Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Londynie działa legalna organizacja włóczęgów pod nazwą Bractwo Wielkiej Żaby. Należą do niej ludzie z wytatuowaną żabą na przedramieniu. Mimo że organizacja jest oficjalna nikt nie zna jej założycieli oraz władz. Nie znają ich również włóczędzy określani Żabami. Inspektor Elk oraz prokurator Gordon podejrzewają, że Bractwo Wielkiej Żaby to organizacja mafijna. To klasyczna powieść kryminalna Edgara Wallace’a i zarazem jedna z lepszych powieści tego autora. To trzeci tom w serii "Klasyka angielskiego kryminału".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Edgar Wallace
Bractwo Wielkiej Żaby
(The Fellowship of the Frog)
Było rzeczą zajmującą dla wszystkich, studiujących psychologię mas, że zanim zamożny, lecz z drugiej strony zgoła niepozorny James G. Bliss stał się przedmiotem ich zainteresowania, działalność i rozwój organizacji Żab były prawie zupełnie nieznane. W wielu pismach krajowych ukazały się energiczne wzmianki o bezprawnym charakterze tego stowarzyszenia; pewien dziennik niedzielny dał wesoły artykuł, zatytułowany:
Związek Włóczęgów obiera żabę jako godło swego tajemniczego zakonu
i podał w humorystycznej formie wyciąg z ich regulaminu i rytuału. Wszędzie rozlegały się pytania:
– Czy słyszał pan już o tym nowym związku włóczęgów?…
Ukazał się także bardziej poważny artykuł wstępny, traktujący o rozwoju życia związkowego, w którym wspomniana też była organizacja Żab; i aczkolwiek od czasu do czasu zjawiały się wiadomości o tajemniczych przestępstwach, które przypisywano Żabom, to jednak większość obywateli patrzyła na to stowarzyszenie, zakon, czy coś w tym rodzaju, jako na coś zgoła dobroczynnego w swych zamierzeniach i z konieczności ekscentrycznego w swej organizacji, i wychodząc z tego założenia, ze swej strony odnosiła się do niego z wyrozumiałą tolerancją.
Podobnie jak tłum z niewielkim zainteresowaniem, dowiaduje się o wybuchłej w odległym kraju groźnej epidemii, która jego samego mało dotyczy, a pewnego ranka budzi się nagle w obliczu straszliwej zarazy, pukającej już do jego drzwi – tak opinia publiczna została nagle zaalarmowana wyłaniającą się niespodzianie z mgły okropną zjawą.
James G. Bliss był kupcem żelaza i człowiekiem bardzo znanym na giełdzie, która dzięki szeregowi udatnych spekulacji stała się źródłem poważnych bogactw dla Bliss General Hardware Corporation. Był on osobistością okazałą i przedsiębiorczą i posiadał ów przywilej, który daje człowiekowi przeciętność, połączoną z pewną szczodrobliwością, mianowicie, że nie miał wrogów; i od czasu, gdy ta szczodrobliwość stała się jedną z jego zdrowych zasad handlowych, nie można było o nim powiedzieć nawet tego, co się często o ludziach mówi, że największym jego wrogiem był on sam. Posiadał i posiada dotychczas większość akcji B.G.H. Corporation – co jest tym bardziej godne uwagi, że Bliss zwykł od czasu do czasu manipulować ceną swych akcji przy prawnych operacjach.
W tym samym czasie, gdy mała zwyżka giełdowa w przemyśle podniosła akcje Bliss Hardware jednym skokiem z 12.50 na 23.75, przytrafiło się owo zdumiewające wydarzenie, które zwróciło oczy wszystkich na Bractwo Żab.
Bliss miał posiadłość ziemską w Long Beach w Hampshire. Nazywała się ona „Chatą”, ale była to chata tego rodzaju, jaką król Salomon mógłby był zbudować dla królowej Saby, gdyby ten wybitny mąż był dostatecznie obeznany ze współczesnym budownictwem, najnowszymi metodami ogrzewania i oświetlenia i wymaganiami dzisiejszych szoferów. Pod tym względem Bliss był mądrzejszy od Salomona.
Powrócił po pracowitym dniu do swej posiadłości podmiejskiej i przechadzał się po ogrodzie w orzeźwiającym powietrzu wieczora. Był on (i jest) żonaty, ale żona jego i dwie córki spędzały właśnie wiosnę w Paryżu, co było o tyle uzasadnione, że wiosna jest jedyną porą roku, gdy Paryż może mieć jakiekolwiek pretensje do miana pięknego miasta.
Wracał właśnie ze stajni i szedł przez park w stronę zarośli, otaczających jego posiadłość. Na dźwięk jego krzyku stajenny i parobek pobiegli w stronę lasku i znaleźli Blissa nieprzytomnego na ziemi; twarz jego i ramiona zalane były krwią. Został powalony jakąś ciężką bronią: doznał lekkiego pęknięcia kości ciemieniowej, a skóra na głowie była w wielu miejscach przecięta.
Przez trzy tygodnie zawieszony był ten nieszczęsny człowiek między życiem a śmiercią, prawie ciągle nieprzytomny; nawet w rzadkich chwilach, gdy odzyskiwał świadomość, nie był w stanie rzucić jakiegoś światła na dokonany na niego zamach lub złożyć w tej sprawie jakichś zrozumiałych zeznań, z wyjątkiem urywanych słów: „Żaba… żaba… lewa ręka… żaba”.
Było to pierwsze z wielu podobnych przestępstw, pozornie bezpodstawnych i noszących cechy wybryku, w żadnym wypadku niezwiązanych z rabunkiem i zawsze (z wyjątkiem jednego wypadku) popełnianych na ludziach, zajmujących w hierarchii społecznej stanowiska bynajmniej nie wysokie.
Żaby stały się natychmiast przedmiotem powszechnego zainteresowania. Okazało się, że epidemia jest już rozpowszechniona, a ludzie, którzy z lekkim sercem czytywali o jej pierwszych nielicznych ofiarach, zaczęli zamykać drzwi na wszystkie spusty, a wychodząc wieczorem, nosić przy sobie broń.
I mądrze robili, gdyż wielka siła była w tej organizacji, która zrodziła się z lęku i dojrzała w ciemności (ku zdumieniu swego twórcy), rządzona tyrańską władzą.
W centrum organizacji, za licznymi szańcami, siedziała Wielka Żaba, opiła władzą, bezlitosna, straszliwa. Jeden człowiek, prowadzący dwa żywoty i używający obydwóch, a przez cały czas smagany lękiem, który tchnął w niego Saul Morris pewnej mglistej nocy w Londynie, gdy ponure ulice, pełne były uzbrojonych policjantów, poszukujących człowieka, który między portem Southampton a Cherbourgiem sprzątnął ze skarbca Mantanii trzy miliony funtów szterlingów.
Maytree Cottage
Równocześnie z rozgrzaniem się chłodnicy pękła jedna z opon samochodu. Drugi zbieg okoliczności polegał na tym, że oba te wypadki przydarzyły się w sąsiedztwie willi Maytree Cottage, na gościńcu, wiodącym do Horsham. Dick Gordon zatrzymał się przed furtką ogrodową, przyglądając się domowi, pochodzącemu z epoki elżbietańskiej. Ale zaciekawienie jego nie było jedynie pasją miłośnika starożytności.
Nie, aczkolwiek lubił kwiaty, wzroku jego nie przyciągał barwny kobierzec ogrodu. Nie przyciągał go też panujący dokoła porządek, ani wykładana czerwonymi cegłami ścieżka, wiodąca do domu, ani śnieżnobiałe firanki przy oknach.
Spojrzenie Dicka ciągnęła ku sobie dziewczyna, siedząca na wyplatanym fotelu, pokrytym czerwoną materią. Siedziała na niewielkiej murawie, w cieniu drzewa morwowego, z książką w ręku i pudełkiem cukierków obok fotela. Włosy jej miały barwę złota, ale złota żywego i połyskliwego. Cerę miała bez skazy, a gdy zwróciła głowę w jego stronę, ujrzał parę szarych, pytających oczu. Szybko zerwała się z fotela.
– Przykro mi bardzo, że pani przeszkodziłem – usprawiedliwiał się Dick z kapeluszem w ręku. – Ale potrzeba mi trochę wody dla mego biednego, spragnionego auta.
– Niech pan pozwoli za mną na tamtą stronę domu, pokażę panu studnię – odpowiedziała dziewczyna, a Dick uświadomił sobie natychmiast, jak piękny miała organ mowy. Posłusznie poszedł za nią, ciekaw kto to jest. W głosie jej brzmiała nuta jakiejś wyższości, którą rozumiał doskonale. Był to ton dorosłej panny wobec młodego chłopca. Dick, który miał trzydzieści lat, a wyglądał na osiemnaście, doświadczył już tego tonu „dorosłych” niejednokrotnie i nieraz się nim ubawił.
– Oto wiadra, a to nasza studnia – rzekła nieznajoma.
– Chętnie przysłałabym panu służącą do pomocy, ale nigdy nie mieliśmy służącej, nie mamy i zapewne nigdy mieć nie będziemy.
– W takim razie jakaś uboga dziewczyna, straciła okazję dobrej służby, – rzekł Dick – gdyż uważam, że tu jest czarująco.
Nieznajoma milczała, przyglądając mu się przy napełnianiu wiader, a Dick odczuwał z jej strony mrożącą obojętność. Ale kiedy poniósł wiadra do auta, poszła za nim. Okrążyła wielki, żółty „Rolls”, przyglądając mu się z zaciekawieniem.
– Nie boi się pan sam prowadzić tak ciężkie auto? – zapytała. – Ja bym umarła ze strachu. Takie jest olbrzymie!
Dick wyprostował się.
– Lęk? – rzekł z przechwałką. – To słowo wykreśliłem ze słownika swojej młodości.
Dziewczyna zmieszała się na chwilę, potem roześmiała się.
– Czy przyjechał pan przez Welford? – zapytała. Dick skinął głową potakująco. – W takim razie spotkał pan pewnie mego ojca na gościńcu?
– Spotkałem tylko jakiegoś pana w średnim wieku, o posępnym wejrzeniu, gwałcącego dzień święta, gdyż dźwigał na plecach wielką, brązową skrzynkę.
– Gdzie go pan spotkał?
– O dwie mile[1] stąd, może trochę bliżej – potem dodał z zakłopotaniem: – Mam nadzieję, że nie opisałem ojca pani?
– Myślę, że to był on, – rzekła dziewczyna niestropiona. – Ojczulek jest fotografem przyrody. Robi filmy z życia ptaków i zwierząt, oczywiście jako amator.
Dick odniósł wiadra na miejsce i zawahał się. Szukał pretekstu do pozostania jeszcze chwilę i zdawało mu się, że znalazł go w ogrodzie. Trudno jednak stwierdzić, jak dalece zdołałby wyczerpać ten temat rozmowy, gdyż samotność ich przerwał młodzieniec, który ukazał się w drzwiach domu. Był wysoki, przystojny, o atletycznej budowie, mógł mieć koło dwudziestu lat.
– Ella, czy ojciec wrócił? – zaczął, po czym spojrzał na gościa.
– Mój brat – przedstawiła dziewczyna, a Dick Gordon uświadomił sobie, że łatwość i swobodę zawarcia z nią znajomości zawdzięczał jedynie swemu młodzieńczemu wyglądowi. Okazało się, że niekiedy dobrze jest być traktowanym jako niepozorny chłopiec.
– Powiedziałam mu, że nie powinno się pozwalać młodzieży na prowadzenie tak wielkich aut – rzekła Ella. – Czy przypomina pan sobie jeszcze straszne zderzenie na skrzyżowaniu dróg w Norham?
Ray Bennett roześmiał się.
– To wszystko rezultat waszego sprzysiężenia – rzekł. – Wszystko po to, żebym nie dostał motocykla. Ojciec uważa, że przejechałbym kogoś na śmierć, a Ella jest zdania, że sam bym zginął.
W tej chwili Dick ujrzał, jak do domu zbliżał się człowiek, którego spotkał pierw na gościńcu. Przybyły był wysokiego wzrostu, siwawy i chudy; nieufnie spoglądał na nieznajomego głęboko osadzonymi oczyma.
– Dzień dobry – rzekł krótko. – Wypadek?
– Nie, dziękuję. Zabrakło mi tylko wody, a pani…
– Bennett – rzekł przybyły. – Dała panu wody? No, to do widzenia.
Usunął się w bok, aby przepuścić koło siebie Gordona, ale Dick otworzył furtkę z wewnątrz i czekał, aż właściciel Maytree Cottage wejdzie do ogrodu.
– Nazywam się Gordon – rzekł. – Dziękuję bardzo za gościnność.
Stary pan skinął głową i dźwigając swój ciężar na grzbiecie, wszedł do domu. Zaś Dick, zrozpaczony niemal, że teraz będzie już musiał odejść, zwrócił się do dziewczyny:
– Myli się pani, uważając prowadzenie auta za tak trudne. Czy chciałaby pani spróbować? Albo może brat pani?
Dziewczyna zawahała się. Ale młody Bennett rzekł skwapliwie:
– Chętnie bym spróbował, nigdy jeszcze nie prowadziłem porządnej maszyny.
Że potrafił ją przy sposobności poprowadzić, to się wnet okazało. Przyglądali się oboje, jak auto zatoczyło łuk na zakręcie.
– Nie powinien mu pan pozwolić jechać – rzekła Ella. – Niedobrze to dla chłopca, który zawsze marzy o czymś lepszym. Nie rozumie mnie pan zapewne? Ray jest bardzo ambitny i marzy o milionach. Takie auto gotowe mu zupełnie przewrócić w głowie.
W tej chwili ojciec jej wyszedł z domu, a twarz jego spochmurniała, gdy ujrzał parę, stojącą przy furtce.
– Pozwolił mu pan poprowadzić auto? – zapytał niechętnie. – Wołałbym, żeby pan tego nie robił. Bardzo to ładnie z pańskiej strony, panie Gordon, ale w przypadku Ray’a usłużność była nie na miejscu.
– Przykro mi bardzo… – rzekł Dick ze skruchą.
– Ale oto i on!
Wielkie auto zbliżyło się do nich i zatrzymało przed furtką.
– Wspaniale! – zawołał Ray Bennett, wyskakując z auta i rzucając na „Rollsa” spojrzenie, w którym podziw łączył się z zazdrością. – O Boże!… gdybyż to było moje!
– Ale nie jest twoje – przerwał mu ojciec. Potem, jakby żałując tego szorstkiego słowa, dodał: – Może będziesz miał kiedyś cały park automobilowy, Ray.
Dick zbliżył się, aby się pożegnać. Czekała go miła niespodzianka, gdy stary Bennett zapytał:
– Czy nie zechciałby pan może pozostać i spożyć z nami skromny posiłek? Będzie pan mógł przy tej sposobności wytłumaczyć memu głuptasowi, że posiadanie wielkiego auta nie zawsze stanowi już o szczęściu człowieka.
Pierwszym wrażeniem, jakie Dick odniósł, było wrażenie zdumienia dziewczyny. Widocznie spotkał go niezwykły zaszczyt. Istotnie, po odejściu Johna Bennetta przekonał się, że tak było.
– Jest pan pierwszym człowiekiem, którego ojciec zaprosił na obiad, prawda, Ray?
Ray uśmiechnął się.
– Ojciec nie jest zbyt towarzyski, to prawda – rzekł. – Prosiłem go ostatnio, aby zaprosił Phila Johnsona na sobotę, ale on uśmiercił ten pomysł w zarodku. A przecież stary filozof jest poczciwym chłopem i sekretarzem prywatnym szefa. Słyszał pan pewnie o „Domu Bankowym Maitlanda”?
Dick skinął głową potakująco. Marmurowy pałac na wybrzeżu, w którym bajecznie bogaty pan Maitland otworzył swoje biura, był jednym z najpiękniejszych gmachów Londynu.
– Jestem urzędnikiem wydziału wekslowego w jego biurze – rzekł młodzieniec. – A Phil mógłby dla mnie zrobić bardzo wiele, gdyby ojciec chciał go kiedy do nas zaprosić. Ale cóż, jestem widocznie skazany na to, by przez całe życie pozostać małym urzędnikiem.
Dziewczyna położyła mu dłoń na ustach.
– Nie godzi się ganić ojczulka. A możesz być pewny, że staniesz się jeszcze kiedyś bardzo, bardzo bogaty.
Młodzieniec mruknął coś pod jej ręką i rzekł z goryczą:
– Ojczulek i tak już wypróbował wszelkie metody „Jak się wzbogacić”, jakie tylko umysł ludzki…
– No? I?… – Głos ten brzmiał szorstko i drżał z gniewu. Nikt nie zauważył powrotu Johna Bennetta.
– Ty każdą pracę spełniasz niechętnie, ale ja… ja próbuję się od dwudziestu lat wybić. Prawda, wypróbowałem każdy głupi plan, jaki się nadarzył… ale robiłem to dla was… – urwał nagle, spostrzegłszy zmieszanie Gordona.
– Zaprosiłem pana do siebie, a tymczasem częstuję pana swymi sprawami domowymi – rzekł ze skruchą. Ujął Dicka pod ramię i poprowadził go ścieżką ogrodową ku domowi.
– Nie wiem, dlaczego pana prosiłem o pozostanie u nas – rzekł. – Może to był chwilowy impuls, może nieczyste sumienie. Nie daję dzieciom tyle towarzystwa, ile im się należy, a ja sam nie jestem z natury towarzyski. Ale jakie to głupie, że musiał się pan stać przyczyną pierwszej sprzeczki rodzinnej, jaką mieliśmy od wielu lat.
Głos jego i zachowanie zdradzały człowieka wykształconego. Dick rad byłby bardzo dowiedzieć się, jaki był jego zawód.
Podczas obiadu Ella Bennett siedziała po lewej ręce Dicka. Mówiła mało i sama podawała do stołu. Wniosła właśnie owoce, gdy stary Bennett rzekł:
– Nie jest pan chyba tak młody, jak pan wygląda, panie Gordon. Ile pan ma lat?
– O, jestem już okropnie stary – rzekł Dick. – Trzydzieści jeden.
– Trzydzieści jeden? – zawołała Ella, okrywając się rumieńcem. – A ja przemawiałam do pana jak do dziecka!
– Może pani być pewna, że jestem istotnie dzieckiem – odparł Dick poważnie. – Aczkolwiek z zawodu jestem prześladowcą złodziei, morderców i innych złoczyńców. Jestem wicedyrektorem prokuratury.
Nóż wypadł głośno z ręki Bennetta, a twarz jego pokryła się bladością.
– Gordon! Dick Gordon – rzekł głucho. Na sekundę spotkały się oczy dwóch mężczyzn. Jasnobłękitne i wyblakłe.
– Tak, to moje nazwisko – rzekł Gordon spokojnie – i zdaje mi się, żeśmy się już kiedyś spotkali!
Wyblakłe oczy nie mrugnęły. Twarz Johna Bennetta była zimna jak maska.
– Spodziewam się, że nie zawodowo – rzekł, a brzmiało to jak wyzwanie.
Przez cały czas w drodze powrotnej do Londynu Dick na próżno wysilał pamięć, ale nie mógł powiązać osoby Johna Bennetta z Horsham z żadnym wydarzeniem.
[1] Angielskie [przyp. org.]
Rozmowa o Żabach
Dom Bankowy Maitlanda wyrósł w stosunkowo krótkim czasie z niewielkiego biura do olbrzymich rozmiarów. Maitland był człowiekiem w podeszłym wieku, o patriarchalnym wyglądzie, skąpym w słowach. Przybył on do Londynu bez jakiejkolwiek protekcji i wybił się, zanim jeszcze Londyn zauważył jego obecność.
Dick Gordon ujrzał spekulanta po raz pierwszy, czekając w marmurowym hallu. Był to mężczyzna średniego wzrostu, barczysty, z brodą spadającą mu aż na piersi i oczyma ukrytymi niemal pod gęstymi, siwymi brwiami. Idąc wolno przez korytarz, nie patrzał w prawo ani w lewo, wsiadł do windy i znikł.
– To stary, widział go pan już kiedy? – zapytał Ray Bennett, który nadszedł przed chwilą, aby powitać gościa.
– Bardzo czcigodny chłop, ale tak nieprzystępny, jak hermetycznie zamknięte drzwi. Nie wydobędzie pan z niego grosza, choćby pan zastosował nabój dynamitowy. Phil dostaje pensję, jakiej by się kto inny nie poważył zaproponować miernemu sekretarzowi, ale Phil jest zbyt łagodny.
Dick Gordon czuł się nieswojo. Obecność jego w banku Maitlanda była niezrozumiała, a pretekst wizyty niezmiernie słaby. Gdyby chciał powiedzieć prawdę młodzieńcowi, który czuł się mile pogłaskanym, że mu przerwano pracę, brzmiałaby ona: „Zakochałem się do szaleństwa w pańskiej siostrze. Pan sam wcale mnie nie interesuje, ale uważam pana za łącznika, który ułatwi mi ponowne spotkanie. Dlatego korzystam z rzekomej obecności w tej okolicy jako z pretekstu do wizyty i gotów jestem nawet zawrzeć znajomość z pańskim Philem, który mnie z pewnością zanudzi na śmierć!”
Zamiast tego wszystkiego rzekł tylko:
– Dlaczego nazywa go pan tak?
– Bo jest starym filozofem. Właściwe imię jego jest Philip. Każdy człowiek jest przyjacielem Phila. Należy on do owego gatunku ludzi, z którymi łatwo się jest zaprzyjaźnić.
W tej chwili otworzyły się drzwi windy i Dick Gordon odczuł intuicyjnie, że łysy pan w średnim wieku, o dobrodusznej twarzy, który z niej wyszedł, jest osobą, o której właśnie rozmawiali. Na widok Ray’a okrągła jego twarz rozpromieniła się łagodnym uśmiechem. Oddawszy służącemu plik dokumentów, podszedł do rozmawiających.
– To pan Gordon, – przedstawił Ray – a to mój przyjaciel Johnson.
Phil uścisnął gorąco wyciągniętą do niego rękę. Ten wyraz „gorąco” najlepiej charakteryzował osobę Johnsona.
Nawet Dick Gordon, który nie był zbyt skory do ulegania czyimś wpływom, uczuł się podbity urokiem jego szczerej serdeczności.
– To pan jest owym panem Gordonem z prokuratury, o którym mi Ray opowiadał? – rzekł. – Cieszyłbym się, gdyby pan tak którego dnia zjawił się u nas i przymknął starego Maitlanda. Ze wszystkich ludzi, jakich spotkałem w życiu, zasługuje on na to najbardziej. Muszę już uciekać, w strasznym jest dzisiaj humorze. Można by pomyśleć, że żaby skaczą za nim.
Dowcip ten pobudził Johnsona do śmiechu; widać było, że lubi on śmiać się z własnych dowcipów. Wesoło skinąwszy dwóm młodzieńcom głową, pobiegł z powrotem do windy.
– Ale teraz i ja muszę już pójść – rzekł Ray z lękliwym niemal spojrzeniem. – Dziękuję panu, że dotrzymał pan przyrzeczenia i odwiedził mnie w biurze. Tak… chętnie zjadłbym kiedy z panem śniadanie. Siostra moja z pewnością także z radością się do nas przyłączy. Przyjeżdża często do miasta.
Pożegnanie jego było pospieszne i nieco roztargnione i Dick wyszedł na ulicę z uczuciem zawstydzenia.
Przybywszy do biura, zastał tam oczekującego go urzędnika policji, który na widok Dicka stropił się nieco.
– No? – zapytał Gordon. – Co z Genterem?
Detektyw skrzywił się jak chory, gdy musi połknąć niemiłe lekarstwo.
– Wymknęli mi się – rzekł. – „Żaba” przyjechał autem, na co nie byłem przygotowany. Genter wsiadł do niego i, zanim się spostrzegłem, co się dzieje, już ich nie było. Nie martwię się o niego, gdyż Genter ma rewolwer, a w trudnych sytuacjach umie sobie radzić, ale…
– Sądzę, że powinien pan być przygotowanym na auto – przerwał Gordon. – Jeżeli uważał pan misję Gentera za uzasadnioną i jeżeli był on na tropie Żab, jak pan powiedział, powinien pan był przygotować się na tę możliwość. Niech pan siada, Wellingdale.
Siwy detektyw usłuchał.
– Nie próbuję się usprawiedliwiać – rzekł. – Żaby wprawiły mnie w oszołomienie. Dawniej uważałem je za żart.
– Może postąpilibyśmy mądrzej, gdybyśmy je dziś jeszcze uważali za żart – rzekł Dick, odgryzając koniec cygara. – Może to tylko jakieś zwykłe tajne stowarzyszenie. Ostatecznie wolno przecież i włóczęgom mieć swoje lokale związkowe, hasła, sygnały i umówione znaki.
Wellingdale potrząsnął głową.
– Doświadczenia ostatnich siedmiu lat dowodzą czegoś innego. Nie dość, że co drugi bandyta, którego łapiemy, ma wytatuowaną żabę na przegubie ręki, to może być zwyczajne naśladownictwo, a nie ulega wątpliwości, że wśród rzezimieszków o niższej umysłowości popęd do tatuowania się jest bardzo rozpowszechniony. Ale podczas tych siedmiu lat przeżyliśmy serię bardzo przykrych przestępstw. Więc najpierw zamach na chargé d’affaires poselstwa Stanów Zjednoczonych, którego zabili w Hyde Parku. Potem sprawa prezesa Northern Trading Company, który został zabity kijem w chwili, gdy wysiadał ze swego auta na Park Lane. Potem olbrzymi pożar, który zniszczył Mersey Rubber Stores i pochłonął za cztery miliony funtów gumy. Było to bez wątpienia dzieło tuzina bomb, gdyż składy mieściły się w sześciu wielkich szopach, z których każda została podpalona jednocześnie z dwóch końców. Złapaliśmy dwóch ludzi z afery gumowej. Obaj byli „Żabami”, obaj nosili znak swego stowarzyszenia. Byli zwolnionymi więźniami, a jeden z nich zeznał, że miał rozkaz wykonania tej roboty, ale nazajutrz cofnął swoje zeznanie.
Nie widziałem nigdy człowieka bardziej przerażonego. Mógłbym panu przytoczyć jeszcze dziesiątki podobnych wypadków. Wie pan, że Genter jest od dwóch lat na ich tropie. Ale ile się przez te dwa lata wycierpiał, tego pan nie wie. Włóczył się po kraju, sypiał pod płotami, przyjaźnił się z najniższymi mętami, kradł z nimi i rabował. Kiedy mi napisał, że wszedł w kontakt z organizacją i ma nadzieję, że zostanie wtajemniczony, zdawało mi się, że bliscy już jesteśmy ujęcia ich. Kazałem śledzić Gentera od chwili, gdy powrócił do miasta. Ale ranek dzisiejszy był dla mnie strasznym ciosem.
Dick Gordon otworzył szufladę biurka, wyjął z niej teczkę skórzaną i począł przerzucać zawarte w niej papiery. Studiował je starannie, jakby je widział po raz pierwszy. W rzeczywistości badał te protokoły więzienne niemal codziennie od kilku lat. Były to fotografie przegubów rąk wielu mężczyzn. W zamyśleniu zamknął teczkę i włożył ją z powrotem do szuflady. Przez kilka minut siedział w milczeniu, bębniąc palcami po biurku. Na jego czole legła chmura.
– Żaba wytatuowana jest zawsze na lewym przegubie, zawsze nieco ukośnie i zawsze znajduje się pod nią mała kropka – rzekł. – Czy nie wydaje się to panu godne uwagi?
Ale detektyw nie znalazł w tym nic dziwnego.
Żaba
Ściemniało się już, gdy dwaj włóczędzy, którzy okrążyli wieś Morby, znaleźli się znowu na szosie. Okrążenie wsi nie było rzeczą miłą, gdyż deszcz, który padał przez cały dzień, zamienił uprawne pola w wielkie bagna, przez które niełatwo było iść.
Jeden z włóczęgów był wysoki, niegolony, brudny. Towarzysz jego wydawał się w porównaniu z nim niski, choć był wzrostu więcej niż średniego i barczysty. Wlokąc się po gliniastej szosie, nie mówili do siebie ani słowa. Niższy zatrzymywał się dwa razy, rozglądając się dokoła w zapadającym mroku, jakby się obawiał pogoni. Raz chwycił wyższego za ramię i pociągnął go w krzaki, rosnące przy drodze. Stało się to w chwili, gdy z hałasem, rozpryskując dokoła błoto, przemknęło koło nich auto. Po chwili zboczyli z gościńca, przecięli pole i stanęli na skraju nieuprawnego pasma ziemi, pociętego starymi śladami kół.
– Zaraz będziemy na miejscu – mruknął niższy, a towarzysz jego skinął w milczeniu głową.
Mimo całej pozornej obojętności zwracał pilnie uwagę na każdy szczegół otoczenia: …samotny budynek na horyzoncie, przypominający wyglądem stodołę… hrabstwo Essex… co poznał z sygnatury numeru auta, którą spostrzegł, gdy ich samochód mijał. Okolica nieuprawna… wiodąca zapewne do opuszczonych glinianek… czy też był to kamieniołom?… W pobliżu wrót, przez które biegły ślady kół, wisiał na chwiejącym się słupie jakiś szyld. Za ciemno było, aby odczytać zatarty napis, zauważył tylko sylabę: „Wap”… „Wapniak?” – Łatwo będzie zbadać to później. Jedynym możliwym dla niego niebezpieczeństwem była przewaga liczebna Żab. Pod ochroną płaszcza namacał ręką lufę browninga i wsunął go do zewnętrznej kieszeni. Pomocy nie mogło tu być, nie spodziewał się jej też. Carlo zabrał go w mieście do swego nędznego auta i wiózł go krętymi manowcami po deszczu, jadąc bocznymi drogami i unikając miasteczek i wsi, tak że Genter nie mógłby się zorientować, nawet gdyby siedział przy kierownicy. Ale wsadzono go w głąb ciemnego auta, tak że nie widział nic. Wellingdale i jego towarzysze, którzy go obserwowali, nie byli przygotowani na auto. Włóczęga z autem – to była rzecz niesłychana. On sam, Genter, drgnął, gdy samochód zatrzymał się koło chodnika, na którym stał, czekając, a do uszu jego doszedł głos Carla: „Wsiadaj!”
Minęli teraz wierzchołek porosłego chwastami pagórka. Pod sobą widział Genter zardzewiałe wózki żelazne, porzucane na kupę szyny kolejowe, a między tym wszystkim głębokie, wypełnione wodą deszczową doły. Po drugiej stronie, na ostro zarysowanej linii skraju kamieniołomu, stała maleńka chatka drewniana, ku której Carlo skierował kroki.
– Denerwujące, co? – zapytał, a w głosie jego drżało jakby szyderstwo.
– Nie bardzo – odpowiedział Genter chłodno. – Żaby są pewnie w tej budzie?
Carlo roześmiał się cicho.
– Żab nie ma – rzekł. – Tylko sama Żaba. Wchodzi od strony kamieniołomu. Są tam schody pod chatką. Dobry pomysł, co? Chatka wisi tuż nad przepaścią, a schodów nie dojrzałbyś, nawet gdybyś się położył na brzuchu i przechylił jak najdalej. Próbowałem kiedyś. Nie złapią go nigdy, choćby nasłali miliony szpiegów!
– A jak otoczą cały kamieniołom? – zapytał Genter.
Carlo potrząsnął głową.
– Nie sądzisz chyba, że on nie wie, kiedy będzie złapany. Żaba wie wszystko.
Spojrzał na rękę towarzysza.
– To nie będzie bardzo bolało – rzekł. – Warto to znieść. Za to nie będziesz nigdy bez pomocy, Harry. Kiedy wpadniesz do pułapki, wyciągnie cię najlepszy adwokat. Potrzeba nam takich chłopców jak ty, dość mamy drobnych łajdaków, którym się zdaje, że kiedy robią drobne rzeczy, już należą do nas. Ale ty będziesz miał grubą robotę, a kiedy masz co wielkiego do zrobienia, Żaba daje ci setki a setki funtów. Gdybyś zachorował, gdybyś był głodny, gdyby ci się cokolwiek stało, Żaby przyjdą do ciebie same, żeby ci pomóc. Niezły interes, co?
Genter milczał. Byli teraz w odległości jakichś dwunastu kroków od chatki, która oglądana z bliska była mocnym budynkiem z doskonałego drzewa; miała jedne drzwi, okiennice były zamknięte. Człowiek, który nazywał siebie Carlo, dał Genterowi znak, aby się zatrzymał, sam zaś poszedł naprzód i zapukał do drzwi. Genter widział, jak podszedł następnie do okna i jak okiennica uchyliła się na cal. Nastąpiła długa rozmowa, prowadzona szeptem, po czym Carlo wrócił.
– Powiedział, że ma dla ciebie robotę, która ci przyniesie tysiące. Naprawdę, masz szczęście. Znasz Rochmore?
Genter skinął potakująco głową. Znał to przedmieście arystokracji.
– Mieszka tam pewien człowiek, który ma być sprzątnięty. Co wieczór wraca kolejką o 11.50 ze swego klubu i idzie pieszo do domu. Przechodzi przez ciemną uliczkę, gdzie można go z łatwością zakatrupić kijem. Jedno uderzenie i po nim. To się przecież nie nazywa zabójstwo, rozumiesz?
– Ale dlaczego Żaba chce, żebym ja to zrobił? – zapytał wysoki włóczęga z zaciekawieniem. Wyjaśnienie, jakie otrzymał, było bardzo logiczne.
– Każdy nowy musi coś zrobić, żeby dowieść swojej odwagi. Więc, cóż ty na to? – Genter nie wahał się ani chwili.
– Będzie zrobione! – rzekł.
Carlo powrócił do okna i kazał towarzyszowi iść także.
– Stań tutaj i wsadź lewą rękę przez okno – rzekł. Genter podwinął mankiet zmoczonego rękawa i wsadził przez szparę w okiennicy gołą lewą rękę. Pochwycono ją silnie i natychmiast uczuł, jak coś miękkiego i mokrego przylgnęło do przegubu.
– Stempel gumowy – pomyślał i przygotował się na ból, który miał teraz nastąpić. Było to jak nagłe mrowie drobnych ukłuć tysiąca igiełek. Potem zwolniono uścisk, Genter cofnął rękę i patrzał zdumiony na rysunek z krwi i atramentu, który tatuujący pozostawił na jego ręce.
– Nie ścieraj tego! – rzekł stłumiony głos z mroku chaty. – A teraz możesz wejść.
Okiennica zamknęła się, potem rozległ się zgrzyt klucza, obracającego się w zamku, i drzwi stanęły otworem. Genter wszedł w czarny mrok i usłyszał, jak tajemniczy mieszkaniec chaty zaryglował za nim drzwi.
– Numer twój jest K.971, – rzekł bezbarwny głos – gdybyś go zobaczył w rubryce wiadomości osobistych Timesa, dasz tutaj znać, gdzie się w danej chwili znajdujesz. Weź to…
Genter wyciągnął rękę, do której włożono mu kopertę, miało się wrażenie, jakby tajemniczy osobnik, tytułujący się „Żabą”, sam jeden tylko mógł widzieć w tym mroku.
– Tu masz pieniądze na drogę i mapę okolicy. Gdybyś zużytkował pieniądze dla siebie, albo nie przybył tam, gdzie będziesz potrzebny, zostaniesz zabity. Czy zrozumiałeś?
– Tak.
– Otrzymasz ponadto pieniądze, które będziesz mógł wydawać na własne potrzeby. Uważaj teraz. W Rochmore, Park Avenue 7, mieszka Hallwell Jones, bankier…
„Żaba” odczuł widocznie, że nowicjusz wzdrygnął się przerażony.
– Znasz go?
– Tak, pracowałem kiedyś dla niego – rzekł Genter. Wyciągnął browning z kieszeni i wielkim palcem odsunął bezpiecznik.
– Do piątku ma być unieszkodliwiony. Nie potrzebujesz go zabijać, ale gdyby się to stało, nic nie szkodzi. Przypuszczam jednak, że czaszka jego jest dość twarda…
Genter począł się już przyzwyczajać do ciemności i ustalił, gdzie stoi „Żaba”. Ręka jego wykonała gwałtowny ruch i uchwyciła ramię tajemniczego człowieka.
– Mam rewolwer – rzekł przez zęby. – Jestem inspektor Genter z policji kryminalnej. Jeżeli będziesz się bronił, zabiję cię.
Przez sekundę panowała śmiertelna cisza. Potem Genter uczuł, jak ręka, w której trzymał rewolwer, została uchwycona z siłą kleszczy. Uderzył drugą pięścią, ale człowiek schylił się i cios trafił w próżnię. Potem straszliwe wykręcenie ręki wydarło mu rewolwer i począł się zmagać z tajemniczym złoczyńcą. W pewnej chwili twarz jego dotknęła twarzy „Żaby”. Czy to była maska? Uczuł na swym policzku zimne dotknięcie mikowych[2] okularów. To tłumaczyło zduszony głos. Mimo całej swej siły nie mógł się Genter uwolnić z uścisku obejmujących go ramion. Zataczali się w ciemności. Nagle „Żaba” podniósł nogę, a Genter, chcąc uniknąć spodziewanego kopnięcia, uskoczył gwałtownie w bok. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i do nozdrzy detektywa dotarł ostry, zimny, przenikliwy zapach. Chciał odetchnąć głęboko, ale miał wrażenie, że się dusi, ramiona opadły mu bezwładnie.
„Żaba” trzymał przez minutę złamaną postać, potem rzucił ją z głuchym stukiem na podłogę.
Nazajutrz rano patrol policyjny znalazł inspektora Gentera w ogrodzie pustego domu i zawezwał pogotowie ratunkowe.
Ale człowiek zatruty zgęszczoną parą kwasu cyjanowodorowego, umiera szybko. W dziesięć minut potem, jak „Żaba” stłukł przygotowany w chacie na podobne wypadki cylinder szklany, Genter był trupem.
[2] Mikowy – zrobiony z miki (minerału skałotwórczego) [kor.]
Elk
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Edgar Wallace (1 kwietnia 1875, Londyn – 10 lutego 1932) – pisarz angielski, jeden z najbardziej poczytnych w historii literatury. Urodzony jako nieślubne dziecko aktorki i oddany rodzinie tragarza. Zakończył edukację na szkole podstawowej. Od dwunastego roku życia pracował zarob-kowo, a w wieku osiemnastu lat zaciągnął się do służby w wojsku, w korpusie sta-cjonującym w Afryce. Pozo-stawał w nim przez sześć lat, następnie pracował krótko jako redaktor „Daily Mail”, ostatecznie zdecydował się rozpocząć karierę pisarską. Do śmierci w 1932 r. napisał prawie 170 powieści, w większości kryminalnych. Stał się najchętniej czytanym pisarzem angielskim przed I wojną światową. Jego powieści były tłumaczone na wiele języków i ekranizowane (nakręcono 160 filmów na podstawie jego scenariuszy, w tym słynnego King Konga). Szczególną popularność Wallace zdobył (poza obszarem angielskojęzycznym) w Niemczech, Hiszpanii i przedwojennej Polsce. Przed 1939 r. wydano prawie 70 jego powieści. W 1951 r. jego twórczość została objęta cenzurą, a książki były wycofywane z bibliotek. Z czasem większość tytułów stała się białymi krukami na rynku antykwarycznym i osiągnęła spore ceny. Wznawianie powieści Wallace’a rozpoczęto w latach 90. XX w., ale były to przede wszystkim skrócone niepełne wydania.
W tej książce prezentujemy The Clue of the New Pin w nowym tłumaczeniu.
KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały przedwojennej Warszawy
Tom 1.
Marek Romański
, Mord na Placu Trzech Krzyży.
Tom 2.
Stanisław Antoni Wotowski
, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy.
Tom 3.
Stanisław Antoni Wotowski
, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich.
Tom 4.
Stanisław Antoni Wotowski
, Upiorny dom w Pobereżu.
Tom 5.
Marek Romański
, W walce z Arsène Lupin.
Tom 6.
Marek Romański
, Mister X.
Tom 7.
Marek Romański
, Pająk.
Tom 8. pierwsza część.
Marek Romański
, Złote sidła.
Tom 8. druga część.
Marek Romański
, Defraudacja, druga część.
Tom 9. pierwsza i druga część.
Walery Przyborowski
, Widmo przy ulicy Kanonia.
Tom 10.
Antoni Hram
, Upiór warszawskich podziemi
Tom 11.
Kazimierz Laskowski
, Agent policyjny w Warszawie.
Tom 12.
Walery Przyborowski
, Tajemnica czerwonej skrzyni.
Tom 13.
Marek Romański
, Warszawski prokurator Garda.
Szpiedzy i agenci
Tom 1. Marek Romański, Miss o szkarłatnym spojrzeniu.
Tom 2. Marek Romański, Szpieg z Falklandów.
Tom 3. Marek Romański, Tajemnica kanału La Manche.
Tom 4. Marek Romański, Znak zapytania.
Tom 5, pierwsza część. Marek Romański, Serca szpiegów.
Tom 5, druga część. Marek Romański, Salwa o świcie.
Detektyw Piotr Vulpius
Tom 1. Marek Romański, Tajemnica małżeństwa Forster.
Tom 2. Marek Romański, Zycie i śmierć Branda.
Inspektor Bernard Żbik
Adam Nasielski
Tom 1, Alibi
Tom 2. Opera śmierci
Tom 3. Człowiek z Kimberley
Tom 4. Dom tajemnic w Wilanowie
Tom 5. Grobowiec Ozyrysa
Tom 6. Skok w otchłań
Tom 7. Puama E
Tom 8. As Pik
Tom 9. Koralowy sztylet i inne opowiadania
Najciekawsze kryminały PRL
Tom 1.
Tadeusz Starostecki
, Plan Wilka
Tom 2.
Zuzanna Śliwa
, Bardzo niecierpliwy morderca
Tom 3.
Janusz Faber
, Ślady prowadzą w noc
Tom 4.
Kazimierz Kłoś
, Listy przyniosły śmierć
Tom 5.
Janusz Roy
, Czarny koń zabija nocą
Tom 6.
Zuzanna Śliwa
, Teodozja i cień zabójcy
Tom 7.
Jerzy Żukowski
, Martwy punkt
Tom 8.
Jerzy Marian Mech
, Szyfr zbrodni
Tom 9.
G.R Tarnawa
, Zakręt samobójców
Tom 10.
I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik
, Trucizna działa
Klasyka angielskiego kryminału
Edgar Wallace
Tom 1. Tajemnica szpilki
Tom 2. Czerwony Krąg
Tom 3. Bractwo Wielkiej Żaby
Tom 4. Szajka Zgrozy
Tom 5. Kwadratowy szmaragd
Tom 6. Numer Szósty
Tom 7. Spłacony dług
Tom 8. Łowca głów
Detektyw Asbjørn Krag
Sven Elvestad
Tom 1. Człowiek z niebieskim szalem
Tom 2. Czarna Gwiazda
Tom 3. Tajemnica torpedy
Tom 4. Pokój zmarłego
NOWE POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały Warszawskie
Wojciech Kulawski
Tom 1. Lista sześciu.
Tom 2. Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści.
Tom 3. Zamknięci
Tom 4. Poza granicą szaleństwa
Komisarz Ireneusz Waróg
Stefan Górawski
Tom 1. Sekret włoskiego orzecha
Tom 2. W cieniu włoskiego orzecha
Kapitan Jan Jedyna
Igor Frender
Tom 1. Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa
Tom 2. Mordercza proteza
Tim Mayer
Wojciech Kulawski
Tom 1. Syryjska legenda
Tom 2. Meksykańska hekatomba
www.lindco.se
e-mail: [email protected]
lindcopl (facebook & instagram)
Tytuł oryginału:
Edgar Wallace
Bractwo Wielkiej Żaby
(The Fellowship of the Frog)
Seria: Klasyka angielskiego kryminału
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.
Wydanie I powojenne, 2014. Oparto na wydaniu z 1929 r.
Tłumaczenie: Marceli Tarnowski
Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa
Projekt okładki: Studio Karandasz
Zdjęcia na okładce: aetb, fennywiryani / Adobe Stock, jeff Metzger, Мария Неноглядова / Adobe Stock
Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co, Stockholm, 2021
ISBN 978-91-8019-006-0
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek