Bracia Zmartwychwstańcy. Powieść z czasów Chrobrego - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Bracia Zmartwychwstańcy. Powieść z czasów Chrobrego ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Akcja powieści rozgrywa się na początku XI wieku, kiedy Polska pod rządami Bolesława Chrobrego wydaje się potężna, lecz zagrożona przez wrogów zewnętrznych i wewnętrzne konflikty. Bolesław stara się umocnić swoją pozycję, dążąc do królewskiej korony, mimo oporu ze strony Cesarstwa Niemieckiego. W tle tej politycznej rywalizacji śledzimy losy braci Jurgi i Andruszki z rodu Jaksów, dawnych wojów Chrobrego, którzy po zbrodni zostają ocaleni przez księżną Emnildę. Chcąc odkupić winy, podejmują się ryzykownej misji do papieża, która kończy się sukcesem i koronacją Chrobrego. Po jego śmierci Jaksowie stają się świadkami dramatycznych wydarzeń, które zmieniają oblicze kraju.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 608

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Józef Ignacy Kraszewski

 

Bracia Zmartwychwstańcy

Powieść z czasów Chrobrego

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Na okładce obraz wygenerowany przez fotor-ai 

 

Tekst wg edycji z roku 1876. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-668-2 

 

 

 

TOM I

I.

 

 Starym był ród Jaksów u polan nad Odrą i Wartą, a szerokiemi tu władał posiadłościami. Mówiono o nich, prawili oni sami o sobie, że niegdy z między serbów wyszedłszy, gdzie kneziami byli, osiedli tu od rodzinnych chroniąc się waśni; drudzy ich do Leszków i Pepełków krwi liczyli. To pewna, że do najmożniejszych należeli władyków, a choć się rozrodzili, ziemi stało dla wszystkich i skarbca, ubogim żaden nie był. Z dostojniejszemi też rody wielu węzłami połączeni byli, żon sobie wysoko zawsze szukając, czasem i w krajach sąsiednich. Ludzie byli wszyscy rycerskiego rzemiosła, a u siebie doma tak panowali własną wolą, jak kneziowie polańscy w Poznaniu i Gnieznie, tylko że im poczty na obronę kraju stawić musieli.

 Gdy Mieszko chrzest przyjmował święty, Jaksowie też, nie ociągając się, wiarą nową się odrodzili; a mówiono nawet, że niżeli została ogłoszoną polanom, oni ją już w niektórych domach swych potajemnie wyznawali, acz nie wszyscy.

 W Gnieznie do chrztu Mieczysławowego dwu braci stawało, Chroberz i Zbilut, a ci imiona nowe Janka i Andruszki przyjęli.

 Oba starzy już wojacy byli, acz krzepko swe lata nosili na barkach niezgiętych; oba też po dwu synów następców mieli, którzy w ich ślady chodzić obiecywali. Młodzież to była gorąca i butna, do wojny i wycieczek stworzona, tęskniąca za wyprawami, nierada spoczywać w domu. Od dzieci ich do tego noszono.

 Stary Jaksa, którego Andruszką na chrzcie nazwano, chłopców miał dorosłych, wiekiem od siebie o rok się tylko różniących; ci już z królem Bolesławem Wielkim i do Czech i na Ruś chodzili z pocztami, a sprawiali się jak nie można lepiej. Przy ojcu siedzieli rzadko, ten zaś zaniemógłszy ciężko, sam już królowi służyć nie miał siły, kochali się z sobą jak bracia, trzymali razem nieodstępnie, tak że ich pojedyńczo niemal spotkać było trudno. Starszy z nich po ojcu imię Andruszki wziął, drugi się zwał Jurgą. Posiadłość mając niedaleko granic, kędy częste bywały napaści, musieli się Jaksowie trzymać czujno a obronnie.

 Właśnie Bolesław był na Rusi z niemi, gdy stary ojciec, który się już i o kiju ruszyć nie mógł, życie zakończył.

 Pamiętał on jeszcze Ziemomysła czasy, napół i potroszę poganin był, choć później się już nawróciwszy, wedle nowej wiary i obyczaju żyć się starał. Opowiadano potajemnie, że na łożu śmiertelnem służbie swej polecił, aby po chrześciańskim pogrzebie, nocą z ziemi ciało dobywszy, starym obyczajem na stosie je spalili. I tak się też podobno stało, a duchowieństwo dowiedziawszy się, choć sarkało, przez palce patrzeć na to było zmuszone.

 Gdy synowie potem oba z owego sławnego grodu Kijowa powrócili, w którym się pono wszyscy, nie wyjmując pana, nad miarę zabawiali wesoło, znaleźli dworzec pusty, służbę tylko wierną stojącą na straży dobra pańskiego, a w skarbcu ogromne stosy dostatków, niemal królewskich. Ojcowskiego oka i powagi zabrakło, młoda krew w nich wojacza zawrzała i wkrótce bardzo jakoś, że Bolesław na nową wojnę nie wzywał, poczęli życia swobodnie zażywać, nie żałując sobie niczego.

 Starszy Andruszka pomiędzy innemi z Rusi łupami greczynkę niewolnicę z sobą przywiózł, niewiastę dziwnej urody, lecz na podziw też płochą i niepomiarkowaną, która zbyt wesołe życie lubiła. Stary więc dworzec, niegdy spokojny, gędźbą się rozlegał i śpiewami, sprawiano uczty ciągłe i gości się nie przebierało.

 Oba bracia ludzie byli samopas żyć lubiący, rozpuszczeni jak wojacy, nawykli życie stawić bez wahania, ale też używać go bez miary.

 Duchowni bliżej mieszkający upominali ich wprawdzie o to, ale słowa ich niewiele skutkowały, Jurga i Andruszka ujmowali ich sobie, zapisując łąki i lasy kościołom, aby im pokój dano; bo ziemi więcej mieli, niż im było potrzeba.

 Król Bolesław Wielki, choć mu może donoszono o młodych Jaksach, dla swojego rycerstwa dosyć był pobłażającym, sam też podczas wiodąc takie życie wojacze, przebaczał sobie i drugim wiele, byle na zawołanie poczet stał cały, a dobrze zbrojny.

 Jurga i Andruszka jeździli niekiedy na dwór pański z pokłonem, król ich po ojcowsku przyjmował, poił, karmił, o wyprawach mawiał z nimi, zawsze obdarzonych odsyłał, a o rozwiązłe życie strofować zaniechał.

 Jurga w Poznaniu bywając najrzał u boku królowej będącą, piękną Teodorę, córkę Sieciecha ochmistrza królewskiego, i myślał słać jej drużby. Oboje się sobie podobali i jakby stworzeni byli dla siebie. Nie wiedzieć czemu to odkładał z dnia na dzień, aż twarde przyszły czasy.

 Na starym grodzie, gdzie oba bracia dzielić się nie chcąc ojcowizną, siedzieli, dziwy się dziać miały, swawola straszna. Niebardzo się chciało Jurdze żonę tu wprowadzać, Andruszka też nie rad się był od brata odłączyć.

 I szło dalej postaremu. Łowy sprawiano ogromne, uczty książęce, ubogich obdarzano bez miary, nie czyniąc w nich wyboru, z sąsiadami naprzemiany to się wichrzono, to godzono i zapijano...

 Przyszło do tego wreszcie, że na owo życie szalone poczęło braknąć, ze skarbca powynoszono i rozdrapano co było, posiadłości dużo rozdano i rozprzedano. Bieda była za pasem, a upamiętanie przyjść nie chciało. Obaj nasi rycerze rachowali pono na nową jakąś wojnę i łupy, któreby ich zasiliły i majętności pozakładane wykupić dopomogły.

 Wszystkiego pono złego przyczyną był szwab, przybłęda, co się tam na dwór wcisnąwszy, nowe wprowadzał zwyczaje, jakie, według niego, na zachodzie Europy rycerstwo i panów odznaczać miały.

 Sam on korzystał z braci, drugim ich łupić dozwalał, pochlebiał, płaszczył się, a na wsze ich bezprawia wyciągał. Szwabowi imię było Gwidon. Niegdy za Ottonów dużo się pono po świecie włóczył, plótł o swych bojach z Saracenami we Włoszech, o podróży do Byzancyum i o różnych niestworzonych przygodach na cesarskim dworze. A że Jaksom wmawiał, iż równych im dzielnością rycerzy na całym nie spotkał świecie, dobrze mu się działo.

 A no z nimi było źle. Choć niby sługa pokorny, on z greczynką Antonią trzęśli dworem i panami swoimi, wiodąc ich do zguby. Ani się opatrzyli Jaksowie, jak ona nadeszła.

 W skarbcu nie było już nic, jeno półki próżne i skrzynie otwarte. Ludzie dawać nie chcieli, z ubogich osadników drzeć nie było łatwo.

 Śpiewano jeszcze i spijano we dworze, ale i pieśni nie były tak głośne jak niegdyś, i napojem się trzeba było obchodzić domowym. Stare miody wyschły do kropli, nowych nie stało z czego sycić, a i piwo warzono coraz gorsze. W starym dworcu znikły wspaniałości dawne, rozchwytali je potrosze mniemani przyjaciele, a teraz ich już widać nie było.

 Żył jeszcze stryj Janko; choć nieco opodal mieszkał, słyszał co się u bratanków działo; raz czy dwa strofował mocno i groził, potem synom u stryjecznych bywać zakazał, potem już jakby się cale nie znali, zerwało się wszystko.

 Człek to był stary, ociężały, więcej nad to począć nie mógł, a do króla skarżyć się nie chciał. Serce mu się ściskało, że ojcowizna szła tak marnie, że ziemię nawet rozszarpywano, krwi mu swej żal było, a sił do powstrzymania nie miał.

 Gdy wreszcie ciężkie bardzo nadeszły czasy, pomyśleli o tem Jaksowie, by u stryja pomocy szukać i zasiłku, a ten, rozgniewany, że go dawniej nie słuchano, ani przyjąć, ani mówić, ani wspomódz, ni znać nie chciał i drzwi im swe zamknął.

