką akcją i szalonymi przygodami zachwyci się syn, a ukrytymi aluzjami - ojciec.
Piotr Sarzyński, Polityka, 9 lipca 2005
Terry Pratchett - Urodził się 28 kwietnia 1948 roku w Beaconsfield, zmarł 12 marca 2015. Jako autor opowiadań zadebiutował w wieku 13 lat. Już wtedy było oczywiste, że czeka go świetlana przyszłość. W 1965 roku zaczął pracować jako dziennikarz. W 1971 roku wydana została jego pierwsza powieść „The Carpet People”, a potem kolejne „The Dark Side of the Sun” (1976) i „Strata” (1981). W 1980 roku został rzecznikiem prasowym Centralnego Zarządu Elektroenergetyki. W 1983 roku wydana została jego pierwsza powieść z cyklu Świat Dysku - "Kolor magii". Po ukazaniu się w 1986 roku książek "Blask fantastyczny" i "Mort" Terry Pratchett zdecydował się poświęcić wyłącznie pisaniu. Od tego czasu zarówno ilość wydanych i sprzedawanych książek, jak i popularność pisarza systematycznie wzrasta. Pratchett był także autorem kilku książek dla młodych czytelników. W 1998 roku został uhonorowany przez królową brytyjską Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 470
Tytuł oryginału:
JINGO
Copyright © Terry and Lyn Pratchett 1997
First published by Victor Gollancz Ltd, London
Projekt graficzny serii:
Zombie Sputnik Corporation
Ilustracja na okładce:
© Josh Kirby/via Thomas Schlück GmbH
Redakcja:
Łucja Grudzińska
Redakcja techniczna:
Małgorzata Kozub
Korekta:
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8234-574-2
Warszawa 2020
Wydawca:
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Tego samego autora polecamy:
KOLOR MAGII
*
BLASK FANTASTYCZNY
*
RÓWNOUMAGICZNIENIE
*
MORT
*
CZARODZICIELSTWO
*
ERYK
*
TRZY WIEDŹMY
*
PIRAMIDY
*
STRAŻ! STRAŻ!
*
RUCHOME OBRAZKI
*
NAUKA ŚWIATA DYSKU I, II, III
*
KOSIARZ
*
WYPRAWA CZAROWNIC
*
POMNIEJSZE BÓSTWA
*
PANOWIE I DAMY
*
ZBROJNI
*
MUZYKA DUSZY
*
CIEKAWE CZASY
*
MASKARADA
*
OSTATNI BOHATER
*
ZADZIWIAJĄCY MAURYCY
I JEGOEDUKOWANE GRYZONIE
*
NA GLINIANYCH NOGACH
*
WIEDŹMIKOŁAJ
*
WOLNI CIUTLUDZIE
*
BOGOWIE, HONOR,
ANKH-MORPORK
*
OSTATNI KONTYNENT
*
CARPE JUGULUM
*
PIĄTY ELEFANT
*
PRAWDA
*
ZŁODZIEJ CZASU
*
ZIMISTRZ
*
STRAŻ NOCNA
*
POTWORNY REGIMENT
*
PIEKŁO POCZTOWE
*
ŁUPS!
*
ŚWIAT FINANSJERY
*
HUMOR I MĄDROŚĆ
ŚWIATA DYSKU
*
NIEWIDOCZNI AKADEMICY
*
W PÓŁNOC SIĘ ODZIEJĘ
*
NIUCH
Noc była bezksiężycowa – dobra z punktu widzenia Twardziela Jacksona.
Łowił ciekawe mątwy, nazywane tak dlatego, że były mątwami, a oprócz tego były ciekawe. Inaczej mówiąc, ich ciekawość była ich najciekawszą cechą.
Wkrótce po tym, jak zaciekawiła je latarnia, którą Twardziel zawiesił na rufie swej łodzi, zaczęło je ciekawić to, w jaki sposób niektóre spośród nich znikają nagle z pluskiem w górze.
Niektóre nawet zaciekawił – choć na krótko – ten ostry, haczykowaty przedmiot, który zbliżał się do nich bardzo szybko.
Ciekawe mątwy były niezwykle wręcz ciekawe. Niestety, niezbyt dobrze radziły sobie z kojarzeniem.
Do terenów rybackich Twardziela Jacksona prowadziła daleka droga, jednak wyprawa zwykle się opłacała. Ciekawe mątwy były niewielkie, nieszkodliwe, trudne do znalezienia i uznawane przez koneserów za stworzenia o najpaskudniejszym smaku na świecie. Co sprawiało, że cieszyły się popularnością w pewnej kategorii restauracji, gdzie wytrawni kucharze przygotowywali dania bez absolutnie żadnego śladu mątwy.
Kłopot Twardziela Jacksona polegał na tym, że dzisiaj, w bezksiężycową noc w okresie tarła, kiedy mątwy były wyjątkowo ciekawe praktycznie wszystkiego, zdawało się, że któryś z tych kucharzy przygotował samo morze.
W polu widzenia nie pojawiło się ani jedno zaciekawione oko. Nie było też ryb, a zwykle sporo ich ściągało do światła. Zauważył tylko jedną. Płynęła pod wodą bardzo szybko i w linii prostej.
Odłożył trójząb i przeszedł na drugi koniec łodzi, gdzie jego syn Les także w skupieniu wpatrywał się w oświetloną latarnią powierzchnię morza.
– Całkiem nic, już od pół godziny – stwierdził Twardziel.
– Na pewno jesteśmy we właściwym miejscu, tato?
Twardziel zbadał wzrokiem horyzont. Na niebie dostrzegł słaby blask, wskazujący miasto Al-Khali na klatchiańskim wybrzeżu. Obejrzał się. Po przeciwnej stronie horyzont także się jarzył – tym razem światłami Ankh-Morpork. Łódź kołysała się łagodnie w połowie drogi między nimi.
– Pewno, że we właściwym – oświadczył, ale pewność opuściła dyskretnie jego słowa.
Bo na morzu panowała cisza. Nie wyglądało jak należy. Łódź kołysała się trochę, ale tylko od ich poruszeń, nie od ruchu fal. Uczucie było takie, jakby zaraz miał nadejść sztorm. Lecz gwiazdy mrugały delikatnie, a na niebie nie było nawet chmurki.
Gwiazdy mrugały też na powierzchni wody. A czegoś takiego nie widuje się często.
– Chyba powinniśmy się stąd wynieść – uznał Twardziel.
Les wskazał ręką obwisły żagiel.
– A czego użyjemy zamiast wiatru, tato?
I wtedy właśnie usłyszeli plusk wioseł.
Wytężając wzrok, Twardziel ledwie dostrzegał kształt innej, zmierzającej ku nim łodzi. Złapał za bosak.
– Wiem, że to ty, złodziejski cudzoziemski draniu!
Wiosła znieruchomiały. Ponad wodą jakiś głos zaśpiewał:
– Obyś pochłanian był przez tysiąc demonów, przeklęta osobo!
Obca łódź podpłynęła bliżej. Wyglądała obco, z oczami wymalowanymi na dziobie.
– Wszystkie wyłowiłeś, co? Poczęstuję cię swoim trójzębem, ty dupożerny śmieciu, ot co!
– Mój krzywy miecz dotknie twojej szyi, ty nieczysty synu psa żeńskiej proweniencji!
Les wyjrzał przez burtę. Na powierzchnię wody wypływały małe bańki.
– Tato... – odezwał się.
– Ten tam to Lepki Arif! – rzucił ze złością ojciec. – Przyjrzyj mu się uważnie! Od lat tu przypływa i kradnie nasze mątwy, kłamliwy mały demon!
– Tato, na morzu...
– Bierz się do wioseł, to powybijam mu te jego czarne zęby!
Les słyszał dobiegający z drugiej łodzi głos.
– ...widzisz, synu, jak ten podstępny złodziej ryb...
– Wiosłuj! – wrzasnął jego ojciec.
– Do wioseł! – wrzasnął ktoś w drugiej łodzi.
– A czyje są te mątwy, tato? – zainteresował się Les.
– Nasze!
– Jak to? Zanim je jeszcze złowiliśmy?
– Nie pyskuj, tylko wiosłuj!
– Łódź się nie rusza, tato. Utknęliśmy na czymś.
– Tu jest głębia na sto sążni, chłopcze! Na czym moglibyśmy utknąć?
Les usiłował odczepić wiosło od obiektu, który unosił się z wolna ponad spienioną wodą.
– Wygląda jak... jak kura, tato!
Spod wody rozległ się dźwięk. Brzmiał jak kołyszący się powoli dzwon czy gong.
– Kury nie pływają!
– Ona jest z żelaza, tato!
Twardziel przeszedł na rufę łodzi.
To rzeczywiście była kura. Żelazna kura. Pokrywały ją muszle i wodorosty; ociekała wodą, kiedy wznosiła się coraz wyżej, ku gwiazdom. Stała na grzędzie w kształcie krzyża. Na końcu każdego z czterech ramion krzyża tkwiło coś, co wyglądało jak litera.
Twardziel przysunął latarnię.
– Co jest, do...
A potem uwolnił wiosło i zajął miejsce obok syna.
– Wiosłuj, jakby nas demon gonił, Les!
– Co się dzieje, tato?
– Zamknij się i wiosłuj! Jak najdalej od tego!
– Czy to potwór, tato?
– Gorzej niż potwór, synu! – zawołał Twardziel, gdy wiosła zanurzyły się w wodzie.
Obiekt wyrastał już dość wysoko nad powierzchnią. Stał na czymś w rodzaju wieży...
– Ale co to jest, tato? Co to takiego?
– To jakiś przeklęty kurek na dachu!
Ogólnie rzecz biorąc, nie wystąpiły poważniejsze komplikacje natury geologicznej. Tonięciu kontynentów zwykle towarzyszą wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi i armady małych łódek niosących starszych mężczyzn, którzy nie mogą się doczekać, by wznosić piramidy i mistyczne kamienne kręgi na nowych lądach, gdzie można oczekiwać, że posiadanie prawdziwie starożytnej wiedzy okultystycznej przyciągnie dziewczęta. Ale wynurzenie tego konkretnego lądu wywołało ledwie zmarszczkę w czysto fizycznej płaszczyźnie rzeczywistości. Można uznać, że wkradł się z powrotem – jak kot, który znikł na parę dni i wie, że człowiek się o niego martwił.
Wokół brzegów Okrągłego Morza wielka fala, wysoka już tylko na pięć czy sześć stóp, gdy do nich dotarła, wzbudziła liczne komentarze. A w pewnych bardzo nisko położonych obszarach mokradeł woda zmoczyła parę wiosek, gdzie żyli ludzie, którymi nikt się specjalnie nie przejmował. Jednak w czysto geologicznym sensie nic wielkiego się nie wydarzyło.
W czysto geologicznym sensie...
– To jest miasto, tato! Patrz, widać okna i...
– Mówiłem ci, nie gadaj, tylko wiosłuj!
Strumienie morskiej wody płynęły ulicami. Po obu stronach wynurzały się z piany wielkie, obwieszone wodorostami budynki.
Ojciec i syn z całych sił starali się uniknąć zderzenia z nimi, gdy łódź sunęła naprzód. A że – jak mówi pierwsza lekcja sztuki wiosłowania – robi się to, patrząc w przeciwną stronę, nie zauważyli drugiej łodzi...
– Ty idioto!
– Głupku!
– Nie dotykaj tego domu! Ta ziemia należy do Ankh-Morpork!
Obie łodzie kręciły się wokół siebie w chwilowym wirze.
– Obejmuję tę ziemię w posiadanie w imieniu szeryfa Al-Khali!
– My pierwsi ją zobaczyliśmy! Les, powiedz mu, że widzieliśmy ją pierwsi!
– My ją zobaczyliśmy pierwsi, zanim wy ją zobaczyliście pierwsi!
– Les, widziałeś? Chciał mnie uderzyć wiosłem!
– Ale tato, wymachujesz trójzębem...
– Widzisz, jak niegodnie nas atakuje, Akhanie!
Zgrzytnęły oba kile, a łodzie zaczęły się przechylać, osiadając w dennym mule.
– Spójrz, ojcze, jaki ciekawy posąg...
– Postawił stopę na klatchiańskim gruncie! Złodziej mątw!
– Zabieraj swoje brudne sandały z terytorium Ankh-Morpork!
– Och, tato...
Dwaj rybacy przestali na siebie krzyczeć, głównie dlatego, że musieli nabrać tchu. Kraby umykały na boki. Woda spływała między kępami zielska, ryjąc wąwozy w szarym mule.
– Ojcze, popatrz! Przetrwały kolorowe mozaiki na...
– Moje!
– Moje!
Les pochwycił wzrok Akhana. Wymienili krótkie spojrzenia, modulowane jednak sporą ilością informacji. Przekaz rozpoczynał się od czystego, galaktycznych rozmiarów zakłopotania faktem posiadania rodziców i rozwijał tę kwestię dalej.
– Tato, przecież nie musimy... – zaczął Les.
– Zamknij się! Myślę o twojej przyszłości, chłopcze...
– Tak, ale kogo obchodzi, kto zobaczył tę ziemię pierwszy, tato? Obaj jesteście setki mil od domu! Znaczy, kto w ogóle się dowie?
Dwaj poławiacze mątw spoglądali na siebie wrogo.
Nad nimi wyrastały ociekające wodą budynki. W ścianach były dziury, które mogły być drzwiami, i puste otwory, które zapewne kiedyś służyły za okna. Jednak wewnątrz panowała ciemność. Od czasu do czasu Lesowi wydawało się, że coś pełznie w mule.
Twardziel Jackson odchrząknął.
– Chłopak ma rację – wymruczał. – Nie warto się spierać. Tylko nas czterech...
– W samej rzeczy – zgodził się Arif.
Odstąpili ostrożnie, cały czas obserwując się nawzajem. Potem, niemal równocześnie, aż zabrzmiało to jak chór, wrzasnęli:
– Bierz łódź!
Przez kilka chwil trwało zamieszanie, po czym obie pary, każda dźwigając nad głowami swoją łódź, ruszyły biegiem, ślizgając się po zabłoconych ulicach.
Musieli zatrzymać się i zawrócić, przy wtórze okrzyków „Aha! Do tego jeszcze porywacz, co?”, by zabrać właściwych synów.
Jak wie nawet początkujący odkrywca, nagroda przypada nie temu, kto pierwszy postawi stopę na dziewiczym lądzie, ale temu, kto pierwszy dostarczy ową stopę do domu. Jeśli wciąż jest umocowana do nogi, można to uznać za dodatkową premię.
Kurki na dachach w Ankh-Morpork obracały się ze zgrzytem na wietrze. Bardzo niewiele z nich było rzeczywiście reprezentacjamiAvis domestica. Przedstawiały smoki, ryby i najrozmaitsze inne zwierzęta. Na dachu budynku Gildii Skrytobójców ze skrzypieniem ustawiła się w nowej pozycji sylwetka jednego z członków w płaszczu i ze sztyletem w gotowości. Na Gildii Żebraków blaszana ręka prosiła wiatr o miedziaka. Na Gildii Rzeźników wąchała powietrze miedziana świnia. Na dachu Gildii Złodziei prawdziwy, choć martwy nielicencjonowany złodziej zakręcił się powoli, co dowodzi, do czego człowiek jest zdolny, jeśli naprawdę spróbuje – a przynajmniej jeśli spróbuje kraść bez licencji.
Kurek na kopule biblioteki Niewidocznego Uniwersytetu się spóźniał. Miało minąć jeszcze pół godziny, nim pokaże zmianę – ale zapach morza już teraz dryfował nad miastem.
Istniała tradycja, że na placu Sator mówcy stawali na pustych skrzynkach i wygłaszali swoje tyrady. „Mówcy” jest zresztą określeniem mocno naciągniętym, by objąć rzucających gromy, wygłaszających kazania, a z rzadka także osobników zajętych tylko sobą i do siebie mamroczących, którzy pojawiali się w tłumie. Tradycyjnie ludzie mówili, co tylko leżało im na sercu, możliwie jak najgłośniej. Patrycjusz, jak głosiła plotka, spoglądał na ten zwyczaj pobłażliwym okiem. To prawda. Ale też bardzo uważnym. Prawdopodobnie wysyłał tam kogoś, kto wszystko notował.
Podobnie jak Straż Miejska.
To nie jest szpiegowanie, powtarzał sobie komendant Vimes. Szpiegowanie polega na skradaniu się i zaglądaniu w okna. Nie jest szpiegowaniem sytuacja, kiedy człowiek musi się trochę cofnąć, żeby nie stracić słuchu.
Nie patrząc, wyciągnął rękę i zapalił zapałkę o sierżanta Detrytusa.
– To żem był ja, sir – oznajmił z wyrzutem troll.
– Przepraszam, sierżancie. – Vimes przypalił sobie cygaro.
– Żaden problem.
Znowu zaczęli słuchać mów.
To ten wiatr, myślał Vimes. Niesie coś nowego...
Zwykle mówcy roztrząsali najróżniejsze tematy, wiele z nich na granicy obłędu albo gdzieś w spokojnych dolinach po drugiej stronie. Teraz jednak zachowywali się jak monomaniacy.
– ...najwyższy czas dać im lekcję! – wrzeszczał najbliższy. – Dlaczego nasi tak zwani rządzący nie słuchają głosu ludu? Ankh-Morpork ma już dość tych zadufanych opryszków! Odbierają nam ryby, odbierają nam handel, a teraz jeszcze kradną naszą ziemię!
Byłoby lepiej, gdyby ludzie wiwatowali, myślał Vimes. Ludzie wiwatowali wszystkim mówcom bez różnicy, żeby ich zachęcić. Ale teraz, stłoczeni wokół, tylko kiwali głowami. Oni naprawdę myślą tak, jak on mówi, stwierdził w duchu.
– Ukradli mój towar! – krzyknął mówca naprzeciwko. – To przeklęte pirackie imperium! Zaatakowali mnie! Na wodach Ankh-Morpork!
Odpowiedzią był ogólny pomruk słusznego oburzenia.
– A co ukradli, panie Jenkins? – odezwał się głos spośród tłumu.
– Ładunek kosztownych jedwabi!
Słuchający syknęli wzburzeni.
– Ach, zatem nie suszone rybie podroby i gnijące mięso? O ile pamiętam, to pańskie zwykłe ładunki.
Jenkins usiłował wypatrzyć mówiącego.
– Cenne jedwabie! – powtórzył. – Ale czy miasto to obchodzi? Nic a nic!
– Skandal! – zabrzmiały okrzyki.
– A czy miasto zostało powiadomione? – pytał głos.
Ludzie zaczęli wyciągać szyje. Po chwili tłum rozstąpił się nieco, odsłaniając postać komendanta Vimesa ze Straży Miejskiej.
– No więc... ja... – zaczął Jenkins. – No... tego...
– Mnie to obchodzi – zapewnił spokojnie Vimes. – Wytropienie ładunku cennych jedwabi cuchnących rybimi flakami nie powinno być zbyt trudne.
Rozległy się śmiechy. Mieszkańcy Ankh-Morpork lubili pewne urozmaicenie w swym ulicznym teatrze.
Vimes mówił pozornie do sierżanta Detrytusa, lecz cały czas patrzył na Jenkinsa.
– Detrytus, pójdziesz z tym oto panem Jenkinsem, dobrze? Jego łódź to „Milka”, o ile pamiętam. Pan Jenkins pokaże ci listy ładunkowe, manifesty, pokwitowania i całą resztę. Potem załatwimy tę sprawę raz-dwa.
Brzdęknęło, gdy potężna dłoń Detrytusa uderzyła o hełm.
– Tajest!
– Ale... no... nie możecie – tłumaczył pospiesznie Jenkins. – Oni... tego... Oni ukradli też wszystkie papiery.
– Doprawdy? Żeby mogli zwrócić towar, gdyby im nie pasował?
– No bo... Zresztą statek wypłynął. Tak. Wypłynął. Wie pan, muszę jakoś odrobić straty.
– Odpłynął? Bez kapitana? – zdziwił się Vimes. – Czyli dowodzi pan Scoplett? Pierwszy oficer?
– Tak, tak...
– A niech to! – Vimes teatralnym gestem pstryknął palcami. – Ten człowiek, którego wsadziliśmy do celi pod zarzutem Hałaśliwej Nietrzeźwości wczoraj w nocy... Będziemy musieli oskarżyć go też o podszywanie się. Znowu papierkowa robota, normalnie nie można nadążyć...
Jenkins usiłował odwrócić wzrok, ale spojrzenie Vimesa ściągało go z powrotem. Chwilowe drżenie wargi sugerowało, że szykuje ripostę, ale miał dość rozumu, by zauważyć, że uśmiech komendanta jest tak wesoły jak ten, który płynie bardzo szybko w stronę tonącego człowieka. I ma u góry płetwę.
Podjął więc rozsądną decyzję i zrezygnował.
– Ja już... no... pójdę uporządkować... Lepiej pójdę i... tego... – tłumaczył, przepychając się przez tłum.
Ludzie czekali jeszcze chwilę, by sprawdzić, czy nie wydarzy się coś ciekawego. Potem, rozczarowani, ruszyli szukać innych rozrywek.
– Mam iść i obejrzeć mu łódź? – spytał Detrytus.
– Nie, sierżancie. Nie będzie tam żadnego jedwabiu ani żadnych papierów. Niczego nie będzie oprócz aromatu rybich flaków.
– O żeż, ci Klatchianie kradną wszystko, czego się nie przybije, co?
Vimes pokręcił głową i ruszył przed siebie.
– W Klatchu nie mają trolli, prawda? – zapytał.
– Nie, sir. To przez upał. Trollowe mózgi w upale nie działają. – Dłonie Detrytusa postukiwały cicho, kiedy ciągnął je po bruku. – Gdybym żem pojechał do Klatchu, tobym był naprawdę gupi.
– Detrytus...
– Tajest.
– Nigdy nie wybieraj się do Klatchu.
– Tajest!
Kolejny mówca ściągnął więcej słuchających. Stał przed wielkim transparentem głoszącym: BRUDNE CUDOZIMSKIE ŁAPSKA PRECZ OD LESHPU.
– Leshp – rzekł Detrytus. – To jest taka nazwa, co się nie wgryzie.
– To wyspa, która w zeszłym tygodniu wynurzyła się z morza – wyjaśnił przygnębiony Vimes.
Słuchali, jak mówca oznajmia, że Ankh-Morpork ma obowiązek chronić swych mieszkańców i obywateli na nowej ziemi.
– Jak to jest, że mają tam mieszkańców, i jeszcze obywateli, jak ona dopiero co się wynurzyła spod wody? – zdziwił się Detrytus.
– Dobre pytanie.
– Wstrzymywali oddech czy co?
– Wątpię.
W powietrzu unosi się coś więcej niż tylko słony zapach morza, myślał Vimes. Krążyły też inne prądy. Wyczuwał je. Nagle głównym problemem okazał się Klatch.
Już od prawie stu lat między Ankh-Morpork i Klatchem panował pokój – a przynajmniej stan niewojny. W końcu były to sąsiednie państwa.
Sąsiedzi... ha! Ale co to oznacza? Straż mogłaby opowiedzieć to i owo o sąsiadach. Tak samo jak prawnicy, zwłaszcza ci naprawdę bogaci, dla których słowo „sąsiad” znaczyło kogoś, kto będzie się przez dwadzieścia lat procesował o pasek ogrodu szerokości dwóch cali. Ludzie żyją obok siebie całe lata, codziennie w drodze do pracy przyjaźnie kiwają sobie głowami, a potem zdarza się jakiś drobiazg i ktoś musi wyciągać sobie z ucha widły.
A teraz jakaś przeklęta skała wynurzyła się z morza i wszyscy zachowują się tak, jakby Klatch pozwolił swoim psom szczekać przez całą noc.
