Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nieopublikowana dotąd trzecia część przygód pirata. Rabarbar w towarzystwie szczura pokładowego Apolla wyprawia się w rejs dookoła świata, docierając na odległe kontynenty. Najpierw jednak ratuje z opresji królewnę i za jej sprawą trafia do krainy bajek. „Burzliwe dzieje pirata Rabarbara” zdobyły nagrodę w konkursie Czytelnika i zostały wydane po raz pierwszy z ilustracjami Edwarda Lutczyna w 1979. Po sukcesie książki powstały „Dalsze burzliwe dzieje pirata Rabarbara”, które ukazały się w 1986 r. (wyróżnione w XI edycji Premio Europeo di Letteratura Giovanile “Pier Paulo Vergerio” (Padwa 1987). „Jeszcze dalsze dzieje pirata Rabarbara” zostały napisane w 1987 i zilustrowane, jednak książka wówczas nie została wydana. Rabarbar stał się postacią kultową w latach osiemdziesiątych, do czego przyczyniało się czytanie książek w radiu (Krzysztof Kowalewski i Wiktor Zborowski), druk w „Płomyczku”, adaptacje sceniczne i adaptacja telewizyjna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 89
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 2 godz. 27 min
Copyright © 1979 Wojciech Witkowski
Copyright © 2008 Wydawnictwo BIS
Książka ukazała się po raz pierwszy w 1979 r. nakładem SW „Czytelnik”.
ISBN 978-83-7551-216-8
Wydawnictwo BIS
ul. Lędzka 44a
01-446 Warszawa
tel. (22) 877-27-05, 877-40-33; fax (22) 837-10-84
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwobis.com.pl
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl
AWANTURA O KICHANIE
Słońce przygrzewało, a wiatr był tak łagodny, że ocean marszczył się miękko jak łan kwitnącego lnu. Fregata wracała z Indii do kraju, wioząc w ładowniach herbatę, cynamon, goździki i pieprz. Na pokładzie pachniało jak przy wielkanocnym stole. Załoga wąchała i kichała raz po raz:
– A psik!
– Na zdrowie!
– A psik!
– Na zdrowie!
Nadzwyczaj głośno kichał bosman Huk i wtedy marynarze wołali chórem „na zdrowie!”, ale jeszcze głośniej najdzielniejszy z żeglarzy – Rabarbar – aż trzęsły się maszty. Rabarbar siedział w bocianim gnieździe i wypatrywał ziemi, choć wszyscy wiedzieli, że przez dwa miesiące żadnego brzegu nie zobaczy, ale tak na morzu trzeba, bo zawsze można się natknąć na nieznany ląd.
A jednak żeglarze nie byli szczęśliwi. Co który spojrzał na nazwę fregaty, to aż pluł niegrzecznie do wody, czego ryby bardzo nie lubią, zwłaszcza złote i latające. Na burcie był napis „Kaczy Kuper”. Kto chciałby pływać na „Kaczym Kuprze”, choćby i najpiękniejszym? Jak trudno będzie znieść kpiny kamratów z innych statków! A do niedawna ich fregata nazywała się przecież całkiem przyzwoicie: „Pierś Łabędzia”. Ale kiedy dowództwo objął kapitan Ocet, zaraz kazał zmienić nazwę i jeszcze śmiał się cienko jak brzytwa, chociaż załoga płakała rzewnie. Z takich łez marynarzy robią się w morzu perły, natomiast kiedy płaczą po rozbitej butelce rumu, lęgną się rekiny.
I teraz właśnie wyszedł ze swej kajuty kapitan Ocet, malutki, chudziutki i skrzywiony, jakby bolały go wszystkie zęby.
– Bosmanie Huk – zapiszczał – zawiązać wszystkim nosy! Dosyć mam tego „a psik! na zdrowie!”. Sobie też, do stu tysięcy zgniłych śledzi! A przede wszystkim temu tam, jak mu tam, Rabarbarowi, co aż trzęsie „Kaczym Kuprem”.