 Tymczasem spodziewanej wyprawy, na której się wszelkie opierały nadzieje, jakoś wcale słychać nie było. Król Bolesław, szeroko zawładnąwszy ziemiami słowiańskiemi, od Dunaju do Bałtyku panując, nowych wojen ani potrzebował, ani żądał. Henryk II, cesarz, w pokoju z nim wrzekomym był, drudzy też obawiali się wypróbowanej Szczerbca siły.

 Na dworze w Jaksowym borze coraz puściej być zaczynało, ludzie uciekali od podupadłych.

 Właśnie zima się była w końcu listopada na dobre ustaliła, śniegi nawet upadły i trzymały się już, najlepszy czas do łowów nadchodził. W nich dwaj bracia jedyny ratunek znajdowali i pociechę. Dniami i tygodniami siedzieli w puszczach i lasach, a no kiedyś przecież i do domu zajrzeć trzeba było, aby w ciepłej izbie odpocząć.

 Dnia tego, gdy się nasze rozpoczyna opowiadanie, Jurga i Andruszka z nieodstępnym szwabem i ludźmi do łowów właśnie się na dworzec przywlekli, oba chmurni, bo myśliwstwo się też nie wiodło, spocząć jakiś czas doma zamierzali. Rozpalono więc ogień w wielkiej izbie i służba się krzątała. Gwidon był do koni zszedł, nikogo w izbie, oprócz dwóch braci.

 Niegdyś oni wesołymi być umieli, wszystko w nich dobrą myśl obudzało, przygody co najtrudniejsze do przebycia witali ochoczo. Teraz oba milczeli posępnie, patrząc na ognisko, to z ukosa na siebie.

 Nie odzywał się żaden, bo powiedzieć dobrego nic nie mógł, złego nie chciał.

 Trwało to dosyć długo, gdy się młodszy Jurga odezwał zcicha.

 — Co tobie, Andruszku?

 — Chciałem spytać, co tobie Jurgo? — odparł drugi. — Jeszczem cię ja takim nie widział.

 — A ja ciebie, bracie.

 — Bieda u nas...

 — Bieda...

 — Wojnyby nam trzeba...

 — Król ociężał, już mu się na nią nie chce i nie zbiera... Lepiej mu w Poznaniu siedzieć, rycerzy przyjmować i zastawiać stoły...

 — Bieda...

 Westchnęli oba.

 Szwab, który przed chwilą do izby powróciwszy, u progu stał i słuchał, odezwał się, gdy zamilkli Jaksowie.

 — Na biedę sobie u nas ludzie radzić umieją, gdy głupi pokój trwa nadto długo...

 Spojrzano na niego.

 — Trudno rycerstwu dać mieczom w pochwach rdzewieć. Nie ma nieprzyjaciela, trzeba polować na podróżnych...

 Andruszka głową potrząsł silnie.

 — U nas tego zwyczaju nie ma — rzekł żywo — gość u nas wszelki bywał zawsze bezpieczny.

 — Swój... to pewnie — mówił szwab niezmięszany — a obcy, po co się mają po gościńcach włóczyć ze skarby wielkiemi. Co mają za prawo w cudzej ziemi handlować?.. U nas, jeśli po dobrej woli podróżny okupu nie da, idzie do lochu, albo i głową nałożyć musi. Na czyjej ziemi kupiec zdechł, do tego skóra jego należy...

 Bracia posępnie milczeli, niemiec mówił dalej zwolna, pocichu, oczyma na nich rzucając kosemi, jak gdyby badał, co z nich te słowa uczynią.

 — Tuby się nieraz dobrze obłowić można na tych, co do Poznania, do Gniezna, z Grecyi i Rusi przeciągają. Spotykałem wozy i konie juczne, na które aż ochota brała. No... ludzie to niby orężni... i żelazaby się dobyło przecie, co dawno świata nie widziało i krwi innej nad wilczą nie kosztowało...

 — U nas bo tego zwyczaju nie bywało! — powtórzył Jurga kwaśno.

 — No... a jam słyszał — ciągnął niemiec uparty — że greckim kupcom nie jeden raz Domaradowie w lasach swoich drogę zastępowali... Obłowili się mało wiele, przecie im za to nikt marnego nie powiedział słowa... co wzięli to wzięli...

 Andruszka niechętnie coś zamruczał.

 — Ludzie też prości, co mieczów nie mają, ledwie pałki nasiekiwane, a i ci, zastąpiwszy gościniec, nieraz z tych włóczęgów ściągali daninę... Takie to polowanie jak inne, tylko skórka lepsza...

 Jurga się rozśmiał, oczy mu błysły.

 — Lepsze to łowy niż na jelenie — rzekł żartując — bo te złotych rogów nie mają, a kupcy trzosy wożą nabite...

 — Ho! ho!.. — wtrącił coraz się ośmielając szwab — nie jeden z nich przy sobie więcej ma srebra i złota, niżeli król posłał prusakom na wykup ciała świętego Adalberta... Wożą go w sztabach, w bryłach, w pieniądzach i różnych kosztownościach... Jest się u nich czem pożywić.

 Andruszka słuchał w ogień ciągle patrząc, namarszczony i nierady.

 — Milczałbyś! — zawołał w końcu — na co ludziom darmo robić oskomę... Mieliśmy i my złota i srebra dosyć, powróciwszy z wojny, a teraz go i pruszyny nie znajdzie, chyba na rękojeści u mieczyka...

 — Hej! hej! — westchnął Jurga — gdzie się to wszystko podziało...

 — Źli ludzie rozchwytali, a dobrzy rozdarowali — rzekł szwab. — I od tych, co po pijanu rwali, siłą mocą odebrać nie byłoby grzechu... Zresztą, od biedy, kościołowiby się też z tego coś dało...

 Jurga wstał i wzdychając ciężko, chodzić zaczął po izbie. Piękna Sieciechówna przyszła mu na myśl, nie było jej teraz gdzie przyprowadzić i czem obdarzyć...

 — Mnie już tak dokuczyło to głupie ubóstwo i ta pustka nasza, że gdyby mi się jaki grek nawinął, nie ręczyłbym za siebie... Andruszka, jako dobry brat, widząc mnie przy robocie, takżeby samego nie zostawił... hę?

 — Plugawa rzecz... lepiej wojny czekać... — rzekł starszy.

 — Choćby się i nie chciało, tać musimy — dodał Jurga — grecy jak zwierzyna po lasach się nie włóczą... Łacniej tura niż greka dostać...

 Szwab się śmiać począł z kąta.

 — Właśniebym ja — odezwał się — mówił panom o czemś podobnem, gdybym już co napytanego i napatrzonego nie miał...

 Oba Jaksowie zerwali się nagle i przyskoczyli doń. Myśliwska i wojacza żyłka w nich zagrała, podrażniona głupią mową. Może im nie tyle o zdobycz szło, co o samo polowanie.

 — Mówże — krzyknął Jurga, rękę mu kładnąc na ramieniu — wiesz co? gadaj!..

 Szwab, który był krępy, niepozorny, wyglądał zdala jak prosty parobek i zwykle twarz miał jakąś bezmyślną; gdy się czemś rozpalił, zmieniał nagle oblicze. Małe oczki mu się iskrzyły jak u kota, usta śmiały, a włos, nawpół siwy, wpół rudy, najeżony jak szczecina, zdawał się podnosić, gdyby sierć na stworzeniu podrażnionem.

 Potarł brodę rozczochraną i zębami, jak miał zwyczaj, kłapnął.

 — Wiem to napewno — odezwał się — że przez nasze lasy kupcy będą ciągnęli z Kijowa przed Bożem Narodzeniem. To ich zwyczaj, spodziewają się już nasi. Jechał przodem na zwiady posłany wypatrywać gościniec i po nich pono powrócił. Kupcy mają być znaczni, koni jucznych kilkanaście, a skarby wiozą wielkie...

 — Toć pewnie z niemi bez pocztu i straży nie jadą... — rzekł Andruszka.

 — Niby to my nie znamy, co to ich straż i najemne pachołki, na cudzych śmieciach. Zbierane licho, kulawe i chrome, byle plecy do liku stały. Tyle tylko, że na okaz, od pospolitego motłochu, dadzą im siaką taką dzidkę... albo mieczyk zardzawiały. Na nich jakby prawdziwy rycerz chuchnął a dmuchnął, na ziemię polecą jak żołędzie, żaden palcem nie kiwnie.

 Nie otrzymawszy odpowiedzi, Gwido zmilczał trochę, oczyma rzucając po braciach, dawał truciźnie się rozgościć.

 — Eh! — szepnął w końcu — gdyby mi jeno ludzi dano, jabym sobie i sam z niemi dał radę...

 — Zła to sprawa — wtrącił Jurga — daj pokój.

 — Czem zła? co złego? — podchwycił szwab — niechby miłościwi panowie pojechali dalej do nas, w niemiecką ziemię, zobaczyliby, że i największego rodu duki i komesy w to się wolnego czasu zabawiają. Ci obcy, co się włóczą, ladajaki gmin, wyzwoleńcy, niewolnicy, mieszczuchy, ladajaka drużyna. Na wilka czy na nich polować wszystko jedno. Nie wiadomo, w jakiego to Boga wierzy. At... i nikt się za to nie ujmie... Przepadło ta, przepadło!.

 Oba bracia wysłuchawszy, nie odpowiedzieli ni słowa, szwab zmiarkował, że nasienie zejdzie później i trochę przycichł, jakby mu to było obojętne.

 Podano wieczerzę niewykwintną, bo i adwent się już był rozpoczął, a mięsa niewolno było używać. Kasza i ryba go zastępowały, nad piwo mdłe innego napoju nie stało. Skosztowawszy go Jurga otarł wąsy i splunął.

 — Liche pomyje — rzekł — ani to w żołądku zagrzeje, ani w głowie nie zaszumi, lepszy miód stary i wino. A zkąd je, u licha, brać?..

 Andruszka też, co lepszy napój lubił, usta wykrzywił. Szwab siedział w końcu stołu.

 — He! he! — ozwał się — byłoby za co wina sprowadzić i miodu nasycić, żeby się dobre polowanie udało. Za złoto wszystkiego dostać...

 Bracia pospuszczawszy głowy siedzieli, jakby nie słysząc.

 Pod koniecwieczerzy Andruszka wstając spytał, jakby od niechcenia.

 — A kiedyż to ta złota zwierzyna wasza ma ciągnąć?

 Szwabowi aż się oczy zaśmiały, już swojego prawie pewien był.

 Chciało mu się bowiem obłowić raz jeszcze i z tej pustki uciekać, ale nie z gołemi rękami.

 — Lada dzień — zawołał — lada godzina... Na niąby już trzeba być na przesmyku, dobre sobie miejsce wybrawszy...

 Jurga dodał.

 — Zaczepić czy nie... alebym rad widzieć, jak to wygląda... i jak się to wlecze?.. Zresztą... okup ściągnąć na własnej ziemi... nie tak to straszna rzecz... biorą miasta i król też opłatę z nich.

 Gwido spiesznie mówić począł.

 — Staniemy u mostu, miłościwy panie... u mostu na ruczaju, co się Gniłym nazywa... Most pański... albo to dla nich mosty stawiano?.. czy to nie kosztuje?..

 — Może ma słuszność — cicho mruknął Andruszka — na swoim moście przydybawszy, upomnieć się o opłatę nie grzech... Toć ziemia nasza...

 — Dla jakiegoś tam lichego okupu na mrozie siedzieć nie warto — odezwał się Jurga po namyśle — kto ich wie, kiedy nadjadą, a potem nas zbędą jaką lisią skórką albo kuną...

 — Jeżeli zechcą zbyć psim swędem — zawołał prędko szwab — toć na to przecie sposób jest...

 Zamiast dalszej rozmowy poczęła się już drobna słów wymiana, urywana i niesworna, ale szwab widocznie zyskiwał coraz więcej na braciach; już mu się tak bardzo jak wprzód nie bronili.

 Na niczem jednak skończyło się tego wieczora, bracia smętniejsi tylko niż zwykle spać poszli. Jurga myślał, jakby Andruszce życie osłodzić, Andruszka jakby bratu do wesela dopomódz.

 Nazajutrz długo zależeli na ranek, nie było się czego spieszyć, ni do czego wstawać.

 Przyszedł szwab nie mówiąc nic, tylko oczyma rzucał, wiedział, że go zaczepią sami. Jakoż z przełaju zaczęli o kupców rozpytywać i niemal przez dzień cały o niczem innem mowy nie było, tylko o nich.

 Sprzeczano się, wahano, późnym wieczorem stanęło pojechać i zobaczyć, ot tak, co tam może być... Andruszka i Jurga nie chcieli brać ludzi, aby nikt o tem nie wiedział, tylko szwaba za przewodnika. Mieli się uzbroić w kaftany podwójne, w hełmy skórzane twarde, dobry oręż i młoty, ale to tylko na wypadek. We dwu na dziesięciu pachołków licho uzbrojonych śmiało się rzucić mogli. Szwab jednak radził pewnych dobrawszy kilku parobczaków, dla powagi, z większą siłą wyciągnąć na zasadzkę.

 Sprzeczano się długo i ograniczono na sześciu. Dwaj bracia ufali w swą siłę i męztwo. Nieraz konni, całą trzodę piechoty gnali i w niewolę imali.

 Trzeciego tedy dnia, od stóp do głów uzbrojeni, wyruszyli w las, jakby na łowy. Gościniec, którym kupcy ciągnąć musieli, był o dwie mile ode dworu.

 W puszczy przechodził on parów, którego głębinę przepływał ruczaj, a na nim, dla grzęzawicy i topieliska most wystawiono, gdy raz wojsko tamtędy ciągnąć miało. Miejsce u mostu było dogodne, bo z jednej strony świerki mogły ukryć ludzi w zasadzce, dopókiby się cała gromada w dół nie spuściła.

 Ucieczka pod górę była ztąd niepodobieństwem, bo mróz ściął ją i śliską uczynił. Za świerkami łączki kawał nad ruczajem, dość wygodnie obóz dozwalał rozłożyć. Gościńca tego kupcy zimową zwłaszcza porą wyminąć nie mogli, był jedyny do Poznania wiodący, odwieczny.

 U mostu więc, w rozdole pod noc przyciągnąwszy Jaksowie, rozłożyli się poza świerkami.

 Nie jeden raz im w wyprawach rycerskich w daleko większem niebezpieczeństwie i niewygodzie przychodziło koczować, z małą też garstką, na liczniejszego czatując nieprzyjaciela; nigdy jednak tak smutnie, a nawet bojaźliwie się do dzieła nie brali.

 Nie rycerskie też to było dzieło. Szwab tylko w swoim żywiole się zdał, śmiał się ciągle i biegał, z pod nawisłych gałęzi ku gościńcowi wyzierając.

 Podług jego rachuby, kupcy o innej dnia porze, jak ku wieczorowi, przejeżdżać tędy nie mogli, gdyż nieopodal było kilka chat osady, którą zwano Kołodzieje, gdzie każda taka podróżnych gromadka, przy szopach na noc stawać była nawykła. Pierwszego jednak dnia nadzieja zawiodła, nie było nikogo na gościńcu, drugiego też czekano na próżno, i Jaksowie już poczynali z pogańska przeklinać swą ciekawość, a szwaba namowy. Mróz dojmował i wiatr smagał.

 Gwido dał się im wygniewać i nałajać — zapowiedzieli mu, że trzeciego dnia, choćby po nocy, do domu powrócą.

 Aliści właśnie zmierzchać poczynało, gdy na gościńcu ukazali się jezdni i juczne konie, stąpające powoli. W mgnieniu oka wszystko było pogotowiu, ludzie się z barłogów pozrywali, a Andruszka zapaliwszy się, jakby istotnie zobaczył nieprzyjaciela, sam wnet począł rozporządzać i ustawiać.

 Niczego się niedomyślając i nieobawiając, orszak ów zwolna i ostrożnie ku mostowi przybliżać się zaczął. Czekano aż się cały z góry spuści.

 Gdy pierwsze konie juczne z przewodnikiem na czele, już na most miały wstępować, Jurga z Andruszką nagle, z za krzaków wypadłszy, drogę im zastąpili — kupiecka gromadka miała może piętnaście koni, ze sześciu przy nich ludzi zbrojnych na pozór, licho — na czele jej jechał wąsaty, czarny mężczyzna w kożuchu dostatnim, z nożami dwoma u pasa, żelaznym młotem u siodła i mieczem u nogi. Spostrzegłszy naprzeciw siebie zbrojnych, stanął — inni też ludzie, jakby do obrony, ścisnąwszy się, sposobić zaczęli.

 Przewodnik pieszy, popatrzywszy tylko, może poznawszy z kim miał do czynienia — w bok się zaraz rzucił i zniknął. Szwab pierwszy do rozmowy wystąpił — wołając głośno, że przejazd bez okupu nie jest wolny.

 Wąsacz odpowiedział mu też krzykiem, mało zrozumiałym, bo choć to niby ze słowiańska brzmiało, znać w wymowie było cudzoziemca. Na poparcie wyrazów, począł też garścią szukać mieczyka.

 Na widok żelaza, które dobywał, w Jaksach krew zakipiała, już ich powstrzymać nie było w ludzkiej mocy. Uciekać kupiec nie mógł i myśleć, bo z obładowanemi i znużonemi końmi, ani się śmiał na to porywać. Ludzie jego, stanąwszy po bokach, dobyli też co kto miał, udając, że się będą bronić zacięcie.

 Od okrutnego łajania zaczęto z obu stron... Wtem Jurga i Andruszka skoczyli wprost na wąsacza, i jeden go zaraz przez łeb chlasnął, czapkę przeciąwszy na dwoje... Grek oddał po ramieniu.

 Wszczęła się tedy utarczka ogólna, a że u Jaksów i panowie i ludzie, silniejsi byli — skutek łatwo można było przewidzieć. Dwóch pachołków zaraz z koni skoczywszy, w las pierzchnęło, inni popadali od razów, broniący się kupiec także z konia się zwalił, porąbany okrutnie i ducha wyzionął.

 Konie ich zrazu rwały się przestraszone, ale z nich para się na ślizgawicy wywróciła, resztę pochwytali ludzie... Nie upłynęło i pół godziny a cała zdobycz, o którą się pokuszono, została w ręku napastników, rozgrzanych bojem i wcale już nierozważających co popełnili.

 Odartego trupa rzucono na gościńcu, a Jaksowie, z końmi jucznemi i ładunkiem, puścili się żywo do dworu swojego.

 Znając wszystkie ścieżyny, choć ich noc napadła, potrafili przebrać się lasami do domu. Już nawet nie zważali na to, by się ukryć z popełnionym rozbojem, gorączka ich jakaś opanowała.

 Ledwie na podworzec przybywszy, kazali ludziom przyjść z pochodniami, zdjęte z koni juki poznoszono do wielkiej izby na dole, gdzie się czeladź i mnóstwo ciekawych dworskich zebrało...

 Na samym dowódzcy karawany dwa trzosy złota zabrano, w jukach zaś były bogactwa różnego rodzaju. Najwięcej między niemi złotych i srebrnych lam, jakich naówczas panie do okrycia futer i na suknie używały — byzanckich purpurowych szat, jedwabiów tkanych we wzory, wreście złotych naszyjników, kolców, naczyń, i różnych wyrobów nasadzanych kamieniami drogiemi, malowanych emalią kolorową. Łup o wiele przechodził najśmielsze obu braci i szwaba nadzieje. Był tak wspaniały i obfity, iż Jaksowie zapomniawszy o tem, w jaki go sposób zdobyli, odzyskali wesołość, ciesząc się hucznie i głośno.

 Szwabowi też część udzielono piękną, która mu się słusznie należała, bo i naprowadził i karku nastawiał.

 Niemal całą noc trwała uciecha i rozmowa o wypadku, podsycana baryłką wina, która się między ładunkiem znalazła. Sami przed sobą uniewinniali się bracia, iż grek pierwszy porwał się do miecza, a oni w prawie swem byli wymagając okupu na moście. Cudzoziemiec więc sam swej śmierci był przyczyną. Co jeszcze w oczach ich niemałej siły dodawało dowodzeniom, to, że jeden z nich, acz lekko, ranny był w ramię. Pomsta wydawała się im słuszną, a grabież ledwie za krew płaciła.

 Szwab śmiejąc się upewniał i zaklinał, że o podróżnego i pies się nie upomni. Któżby zresztą mógł i chciał, a wiedział gdzie winnego szukać? Trupa, mówił — jak się to po gościńcach zwykle zdarzało, albo pobożna ręka pogrzebie, lub nocą wilcy rozszarpią i nie po zostanie śladu.

 Ostatnie przypuszczenie było najprawdopodobniejszem. Zwierza się głodnego włóczyło dużo.

 Dopóki rozgorączkowanie trwało, póki szacowano łupy, rozmawiano o potyczce i wzajem sobie pomagano uniewinniać się — bracia zdawali się jakby z powrotem po wojennej wyprawie — weseli i raźni. Poszli spać dobrze podochociwszy.

 Nazajutrz dopiero, przyszły jakieś obawy... Andruszka pierwszy padł na tę myśl, wnosząc z rzeczy wiezionych, czy kupiec nie był na dwór króla powołany do Poznania, i czy go tam nie oczekiwano.

 Jeżeli go tam król albo królowa wyglądała? jeżeli się go spodziewano? nuż miał pozwolenie i porękę pańską? Co naówczas?

 Kawał zapisanej skórki z pieczęcią znalazł się u kupca za nadrą, ale w domu nikt czytać nie umiał, i kartę zaraz szwab do ognia rzucił, aby śladu nie było.

 Jurga posępnie milczał. I on też przebudziwszy się zrana, począł jakoś na sprawę zapatrywać się inaczej. Łup zdobyty wydawał mu się już nie bardzo prawnie przywłaszczonym. Przez zęby cicho klął szwaba i jego namowy.

 Oba Jaksowie chodzili niespokojni.

 Ludziom co się na wyprawie znajdowali z niemi, nakazano najsurowiej milczenie. Jeden z nich potajemnie zaraz wysłany został opatrzeć co się z trupem działo. Kazano mu, jeżeliby ciało jeszcze na gościńcu leżało, zwlec je z drogi i w krzakach gałęźmi przyrzucić.

 Długim wydał się czas nim posłany wrócił i doniósł — dotarłszy do Kołodziejów, że ludzie od dworu królewskiego powracający do Poznania, ciało z gościńca zabrali i prawdopodobnie musieli je powieść z sobą. Dopytywali oni u bliżej mieszkających, czy kogo nie widzieli w okolicy; wypadkiem trafili tu na przewodnika zbiegłego, a ten z niedalekiego sąsiedztwa będąc rodem, miał wręcz powiedzieć iż poznał ludzi Jaksów, a że się to na ich gruncie stało, nikt nie mógł być sprawcą tylko oni.

 Królewscy komornicy ujęli zaraz tego przewodnika i związawszy go, poprowadzili z sobą.

 Ten, który przywiózł tak niepomyślne wiadomości, sam szczęśliwie potrafił uniknąć, iż go nie zabrano, udając podróżnego i nie dając się poznać zkąd był.

 Popłoch tedy tem większy padł na winowajców, którzy jeden na drugiego nie mając serca zrzucić winy, na szwaba ją walili całą, bo on to pierwszy podał tę myśl nieszczęśliwą... której pokusie ulegli.

 Andruszka, przewidując oskarżenie, miał już w myśli sam jechać do króla, aby przed nim opowiedzieć rzecz całą jak należało. Jurga się temu opierał, boćby to było niemal przyznaniem się do winy; szwab też zakrzyczał w niebogłosy, i postanowiono w milczeniu czekać, co z tego wyniknie — na najgorsze się gotując.

 Tymczasem wszyscy trzej, zwoławszy ludzi, sposobili się, na wypadek wszelki, jak się tłumaczyć będą mieli.

 Pierwszy ów kupiec grecki dobył oręża przeciwko rycerzom, i srogiem łajaniem ich wyzywał. Cóż więc dziwnego, iż obelg i napaści wytrzymać nie mogli? Reszta sama za tem poszła. Upominanie się o zapłatę mostową nie było bezprawiem.

 Tak się pocieszano, dodając sobie męztwa, chociaż bracia znając dobrze króla, gwałtowność jego i surowość nieubłaganą, nie kryli się z tem przed sobą, iż, gdyby przyszło stawać na sąd jego, sprawęby swą przegrali. Królowi szło o to wielce, aby kupcy obcy bezpiecznemi byli wśród krajów jego, bezprawia i gwałty rycerstwa, zarówno jak kmieci i osadników, karał bezlitośnie. Dał tego dowód, gdy nie dawno osiadłych, na puszczy około Kaźmierza pustelników reguły św. Romualda, łotry, chcąc im złoto przez króla dane wydrzeć, pomordowali. Natychmiast ścigać ich, łapać nakazano, obsaczono, ujęto i na śmierć wydano.

 Jaksowie mieli u króla zasługi i łaski, przyjaciół na dworze, rodzinę możną, wszystko to mogło ich bronić w potrzebie — ale w oczach króla nie miałoby wagi, gdy raz co postanowił.

 Niepokój zwiększył się jeszcze, gdy wkrótce po powrocie posłańca, który dotarłszy do Kołodziejów, przywiózł wiadomość o tem, iż królowi musiano już dać znać o zabitym kupcu — nader przewidujący szwab, nocą zabrawszy część łupu, i gwałtem porwawszy grecką niewolnicę, z kilką ludźmi namówionemi, uszedł tak spiesznie i zręcznie w lasy, iż go pogoń wysłana nazajutrz doścignąć nie mogła.

 Nie bardzo im było żal sługi i kosztowności, ale Andruszka bolał nad stratą pięknej niewiasty, a ucieczka dawała do myślenia, że i on się obawiał pomsty i prześladowania, i od nich uchodził...

 Dwa dni z sobą samemi spory wiodąc, godząc się, pocieszając, bolejąc, bracia przetrwali w niepokoju.

 Nareszcie, gdy nic słychać nie było, sądzić poczęli, że burza ta może w inną przeciągnęła stronę, gdy — nagle nocą królewski posłaniec we czterdzieści koni nadbiegł, dwór osaczył do koła i przywiózł rozkaz Jaksom, aby się z nim natychmiast przed sąd królewski stawili, jako obwinieni o napad gwałtowny, zabójstwo i złupienie kupca, który dla króla z Kijowa prowadził zamówione towary.

 Ani się temu rozkazowi opierać siłą, ani uciekać nie było sposobu — a sąd króla — śmierć była pewna.

 Stary komornik i dowódzca pocztu pancerników królewskich Drogosz, dobrze obu braciom z wojen znany, wszedłszy do izby, gdy mu przyszło o tem oznajmywać, z bólu ręce załamał. Słyszał on przykaz z ust samego króla i wiedział co o nim trzymać. Jak on tak i wszyscy co z Jaksami pospołu bywali na wojnach — lubili ich i przywiązani byli do braci.

 Jurgę i Andruszkę znano jako ludzi serdecznych, którzy na miłość sobie zarabiać umieli, choć nieraz po żołniersku płochością i porywczością zgrzeszyli.

 Drogosz wszedłszy do izby, długo stał niemy nim się zebrał oznajmić z czem był posłany, zdjął potem z głowy hełm, cisnął nim o stół, i padł na ławę.

 Jaksowie w posępnem milczeniu wysłuchali oznajmienia, spojrzeli po sobie — żaden się z nich nie ruszył nawet. Minął dawno szał, który ich do wybryku pobudził, wytrzeźwili się już byli — widzieli co ich czekało. W duszy Andruszka pragnął tylko ocalić Jurgę, a Jurga myślał jakby brata oswobodził.

 — Na pioruna! — odezwał się stary pancernik — na pioruna! cóżeście to za piwa nawarzyli? Wy? najmajętniejsi ze starych władyków, wy, coście złoto garściami rzucali wiedźmom kijowskim — żebyście się połakomili na kupca i jak proste łotrzyki, dla mizernego skarbu na życie podróżnego godzili!!

 Żaden się na razie nie odzywał.

 — Król zły... zaprzysiągł się, że tego nie przebaczy — dodał Drogosz wzdychając.

 Widać było z jego mowy, że, choć tak mówił, radby był znaleść jakiś sposób ocalenia ludzi walecznych i dobrych towarzyszów...

 — Słuchaj Drogosz — odezwał się po namyśle Andruszka — nie pytaj jak do tego przyszło. Bies nas skusił w niemieckiej skórze. Co się stało, na to nie ma rady. Powiem ci jedno — dodał wskazując na brata, ten nie winien nic — jam starszy, jam mu iść kazał — co się stało, ze mnie poszło nie z niego.

 Wtem Jurga przerwał.

 — Nie słuchaj go... Bóg świadek, jam się pierwszy niemcowi dał zwieść i skusić. Trzeba dać głowę, dam ją nie targując się, byle Andruszce się nic nie stało... On poszedł za mną, nie ja za nim... Kłamie i przechwala się.

 Jeżeli król nas nie poszczędzi... to — Bóg się zmiłuje.

 Chcieli mówić i sprzeczać się, gdy Drogosz ręką zamachnął tylko.

 — Jam tu nie sędzia — mnie was obu przystawić kazano... powiecie królowi jak się rzecz miała...

 Pospuszczali głowy Jaksowie, a Drogosz zadumany przyrzucił.

 — Póki jeszcze czas ślijcie do stryja — niechaj on przybywa prosić za wami. — Dajcie znać przyjaciołom, niech jadą i proszą, jeżeli nie króla, bo do niego w gniewie przystąpić trudno — to do królowej. Wiele ona może... A no Bolesławowskie słowo straszna rzecz jak grom, król się zaklął... Nie wiele na tem nadziei.

 — Albo i żadnej — dokończył Andruszka — kto się dziś wstawi za nami? Stryj dawno zagniewany, znać nas nie chce, przyjaciele dopóty trzymali z nami, póki szczęście było — nikt nie powie słowa, aby się z łask pańskich nie wyzuł. Niech się dzieje wola Bozka... może jedną głowę dając ocalim drugą... ja moją położę.

 — Chyba ja — mruknął Jurga — albo nie — to oba.

 Żadnemu z Jaksów na myśl nie przyszło uczynku się zapierać — po żołniersku co popełnili, do tego się znali, a trzeba było ginąć, żaden się z nich śmierci nie lękał. Patrzeli jej nie raz w oczy na pobojowiskach.

 Drogosz widząc, że o niczem nie myślą, sam dworskim szepnąć musiał, aby starego Jaksę i innych plemiennych objechali, zaklinając o pomoc dla nieszczęśliwych.

 Wedle rozkazu królewskiego, zabrano towary, jakie się znalazły, konie kupca i wszystko co doń należało. Z południa potem, oba bracia na konie siedli, dwór swój stary żegnając oczyma i rozpłakane sługi, co się w podworce zwlekły zawodząc a jęcząc... Otoczyli ich w koło ludzie królewscy, i puścili się, jak pogrzebowy pochód milczący, do Poznania.

 Wiedzieli, że na swój gród stary nie wrócą...

 

II.

 

 Chociaż w owych czasach osady po krajach zdala od siebie rozsypane były i wielkie je dzieliły przestrzenie — głośny wypadek z Jaksami, z ust do ust podawany rozszedł się zaraz daleko, na wsze strony.

 Być może iż przyjaźny obwinionym, stary Drogosz, który ich pragnął ocalić, umyślnie powoli z niemi ciągnął, po drodze rozgłaszając co się stało — aby tym sposobem rodzinę obudzić i w pomoc ją powołać.

 Byli też, jakeśmy mówili, młodzi Jaksowie, mimo buty swej i szaleństw lubionemi powszechnie — znano ich wady, a ceniono przymioty, któremi je okupywali. Głowy były zapalone, serca dobre, nierozwaga wielka, płochość bez miary, żal też i skrucha serdeczne.

 Na dworze pańskim i w wojsku Bolesława, mało było rycerstwa tak powszechnie umiłowanego, jak Jurga i Andruszka. Nikt ich nie wyprzedził, gdzie karku trzeba było nastawić, w niebezpieczeństwo się rzucić, za przyjaciela ująć, majątkiem lub krwią płacić.

 Ilu towarzyszów wykupili z niewoli, ran odnieśli broniąc ich i zastawiając się za nich — niktby nie zliczył. Część znaczniejsza mienia poszła tak nieopatrznie dla miłości ludzi.

 Nie odjechał nikt od ich progu daremnie, jeśli to, czego żądał, spełnić mogli.

 Oba społem, we dwu nie mieli lat pięćdziesięciu, młodzi, silni, zdrowi, piękni — nie dawno jeszcze wiele obiecywali po sobie — król na nich rachował — teraz, wszystko to, jedna chwila szalona w niwecz obróciła.

 Żal też był powszechny; przeklinano kupca nieszczęsnego, który miał dwu tak dzielnym rycerzom życie kosztować. Wszyscy ich niemal uniewinniali, przypisując napaść tę młodzieńczemu szaleństwu, a śmierć przypadkowi. Inni, wiedząc o przewrotnym szwabie, który wisiał przy nich, winę całą składali na niego i w tem się nie mylili, że jego poduszczeniu sprawę przypisywali. Nikt jednak, posłyszawszy jak się rzecz miała, dowiedziawszy się o królewskim gniewie, nie wątpił, iż Bolesław karę domierzy okrutną. Im wyżej w łaskach jego stali dwaj rycerze, tem się nawet sroższej sprawiedliwości spodziewać było można.

 Po drodze zbiegano się przypatrywać dwóm jadącym w tem otoczeniu Jaksom, jakby winowajcom wiedzionym na stracenie — czując już, że ich śmierć nie minie.

 Drogosz wszystko czynił co mógł, aby podróż jak najdłużej trwała.

 Tym czasem stało się też, czego nikt się nie spodział, że uchodzącego z zapłakaną i lamentującą greczynką Gwidona, który za granicę przekraść się spieszył z łupem swoim, pojmali ludzie królewscy przypadkiem i do Poznania go odstawili...

 Temu, niżeli Jaksowie przybyli, król po krótkiem badaniu, zaraz łeb ściąć kazał, niewolnicę oddawszy do dworu królowej. Szwab badany broniąc siebie, winę składał na Jaksów, i w ten sposób jeszcze ich więcej obciążył, a króla rozsierdził.

 Na drodze już, od przejezdnych komorników pańskich, dowiedział się Drogosz, iż Gwidon życiem przypłacił.

 Z Jaksowych borów zaufany sługa stary, w chwili, gdy Jurgę i Andruszkę brano, oklep na konia skoczywszy, poleciał o mil kilkanaście do stryja, który mieszkał na gródku swoim w Niemierzyszczach. Człek to był lat już bardzo podeszłych, za którego teraz dwu synów na wojnę stawało, bo on już dawno pocztu prowadzić nie mógł.

 Swojego czasu zawołany dowódzca, bił się, gdzie tylko zabrzęczały miecze — bywał nie jeden raz na Czechach i w Pradze, chodził na lutyków i pomorców, na prusaków, na ruś, na węgrów i niemców.

 Kilka razy pokłuty i porąbany, na pobojowisku został za umarłego — bywał w niewoli u słowian, znał i niemiecką.

 Zawsze mu jakoś szczęście służyło iż, przycierpiawszy, wyrwał się na swobodę i życie. Teraz rany się stare otwierały, o kiju chodzić musiał, włosy i brodę zapuścił długie, a całą pociechą jego było, choć chrześcianinem został, starych słuchać pieśni. Te mu niewiasty i dziadowie wędrowni, których ugaszczał i bronił — musieli niemal po całych dniach i wieczorach nucić.

 Ustawało to tylko, gdy duchowny jaki do dworu przybywał. Na starego Jurka nieraz donoszono kapłanom, że w nim ta miłość dawnej pogańszczyzny została, a że naówczas tępienie wszelkich pamiątek, do których coś ze starej wiary przylgnąć mogło — było kapłanów obowiązkiem — zjeżdżali oni często do Niemierzyszcz, aby Jaksę w wierze umacniać... a precz odganiać zwyczaje, które zachował po kryjomu, tak jak nieboszczyk brat jego, ojciec dwu braci.

 Naówczas stary przyjmował duchownych ze czcią wielką, jaka im należała, milkły na czas pieśni, wynosili się do lasów dziadowie. Janko stawał się z księżmi pobożnym, chociaż, byle oni za wrota, wszystko znów do starego porządku wracało. Nie było na to sposobu.

 W przekonaniu Jaksy to co było, mogło się jakoś pogodzić z tem, co nastawało, rad był przynajmniej oboje połączyć, bo mu przeszłości dusznie żal było. Pobłażał też pocichu tym, co z nią trzymali, przez szpary patrzał, gdy po lasach, na uroczyskach ciała palono i tryzny odprawiano, gdy na Kupałę gromady ognie rozkładały i „stadem” chodziły szalejąc.

 Dziady i gęślarze byli i jego najmilszymi gośćmi, a że o tem wiedzieli, z całego świata się tu wlekli i siadywali długo, bo pod jego dachem byli bezpieczni. Nieraz, gdy mu pieśni dawne nucono, Jaksa się spłakał, łzy otarł pocichu i westchnął i klął piorunem, ale tego nie słyszał nikt, jeno jego dziadowie. Mimo to nowej wiary obowiązki spełniał ściśle, posty zachowywał, do kościoła jeździł póki mógł, a synów do pobożności nakłaniał.

 Dla dzieci postaremu był surowym. Matki już one dawno nie miały. Czeszka Drahomira, jedyna żona Janka, zmarła mu jakoś wprędce po przyjściu na świat synów, a potem się już nie żenił. Synowie Janka stryjecznych prawie rówieśnikami byli, i jak oni ludzie rycerscy a wojenni. Starszy Miklasz i o trzy lata za nim będący Oleksa chodzili z pocztami na wyprawy, a czasu pokoju u ojca pierwszymi tylko sługami być musieli. Kochał ich, ale im nie folgował.

 Albo ludzi do wojny sposobić, lub konie młode objeżdżać, albo osadników i wioski nowe opatrywać codzień ich posyłał stary, spoczywać nie dając.

 Obu im już od roku żon szukał, aby, póki pokój trwał, mogli sobie gniazda założyć i nową rozpocząć rodzinę, lecz niełatwym był w wyborze. Naprzód nie dowierzał niewiastom, wiele wymagał od nich, potem rad szukał krwi i plemienia dobrego. Sam bowiem kneziem się mieniąc, bo z podań to wiedzieli, że niegdyś Jaksowie u serbów panowali, ladajakiej niewiastki do domu wprowadzać nie chciał. A że mu z żoną czeszką dosyć dobrze było na świecie, dla synów też się za dziewkami ztamtąd oglądał, niemniejszemi wszakże jak Sławniki i Wrszowice. Dumnym był wielce i mało komu kroku ustąpił.

 Dlatego też może, gdy się różni nowi naprzód powysuwali rycerze, na dworze, w łaskach i dostojeństwach zaczynając przodować, on się powoli od dworu uchylać jął i w końcu został w ukryciu, wiekiem się składając. Na gródku swym tak panował samowładnie, jak król w Poznaniu.

 Gródek ten w Niemierzyszczach, u ścieku dwóch rzeczułek na pagórku wystawiony, stary był, nie wyglądał pokaźnie, lecz obronić się mógł i nie jednemu już oparł się napadowi. Zajmował przestrzeń dosyć obszerną, objętą wysoko wysypanemi wałami i ostrokołami, bo w razie najścia cała ludność z podzamcza mieścić się w nim musiała. Dwór też był liczny, ludzi orężnych, szczególniej konnych, pancerników, zawsze około dwóchset stało pogotowiu. Oprócz dworca starego, jeszcze wedle dawnego obyczaju z drzewa wystawionego, mnogie szopy, obory, stajnie, spichlerze, czeladnie dokoła były ustawione.

 Stary Jaksa w wielkiej izbie swej, latem i zimą przy ogniu siadywał; nie wygasał on nigdy prawie w ogromnym kominie.

 Tu to na ławach, często po kilku na raz, u drzwi zabierali miejsca dziady, ślepce i gęślarze. Maleńkie okna niewiele światła wpuszczały. Janko albo przed ogniem na stołku siadywał, lub też się układał na skórach, które w kącie leżały.

 Gromada psów zawsze go otaczała, bo jak dawniej myśliwym był wielkim, tak teraz choć patrzyć na nie lubił, że mu łowy przypominały.

 Niegdyś on, nawet na wojnę idąc, po parze psów bierał z sobą i mówiono, że mu jeden z nich życie uratował, gdy na niemca, który już Jaksę z konia obalonego dusił, padłszy tak go gryźć począł, iż panu się dał dźwignąć i obronić.

 Gdy z Jaksowych borów przypadł tu ów sługa stary z wiadomością o losie Jurgi i Andruszki, na podwórku znalazł Miklasza, i zaraz mu tu, jak stał, ręce załamując, wszystko wyśpiewał.

 Między dwoma Jaksów dworami nie było już zdawna żadnego stosunku, z rozkazania Janka, który synowców znać nie chciał i mówić sobie o nich nie dawał.

 Chociaż zakaz ten trwał zawsze, Miklasz się wszakże nie wahał, posłańcowi poleciwszy stać i czekać na podsieniu, sam zaraz iść do ojca.

 W izbie na ten raz żadnego dziada nie było, stary sam jeden ręce zwiesiwszy u ognia siedział a dumał.

 Ledwie stąpiwszy na próg, syn zaraz odezwał się, jako to było w obyczaju, że ze złą wieścią przybywa.

 — Nie trzymajże mi jej jako miecza nad karkiem, a mów... — zawołał stary.

 Dusza to była hartowna, co się lada czego nie ulękła.

 — Z Jaksowych borów sługa przybiegł — rzekł Miklasz — tam się nieszczęście stało. Jurga z Andruszką napadli na gościńcu kupca greka, który dla króla z Kijowa wiózł kupią... powaśnili się z nim, zabili i odarli. Król po nich przysłał i kazał ich na sąd swój stawić w Poznaniu.

 Janko wysłuchawszy syna, głową tylko potrząsł, długo mu słowa brakło.

 — Jeśli tak jest — odparł w końcu cicho — jeśli prawda, a król się nie zmiłuje nad nimi, dać będą musieli szyję. Na Jaksów cały ród padnie hańba i sromota niezmazana...

 Załamał dłonie stary.

 — Co czynić... — mruczał — co czynić?.. o miłosierdzie prosić dla łotrów, czy za cudzą winę hańbę ponosić?.. A zdaż się u Bolesława błaganie? a pomogą u niego łzy i prośby?..

 Zamyślony długo w ziemię patrzał, potem skinął, aby mu sługę starego przywołano.

 Ten gdy wszedł i rzuciwszy się na ziemię czołem bił, bo człek był niewolny, z płaczem potem szeroko jął opowiadać, jak się to stało.

 Tem lepiej mógł opisać wszystko, bo choć niemłody, ale krzepki i sprawny, należał do tych co z Jaksami u mostu byli, kryć się z niczem nie widział teraz potrzeby.

 Dowiedział się więc Jaksa, jak się to nieszczęście stało, kto był jego pierwszą przyczyną. Puściły mu się łzy milczące, odprawę dał człowiekowi ręką i siedział w myślach zatopiony jak martwy.

 Syn stał czekając na rozkazy, ale ojciec ani się zwracał ku niemu, jakby zapomniał o nim. Potem, do siebie sam niby, począł mówić z bolu się zachodząc.

 — Niechaj giną łotrowie... niech przepadają marnie!.. niech kąkol idzie na ogień, aby czyste ziarno zostało. Mamyż się my czyści za pomazanych ujmować?.. E! Andruszko! bracie mój miły, nie ich mi żal, ale ciebie, jeżeli ty z tamtego świata patrzysz na niegodne ciebie potomstwo...

 Miklasz, choć się nigdy nie śmiał ojcu w niczem przeciwić, radby był za stryjecznemi przemówić słowo... a no... westchnął tylko. Zwrócił się Janko z brwią nawisłą ku niemu, jakby pytał a chciał słuchać.

 — Rodzica dawno stracili, w złe ręce popadli... — począł cicho Miklasz.

 — A krew to Jaksów bujna, co niełatwo ostyga... — przyrzucił Janko głowę skłaniając. Uderzył w dłonie i załamał je.

 — Król, jeśli nie im, to nam i rodzinie się umiłować powinien... — rzekł. — Nie im życie, ale nam weźmie sławę poczciwą.

 I wstał nagle z siedzenia, choć się pod nim nogi trzęsły, chwyciwszy się za stołek, aby się na nich utrzymać. Z pod siwych brwi nawisłych oczy mu połyskiwały.

 — Jeżeli jeszcze czas... jeżeli czas miłosierdzia prosić — zawołał — nie dla nich, ale dla was, dla mnie, dla tych co pomarli i co żyć będą po nas... Jam stary i nie duż, ale mi trzeba... ale muszę!.. Miklasz, ty pojedziesz ze mną... konia siodłać każ...

 Stary już od lat kilku z ciężkością chodził o kiju, konia nie do siadał dawno, rozkaz synowi zdał się tak dziwnym, iż się uląkł.

 — Ojcze miłościwy — rzekł z pokorą — ale jakże wam i pomyśleć o koniu... jak o podróży? Mroźny czas, a wyście słabi...

 — Na saniach leżeć nie mogę — począł Jaksa stołkiem bijąc o ziemię — nie nawykłem... to babska i chłopska rzecz... jam żołnierz... Starego mi mojego osiodłać. Kożuch wezmę, jechać muszę.

 Napróżno się syn ofiarował z bratem jechać do króla; uparł się stary Janko i słuchać nie chciał.

 Nie było z nim co rozprawiać, gdy raz wydał rozkaz a rzekł swoje. Więc na całym dworze poruszyło się wszystko na tę niesłychaną nowinę, że pan jedzie do króla. Przestrach ogarnął ludzi, bo jakże to coś groźnego być musiało, gdy tego starca, złamanego niemocą, dźwignęło w taką porę na nogi?

 W milczeniu posępnem wnet się zaczęto przysposabiać do drogi. Stary nie mówiąc już nic, dawał znaki. Naostatek gdy o koniu oznajmiono, że stał pogotowiu, dwu ludzi go doń prowadziło. Trzeba było starego podnieść na ramionach, aby go posadzić na grzbiet wierzchowca, lecz gdy się raz znalazł na nim, już się nie zachwiał.

 Przeprowadzony przez cały dwór, z garścią ludzi i synem wyruszył Jaksa do króla.

 — Padnę mu do nóg — rzekł do syna — prosić go będę... a nie ubłagam, wyniosę się z tej ziemi, nie chcę jej znać... aby nam sromu nie wytykano. Do serbów pójdziem albo do czechów.

 Jakby gorączka jakaś owładnęła starym Jaksą, bo choć go podtrzymywać było potrzeba i widocznie słabł ze znużenia, ledwie koniom dając wypoczynku, pospieszał nie tracąc chwili.

 Znał on porywczość króla, który co raz postanowił, nigdy z wykonaniem nie zwlekał. Słowo u niego czynem było. Więc, choć czasu się zdało dosyć, nimby sprawa rozsądzoną została, niecierpliwy spieszył a pędził. Czuł też może, ażali mu życia stanie na dokonanie co postanowił.

 Drugiego dnia już mu tchu braknąć zaczynało, bo i wiatr był ostry a zimnem smagający, i drogi ciężkie, pozawiewane, a koń stary często na nogi szwankował.

 Na noc, nie dając się powstrzymać dla spoczynku, gdy konie zjadły, sadzić się kazał na wierzchowca i ciągnął dalej, lecz nad ranem siły coraz wątlejące, nie starczyły już. Musiano go przy pierwszej chacie nad drogą znieść z siodła na ręku i w izbie położyć, aby się pokrzepił. Stary płakał niemal, że dalej jechać nie mógł, lecz padał z konia, choć go syn i ludzie trzymali.

 Chałupa nędzna była i uboga, więc go, w pośrodku dlań usławszy łoże, przy ognisku położono.

 Tu zaledwie ległszy, poczuł sam zaraz, że mu ostatnia nadeszła godzina. Chciał się orzeźwić jakimś napojem, dano mu wodę i wino, które syn zabrał z sobą, ale już to nie pomogło.

 Życie, którego niewiele w nim było, nagle się wyczerpało, gasnął w oczach... powieki mu zapadały jak do snu. Syn przy nim przykląkł płacząc, starając się uspokoić, dopraszając, aby spokojnie usnął i snem się pokrzepił.

 Jemu chwilami niepokojem i boleścią pałały oczy, czuł już a wiedział, że na drodze, na rozdrożu, nie doścignąwszy celu, marnie zemrzeć przyjdzie.

 — Miklasz — ozwał się głosem osłabłym — Miklasz, zaklinam cię na wszystko co święte, co najdroższe, na krzyż pański, na miłość jakąście mieli dla mnie, uczyńcie proszę, co każę, czego żądam...

 Syn na znak posłuszeństwa rękę przyłożył do piersi.

 — Mnie tu umierać przyszło — mówił głosem gasnącym stary — od doli i przeznaczenia nie uwolni się nikt. Jak skoro umrę, Miklasz, wsadzicie mnie na mojego konia, przywiążecie do niego, trzymać będziecie, bym nie padł... i pojedziecie ze mną, z trupem do Poznania, przed króla... Powiecie mu, jako nie mogąc żywy przybywam umarły prosić za rodem moim... Nie zlitowałby się żywemu może, nieboszczykowi się umiłuje... Rozumiesz to?..

 Miklasz zmilczał przerażony.

 — Rozumiesz — powtórzył stary — tak ma być! tak ja chcę! Niechaj mnie Bolesław zobaczy... Służyłem mu wiernie, krew lałem dla niego. Jeśli litości nie będzie miał, niech nas Bóg sądzi...

 Zabrakło staremu tchu i siły, głowę zwiesiwszy na piersi, konać zaczął. Oddech się stał zrazu przyspieszony, potem wolniał coraz, synowi rękę wyciągnął i trzymał go przy sobie, a dłoń mu stygła i twardniała.

 Nie upłynęło ćwierć godziny, a stary Jaksa, szepnąwszy jeszcze pocichu: Dziadów z domu nie pędźcie... — skonał i skostniał.

 Miklasz klęczał przy nim osłupiały z żalu, wśród ludzi, którzy zbiegłszy się do swojego starego pana, zawodzili żale. Nierychło wspomniał na swą przysięgę, nie pozostawało mu nic, tylko spełnić co rychlej przykazanie rodzica.

 Dziwne to było i straszne widowisko, tego umarłego starca, zbladłego, ze zwisłą głową, podtrzymywanego przez dwu obok jadących ludzi; oglądać po śmierci jeszcze zdążającego na spełnienie obowiązku. Stawali ludzie po drodze, przypatrując się dziwowi temu, nie umiejąc go sobie wytłumaczyć.

 Podróż mimo nakazanego pospiechu szybką być nie mogła. Opóźniał ją ów trup chwiejący się i opadający, przy którym ludzie się ciągle mieniać musieli.

 Tak w końcu zbliżyli się już do królewskiego grodu, gdy na gościńcu ten sam Drogosz, którego król po Jaksów posyłał, wyprawiony gdzieś znów przez niego, spotkał się z żałobnym pochodem. Był on też Miklaszowi z wyprawy ruskiej dobrze znanym i przyjaznym. Zrazu osłupiał na widok jadącego nieboszczyka, ale wnet mu Jaksa wytłumaczył, jakie od ojca otrzymał przykazanie.

 A że właśnie w tem miejscu, gdzie się spotkali, znużonym koniom popaść było potrzeba i szopa się z gospodą trafiła, w której mogli ognia rozpalić i ogrzać się nieco, weszli do niej razem. Pierwszem było słowem Miklasza spytać, co się działo ze stryjecznymi.

 Drogosz ciężko westchnąwszy, zmilczał, znać było, że dobrego nic do powiedzenia nie miał.

 — Gdybyście nie wiem jak spieszyli — rzekł w końcu — nie wiem i nie ręczę, ażali na czas dla ocalenia ich traficie. Gdym ich obu na gród przywiózł, król na oczy ich widzieć nawet nie chcąc, natychmiast do ciemnicy wrzucić kazał.

 Dowiedziała się królowa, pani miłościwa a pobożna — mówił dalej — królowa, której każda kropla krwi przelanej drugie tyle łez kosztuje... święta i dobra pani nasza... pospieszyła więc do króla... Myśmy ją wszyscy o to prosili, boć żal srogi takich dwu rycerzy postradać, za jednego tam jakiegoś zadławionego greka. Prosiła królowa na kolanach... błagali inni... pono nadaremnie... Tymczasem mnie król wysłał precz... nie wiem, co się stało. Gdym na konia siadał, kapelana król swojego wyprawił do nich, aby spowiedź uczynili... katowi się kazano sposobić do więzienia... Król, jak mówiono, sfolgował pono o tyle, iż nie publicznie miał ich dać ściąć, ale w lochu.

 Przecież!... Bóg wielki... nie wiem!.. królowej łzy wiele mogą... cud się mógł stać... Jedźcie, proście... niechaj nieboszczyk stanie przed nim w imię służb swych go błagając... Jeżeli czas... jeżeli jeszcze czas!.. — westchnął Drogosz stary.

 Miklasz więc spieszyć postanowił, ale koniom, znużonym tak że się zaledwie wlokły, dać trzeba było chwilę odpoczynku. Drogosz też swoim wydychać dawał.

 — Straszny gniew naszego pana... — mówił stary pancernik. — Widziałem ja go nieraz na wojnie, gdy nieprzyjaciel rozjątrzył, bez opamiętania lecącego na tłumy... ale straszniejszy jeszcze we dworze, pod dachem, śród pokoju, gdy mu niesforność jaka, albo gwałt krew poburzy...

 Królowa dobrocią swą wiele może, pohamuje czasem i wymodli... przecie teraz nie wiem, czy i ona i wy z nieboszczykiem potraficie go złagodzić. Rozżarł się okrutnie... może nie o kupca tego, więcej o to, iż rycerstwu całemu zakałę zrobili. A i kupiec też człek był znaczny. Gdy wieść pójdzie o śmierci jego, odstręczy i odpędzi od nas innych obcych ludzi...

 Gdym z Jaksami waszemi przybył — mówił ciągle Drogosz — a szedłem się miłościwemu oznajmić, spostrzegłszy mnie, jak jest ciężki, z siedzenia wnet porwał się biegnąc prawie.

 — Są te łotry? zawołał. — Przywiózłem ich — odezwałem się. — Rzucić wnet spętanych do lochu! — krzyknął — na jawną zbrodnię sądu nie ma, jeno stryczek i miecz... — Ośmieliłem się do kolan mu pokłonić. — Miłościwy panie — rzekłem — młodzi są, krewcy, namowa zła... — Milcz — zawołał — milcz... przykładu trzeba, lub nikt się do nas jechać nie waży... Rodu są znacznego, więc im się śni, że wszystko dlatego wolno. Za się!.. Jak dwu im głowy z karków spadną, stu się ulęknie i strzyma... Idź... ani słowa... do ciemnicy...

 Nie wiem, co królowej rzekł... Mieli wstawiać się duchowni, mieli prosić za nimi powinowaci, Lisowie i Pobogi i inni... a no, wola króla żelazna... Nie zna on pohamowania w gniewie, a gniewem pałał strasznym...

 Znał sam Miklasz króla, widział go nieraz na polu bitwy, gdy pamięć tracił tak, że go nic pohamować nie mogło, niewielką też i on miał nadzieję. Musiał jednak dopełnić przykazania rodzicielskiego. Rozstali się więc ze starym Drogoszem i pochód z nieboszczykiem rozpoczął się nanowo.

 Zbliżając się do Poznania i grodu, gdzie coraz więcej ludu uwijało się w pobliżu, ledwie się mogli przebić przez gromady ciekawych, których to straszne zwabiało widowisko, zmarłego starca wiezionego na koniu, którego na rękach niemal ludzie dźwigali... za nim jadącego syna z głową odkrytą i całej tej drużyny wlekącej się, jakby ze wstydem, upokorzeniem i trwogą.

 Kupy ludu poczynały się cisnąć około nich coraz tłumniej, tak że gdy do wrót zamku przybyli, rozpędzać je musiano.

 Miklasz tu naprzód wystąpił, ciało wyprzedzając.

 Za nim wieziono ojca, którego zbladły i posiniały trup ledwie kilku ludzi w mierze utrzymać mogło. Pieszy chłopak konia w ręku powoli prowadził.

 

 Poznań już w ostatnich latach Mieszkowych rządów, potem za syna jego urósł był na znaczne miasto. Sam też zamek, który niegdy cesarz Otto III, jako sprzymierzeniec króla i druh jego, odwiedził, zkąd pieszo, po suknem wysłanej drodze, boso szedł do Gniezna, do grobu męczennika Wojciecha, zamek od czasów Mieszkowych wzmógł się i rozrósł, a królewsko wyglądał. Obok dawnych dworów drewnianych kazał w nim Bolesław murowane palatium wystawić dla siebie, takie niemal, jakie cesarze mieli w Dziewinie i Merseburgu.

 Tuż, na gruzach dawnej pogańskiej kontyny, kościół katedralny, pierwsza w Polsce z gnieźnieńską stolica biskupia, wznosiła się z kamienia ciosowego zbudowana.

 W pośrodku niej, naprzeciw wielkiego ołtarza, spoczęły już zwłoki ojca Bolesławowego Mieszka; i on też sam zawczasu tu dla siebie grób sposobić kazał, chcąc leżeć obok rodzica. Dubrawka, matka Bolesławowa, w katedrze gnieźnieńskiej, którą wzniosła, spoczywać chciała.

 Zmieniło się tu wiele od skromnych owych pierwszych czasów, gdy rzemieślników brakło i staremi się domowemi sprzętami obchodzono. Owe sta pancerników Mieszka urosły teraz na tysiące, skromna gromadka dworzan pańskich, w rój ogromny wspaniałego dworu się rozmogła. Każdy poczet wojsk królewskich, zbroją teraz osobliwą, orężem i barwą sukni szczególną się odznaczał. Ani cesarskiej straży zbrojnej bolesławowska nie ustępowała.

 Wojennego pana, który większą część żywota spędził w polu i na koniu, od Moraw do Bałtyku, odzyskując i zawojowując ziemie, aby ze słowiańskich plemion wielu jedno wielkie stworzyć państwo (czego ojciec pragnąc, dokonać nie mógł), wojennego pana dwór też cały był rycerski, zamek żołnierzem się roił, roił duchowieństwem, posłami ze wszech krajów i nieustannym gości napływem. Z Rusi, Moraw, Czech, Chrobacyi, Węgier, od pogańskich jeszcze plemion słowiańskich, nieustannie szli tu, jedni prosić, drudzy przepraszać, kłaniać się, dary nieść, łaski jednać.

 Gromadnie, ludno, gwarnie było na zamku wielkiego króla, a ci, co dawniejsze pamiętali czasy, poznać go teraz nie mogli.

 W tej izbie wielkiej, w której niegdy władyków polan Mieszko przyjmował, dziśby swych gości codziennych król Bolesław nie posadził i połowy. Dla nieustannego ich natłoku, musiano obok zamku wznieść gmach osobny, rozległy, którego izby, na słupach pośrodku sparte, czterdzieści stołów gościnnych, powszednich dni zastawianych, pomieścić mogły.

 Gromada też podkomorzych, komorników, stolników, cześników, podczaszych i wszelkich urzędników dworskich czuwała nieustannie, aby królewscy goście po królewsku byli przyjmowani.

 Większa część dworu pańskiego, gdy na przyjęcie cesarza Ottona III gwoli obyczajowi zachodniemu, na sposób włoski i frankoński przebraną została, później też, dla cudzoziemców i okazałości większej, w stroju tym chodzić musiała. Czeladź więc i pacholęta, ówczesną modą strój miała przepołowiony na dwoje, tak, że jedna jego strona czerwoną barwą, druga żółtą była, i kaftan rękawy miał różne, a przez plecy rozcięty był napoły. Nie ujrzałeś już tam teraz dawnego obuwia sznurowanego, tylko buty i trzewiki, których końce skówkami lśniącemi były nasadzane, a boki szyte kwiecisto. Co dostojniejsi ze dworu łańcuchami na szyjach się odznaczali, a płaszcze wszystkie złotem lamowane, srebrem naszywane być musiały.

 Przepych widać było wszędzie, bo go król lubił i rad na swym dworze oglądał, aby od innych pośledniejszym nie został. Uzbrojenie też dawniej proste, wykwintniejszem było u Bolesława i jednostajnem. Jednego żołnierza w jeździe nie miał król, któryby cały od stóp do głów pancerzem skórzanym, łuską żelazną naszywanym nie był okryty. U starszyzny, przy takichże hełmach, okutych żelazem, purpurowe i białe powiewały kity.

 I tarcze też pieszaków świeciły gwoźdźmi i błyszczały blachami, a po znakach ich każdy poczet i ziemię odgadnąć było można.

 Zostały dzidy i młoty, a mieczów żelaznych przybyło, leżały ich całe komory, aby ludzi każdego czasu tysiące można uzbroić.

 Nie jeden też na grodzie mieścił się dwór królewski, miała swój oddzielny królowa Emnilda, owa święta pani, córka Dobromira, którą już trzecią król zaślubił, a nad wszystkie swe szanował i kochał. Często też Mieszko, syn Bolesławów i młodszy Dobromir a starszy od nich Bezprym, z królowej węgierki narodzony, i córki pańskie tu przebywały, a żona Mieszkowa, siostrzenica cesarska Ryksa i wielu książąt sprzymierzonych i pokrewnych, tak że coraz obszerniejsze gmachy zamkowe czasem ich ledwie mogły pomieścić, niekiedy nie mieściły. W podwórcach, jak na targu w uroczyste dnie, w dzień i nocą przebić się było trudno przez tłumy.

 Musiano też część dziedzińca sznurami odgradzać, aby codziennym turniejom i zabawom rycerskim, jakie pod okiem pańskiem dla rozrywki się jego odbywały, plac zostawić swobodny.

 W chwili gdy Miklasz Jaksa, za sobą prowadząc ciało ojca, wjeżdżał w bramę zamkową i oczy wszystkich się nań zwracały, komornicy królewscy postrzegłszy wiezionego trupa, z którym w podwórzec wprost jechali, ulękli się wielce. Nie śmieli powstrzymać, ale wnet oznajmiono starszemu nad dworem, którym był Sieciech, aby króla uprzedził, lub rozporządził co należało.

 Wybiegł więc zaraz Sieciech ów, pan poważny, w czarnej sukni dostatniej, z łańcuchem na szyi, w kołpaku sobolim, z laską kutą w ręku, aby się sam dowiedział, coby to oznaczać miało, i pochód już ku drzwiom murowanego gmachu dążący zatrzymał.

 Musiał mu się Miklasz tłumaczyć, w jakiem od umarłego jechał poselstwie. Przykazawszy mu stanąć, Sieciech pospieszył do króla, który z ulubionym sobie opatem tynieckim Aronem na osobności się zabawiał.

 Przeszedłszy komnat kilka, Sieciech u drzwi pańskich oznajmił się kaszlem i lekkiem laski o ziemię uderzeniem.

 Król w sypialni swej odpoczywał. Ogromny ogień pałał w kominie z kapturem, przed nim Bolesław w krześle poduszką nakrytem siedział.

 Był już naówczas wielki ów podbójca i wojak niezmordowany, nieco wiekiem ociężałym. Ciemny, bujny włos kędzierzawy, okrywający mu głowę, siwizna gdzieniegdzie srebrzyła, odkryło się wspaniałe czoło, które troski poryły. Twarz pełną, ogorzałą, rumianą, dwoje oczów ciemnych zdawało się niemal całą wypełniać, tak wzrok ich gasił i ścierał, co się na niej innemi wyrażało rysy. Ust niewiele widać było pod wąsami i brodą, wybujałą szeroko. Pierś wydatna, rozłożyste ramiona, przygarbione nieco, całe ciało bujno i silnie rozrosłe, uczyniłyby zeń olbrzyma, gdyby wzrost odpowiadał ich rozmiarom. Otyłość przyszła z wiekiem i ciężarem swym nużyła starego bohatera.

 Kożuch soboli jedwabiem pokryty stanowił ubiór cały. Z pod niego widać tylko było bieliznę cienką i miękkie na nogach buty futrem bramowane.

 Obok krzesła królewskiego stał mężczyzna w czarnej sukni długiej, wzrostu słusznego, chudy, twarzy bladej, poważnej a myślącej. Włos krótko obcięty, wygolona korona, krzyż złoty na piersiach oznaczały duchownego. W rysach jego czytać było trudno, choć jak zagadka nęciły tajemniczym swym wyrazem. Bystry tylko rozum zdradzał wzrok biegający żywo. Król znać go słuchał, gdy Sieciech, uchyliwszy drzwi, z nizkim pokłonem do sypialni się wsunął.

 Na obliczu pańskiem dostrzedz było można nieco zniecierpliwienia, ale stary Sieciech, który pana swojego znał dobrze, a wiedział, jak sobie z nim poczynać, bynajmniej się tem nie poruszył, choć brwi groźnie się ściągające i oczy w siebie wlepione zobaczył.

 Pogładził ręką brodę, nie spiesząc z mową, król ciągle zwrócony doń, czekał, jakby pytając wzrokiem: Cóż mi powiesz? — Lecz milczał ustami. Na twarzy widać było jakby drgania myśli, która po głowie się snuła.

 Opat Aron pilno się też wpatrywał w przybyłego, zawiesiwszy przerwane opowiadanie.

 Sieciech w końcu krok naprzód postąpił powoli, jakby rozmyślał, od czego zacznie.

 — Przebacz, miłościwy królu — odezwał się rękę spuszczając ku ziemi — musiałem wczas miłości twej przerwać wchodząc... w podwórcu nieboszczyk domaga się twej łaski i posłuchania...

 Król i opat zdziwieni tą mową, głowy podnieśli, spojrzeli po sobie.

 — Tak jest, miłościwy panie — kończył Sieciech spokojnie i powolnie. — Stary sługa królewski Janko Jaksa z Niemierzyszcz jechał prosić łaski i zmiłowania pańskiego, a w drodze umierając trupa swojego synowi tu przywieźć kazał, aby on u miłości pańskiej o przebaczenie błagał dla synowców... Syn z ojca zwłokami stoi przede drzwiami... ludzi gromady się kupią...

 Na twarzy króla, który słuchając brwi strasznie ściągnął, odmalował się gniew okrutny; oczy poczęły ciskać pioruny, rękę ścisnął i uderzył nią w poręcz siedzenia, lecz słowa zrazu nie rzekł, poglądając na opata.

 Opat Aron stał niemy, nie okazując po sobie ani co czuł, ni co myślał.

 Sieciech z głową spuszczoną na odpowiedź czekał.

 — Syna mi tu prowadź! — zawołał Bolesław nie wstając.

 Sieciech pokłonił się na znak posłuszeństwa i natychmiast odszedł.

 Król i opat patrzali na siebie. Bolesław zdawał się wyzywać zdania duchownego, ksiądz czekał na to, co król powie. Trwało długo milczenie, w ognisku tylko płomię syczało i iskry z niego pryskały.

 Tymczasem kroki idących słyszeć się dały. Blady Miklasz Jaksa stał w progu chwilę, a potem się na kolana rzucił przed królem.

 — Miłościwy panie!.. — począł.

 — Wiem wszystko — przerwał, rękę ciągle ściśniętą podnosząc, król — wiem wszystko... Stary Janko z grobu przychodzi prosić za krwią swoją... ale ja... przysiągłem, że nie przebaczę. Każę poczestny pogrzeb sprawić sławnemu rycerzowi, a ich głowy jutro rano spaść muszą... i spadną!..

 Usłyszawszy ten wyrok, Miklasz wstał powoli. Zdało się, że duma starego Jaksów rodu już mu do dalszego błagania usta zamknęła. Nie rzekł nic, nie prosił więcej.

 Król głowę opuścił na piersi i ręką dał znak. Miklasz, nie uchyliwszy nawet czoła, wolnym krokiem wyszedł z sypialni.

 Za nim wzrok królewski pociągnął i gdy zasłona zapadła, długo się na niej zatrzymał. Słychać było ciche, niepewne odchodzącego kroki, które coraz się oddalały... W kominie płomię syczało i iskry z niego pryskały.

 Z założonemi na piersi rękami opat stał, oczy w ziemię wlepiwszy.

 I trwało milczenie grobowe, przykre, którego ani król, ani duchowny przerwać nie śmiał, chwilę jak wiek długą. Z podwórców niby koni tentent głuchy i gwar jakiś stłumiony dochodził, a potem cisza zaległa gród... i ognisko tylko mówiło coś samo, niezrozumiałym językiem...