– Aagragaah– powiedział smętnie Detrytus.
– Nie przejmuj się mną, tylko nie pluj mi na buty – odparł Vimes.
– Znaczy... – Detrytus machnął wielką dłonią. – Takie... rzeczy, co one źle pachną... – Urwał, myśląc intensywnie. –Aagragaah. Znaczy, tak jakby, taki czas, jak się widzi te takie kamyki i się zwyczajnie wie, że zaraz spadnie wielka lawina i już za późno, coby uciekać. Taka chwila toaagragaah.
Vimes poruszył wargami.
– Złe przeczucia?
– Trafiony.
– A skąd się wzięło to słowo?
Detrytus wzruszył ramionami.
– Może się nazywają od głosu, co się go wydaje, kiedy kogoś trafi tysiąc ton skały.
– Złe przeczucia... – Vimes potarł podbródek. – Tak... Mnie ich też nie brakuje.
Lawiny, myślał. Śnieżne płatki opadają, lekkie jak piórka, i nagle całe zbocze góry się rusza...
Detrytus zerknął na niego chytrze.
– Wiem, co wszyscy mówią – oświadczył. – Weź trzonek noża, to będzie tępy jak Detrytus. Ale ja tam wiem, skąd wiatr wieje.
Vimes z nowym szacunkiem popatrzył na sierżanta.
– Zauważyłeś?
Troll z przebiegłą miną stuknął palcem w hełm.
– To całkiem proste. Widzi pan, komendancie, na dachach wszystkie te małe kuraki, smoki i różne? I tego biedaka na Gildii Złodziejów? Wystarczy na nie popatrzyć. One wiedzą. Nie mam pojęcia, jak to robią, że zawsze pokazują w dobrą stronę.
Vimes uspokoił się nieco. Inteligencja Detrytusa wcale nie była taka niska – jak na trolla. Mieścił się gdzieś pomiędzy głowonogiem a linoskoczkiem. Można jednak mieć pewność, że nie pozwoli, by mu to w czymkolwiek przeszkodziło.
Detrytus mrugnął porozumiewawczo.
– I to mi wygląda jak ten czas, kiedy się idzie i znajduje taką wielką, solidną maczugę, a potem słucha taty, co opowiada, jak to kiedyś pobił krasnoludy, jak jeszcze był mały – powiedział. – Coś krąży w powietrzu, nie?
– Eee... tak – przyznał Vimes.
Coś zatrzepotało mu nad głową. Westchnął ciężko. Przybywała wiadomość.
Gołębiem.
Próbowali wszystkiego innego. Smoki bagienne miały skłonność do wybuchania w powietrzu, chochliki zjadały wiadomości, a semaforowe hełmy nie okazały się skuteczne, zwłaszcza przy silnym wietrze. Wtedy kapral Tyłeczek zauważyła, że gołębie w Ankh-Morpork – z powodu wielu stuleci tępienia przez miejską populację gargulców – są znacznie bardziej inteligentne od większości gołębi. Co prawda, zdaniem Vimesa, nie była to wielka sztuka, ponieważ istnieją rzeczy wyrastające na starym wilgotnym chlebie, które są bardziej inteligentne od większości gołębi.
Wyjął z kieszeni garść ziarna. Gołąb, posłuszny starannej tresurze, usiadł mu na ramieniu. Posłuszny wewnętrznym naciskom, wypróżnił się.
– Wiesz co? Musimy znaleźć coś lepszego – oświadczył Vimes, rozwijając karteczkę. – Za każdym razem, kiedy wysyłamy wiadomość do funkcjonariusza Rzygacza, on ją zjada.
– No, przecie jest gargulcem – przypomniał Detrytus. – Myśli, że przyleciał obiad.
– Och – mruknął Vimes. – Jego lordowska mość oczekuje mojego przybycia. Jak miło.
Lord Vetinari słuchał w skupieniu, ponieważ przekonał się, że pilne słuchanie zwykle zbija ludzi z tropu. A na spotkaniach takich jak dzisiejsze, kiedy gromadzili się przywódcy społeczności miasta, wsłuchiwał się w tym większym skupieniu. Gdyż to, co ludzie mówili, było tym, co chcieli, by usłyszał. Zwracał więc baczną uwagę na przerwy, chwile ciszy poza słowami. Tam kryło się to, o czym – mieli nadzieję – nic nie wie i woleliby, żeby tego nie odkrył.
W tej chwili zwracał uwagę na kwestie, których lord Downey z Gildii Skrytobójców jakoś nie poruszał w swej długiej opowieści o wysokim poziomie szkolenia w gildii i jej wartości dla miasta. W końcu zamilkł, uciszony agresywną koncentracją Patrycjusza.
– Dziękuję, lordzie Downey – powiedział Vetinari. – Jestem przekonany, że wiedząc to wszystko, będziemy spać o wiele mniej spokojnie. Jest tylko jeden drobiazg. O ile pamiętam, skrytobójcy nazywali się kiedyś asasynami, a słowo to pochodzi z klatchiańskiego?
– No... w samej rzeczy.
– Mam też wrażenie, że wielu waszych studentów pochodzi, jak się okazuje, z Klatchu i krain z nim sąsiadujących?
– Niedościgniony poziom naszej edukacji...
– Oczywiście. Zatem mówi mi pan, jeśli dobrze się zastanowić, że ich asasyni zajmują się tym dłużej, znają dobrze nasze miasto, a także dzięki wam udoskonalili swój tradycyjny kunszt?
– Eee...
Patrycjusz zwrócił się do pana Burleigha.
– Z pewnością jednak dysponujemy przewagą uzbrojenia, panie Burleigh?
– Ależ tak. Można mówić co się chce o krasnoludach, ale i my produkujemy ostatnio znakomity sprzęt – zapewnił przewodniczący Gildii Zbrojmistrzów.
– No tak. Przynajmniej to daje pewną pociechę.
– Tak – zgodził się Burleigh. Minę miał smętną. – Jednakże w produkcji broni ważny jest pewien fakt... dość istotny fakt...
– Jak sądzę, chce nam pan powiedzieć, że istotny fakt w interesie z produkcją broni to ten, że jest to interes.
Burleigh wyglądał, jakby zerwał się z haka tylko po to, by nadziać się na większy.
– No... tak.
– Że, ściśle mówiąc, broń jest na sprzedaż.
– No... właśnie.
– Dla każdego, kto zechce ją kupić.
– No... tak.
– Niezależnie od celów, dla jakich zechce jej użyć?
Producent sprzętu bojowego zrobił urażoną minę.
– Słucham? Oczywiście. Przecież to jest broń.
– I podejrzewam, że w ostatnich latach bardzo lukratywnym rynkiem był Klatch?
– W zasadzie... Szeryf potrzebuje jej do pacyfikacji odległych regionów...
Patrycjusz wyciągnął rękę. Drumknott, sekretarz, wręczył mu kartkę papieru.
– Wielki Wyrównywacz, samojezdna dziesięciorzędowa 500-funtowa kusza – przeczytał. – I jeszcze, niech znajdę... Meteor, automatyczny miotacz gwiazdek do rzutów, dekapituje na dwadzieścia kroków, zwrot pieniędzy w przypadku niepełnej dekapitacji.
– Słyszałeś kiedy o D’regach, panie? – zapytał Burleigh. – Mówią, że jedyna metoda pacyfikacji któregoś z nich to walić go po wielekroć toporem, a to, co zostanie, zakopać pod kamieniem. I nawet wtedy lepiej wybrać ciężki kamień.
Patrycjusz sprawiał wrażenie, że przygląda się rysunkowi Derwisza MK III, bolas z drutu kolczastego. Zapadła bolesna cisza. Burleigh spróbował ją wypełnić, co zawsze jest poważnym błędem.
– Poza tym tworzymy tak potrzebne w Ankh-Morpork miejsca pracy – wymamrotał.
– Eksportując broń do innych krajów – dokończył Vetinari.
Oddał sekretarzowi papier i przeszył Burleigha przyjaznym uśmiechem.
– Bardzo się cieszę, że ta gałąź przemysłu tak znakomicie sobie radzi – zapewnił. – Będę o tym szczególnie dobrze pamiętał.
Złożył dłonie.
– Sytuacja jest ciężka, panowie – rzekł.
– Czyja? – spytał Burleigh.
– Słucham?
– Co? Och, przepraszam, panie. Myślałem o czymś innym.
– Chodziło mi o to, że pewna liczba naszych obywateli popłynęła na tę nieszczęsną wyspę. Podobnie, o ile mi wiadomo, jak pewna liczba Klatchian.
– Ale dlaczego nasi ludzie tam wyruszają? – wtrącił pan Boggis z Gildii Złodziei.
– Ponieważ demonstrują tym mocnego ducha pionierów, a także szukają bogactw i... dodatkowych bogactw na nowych terytoriach.
– A co mają z tego Klatchianie? – spytał Downey.
– Och, oni tam docierają, ponieważ są bandą pozbawionychzasad oportunistów, zawsze gotowych ukraść coś bez ryzyka – wyjaśnił Vetinari.
– Mistrzowskie podsumowanie, jeśli wolno zauważyć – pochwalił Burleigh, uznając, że powinien poprawić swoją pozycję.
Patrycjusz znów zajrzał do notatek.
– Och, najmocniej panów przepraszam – powiedział. – Zdaje się, że odczytałem te zdania w odwrotnym porządku... Panie Slant, chyba ma pan coś do powiedzenia w tej kwestii?
Przewodniczący Gildii Prawników odchrząknął. Dźwięk przypominał śmiertelny kaszel i formalnie biorąc nim był, gdyż pan Slant od kilkuset lat był zombi. Co prawda zapisy historyczne stwierdzały, że jedyna różnica, jaka pojawiła się od chwili śmierci, polegała na tym, że zaczął pracować też w czasie przerwy śniadaniowej.
– Istotnie – zgodził się i otworzył gruby tom. – Historia miasta Leshp i otaczających go ziem jest nieco mglista. Wiadomo jednak, że znajdowało się nad powierzchnią morza prawie tysiąc lat temu. Zapisy sugerują, że uznawane było za część imperium ankhmorporskiego...
– Jaka jest natura owych zapisów i czy wyjaśniają, kto zajmował się tym uznawaniem? – spytał Patrycjusz. Drzwi otworzyły się i wszedł Vimes. – Ach, to pan, komendancie. Proszę usiąść. Niech pan kontynuuje, panie Slant.
Zombi nie lubił, kiedy mu przerywano. Odchrząknął ponownie.
– Zapisy dotyczące zaginionej krainy pochodzą sprzed kilkuset lat, panie. I oczywiście są to nasze zapisy.
– Tylko nasze?
– Nie bardzo widzę, jakie jeszcze mogłyby mieć zastosowanie – odparł surowo pan Slant.
– Klatchiańskie, na przykład? – wtrącił Vimes siedzący po przeciwnej stronie stołu.
– Sir Samuelu, język klatchiański nie ma nawet słowa oznaczającego prawnika.
– Naprawdę? To szczęściarze.
– Uważamy – oznajmił Slant, odwracając nieco krzesło tak, by nie musiał patrzyć na Vimesa – że nowa ziemia należy do nas prawem Wspaniałego Królestwa, prawem Eksterytorialności, a co najważniejsze,Acquiris Quodcumque Rapis. Jak mnie poinformowano, tym razem to jeden z naszych rybaków pierwszy postawił na niej stopę.
– Słyszałem, że według Klatchian był to jeden z ich rybaków – zauważył Vetinari.
Przy końcu stołu Vimes bezgłośnie poruszał wargami. Zaraz, jak to będzie...Acquiris...
– „Dostajesz, co złapiesz”? – powiedział na głos.
– Nie uwierzymy im chyba na słowo – rzekł Slant, ostentacyjnie ignorując komendanta. – Proszę wybaczyć, panie, ale nie uwierzę, by dumne Ankh-Morpork słuchało poleceń bandy złodziei w ręcznikach na głowach.
– Nie, na honor! Najwyższy czas, żeby dać lekcję Rysiowi Klatchysiowi – odezwał się lord Selachii. – Pamiętacie tę zeszłoroczną historię z kapustą? Nie przyjęli ładunku z dziesięciu statków!
– A przecież wszyscy wiedzą, że robaki poprawiają smak – dokończył Vimes, jakby do siebie.
Patrycjusz rzucił mu uważne spojrzenie.
– Otóż to – zgodził się Selachii. – Dobre, uczciwe białko. A pamiętacie, jakie kłopoty miał kapitan Jenkins z transportem baraniny? Chcieli go zamknąć! W klatchiańskim więzieniu!
– To chyba niemożliwe! Mięso jest przecież najlepsze, kiedy zielenieje – rzekł Vimes.
– Zresztą smakowałoby tak samo pod tym całym curry – wtrącił Burleigh. – Byłem kiedyś na bankiecie w ich ambasadzie i wiecie, co mi kazali jeść? Owcze...
– Bardzo przepraszam, panowie. – Komendant wstał. – Muszę pilnie załatwić pewne sprawy.
Skinął głową Patrycjuszowi i szybko wyszedł. Zamknął za sobą drzwi i nabrał do płuc świeżego powietrza, choć w tej chwili z radością odetchnąłby głęboko nawet w garbarni.
Kapral Tyłeczek wstała i spojrzała na niego pytająco. Obok niej leżała gruchająca łagodnie skrzynka.
– Coś się dzieje. Biegnij... to znaczy poślij gołębia do Yardu – polecił Vimes.
– Tak?
– Od tej chwili odwołuję wszystkie przepustki, a wszystkich funkcjonariuszy, ale naprawdę wszystkich, chcę widzieć w Yardzie o... powiedzmy, o szóstej.
– Tak jest. Potrzebny będzie drugi gołąb, chyba że napiszę bardzo małymi literami.
Tyłeczek odeszła.
Vimes wyjrzał przez okno. Przed pałacem zawsze krążyli ludzie, ale dzisiaj był tam... właściwie nie tłum, raczej tylko więcej ludzi, niż się zwykle widziało. Kręcili się. Jakby na coś czekali.
Klatch!
Wszyscy wiedzą.
Poczciwy Detrytus miał rację. Człowiek niemal słyszał, jak spadają kamyki. To nie paru rybaków się pokłóciło, tu chodzi o całe wieki... czego? Coś jakby dwóch potężnych mężczyzn próbowało się zmieścić w małym pomieszczeniu; starają się być uprzejmi, aż pewnego dnia jeden z nich musi się przeciągnąć, a wkrótce potem obaj rozwalają meble.
Ale to przecież nie może się zdarzyć, prawda? Z tego, co słyszał, obecny szeryf jest władcą kompetentnym, zajętym głównie pacyfikacją awanturniczych rubieży swojego imperium. Wielkie nieba, przecież Klatchianie żyją w Ankh-Morpork! Są Klatchianie, którzy urodzili się w Ankh-Morpork! Człowiek widzi chłopaka, który na całej twarzy ma wypisane wielbłądy, a kiedy otworzy usta, okazuje się, że ma ankhijski akcent, tak ciężki, że skały mógłby kruszyć. Pewnie, opowiada się dowcipy o dziwacznym jedzeniu i cudzoziemcach, ale na pewno...
Niezbyt śmieszne dowcipy, jeśli się chwilę zastanowić.
Kiedy się słyszy wybuch, nie ma już czasu na zastanawianie się, jak długo skwierczał lont.
Wracał do Sali Szczurów, kiedy usłyszał podniesione głosy.
– Ponieważ, lordzie Selachii – tłumaczył Patrycjusz – to nie są już dawne czasy. Nie uznaje się za... uprzejmość wysyłanie okrętu, żeby, jak pan to określił, pokazać Rysiowi Klatchysiowi, że zbłądził. Przede wszystkim nie mamy już żadnych okrętów, od dnia kiedy czterysta lat temu zatonęła „Mary-Jane”. I czasy się zmieniły. Dzisiaj cały świat obserwuje. W dodatku, lordzie, nie możemy już powiedzieć „Na co się gapicie?” i podbić im oka. – Oparł się na krześle. – Jest Chimeria, Khanli, Efeb i Tsort. A ostatnio także Muntab. I Omnia. Część z nich to potężne narody, panowie. Wielu nie podoba się obecna, ekspansjonistyczna polityka Klatchu, ale nas także zbytnio nie lubią.
– A czemuż to? – zdziwił się lord Selachii.
– Cóż... Albowiem w naszej historii z tymi, których nie okupowaliśmy, prowadziliśmy zwykle wojny. A z jakichś powodów rzeź tysięcy ludzi na ogół tkwi w pamięci.
– Och, historia... To przeszłość.
– Dobre miejsce dla historii, przyznaję – zgodził się z powagą Patrycjusz.
– Chciałem powiedzieć: dlaczego nas teraz nie lubią? Czy jesteśmy im winni pieniądze?
– Nie. W większości przypadków to oni są nam winni. Co oczywiście stanowi o wiele lepszy powód dla braku sympatii.
– A co ze Sto Lat, Pseudopolis i innymi miastami? – zapytał lord Downey.
– Też nas specjalnie nie lubią.
– Czemu? Przecież łączy nas wspólne dziedzictwo! – obruszył się lord Selachii.
– Owszem, ale to wspólne dziedzictwo składa się głównie z wojen toczonych ze sobą nawzajem – przypomniał Vetinari. – Trudno oczekiwać mocnego wsparcia. To dość pechowa sytuacja, albowiem tak się składa, że nie mamy armii. Oczywiście, nie jestem specjalistą w dziedzinach militarnych, ale wydaje mi się, że w prowadzeniu wojny jest ona elementem kluczowym. – Rozejrzał się po zebranych. – Faktem jest, że Ankh-Morpork stanowczo się sprzeciwia utrzymywaniu stałej armii.
– Wszyscy wiemy, dlaczego ludzie nie ufają armii – stwierdził lord Downey. – Duża liczba uzbrojonych ludzi, którzy nie mają nic do roboty... Różne rzeczy przychodzą im do głowy.
Vimes zauważył, że wszystkie spojrzenia kierują się ku niemu.
– Coś podobnego – odezwał się z nieszczerym ożywieniem. – Czyżby była to aluzja do „Kamiennej Gęby” Vimesa, który poprowadził miejską milicję do buntu przeciwko tyranowi, by zaprowadzić jakiś rodzaj sprawiedliwości i swobody? Wydaje mi się, że tak! A czy był wtedy komendantem Straży Miejskiej? Wielkie nieba, rzeczywiście! Czy został powieszony, poćwiartowany i pochowany w pięciu grobach? I czy jest dalekim przodkiem obecnego komendanta? Coś takiego, tyle zbiegów okoliczności naraz, prawda? – Z jego głosu znikł ton maniakalnej wesołości, zastąpiony gniewnym warknięciem. – Zgadza się! A kiedy już mamy to za sobą, czy ktoś chciałby zgłosić jakąś rzeczową uwagę?
Nastąpiła ogólna zmiana pozycji i grupowe chrząkanie.
– Co z najemnikami? – zapytał Boggis.
– Kłopot z najemnikami polega na tym – odparł Patrycjusz – że trzeba im zapłacić, by zaczęli walkę. I jeśli nie ma się wyjątkowego szczęścia, w rezultacie trzeba im zapłacić jeszcze więcej, żeby jej zaprzestali...
Selachii uderzył pięścią w stół.
– Trudno! Będziemy walczyć sami! Za naszych bogów, honor i Ankh-Morpork!
– Może by się przydało – przyznał Vetinari. – Bo za pieniądze to raczej niemożliwe. Właśnie chciałem powiedzieć, że nie stać nas na najemników.
– Jak to możliwe? – zdumiał się lord Downey. – Czyż nie płacimy podatków?
– Ach... Domyślałem się, że ta kwestia zostanie podniesiona. – Vetinari uniósł rękę i na ten znak sekretarz wsunął mu w dłoń arkusz papieru. – Niech no znajdę... O, jest. Gildia Skrytobójców... Przychody brutto w zeszłym roku: 13 207 048 AM$. Podatki odprowadzone za zeszły rok: czterdzieści siedem dolarów, dwadzieścia dwa pensy i coś, co po zbadaniu okazało się hershebiańskim półdongiem, wartym jedną ósmą pensa.
– Wszystko całkowicie zgodnie z prawem! Gildia Księgowych...
– A właśnie, Gildia Księgowych. Przychody brutto 7 999 011 AM$. Odprowadzony podatek: zero. Ale tak, widzę, że złożyli wniosek o zwrot 200 000 AM$.
– A to, co otrzymaliśmy, chcę zaznaczyć, zawierało także hershebiańskiego półdonga.
– Co wychodzi, to wraca – wyjaśnił chłodno Patrycjusz. Rzucił papier na stół. – Zbieranie podatków, panowie, przypomina hodowlę krów. Chodzi o to, by uzyskać jak najwięcej mleka przy minimalnym muczeniu. Lękam się powiedzieć to wprost, ale ostatnio dostajemy wyłącznie „muu”.
– Czy sugeruje pan, że Ankh-Morpork jest w stanie bankructwa? – upewnił się Downey.
– Oczywiście. Lecz równocześnie pełne jest ludzi bogatych. Mam nadzieję, że swoje fortuny wydają na miecze.
– I pozwolił pan na tak powszechne unikanie podatków? – nie dowierzał Selachii.
– Ależ podatki nie są unikane. Nie są też omijane. Po prostu nie są płacone.
– Obrzydliwy stan rzeczy.
Patrycjusz zmarszczył brwi.
– Komendancie...
– Tak, sir?
– Zechce pan uprzejmie sformować zespół swoich najbardziej doświadczonych ludzi, porozumieć się z poborcami i odebrać zaległe podatki? Mój sekretarz przekaże panu listę największych dłużników.
– Tak jest, sir. A gdyby się opierali? – Vimes uśmiechnął się złośliwie.
– Ależ jak mogliby się opierać, komendancie? To przecież zgodna wola przywódców naszego społeczeństwa. – Wziął od sekretarza kolejny dokument. – Spójrzmy tylko... Na szczycie listy...
Lord Selachii zakaszlał nerwowo.
– Już o wiele za późno na takie nonsensy – oświadczył.
– Mleko się rozlało – zgodził się Downey.
– Martwe i pogrzebane – dodał Slant.
– Ja swoje zapłaciłem – rzucił Vimes.
– Podsumujmy zatem – rzekł Vetinari. – Nie sądzę, by ktokolwiek uważał, że dwa dorosłe narody powinny walczyć o kawałek skały. Nie chcemy walczyć, ale...
– Jeśli nas zmuszą, na bogów, honor i Ankh-Morpork, pokażemy tym... – zaczął lord Selachii.
– Nie mamy okrętów. Nie mamy ludzi. Pieniędzy też nie mamy. Nie ma kto w pierwszym szeregu podążyć na bój. Tym bardziej w następnych. Naturalnie, posiadamy sztukę dyplomacji. Zadziwiające, czego można dokonać właściwymi słowami.
– Niestety, właściwe słowa chętniej bywają słuchane, jeśli ma się również solidny kij – zauważył lord Downey.
Selachii uderzył w stół.
– Wcale nie musimy z nimi rozmawiać! Panowie, od nas zależy, czy im pokażemy, że nie mogą nami pomiatać. Musimy formować regimenty!
– Aha, prywatne armie? – mruknął Vimes. – Pod dowództwem kogoś, kogo jedyną kwalifikacją jest to, że może zapłacić za tysiąc śmiesznych hełmów?
Ktoś siedzący w połowie długości stołu pochylił się nagle. Aż do tej chwili Vimes sądził, że śpi, i kiedy lord Rust przemówił, rzeczywiście przypominało to ziewnięcie.
– Których kwalifikacje, panie Vimes, pochodzą z tysiąca lat wychowywania na przywódców – powiedział.
Ten „pan” zakłuł Vimesa w piersi. Wiedział, że jest panem Vimesem, zawsze będzie, prawdopodobnie jest wręcz schematem pana; ale prędzej go demony porwą, niż przestanie być sir Samuelem dla kogoś, kto „których” wymawiał jak „któłyh”.
– Ach, wychowanie – rzekł. – Przykro mi, tym nie dysponuję, jeśli ono właśnie jest wymagane, żeby posłać swoich ludzi na śmierć dla zwykłego...
– Proszę, panowie – przerwał mu Patrycjusz. Potrząsnął głową. – Unikajmy konfliktów, jeśli można. To w końcu narada wojenna. A co do formowania regimentów, oczywiście, jest to wasze odwieczne prawo. Wystawienie oddziałów zbrojnych w godzinie największej potrzeby należy wręcz do obowiązków dżentelmena. Historia jest po waszej stronie. Precedensy są oczywiste i nie mogę stanąć im wbrew. Muszę też dodać, że mnie na to nie stać.
– Pozwoli im pan bawić się w żołnierzy? – spytał Vimes.
– Ależ komendancie... – uśmiechnął się Burleigh. – Jako człowiek wojskowy musi pan...
Czasami ludzie ściągają na siebie uwagę krzykiem. Mogą próbować walnąć pięścią w stół czy nawet kogoś uderzyć. Ale Vimes osiągnął ten sam skutek, zamierając w bezruchu. Nie zrobił nic. Twarz mu skamieniała. Aż bił od niego chłód.
– Nie jestem wojskowym.
I wtedy Burleigh popełnił błąd, próbując uśmiechnąć się rozbrajająco.
– No cóż, komendancie, ten hełm, pancerz i cała reszta... W rezultacie wychodzi na to samo, prawda?
– Nie. Wcale nie.
– Panowie... – Vetinari położył dłonie płasko na blacie: znak, że narada dobiegła końca. – Mogę tylko powtórzyć, że jutro chcę przedyskutować sprawę z księciem Khufurahem...
– Słyszałem o nim wiele dobrego – przyznał lord Rust. – Surowy, ale sprawiedliwy. Można tylko podziwiać jego dokonania w tych zacofanych regionach. Niezwykle...
– Nie, lordzie Rust. Myśli pan o księciu Cadramie – sprostował Vetinari. – Khufurah to jego młodszy brat. Przybywa do nas jako specjalny wysłannik swojego brata.
– Jak to? On? Ten człowiek to utracjusz! Oszust! Kłamca! Mówią, że bierze ła...
– Dziękuję za tę dyplomatyczną pomoc, lordzie Rust – przerwał mu Patrycjusz. – Musimy godzić się z faktami. Zawsze istnieje metoda. Nasze kraje mają wiele wspólnych interesów. I naturalnie fakt, że Cadram wysyła własnego brata, by rozwiązać problem, wiele mówi o powadze, z jaką traktuje tę kwestię. To ukłon w stronę społeczności międzynarodowej.
– Przyjeżdża klatchiańska gruba ryba? – zdumiał się Vimes. – Nikt mnie nie uprzedził!
– Choć może się to wydać dziwne, sir Samuelu, od czasu do czasu potrafię rządzić tym miastem nawet kilka minut bez przerwy, nie szukając pańskiej rady ani przewodnictwa.
– Chodzi mi o to, że panują antyklatchiańskie nastroje...
– Paskudna sytuacja – szepnął lord Rust do pana Boggisa tym specjalnym arystokratycznym szeptem, który jest słyszalny aż po krokwie dachu. – To obraza, przysyłać go tutaj.
– Jestem pewien, Vimes, że dopilnuje pan, by można bezpiecznie chodzić po ulicach – rzekł ostrym tonem Patrycjusz. – Wiem, że szczyci się pan takimi osiągnięciami. Oficjalnie książę przybywa tu, ponieważ magowie zaprosili go na tę swoją wielką ceremonię. Mają mu dać doktorat honorowy czy coś w tym rodzaju. A potem idą z nim na jeden z tych swoich obiadów. Lubię negocjować z ludźmi po tym, jak grono profesorskie Niewidocznego Uniwersytetu gościło ich na obiedzie. Mało się wtedy poruszają i zgadzają się praktycznie na wszystko, jeśli tylko uznają, że pojawi się szansa zdobycia proszku na zgagę i szklaneczki wody. A teraz, panowie... zechcecie mi wybaczyć...
Lordowie i liderzy gildii wyszli pojedynczo i dwójkami, rozmawiając cicho po drodze.
Patrycjusz ułożył swoje papiery, przesuwając szczupłym palcem wzdłuż każdej z czterech krawędzi pliku, po czym uniósł wzrok.
– Mam wrażenie, że rzuca pan cień, komendancie.
– Chyba nie pozwoli im pan naprawdę formować regimentów, co?
– Wie pan, Vimes, absolutnie żadne prawo tego nie zakazuje. A przynajmniej będą mieli jakieś zajęcie. Oficjalnie każdy dżentelmen ma takie prawo. Więcej nawet, o ile wiem, jest zobowiązany wystawić własny oddział, gdy miasto tego potrzebuje. I oczywiście każdy obywatel ma prawo nosić broń. Proszę o tym pamiętać.
– Noszenie broni to jedna sprawa, ale wymachiwanie nią i zabawa w żołnierzy to całkiem coś innego. – Vimes pochylił się, opierając pięści o blat. – Nie mogę się pozbyć myśli, że gdzieś w Klatchu banda idiotów robi dokładnie to samo. Tłumaczą szeryfowi: „Czas już policzyć się z tymi demonami w Ankh-Morpork, offendi”. A kiedy wielu ludzi biega dookoła z bronią i wygaduje głupoty o wojnie, zdarzają się wypadki. Był pan kiedyś w gospodzie, gdzie wszyscy są uzbrojeni? Och, na początku są dość grzeczni, przyznaję. Ale w końcu jakiś tuman napije się z cudzego kufla albo przez pomyłkę weźmie cudzą resztę, a pięć minut później trzeba wybierać nosy z orzeszków...
Patrycjusz spojrzał na zaciśnięte pięści Vimesa i wpatrywał się w nie nieruchomo, aż Vimes cofnął ręce.
– Vimes, będzie pan jutro na tym uniwersyteckim Convivium. Posłałem panu notkę na ten temat.
– Nie do... – W umyśle Vimesa pojawiła się zdradziecka wizja stosów nieprzeczytanych dokumentów na biurku. – Aha – rzekł.
– Komendant Straży Miejskiej prowadzi procesję w pełnym galowym mundurze. To pradawny zwyczaj.
– Ja? Mam iść przed wszystkimi?
– Tak właśnie. To bardzo... obywatelskie. Demonstruje przyjazny układ między uniwersytetem a władzami miasta, który to układ, jeśli mogę ocenić, stwierdza, że oni obiecują zrobić wszystko, o co poprosimy, pod warunkiem że my obiecujemy o nic ich nie prosić. Zresztą to pański obowiązek. Tak nakazuje tradycja. A lady Sybil zgodziła się dopilnować, żeby zjawił się pan z twarzą jasną, promienną i pogodną.
Vimes odetchnął głęboko.
– Prosił pan moją żonę?
– Oczywiście. Jest z pana bardzo dumna. Wierzy, że jest pan zdolny do wielkich czynów, Vimes. Ma pan w niej silne wsparcie.
– Ale ja... To znaczy, ja... Tak...
– Doskonale. Aha, Vimes, jeszcze coś. Zawarłem umowę ze skrytobójcami i złodziejami, ale żeby zabezpieczyć się ze wszystkich stron... Wyświadczy mi pan przysługę, jeśli dopilnuje pan, żeby nikt nie rzucał w księcia jajkami ani niczym podobnym. Takie zdarzenia zawsze irytują...
Przeciwnicy obserwowali się czujnie. Byli starymi wrogami. Wiele już razy próbowali swych sił, poznali smak klęski i zwycięstwa, często stawali na ubitej ziemi. Tym razem na pewno się nie cofną.
Pobielały kostki palców. Buty niecierpliwie drapały ziemię.
Kapitan Marchewa raz czy dwa odbił piłkę.
– Dobra, chłopcy, spróbujemy znowu. Ale tym razem bez brutalnych zagrań. William, co jesz?
Przemyślny Szturchacz się skrzywił. Nikt nie znał jego imienia. Dzieciaki, z którymi dorastał, nie miały pojęcia, jak ma na imię. Jego własna matka, gdyby kiedyś odkrył, kim jest, nie wiedziałaby, jakie imię nosi jej syn. Ale Marchewa jakoś to odkrył. Gdyby ktokolwiek inny nazwał go Williamem, musiałby zaraz szukać własnego ucha. We własnym gardle.
– Żuję gumę, pszepana.
– A przyniosłeś dla wszystkich?
– Nie, pszepana.
– Więc odłóż ją na bok. Zuch. A teraz... Gavin, co ty tam masz w rękawie?
Chłopak zwany Gavem Śmieciarzem nie próbował nawet zaprzeczać.
– Nóż, panie Marchewa.
– I założę się, że wystarczy go dla wszystkich, co?
– Zgadza się, pszepana. – Śmieciarz wyszczerzył zęby. Miał dziesięć lat.
– No już, odłóż go na stos, tam gdzie pozostali...
Funkcjonariusz Shoe patrzył ze zgrozą zza muru. W szerokim zaułku zebrało się około pięćdziesięciu chłopców. Średnia wieku w latach: około jedenastu. Średnia wieku w cynizmie i złośliwym okrucieństwie: około stu sześćdziesięciu trzech. Wprawdzie w ankhmorporskim futbolu zwykle nie ma bramek w normalnym sensie, jednak tutaj ustawiono dwie, po obu końcach zaułka. Użyto uświęconej tradycją metody układania stosu przedmiotów w miejscach, gdzie powinny być słupki.
Dwa stosy: jeden noży, drugi tępych narzędzi.
Pośrodku grupy chłopców, którzy nosili barwy co paskudniejszych gangów ulicznych, kapitan Marchewa odbijał o ziemię napompowany świński pęcherz.
Funkcjonariusz Shoe zastanowił się, czy nie powinien iść po pomoc, ale wydawało się, że Marchewa nie czuje się zagrożony.
– Ehm, kapitanie... – spróbował.
– O, witaj, Reg. Właśnie mamy tu przyjacielski mecz piłki nożnej. To jest funkcjonariusz Shoe, chłopcy.
Pięćdziesiąt par oczu powiedziało: Zapamiętamy twoją gębę, glino.
Reg wysunął się zza muru i oczy zauważyły strzałę, która przebiła mu półpancerz i wystawała na kilka cali z pleców.
– Mamy drobne kłopoty, sir – zameldował Reg. – Pomyślałem, że lepiej pana sprowadzę. Wzięli zakładnika...
– Dobrze, już biegnę. W porządku, chłopaki, bardzo przepraszam. Zagrajcie sami, dobra? Mam nadzieję, że zobaczymy się we wtorek. Pośpiewamy trochę i upieczemy kiełbaski.
– Tak, pszepana – zapewnił Przemyślny Szturchacz.
– A kapral Angua postara się was nauczyć zewu ogniskowego.
– Jasne. Pewno – rzekł Śmieciarz.
– A co robimy, zanim się rozstaniemy? – zapytał Marchewa znacząco.
Doborowe grupy Skatów i Irocków z zawstydzeniem spoglądały na siebie nawzajem. Zwykle nie lękali się niczego – okazanie strachu w dowolnych okolicznościach groziło wykluczeniem. Ale kiedy w rozmaity sposób ustalali klanowe reguły, nikt nawet nie pomyślał, że pojawi się ktoś taki jak Marchewa.
Rzucając spode łba spojrzenia „Pozabijamy was, jeśli komuś o tym powiecie”, unieśli palce wskazujące obu dłoni na wysokość uszu i krzyknęli chórem:
– Czuj, czuj, czuj!
– Czaj, czaj, czaj! – odpowiedział z satysfakcją Marchewa. – W porządku. Reg, idziemy.
– Jak pan to robi, kapitanie? – zapytał funkcjonariusz Shoe, kiedy oddalali się szybkim krokiem.
– Och, trzeba tylko podnieść oba palce, o tak... – wyjaśnił Marchewa. – Ale będę zobowiązany, jeśli nie będziecie o tym mówić, bo to powinien być tajny...
– Przecież to chuligani, kapitanie! Młodociani mordercy! Rabusie!
– No, są trochę krnąbrni, ale w gruncie rzeczy to mili chłopcy. Trzeba tylko poświęcić trochę czasu, żeby zrozumieć...
– Słyszałem, że nikomu nie dają dość czasu na rozumienie! Czy pan Vimes wie, co pan tu robi?
– Owszem, tak jakby. Powiedziałem, że chciałbym założyć klub dla chłopców z ulicy, a on na to, że proszę bardzo, pod warunkiem że zabiorę ich na biwak na krawędź jakiejś naprawdę głębokiej przepaści przy silnym wietrze. Ale on zawsze tak mówi. Na pewno nie chcielibyśmy, żeby nagle się zmienił. Do rzeczy. Gdzie są ci zakładnicy?
– U Vortina, kapitanie. Ale to... no, to coś gorszego...
Za nimi Skaci i Irockowie spoglądali na siebie czujnie. Potem zabrali swoją broń i wycofali się ostrożnie. Nie o to chodzi, że nie chcemy walczyć, mówiła ich postawa. Po prostu mamy w tej chwili ważniejsze sprawy do załatwienia, dlatego pójdziemy sobie stąd i sprawdzimy, co to za sprawy.
Jak rzadko kiedy w dokach, nie słychać było krzyków i ogólnego gwaru. Ludzie byli zbyt zajęci myśleniem o pieniądzach.
Sierżant Colon i kapral Nobbs stali oparci o pryzmę drewna i obserwowali, jak ktoś bardzo starannie maluje na dziobie kutra nazwę „Chluba Ankh-Morpork”. W pewnym momencie musi sobie uświadomić, że opuścił pierwsze „h”, więc spokojnie czekali na tę prostą rozrywkę.
– Był pan kiedy na morzu, sierżancie? – zapytał Nobby.
– Ha! Nigdy w życiu! – zapewnił sierżant. – Nie bawi mnie chłostanie bałwanów, mój chłopcze.
– Ja też nie. Nigdy nie wychłostałem żadnego bałwana. Przez całe życie nie wychłostałem bałwana.
– Otóż to.
– Zawsze miałem czyste konto pod tym względem.
– Pewnie w ogóle nie wiesz, co to znaczy chłostać bałwany?
– Nie, sierżancie.
– To znaczy wyruszać na morze. Morzu w ogóle nie można ufać. Kiedy byłem jeszcze mały, miałem książeczkę o chłopczyku, który się zmienił w syrenę, rozumiesz, i mieszkał na dnie morza...
– ...bałwan...
– No i tam były takie miłe gadające ryby, różowe muszle i różne takie, a potem pojechaliśmy na wakacje do Quirmu i zobaczyłem morze, i pomyślałem: no to jest. I gdyby mama nie była szybka, to nie wiem, jak by się to skończyło. Rozumiesz, ten dzieciak z książeczki mógł oddychać pod wodą, więc niby skąd miałem wiedzieć? Wszystko, co piszą o morzu, to same kłamstwa. Tam jest tylko muł z homarami w środku.
– Wujek mojej mamy był marynarzem – przypomniał sobie Nobby. – Ale po wielkiej zarazie go zwinęli. Banda farmerów go upiła i rano obudził się przykuty do pługa.
Stali chwilę w milczeniu.
– Wygląda na to, że będzie walka, sierżancie – odezwał się Nobby, kiedy malarz bardzo starannie zaczął „k”.
– Długo nie potrwa. Banda tchórzy, ci Klatchianie. Jak tylko posmakują zimnej stali, zaraz uciekają po piasku.
Sierżant Colon odebrał rozległe wykształcenie. Ukończył Szkołę „Mój Tato Zawsze Powtarzał”, College „To Przecież Rozsądne”, a obecnie był studentem podyplomowym Uniwersytetu „Co Mi Powiedział Jeden Facet w Pubie”.
– Czyli nie powinno być żadnych kłopotów, nie? – upewnił się Nobby.
– I oczywiście nie są tego samego koloru co my – oznajmił Colon. – No... przynajmniej nie tego co ja – dodał, uwzględniając rozmaite odcienie kaprala Nobbsa. Prawdopodobnie nie istniał żywy człowiek, który byłby tego samego koloru co kapral Nobbs.
– Funkcjonariusz Wizytuj jest dość brązowy – zauważył Nobby. – I nigdy nie widziałem, żeby uciekał. Jeśli tylko jest okazja, żeby wręczyć komuś pamflet religijny, stary Kocioł nie odpuści. Jak terier.
– Tak, ale Omnianie są podobni do nas. Trochę dziwni, lecz w zasadzie całkiem tacy sami. Nie. Sposób, żeby poznać Klatchianina, to przypilnować, czy nie używa masy słów zaczynających się na „al”. Jasne? Bo to ich zawsze zdradza. To oni wynaleźli wszystkie słowa zaczynające się od „al”. Po tym poznajesz, że to Klatchianie. Jak al-kohol. Rozumiesz?
– Wynaleźli piwo?
– Tak.
– Sprytne.
– To wcale nie spryt – odparł Colon, zbyt późno sobie uświadamiając, że popełnił błąd taktyczny. – Raczej szczęście, moim zdaniem.
– I co jeszcze zrobili?
– No, jest też... – Colon wysilił pamięć. – Jest al-gebra. Takie niby sumy, ale z literami. Dla... dla ludzi, którzy nie mają dość rozumu na liczby.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Więcej – ciągnął sierżant, nieco bardziej asertywny, gdyż zobaczył przed sobą wyraźny szlak. – Słyszałem, jak jeden mag na uniwersytecie mówił, że Klatchianie nic nie wynaleźli. Ściślej, to wynaleźli nic, ale to na jedno wychodzi. To był ich wielki wkład w rozwój matematyki. Tak mówił. „Co?”, spytałem, a on na to, że wprowadzili zero.
– Nie wydaje mi się to strasznie mądre – uznał Nobby. – Każdy może wynaleźć nic. Ja sam nic nie wynalazłem... bo to na jedno wychodzi.
– No właśnie. Powiadam mu: ludzie, którzy wynaleźli liczby, takie jak cztery albo... albo...
– ...siedem...
– ...właśnie, to oni byli geniuszami. Nic nie wymaga wynajdowania. Jest i tyle. Pewnie zwyczajnie je znaleźli.
– To przez tę całą pustynię – zasugerował Nobby.
– Zgadza się! Słuszna uwaga! Pustynia. Która, jak wszyscy wiedzą, to w zasadzie nic. Nic jest dla nich surowcem naturalnym. To rozsądne. My za to jesteśmy bardziej cywilizowani, rozumiesz, i mamy więcej rzeczy do liczenia, więc wynaleźliśmy liczby. To jakby... Wiesz, mówią, że Klatchianie wynaleźli astronomię...
– Al-tronomię – poprawił usłużnie Nobby.
– Nie, nie... myślę, że w tym czasie odkryli już asy. Pewnie nam je zwinęli. W każdym razie musieli wymyślić astronomię, bo nie mają się na co gapić. Tylko na niebo. Każdy może popatrzeć na gwiazdy i nadać im imiona, więc trochę naciągane jest nazywanie tego „wynalezieniem”. My tam nie biegamy w kółko i nie powtarzamy, że coś wynaleźliśmy tylko dlatego, żeśmy się na to popatrzyli.
– Słyszałem, że mają kupę dziwnych bogów – oświadczył Nobby.
– Tak. I obłąkanych kapłanów – zgodził się Colon. – Połowa z pianą na ustach. Wierzą w najróżniejsze bezsensowne rzeczy.
Przez chwilę w milczeniu obserwowali malarza. Colon obawiał się pytania, które w końcu musiało paść.
– No to czym właściwie różnią się od naszych? – spytał Nobby. – W końcu niektórzy kapłani u nas są...
– Mam nadzieję, że nie jesteś niepatriotyczny – przerwał mu surowo Colon.
– Nie, jasne, że nie. Tylko pytałem. Przecież rozumiem, czemu są o wiele gorsi od naszych, bo przecież są zagraniczni i w ogóle.
– I oczywiście wszyscy są prawdziwymi szaleńcami w bitwie – dodał Colon. – Wściekłe dranie z tymi swoimi krzywymi mieczami.
– Znaczy się... wściekle atakują, a jednocześnie tchórzliwie uciekają, jak tylko pokosztują zimnej stali? – upewnił się Nobby, który czasami przejawiał zdradziecko dobrą pamięć do szczegółów.
– Nie można im wierzyć, to chciałem powiedzieć. I jeszcze odbija im się po jedzeniu.
– No... to tak jak panu, sierżancie.
– Tak, Nobby, ale ja nie udaję, że to grzecznie.
– Naprawdę dobrze, że jest pan tutaj, żeby wytłumaczyć różne rzeczy, sierżancie – zapewnił Nobby. – Niesamowite, ile pan wie.
– Sam siebie czasem zaskakuję – odparł skromnie Colon.
Malarz przy kutrze cofnął się, by podziwiać swe dzieło. Usłyszeli głęboki jęk i obaj z satysfakcją pokiwali głowami.
Negocjacje z przestępcami, którzy wzięli zakładników, zawsze są trudne. Marchewa wiedział to dobrze. Pośpiech nie był tu wskazany. Niech druga strona zacznie mówić, kiedy już będzie gotowa.
Dlatego – by zabić jakoś czas – siedział teraz za przewróconym wózkiem, którego użyli jako osłony przed lecącymi z rzadka przypadkowymi strzałami, i pisał list do domu. Czynność ta wiązała się z częstym marszczeniem czoła, gryzieniem ołówka oraz tym, co komendant Vimes nazywał balistycznym podejściem do ortografii i interpunkcji.
Kochani mamo i tato!
Mam nadzieję że ten list zastanie was w dobrym zdrowiu, jak i ja jestem. Dziękuję za dużą paczkę chleba krasnoludów. Podzieliłem ją z innymi krasnoludami ze Straży i mówią, że nawet lepszy niż ten od Staloskurki („Chleb na ostro”) i nic nie pszebije w smaku kutego w domu bochenka czyli, dobra robota mamo.
Dobrze się wszystko układa z Wilczym Stadem co wam o nim opowiadałem ale kom. Vimes nie jest zadowolony mówiłem mu że to w głębi serca dobre chłopaki i dobrze im zrobi jak poznają życie w Nautrze i na Pustkowiach a on powiedział że już poznali ale, dał mi 5 dolarów na piłkę co pokazuje że tak naprawdę, mu zależy.
W Straży widzi się nowe tważe i dobrze z powodu tych kłopotów z Klatchem wszystko Groźnie wygląda, czuję że to Sza pszed Burzą nie ma co.
Muszę jusz kończyć bo jacyś złodzieje się włamali do Składu Diamentów Vortina i wzięli na zakładnika kapral Anguę. Obawiam się że nastąpi, straszliwy rozlew krwi zatem
Pozostaję
Waszym kochającym synem
Marchewa Żelaznywładsson (kapitan).
Ps. Jutro napiszę znowu.
Marchewa starannie złożył list i wsunął go pod pancerz.
– Myślę, że mieli dość czasu, by przemyśleć nasze sugestie. Co jest następne na liście?
Funkcjonariusz Shoe przejrzał gruby plik przybrudzonych kartek i wyciągnął kolejną.
– No, doszliśmy już do wykroczeń polegających na wykradaniu miedziaków ślepym żebrakom – powiedział. – A nie, tutaj jest coś lepszego...
Marchewa wziął od niego kartkę, a w drugą rękę ujął megafon. Potem ostrożnie wysunął głowę ponad krawędź wózka.
– Witam znowu! – powiedział wesoło. – Znaleźliśmy jeszcze coś. Kradzież biżuterii z...
– Tak! Tak! My to zrobiliśmy! – wykrzyknął głos z budynku.
– Naprawdę? Przecież jeszcze nie powiedziałem, kiedy to było...
– Nie szkodzi, to my! Czy teraz możemy już wyjść?
W tle słów rozbrzmiewał inny dźwięk. Przypominał cichy, nieustający warkot.
– Myślę, że powinniście wiedzieć, co ukradliście – oświadczył Marchewa.
– Eee... pierścienie? Złote pierścienie?
– Przykro mi, nie ma ani słowa o pierścieniach.
– Perłowy naszyjnik? Tak, to był...
– Cieplej, ale nie.
– Kolczyki?
– Ooo, jesteście blisko – zachęcił rozmówcę Marchewa.
– Korona, prawda? Albo diadem?
Marchewa pochylił się do Rega Shoe.
– Tutaj jest napisane, że tiara, Reg. Możemy im... – Wyprostował się. – Jesteśmy skłonni uznać diadem. Brawo!
Raz jeszcze obejrzał się na Shoe.
– To na pewno w porządku, Reg? Żaden przymus, prawda?
– Wykluczone, kapitanie. Przecież to oni się włamali, oni wzięli zakładnika...
– Chyba masz rację...
– Błagam! Nie! Dobry piesek! Leżeć!
– To chyba byłoby wszystko, kapitanie. – Reg Shoe wyjrzał zza wózka. – Przyznali się do wszystkiego oprócz sprawy kieszonkowca z Rajd Parku...
– To my! – krzyknął ktoś.
– ...a to była kobieta...
– To my! – Tym razem głos był bardziej piskliwy. – Czy możemy wyjść? Proszę!
Marchewa wstał i uniósł megafon.
– Gdyby panowie zechcieli wyjść z rękami w górze...
– Chyba żartujesz... – jęknął ktoś do wtóru kolejnego warknięcia.
– A przynajmniej z rękami tak, żebym je widział.
– Jasna sprawa, szefie!
Czterech mężczyzn chwiejnym krokiem wyszło na ulicę. Poszarpane ubrania trzepotały na wietrze. Kiedy Marchewa ruszył w ich stronę, przywódca oskarżycielsko wskazał palcem drzwi.
– Właściciel tego lokalu powinien być ukarany! – zawołał. – Jak można trzymać takie dzikie zwierzę w skarbcu? To skandal! Włamaliśmy się absolutnie spokojnie, a to nas zaatakowało! Bez żadnego powodu!
– Strzeliliście do obecnego tu funkcjonariusza Shoe – przypomniał Marchewa.
– Tak żeby chybić! Na postrach!
Funkcjonariusz Shoe wskazał sterczącą z półpancerza strzałę.
– Całkiem z przodu! – poskarżył się. – Trzeba będzie spawać, a musimy sami płacić za naprawy zbroi. I zawsze już zostanie ślad, widzicie, choćby nie wiem co.
Ich przerażony wzrok wędrował od śladów szycia na szyi do rąk. Zaczynali sobie uświadamiać, że choć przedstawiciele ludzkiej rasy pojawiali się w rozmaitych kolorach, bardzo niewielu żyjących miało skórę szarą z odcieniem zieleni.
– Zaraz! Ty jesteś zombi!
– Jasne, kopcie człowieka tylko dlatego, że jest martwy – rzucił ostro funkcjonariusz Shoe.
– Wzięliście kapral Anguę jako zakładniczkę. Damę – powiedział Marchewa tym samym spokojnym głosem. Bardzo grzecznym tonem. Ale ów ton sugerował, że gdzieś tam pali się lont i nierozsądnie byłoby czekać, aż płomień dotrze do beczki.
– No... tak jakby... ale musiała uciec, kiedy pojawił się ten potwór...
– Czyli ją tam zostawiliście? – zapytał Marchewa, wciąż bardzo spokojny.
Mężczyźni padli na kolana. Ich przywódca błagalnie wyciągnął rękę.
– Proszę! Jesteśmy zwykłymi złodziejami i rabusiami! Nie jesteśmy złymi ludźmi!
Marchewa skinął funkcjonariuszowi Shoe.
– Zabierzcie ich do Yardu.
– Tak jest! – Reg spoglądał wrogo na więźniów. Załadował kuszę. – Przez was jestem dziesięć dolarów do tyłu. Więc lepiej nie próbujcie uciekać.
– Nie, proszę pana. My nie z tych...
Marchewa zanurzył się w półmroku wnętrza budynku. Przerażone twarze wyglądały zza drzwi w korytarzu. Uśmiechnął się do nich uspokajająco i pomaszerował do skarbca.
Kapral Angua poprawiała mundur.
– Zanim jeszcze zaczniesz: nikogo nie ugryzłam – powiedziała, gdy stanął w drzwiach. – Nawet zadrapań. Szarpałam ich tylko za spodnie. A nie był to różany ogród, chcę zaznaczyć.
Handlarz diamentów spoglądał na niego zdumiony.
– Przecież mieli zakładnika...
– Zrozumieli, że błądzą – odparł kapitan.
– I... i słyszałem jakieś warczenie... Brzmiało jak wilcze...
– A tak... Wie pan, kiedy złodzieje się pokłócą...
Nie było to żadne wyjaśnienie, ale ponieważ ton głosu sugerował, że jest, pan Vortin wierzył w nie jeszcze całe pięć minut po wyjściu Marchewy z Anguą.
– Przyjemnie się zaczął ten dzień – stwierdził Marchewa.
– Dziękuję ci. Nie, nic mi się nie stało – odparła Angua.
– Człowiek ma takie uczucie, że warto się starać.
– Tylko włosy mam potargane i następną koszulę do wyrzucenia.
– Dobra robota.
– Czasami mogłabym podejrzewać, że w ogóle nie słuchasz, co do ciebie mówię – oświadczyła Angua.
– Miło mi to słyszeć – zapewnił Marchewa.
Cała straż zjawiła się na komendzie. Vimes spoglądał na morze twarzy.
O bogowie, myślał. Ilu już mamy? Parę lat temu można było wszystkich strażników policzyć na palcach ręki ślepego rzeźnika, a dzisiaj...
Jeszcze więcej ich wchodzi!
Pochylił się do kapitana Marchewy.
– Kim są ci wszyscy ludzie?
– To strażnicy, sir. Sam ich pan przyjął.
– Naprawdę? Przecież niektórych nawet nie widziałem!
– Podpisał pan dokumenty, sir. I co miesiąc podpisuje pan listę wypłat... w końcu.
W głosie zabrzmiała delikatna krytyka. Podejście Vimesa do papierów polegało na tym, żeby niczego nie dotykać, dopóki ktoś nie krzyczy, a wtedy przynajmniej ma kogoś do pomocy przy układaniu tych stosów.
– Ale jak wstąpili do straży?
– W zwykły sposób, sir. Zaprzysiągłem ich, wydałem każdemu hełm...
– Zaraz! Przecież to Reg Shoe! Zombi! Stale rozpada się na kawałki!
– To ważna osoba w społeczności nieumarłych, sir – wyjaśnił Marchewa.
– Jakim cudem znalazł się w straży?
– Przyszedł w zeszłym tygodniu złożyć skargę na strażników, którzy podobno prześladują jakieś strachy. Był bardzo, hm... wzburzony. Przekonałem go, że straży niezbędny jest ktoś z odpowiednim doświadczeniem, więc wstąpił.
– I skargi się skończyły?
– Dostajemy dwa razy więcej, sir. Wszystkie od nieumarłych, sir, i wszystkie dotyczą pana Shoe. Zabawne.
Vimes spojrzał na kapitana z ukosa.
– Bardzo go to rani, sir – dodał Marchewa. – Mówi, że przekonał się, iż nieumarli zwyczajnie nie rozumieją trudności pracy policyjnej w multiżyciowym społeczeństwie.
Na bogów, pomyślał Vimes, tak właśnie ja bym postąpił. Ale zrobiłbym to, bo nie jestem miłą osobą. Marchewa jest miły, praktycznie dostaje za to medale, z pewnością by nie...
I wiedział, że nigdy się nie dowie. Gdzieś za niewinnym spojrzeniem Marchewy kryły się żelazne drzwi.
– Ty go wciągnąłeś, prawda?
– Nie, sir. To pan, sir. Pan podpisał rozkaz jego przyjęcia, wydania ekwipunku i jego przydział.
Vimes znowu zobaczył wizję zbyt wielu w pośpiechu podpisywanych dokumentów. Ale przecież musiał je podpisać, i naprawdę potrzebowali ludzi. Po prostu to raczej on sam powinien...
– Każdy od stopnia sierżanta ma prawo przyjmować ochotników do Straży Miejskiej, sir – przypomniał Marchewa, jakby czytał mu w myślach. – To Zasady Ogólne. Strona dwudziesta druga, sir. Tuż pod plamą z herbaty.
– A ty przyjąłeś... ilu?
– Och, jednego czy dwóch. Wciąż brakuje nam rąk do pracy, sir.
– Mamy Rega. Ręce stale mu odpadają.
– Czy przemówi pan do ludzi, sir?
Vimes przyjrzał się zebranym... no, rzeszy. Nie było na to innego określenia. A właściwie było wiele, ale żadne nie oddawało im sprawiedliwości.
Duzi, niscy, grubi, trolle wciąż porośnięte mchem, brodate krasnoludy, groźna gliniana postać funkcjonariusza Dorfla, golema, nieumarli... Nawet w tej chwili nie był pewien, czy powinien do nich zaliczać kapral Anguę, inteligentną dziewczynę i bardzo pożytecznego wilka, kiedy było to potrzebne. Bezdomni i zagubieni, powiedział kiedyś Colon. Bezdomni i diablo zagubieni, bo normalni ludzie nie zostaliby glinami.
Formalnie wszyscy byli umundurowani, tyle że w większości nie nosili takich samych mundurów jak ktokolwiek inny. Każdego z nich posłano po prostu do zbrojowni, żeby wybrał sobie to, co pasuje. W rezultacie przypominali ruchomą wystawę historyczną Śmieszne Hełmy przez Wieki.
– Ehm... Panie i panowie...
– Proszę o ciszę! – huknął Marchewa. – Słuchać komendanta Vimesa!
Vimes dostrzegł spojrzenie Angui, która stała oparta o ścianę. Bezradnie przewróciła oczami.
– Tak, tak. Dziękuję, kapitanie – wymamrotał. Zwrócił się do zgromadzonej przed nim mieszaniny najlepszych ludzi w Ankh-Morpork. Wytrzeszczył oczy. A potem zamknął usta, z wyjątkiem jednego kącika. I wymruczał tym kącikiem: – Co to jest ten mały wzgórek na głowie funkcjonariusza Flinta?
– To Buggy Swires, funkcjonariusz w okresie próbnym. Lubi mieć dobry widok.
– Jest gnomem!
– Świetna obserwacja, sir.
– Jeszcze jeden z twoich?
– Z naszych, sir. – Marchewa znów użył tonu wyrzutu. – Tak jest, sir. Od zeszłego tygodnia przydzielony do komisariatu na Flaku, sir.
– O bogowie... – szepnął Vimes.
Buggy Swires zauważył, że komendant mu się przygląda, i zasalutował. Miał pięć cali wzrostu.
Vimes odzyskał równowagę psychiczną. Wysocy, grubi i chudsi... bezdomni i zagubieni, wszyscy.
– Nie zatrzymam was długo – powiedział. – Znacie mnie... No, większość z was mnie zna – dodał, zerkając z ukosa na Marchewę. – Nie lubię przemawiać. Ale z pewnością zauważyliście, jak ta historia z Leshpem wzburzyła ludzi. Słyszy się wiele rozmów o wojnie. No więc wojna to nie nasza sprawa. Wojna to sprawa żołnierzy. Naszą sprawą, jak mi się wydaje, jest utrzymywanie spokoju. Coś wam pokażę...
Cofnął się i zamaszystym gestem sięgnął po coś z kieszeni. Przynajmniej taki miał zamiar. Rozległ się odgłos prutego materiału, gdy jakiś przedmiot przestał być wplątany w podszewkę.
– A niech to... Aha...
Zademonstrował lśniącą laskę z czarnego drewna. Miała na końcu dużą srebrną gałkę. Strażnicy wyciągnęli szyje, by lepiej widzieć.
– Ten... no... ten... – zająknął się Vimes. – Ten staruszek przyniósł to z pałacu kilka tygodni temu. I oddał mi. Miała karteczkę „Regalia komend. Straży Miejskiej, Miasto Ankh-Morporke”. Wiecie, w pałacu nigdy niczego nie wyrzucają.
Machnął laską. Była zaskakująco ciężka.
– Ma herb na gałce, widzicie?
Trzydziestu strażników usiłowało coś dostrzec.
– Pomyślałem wtedy... pomyślałem: na miłość bogów, mam nosić coś takiego? A potem zastanowiłem się i pomyślałem: nie, dobrze, przynajmniej raz ktoś zrozumiał, na czym to polega. To nawet nie jest broń, to przedmiot. Nie należy tego używać, należy to mieć. O to właśnie chodzi. To samo dotyczy mundurów. Widzicie, mundur żołnierza ma go uczynić elementem tłumu innych, w takich samych mundurach, ale mundur gliniarza powinien...
Vimes urwał. Zdumione spojrzenia przed nim mówiły wyraźnie, że buduje domek z kart, mając za mało kart u podstawy.
Odchrząknął.
– W każdym razie – podjął tonem sugerującym wszystkim, że powinni zapomnieć o poprzednich dwudziestu sekundach – nasza praca to nie dopuszczać do walk między ludźmi. Wiele dzieje się na ulicach. Pewnie słyszeliście, że znowu mają formować prywatne regimenty. No cóż, jeśli chcą, mają prawo rekrutować żołnierzy. Ale nie pozwolimy na żadne rozruchy. Panują dość paskudne nastroje. Nie wiem, co może się zdarzyć, ale jeśli się zdarzy, musimy być na miejscu. – Rozejrzał się po sali. – I jeszcze coś. Jutro przybywa nowy klatchiański poseł czy kto tam jeszcze. Nie wydaje mi się, żeby Gildia Skrytobójców coś zaplanowała, ale jeszcze dziś wieczorem sprawdzimy całą trasę, którą przejdzie procesja magów. Sympatyczna robótka dla nocnej zmiany. A dziś wieczorem wszyscy jesteśmy na nocnej zmianie.
Straż jęknęła chórem.
– Jak mawiał mój dawny sierżant, jeśli nie znacie się na żartach, nie powinniście się zaciągać – powiedział Vimes. – Grzeczna i delikatna inspekcja, od drzwi do drzwi, ściskanie klamek, przewietrzenie mundurów. Solidna staroświecka robota policyjna. Jakieś pytania? Dobrze. Dziękuję wszystkim.
Rozległ się przyciszony gwar, oznaka ogólnego odprężenia, kiedy strażnicy uświadomili sobie, że mogą już iść.
Marchewa zaczął klaskać.
Nie było to klaskanie, jakiego używają ci na średnich stanowiskach, by zachęcić podwładnych do oklaskiwania zwierzchników1. Wyrażało szczery entuzjazm, co robiło chyba jeszcze gorsze wrażenie. Kilku naiwnych nowych funkcjonariuszy zareagowało, a wtedy – tak jak drobne kamyki prowadzą lawinę – salę wypełnił grzmot bijących o siebie dłoni humanoidów.
Vimes patrzył ponuro.
– Porywająca mowa, sir! – oświadczył Marchewa, gdy grzmot oklasków zmienił się w prawdziwą burzę.
Deszcz padał na Ankh-Morpork. Wypełniał rynny i przelewał się, a wtedy porywał go wiatr. Smakował solą.
Gargulce wypełzły ze swych dziennych kryjówek w cieniu i teraz tkwiły na każdym gzymsie i wieży, z rozczapierzonymi uszami i skrzydłami, by odcedzić z wody wszystko, co jadalne. Zadziwiające, co czasem spadało na Ankh-Morpork. Deszcze niedużych rybek i żab były dość częste, choć ramy łóżek wzbudziły wiele komentarzy.
Pęknięta rynna chlusnęła strumieniem wody na okno Ossiego Brunta, który siedział na łóżku, gdyż w pokoju nie było krzeseł – ani zresztą żadnych innych mebli. Za minutę czy dwie może się bardzo rozzłościć. Choć z drugiej strony, może i nie.
Nie chodzi o to, że Ossie był szaleńcem w jakimkolwiek sensie.Przyjaciele określiliby go jako człowieka spokojnego, raczej zamkniętego w sobie – jednak nie określali go tak, ponieważ nie miał przyjaciół. Owszem, było paru ludzi, którzy przychodzili ćwiczyć na strzelnicy łuczniczej we wtorki wieczorami, a on czasami chodził potem z nimi do pubu, siedział i słuchał, jak rozmawiają. Raz zaoszczędził i postawił kolejkę, choć pewnie nie pamiętali, a może by powiedzieli „A... tak, Ossie”. Ludzie tak mówili. Ludzie mieli skłonność usuwania go z myśli w taki sam sposób, w jaki nie poświęca się szczególnej uwagi pustej przestrzeni.
Nie był głupi. Myślał o wielu sprawach. Czasami całymi godzinami siedział i myślał, wpatrzony w przeciwległą ścianę, na której w wilgotne noce pojawiały się mokre plamy i tworzyły mapę Klatchu.
Ktoś zastukał głośno do drzwi.
– Panie Brunt? Mogę wejść?
– Jestem trochę zajęty, pani Spent – odpowiedział, wsuwając swój łuk pod łóżko.
– Chodzi o czynsz!
– Tak, pani Spent?
– Zna pan zasady!
– Jutro zapłacę, pani Spent – zapewnił Ossie, spoglądając na okno.
– Do południa gotówka do ręki albo wynocha!
– Tak, pani Spent.
Słyszał, jak tupiąc, schodzi na dół.
Policzył do pięćdziesięciu, bardzo powoli, a potem sięgnął pod łóżko i znowu wyjął łuk.
Angua patrolowała ulice z Nobbym. Nie był to idealny układ, ale Marchewa prowadził dozór patroli, a w noce takie jak ta Fred Colon – który pilnował grafiku dyżurów – miał niezwykły talent trafiania na służbę za biurkiem, w cieple. Zatem wolni partnerzy zostali połączeni razem. To była przerażająca myśl.
– Mogę zamienić słówko, panienko? – zapytał Nobby, kiedy szarpali za klamki i machali latarniami w zaułkach.
– Słucham, Nobby.
– To osobiste.
– Och.
– Zapytałbym się Freda, ale on nie zrozumie i myślę sobie, że panienka zrozumie z powodu tego, że jest kobietą. Zwykle. Bez urazy.
– O co ci chodzi, Nobby?
– To sprawa mojej... natury seksualnej, panienko.
Angua milczała. Deszcz bębnił o źle dopasowany hełm Nobby’ego.
– Myślę, że czas już, żebym spojrzał jej prosto w twarz, panienko.
Angua znowu przeklęła w myślach swoją obrazową wyobraźnię.
– A... jak właściwie chcesz to zrobić, Nobby?
– Znaczy, posłałem po różne rzeczy. Kremy i takie tam.
– Kremy – powtórzyła Angua.
– Takie, co się je wciera – wyjaśnił usłużnie Nobby.
– Wciera.
– I takie coś do ćwiczeń...
– O bogowie...
– Słucham, panienko?
– Co? Och, ja... myślałam o czymś innym. Mów dalej. Do ćwiczeń?
– Tak. Żeby rozwinąć bicepsy i w ogóle.
– Aha, ćwiczenia... naprawdę?
Wydawało się, że Nobby w ogóle nie ma wartych uwagi bicepsów. Właściwie nie było niczego, na czym mogłyby występować. Technicznie rzecz biorąc, miał ramiona, bo jego ręce były umocowane do tułowia, ale to chyba wszystko, co dało się powiedzieć.
Pełna zgrozy ciekawość opanowała ją całkowicie.
– Dlaczego, Nobby?
Nieśmiało spuścił wzrok.
– No... znaczy się... wie panienka... dziewczęta i w ogóle...
Ku swemu zdumieniu zauważyła, że Nobby się rumieni.
– Nie chodzi mi tylko o... Znaczy, jak się to chce załatwić jak należy... Znaczy nie – oświadczył Nobby z wyrzutem. – Chcę tylko powiedzieć, że kiedy człowiek się robi starszy, no wie panienka, to zaczyna myśleć, żeby się ustatkować, znaleźć kogoś, kto pójdzie z nim ręka w rękę po wyboistym gościńcu życia... Dlaczego panienka ma otwarte usta?
Angua zamknęła je gwałtownie.
– Tylko że jakoś nie spotykam dziewcząt – poskarżył się Nobby. – A właściwie to spotykam, ale one zaraz uciekają.
– Mimo kremu?
– Właśnie.
– I ćwiczeń?
– Tak.
– No cóż, wydaje mi się, że zadbałeś o wszystko. Naprawdę nie wiem, czemu ci nie wychodzi. – Angua westchnęła. – A co ze Staminą Thrum z ulicy Wiązów?
– Ma drewnianą nogę.
– No to... Verity Pushpram, miła dziewczyna, na Szronowej sprzedaje z wózka małże i ślimaki.
– Młot? Cały czas cuchnie rybami. I ma zeza.
– Ale prowadzi własny interes i robi znakomitą zupę rybną.
– I ma zeza.
– Właściwie to nie jest zez, Nobby.
– No tak, ale panienka wie, o co mi chodzi.
Musiała przyznać, że wie. Verity miała przeciwieństwo zeza. Jakby starała się spojrzeć każdym z oczu na przyległe ucho. Kiedy się z nią rozmawiało, trzeba było walczyć z wrażeniem, że chce odejść w dwóch przeciwnych kierunkach. Ale po mistrzowsku umiała oprawiać ryby.
Angua westchnęła znowu. Znała te objawy. Mówią, że zależy im na pokrewieństwie duchowym, na towarzyszce, ale wcześniej czy później okazywało się, że lista wymagań zawiera jedwabistą skórę i piersi odpowiednie dla stada krów.
Wszyscy są tacy. Oprócz Marchewy. Była to niemal... niemal jedna z jego irytujących cech. Angua podejrzewała, że nie przeszkadzałoby mu, gdyby ogoliła głowę albo zapuściła brodę. Nie to, żeby nie zauważył... ale by mu to nie przeszkadzało. Z jakiegoś powodu było to bardzo denerwujące.
– Jedyne, co mogę zasugerować – powiedziała – to że dla kobiet często pociągający są mężczyźni, którzy potrafią je rozśmieszyć.
Nobby poweselał.
– Naprawdę? No to powinienem sobie poradzić.
– To dobrze.
– Ludzie bez przerwy się ze mnie śmieją.
Wysoko nad nimi, nie zwracając uwagi na deszcz, który przemoczył go już do nitki, Ossie Brunt sprawdził ceratowy pokrowiec łuku. Usadowił się wygodnie. Miał czekać jeszcze długo...
Deszcz jest przyjacielem gliniarza. W taką noc ludzie zadowalają się przestępstwami pod dachem.
Vimes stał pod osłoną jednej z fontann na placu Sator. Fontanna nie działała od lat, ale był tak mokry, jakby pracowała pełną mocą. Nigdy jeszcze nie widział całkowicie horyzontalnego deszczu.
Wokół nie było nikogo. Rozpryski kropli deszczu sunęły po placu niby... niby armia...
To jedno ze wspomnień z dzieciństwa. Zabawne, jak czają się w zakamarkach umysłu, a potem nagle wyskakują...
Deszcz padający na wodę...
No tak. Kiedy był małym chłopcem, wyobrażał sobie, że krople deszczu, rozpryskujące się na powierzchni wody, to żołnierze. Miliony piechurów. A bąbelki, które czasem przepływały, to jeźdźcy.