– Tak jest, kapitanie! – huknął Huk.
– O, nie! Wara od mojego nosa! Będę sobie kichał, ile mi się podoba! – krzyknął z bocianiego gniazda Rabarbar i zaraz kichnął tak potężnie, że nie tylko zatrzęsły się maszty, ale cała fregata zakołysała się jak w czasie najokropniejszego sztormu.
– Łapać! Zakuć w kajdany! Przywiązać do masztu! Wychłostać! Buntownik! – piszczał kapitan Ocet i tupał ze złości cienkimi nóżkami.
– Cha, cha! – rozległo się z góry. – A kto to zrobi?
– Na Rabarbara, nuże kamraci – powiedział, najciszej jak umiał, bosman i zaraz zerknął na bocianie gniazdo, czy aby tamten nie dosłyszał.
– Brać go! Brać tego buntownika! – zapiszczał i zatupał znowu Ocet.
Nikt się nie ruszył.
– Niech pan da spokój, kapitanie, nikt nie da mi rady – powiedział Rabarbar i kichnął sobie znowu: – A psik!
– Co takiego?! Jeszcze mnie nie znasz, Rabarbarze! Ja cię zestrzelę jak kaczkę! – Kapitan zazgrzytał zębami i wyciągnął zza pazuchy wielki pistolet. Za wielki jak na jego siły. W żaden sposób nie mógł utrzymać lufy do góry.
– Cha, cha, cha! – zaśmiał się na to Rabarbar. – Mam w nosie takiego kapitana, co chce do mnie strzelać. Żegnajcie, kamraci! A zresztą i tak już nie chciałem płynąć w następny rejs „Kaczym Kuprem”. I przypilnujcie, żeby mi tam nic nie zginęło z kuferka! – krzyknął i skoczył do morza.
Zanurkował. Wypłynął dobre pół mili dalej.
– A z panem, kapitanie, to ja się jeszcze porachuję! – krzyknął raz jeszcze i popłynął sobie na skróty do domu.
– Skandal, buntownik, zastrzelę! – zachrypiał Ocet i wreszcie wystrzelił. Nawet trafił... w pierwszą falę przy burcie.
Strasznie to rozgniewało delfiny, które płynęły za fregatą. Podpłynęły do burty i wszystkie razem chlapnęły ogonami. Na kapitana spadła cała fontanna wody. Przemoczony do suchej nitki, pomknął do swej kabiny. Po chwili ukazał się w drzwiach w samych gatkach.
– Bosman, wysuszyć mój mundur!
– Tak jest, panie kapitanie! – huknął Huk, a że akurat zapach pieprzu dotarł do jego nochala, kichnął głośniej, niż Ocet wystrzelił: – A psik!
– Na zdrowie! – zawołała załoga.
– Do dwustu tysięcy zgniłych śledzi, zawiązać te nosy! – wrzasnął kapitan i zatrzasnął drzwi.
A tymczasem głowa Rabarbara zniknęła za horyzontem.
– Będzie prędzej niż my – powiedział Huk. Chciał huknąć po swojemu, żeby nawet szczur na dnie ładowni usłyszał, ale tylko zagęgał przez nos zawiązany kawałkiem liny okrętowej.
– Teraz to będzie „Gęsi”, a nie „Kaczy Kuper” – powiedział jeden z marynarzy i westchnął: – Żebym to ja tak pływał jak Rabarbar...
Z GNIAZDEM NA GŁOWIE
Rabarbar płynął i płynął. Tydzień, dwa tygodnie. Jak spotkał stado delfinów, to pogwizdywał sobie razem z nimi piosenki żeglarskie, a jak wieloryba, który zmierzał w tę samą stronę, to przysiadał na grzbiecie olbrzyma i odpoczywał. Ale tak w ogóle – nudno mu już było.
Aż tu jednego dnia patrzy – leci mewa i jakoś dziwnie niespokojnie rozgląda się wokoło.
– Ahoj, koleżanko! – zakrzyknął Rabarbar. – A co cię tak zaniepokoiło?
– Ojej, Rabarbarku, ojej! – zakwiliła mewa. – Mam straszny kłopot. Czuję, że zaraz muszę znieść jajko, a do najbliższego lądu okropny kawał morza. I co ja teraz zrobię?
– I to ma być kłopot? Zaraz ci pomogę – powiedział wesoło Rabarbar i odwrócił swą marynarską czapkę dnem do góry, tak że zrobiło się wygodne gniazdo.
– Nigdy ci tego nie zapomnę – odrzekła mewa. Zaraz złożyła do Rabarbarowej czapki jajko i usiadła na nim.
Rabarbar poweselał. Miał teraz z kim pogadać, więc nawet nie czuł zmęczenia, tylko płynął i płynął.
Tak minęło znowu parę tygodni. Aż któregoś dnia coś zastukało w jajku i po paru minutach wykluło się pisklę. Zaraz rozdziawiło dziób i wrzasnęło:
– Mamo, jeść! Mamo, jeść!
– Będzie się zdrowo chować, ma apetyt – powiedział Rabarbar.
– O tak, Rabarbarku – rozczuliła się mewa. – Nie wiem, jak ci mam dziękować...
– Drobiazg, nie ma o czym mówić – Rabarbar na to. – Ale, kto wie, może przyda się kiedyś twoja pomoc. Muszę się porachować z kapitanem Octem.
– Będę zawsze do usług – zapewniła mewa.
Po paru dniach Rabarbar pociągnął mocno nosem, przełknął ślinkę, bo poczuł jakby leciuteńkie, dalekie echo zapachu grochówki na wędzonce, uśmiechnął się i powiedział:
– No, mewo, będę cię musiał wysadzić razem z maluchem na najbliższej wyspie. Do domu już nie tak daleko, muszę się ogarnąć i w ogóle nie wypada żeglarzowi wracać z rejsu z gniazdem na głowie.
– Oczywiście, oczywiście – przytaknęła mewa.
Rabarbar wylądował na pięknej wyspie o szerokich plażach, nad którymi chwiały się w lekkiej bryzie kokosowe palmy. Przełożył pisklaka do gniazda, które zrobiła mewa, pożegnał się ze swą przyjaciółką i poszedł brzegiem wyspy, bo po tak długim pływaniu nabrał ochoty na spacer. Ale niedaleko uszedł. Broda mu tak wyrosła, że ją przydeptywał, a ponadto była strasznie ciężka, bo obrosła muszelkami. Rabarbar zdrapał więc najpierw wszystkie muszle i wyrzucił do morza – przy okazji też kilka małych rybek, które schroniły się w gęstwinie brody przed rekinami. Potem usiadł na kamieniu i marynarskim nożem przyciął sobie brodę ślicznie w schodki. Równo nie mógł, bo włosy z przyzwyczajenia jeszcze falowały.
Kiedy tak zajmował się upiększaniem swojej postaci, przyszły kraby kokosowe i proszą:
– Rabarbarze, pomóż nam. Tyle kokosów leży wokół, a nie możemy się do nich dobrać. Za twarde na nasze kleszcze.
Żeglarz wstał i zaczął grzmocić pięściami, a orzechy kokosowe pękały niczym bańki mydlane. Kraby dalejże dziękować, ale on tylko ziewnął, bo właśnie przypomniało mu się, że bardzo długo nie spał. Ułożył się pod palmą i zachrapał.
I to jak zachrapał! Aż z palmy spadały orzechy! Prosto na głowę, ale nic go to nie obchodziło.
Niestety, Rabarbarowe chrapanie usłyszano w głębi wyspy...
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej