Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Romantyczna. Przygodowa. Nieco krwista.
Dwudziestopięcioletnia Lily Baines zdążyła już przywyknąć do samotnych przebudzeń z kompleksami i kacem. Ale z kłami? Niekoniecznie. Kiedy pewnego dnia wstaje z poczuciem, że potrzebuje nieco A Rh+, zdaje sobie sprawę, że coś poprzedniej nocy poszło nie tak. Z pomocą przyjaciółki udaje jej się odtworzyć serię niefortunnych zdarzeń… i okazuje się, że kilkanaście godzin wcześniej Lily została przemieniona w wampira. Zupełnie niechcący. I nielegalnie. Sprawcą zdarzenia był niezwykle przystojny Tristan, krwiopijca z czterystuletnim doświadczeniem, przez którego Lily ma teraz na głowie całą Radę Wampirów. Razem muszą znaleźć sposób, jak uniknąć odpowiedzialności, nie dając się zabić (po raz drugi). Ale co jeśli problemem okaże się nie tylko nadprzyrodzony wróg, żądza krwi i seksowna była dziewczyna Tristana, lecz także brak akceptacji samej siebie?
Gloria Duke to pseudonim literacki Glorii Ketterer, amerykańskiej scenarzystki i copywriterki. Gloria mieszka w Filadelfii z psem Rockym i kotką Pippą. Uwielbia przesiadywać w piżamie z lampką czerwonego wina, oglądając komedie romantyczne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Tytuł oryginału
WHEN LIFE GIVES YOU VAMPIRES
Copyright © 2021 Gloria Duke
Published by arrangement
with Bookcase Literary Agency
and Booklab Agency
Projekt okładki
Dixie Leota
Opracowanie okładki
Anna Jamróz
Redaktor prowadząca
Jadwiga Mik
Redakcja
Aneta Kanabrodzka
Korekta
Wiktoria Garczewska
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8352-617-1
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Niniejsza powieść porusza temat
negatywnego postrzegania własnego ciała
(na drodze do ciałopozytywności)
w odniesieniu do niezdrowego odchudzania.
U niektórych może nasilić problem.
*
Dla wszystkich osób,
które kiedykolwiek czuły się gorsze
z powodu swojego rozmiaru i figury.
Jesteście więcej niż tylko ciałem!
ROZDZIAŁ 1
Z głębokiego snu wybudza mnie pragnienie. Ale to nie pragnienie z odwodnienia, nie usta wyschnięte na wiór jak po jednym albo dwóch drinkach w sobotni wieczór. Nie, to raczej chętka na, hm… krew.
Krew? Że jak?
Otwieram oczy. Pali się nocna lampka, tworząc niewielki krąg złocistego blasku w moim ciemnym mieszkaniu. Ale nie leżę w łóżku.
Spoczywam na wznak obok niego, z widokiem na kłęby kurzu pod spodem. Na górze mam tylko granatowy stanik Victoria’s Secret, jeden z moich ładniejszych, a na dole dżinsy z rozpiętym rozporkiem. Stwierdzam brak majtek.
Gdy siadam, próbując to ogarnąć, moje mięśnie brzucha protestują. Patrzę w dół, z nieodłącznym postanowieniem, że przyłożę się do gimnastyki. Następnie unoszę wzrok i patrzę w ciemność przed sobą. Ledwo dostrzegam zarysy przedmiotów – torebka, koszula, jeden i drugi but – prowadzących od drzwi do miejsca, gdzie się znajduję.
Jezu, myślę, masując skronie. Ile wczoraj wypiłam?
W pierwszej chwili pytanie jest dosyć mgliste, dopóki mózg nie przechodzi z trybu uśpienia w tryb aktywności. Wówczas dociera do mnie, że nie mam bladego pojęcia, czy w ogóle piłam. Nie pamiętam, czy wychodziłam. I czy zostałam, dla ścisłości. Dobra, ostatnia rzecz, która majaczy mi pod czaszką, to wymiana esemesów z przyjaciółką na temat spotkania w naszej ulubionej meksykańskiej knajpie. Ale po ikonce z uniesionym kciukiem, jakąś minutę temu? Zero.
Nie ma jednak czasu teraz się nad tym głowić.
Ponieważ w tej chwili, przysięgam, moje ciało łaknie krwi, pragnie jej ze wszystkich sił, a potem długo, długo nic. Serio. Jakby włączyła mi się dzika zachcianka, tyle że nie na czekoladę.
Przepraszam, ale jak to w ogóle możliwe, że zachciało mi się szklanki A Rh+?
Usiłuję znaleźć rozsądne wytłumaczenie, jednak przez tę ogłuszającą żądzę trudno się skupić. Niedobór żelaza to jedyne, na co mnie stać w tej chwili.
W końcu to całkiem prawdopodobne. Mogłam przewidzieć, że doigram się tym odchudzaniem. A łudziłam się, że zgubię balast. Idiotka ze mnie.
Ale… nieważne. Biorę głęboki wdech, powoli wypuszczam powietrze i… Tak jest. Niech będzie. Na bank anemia.
No przecież nie mam ochoty na krew, ponieważ to oznaczałoby brak piątej klepki.
Potrzebuję białka bogatego w żelazo, jak nic.
Burger, to jest to, średnio wysmażony – i to niezwłocznie.
I hej – bez bułki to stuprocentowe keto.
Poczucie misji każe mi wstać z podłogi i rozejrzeć się za iPhone’em w celu złożenia zamówienia. W końcu to Nowy Jork, całodobowych restauracji jest na pęczki. Na pewno któraś dowozi o tak późnej porze. Albo tak wczesnej.
Która to godzina? Druga, trzecia nad ranem?
Już w pionie próbuję dopiąć spodnie, ale nie mogę. I dla odmiany nie jest to moje główne zmartwienie.
Nie, głównym zmartwieniem jest znaleźć coś, co zaspokoi dojmujące, szalejące, skrajne łaknienie.
Nagle dostrzegam kątem oka spasionego gołębia na parapecie. Moje ciało w jednej chwili nieruchomieje, jestem skupiona i czujna niczym kot prężący się do skoku. Wiedziona przemożnym, dziwnym impulsem rzucam się w tamtą stronę i…
Łup!
Walę głową w szybę.
– Au!
Nieco oszołomiona masuję czoło i odprowadzam wzrokiem spłoszonego ptaka, który odlatuje. Ucieka. Ponieważ chciałam go… eee… dopaść?
Chwileczkę. Naprawdę usiłowałam złowić tego latającego szczura?
Jakby w odpowiedzi czuję tak przemożną pustkę w brzuchu, że zginam się w pół.
No dobrze. Muszę się posilić, tak czy inaczej. I to zaraz. I nie mam siły czekać na dostawę.
A zatem zmiana planów.
Zamiast szukać komórki w celu zamówienia burgera, skręcam w stronę zagraconej kuchni i robię przegląd lodówki, by wrzucić coś na ruszt. W głębi, za ostatnią partią produktów niskokalorycznych, dostrzegam pudełko z chińszczyzną.
Łapię je i unoszę wieczko. Resztki wołowiny w sosie pomarańczowym, jak sądzę.
Studiuję zawartość, próbując dociec, jak długo poniewiera się w lodówce. Mięso przybrało szarawy odcień, a stężały sos wygląda na pokryty meszkiem. Ale nie jest żywym ptakiem, który przenosi choroby, i to przemawia na jego korzyść.
Ma się rozumieć, mój mózg krzyczy, że to zły pomysł, ciało jednak wie swoje i ani się spostrzegam, jak wkładam do ust kawałek mięsa, przeżuwam i połykam.
O. Mój. Boże.
W końcu to zrobiłam, myślę, wstrząsana odruchem wymiotnym. Doprowadziłam się odchudzaniem do stanu psychozy. Jem świństwo, którego pies by nie ruszył!
Zatem postanowione. Zjem tego burgera, i to z bułką – może nawet z frytkami.
Ale najpierw muszę umyć zęby i pozbyć się wstrętnego posmaku w ustach.
Wrzucam pudełko z chińszczyzną do śmieci i pędzę do łazienki. Zapalam światło i się wzdrygam, gdy wstrętny jarzeniowy blask odbija się od armatury i kafelków. Na oślep łapię szczoteczkę, wyciskam pastę i zaczynam szorować.
Natrafiam szczoteczką na coś długiego i ostrego tam, gdzie powinien znajdować się mój lewy kieł. Zmieniam kierunek i… tak jest. Po drugiej stronie znajduje się identyczny.
Z mieszaniną zdumienia i lęku powoli unoszę wzrok do poziomu lustra wiszącego nad umywalką i…
Krzyczę ze zgrozą.
Nie mam odbicia. Żadnego. Patrzę prosto w lustro, lecz nic nie odwzajemnia mojego spojrzenia.
Upuszczam szczoteczkę i zataczam się do tyłu. Wpadam na wieszak z ręcznikami na ścianie.
Z tej perspektywy dostrzegam w lustrze zaśniedziały pręt i górę spłowiałego różowego ręcznika. Lecz nie zielone oczy z nieodłącznymi ciemnymi obwódkami. Nie widzę też rozwianej strzechy długich kasztanowych włosów, bladej piegowatej skóry ani obfitych piersi podpartych granatowym push-upem.
Ani miny wyrażającej zgrozę, którą czuję.
Jakby wcale mnie tu nie było, poważnie.
Żeby była jasność: przywykłam do bycia niewidzialną. Metr sześćdziesiąt dwa wzrostu i rozmiar ciuchów ukryty głęboko w czeluściach sklepu to coś, co nie wzbudza zachwytu. Ale to? To jakaś granda rodem z horroru, Brama Stokera i Transylwanii. No nie?
Mam rację?
Nie chcę gadać od rzeczy, tylko że albo jestem wampirem, albo…
O nie.
Wykluczone.
Musi być inny, bardziej prawdopodobny scenariusz. Taki, w którym nie żyję długo i nieszczęśliwie jako fikcyjna krwiożercza córa ciemności.
Bo właśnie tym są wampiry. Fikcją. Jak yeti. Zielone ludziki. Uniwersalny rozmiar odzieży.
A to? To nie żadna fikcja, tylko moje życie. Prawdziwe życie.
Wdycham i wydycham powietrze, ignorując lodowate macki paniki na kręgosłupie. Grunt to zachować spokój i wyjść z kryzysu, jak głosi hasło z koszulki.
Chwiejnie wychodzę z łazienki i siadam przy stole, przy którym jem i pracuję. Odpalam laptop. W prawym górnym rogu ekranu widnieje informacja, że jest niedziela, godzina siedemnasta siedemnaście.
Nie piąta – siedemnasta.
Dobra, czyli to oznacza, że przespałam na podłodze większość dnia i obudziłam się… tuż po zachodzie słońca?
Też by się zgadzało. Ale wampirów nie ma. One. Nie. Istnieją.
Ręce mi dygoczą, kiedy łączę się z darmowym wi-fi z sąsiedniego baru szybkiej obsługi. Próbując za wszelką cenę zachować jasność myśli, na przekór sprzecznemu z naturą łaknieniu, wchodzę na portal medyczny i wpisuję listę swoich, nazwijmy to, objawów: żądza krwi + niekontrolowane odruchy + kły + brak odbicia w lustrze + nocny tryb życia.
I wiecie, co wyskakuje?
Nic. Brak wyników.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o prawdopodobieństwo.
Gnana desperacją sprawdzam na innych portalach i w wyszukiwarkach. Atakuję palcami klawiaturę. Przeglądam okno za oknem, ale widzę tylko bilety na Comic Con, bary tematyczne i niezależne festiwale filmów grozy.
Trwa to dobrą godzinę, po czym daję za wygraną. Mam mętlik w głowie, jakbym wysiadła z autokaru w samym środku zwariowanej krainy czarów. Powiedzieć, że zatraciłam kontakt z rzeczywistością, to za mało. Kompletny odlot, daję słowo.
Niby wiem, że to nie może się dziać naprawdę.
Ale…
Ale.
Usiłuję odzyskać grunt pod nogami, skupiając się na rzeczach, co do których nie mam wątpliwości.
Nazywam się Lily Baines. Mam dwadzieścia pięć lat. Mieszkam przy Bleecker Street w West Village. Pracuję jako redaktor nocny portalu internetowego…
I wszystko wskazuje na to, że jestem zasranym wampirem.
ROZDZIAŁ 2
Kilka minut później przetrząsam torebkę w poszukiwaniu telefonu – lecz nie po to, aby zamówić tego burgera. Kolejna zmiana planów. Muszę pogadać z Cat.
Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam? Znaczy, wiem, że umówiłyśmy się wczoraj w Dos Rosas – i przyjaciółka nie wystawiłaby mnie do wiatru, chyba że w grę wchodziłby jakiś kataklizm. Tak więc zakładając, że spędziłyśmy razem wieczór, musi wypełnić choćby część luk w mojej pamięci.
I tak się dobrze składa, że Cat ma bzika na punkcie wampirów. Dosłownie. Czytała wszystkie tomy sagi Zmierzch. Ma nawet filmy na DVD. Czasami myślę, że trochę wierzy w tę bajkę, więc może wymyśli coś mądrego na temat mojego obecnego, hm, stanu.
Lub może – tylko może – obali moją teorię i razem wpadniemy na to, co naprawdę jest grane.
Chyba można sobie pomarzyć?
Wygrzebuję iPhone’a z dna torby i wybieram numer Cat. Głos przyjaciółki sprawi, że od razu poczuję się lepiej.
Niekoniecznie.
– Cześć, tu Cat McMahon. Zostaw wiadomość, oddzwonię.
Typowe.
Cat jest informatyczką z dyplomem, słowo daję, ale ma dwie lewe ręce, jeśli chodzi o prozaiczne sprawy, takie jak ładowanie komórki. Nie zliczę, ile razy odzywa się poczta głosowa.
Ale gdy się rozłączam, nie czekając na sygnał, na obrzeżach mojej świadomości pojawia się nieprzyjemna myśl. A jeśli Cat wcale nie zapomniała naładować komórki? Jeśli jej też coś się wczoraj stało?
Przechodzi mnie dreszcz na wspomnienie o swojej reakcji na widok gołębia. Tego niekontrolowanego odruchu, zanim w ogóle zdołałam…
O nie! A jeśli coś stało się Cat… przeze mnie?
No dobrze. Nie ma rady.
Muszę ruszyć swoją nieumarłą dupę i zaraz tam jechać. Obym zastała Cat w jednym kawałku.
*
Jeśli chcecie wiedzieć, zatłoczony wagon metra to niekoniecznie wymarzone miejsce dla wampira.
Jasne, poprawka: zatłoczony wagon metra to niekoniecznie wymarzone miejsce dla wampira, który nie chce zachowywać się jak, no wiecie, wampir.
Jadę linią do śródmieścia, a wagon kusi wonią krwi współpasażerów. Wdycham powietrze i zapach wszystkich oraz każdego z osobna – słodki, pikantny, ziemisty i kwaskowaty – rozkosznie miesza się w moich nozdrzach, drażniąc nowe nadludzkie kubki smakowe. Trudno mu się oprzeć.
Na szczęście podjęłam środki zaradcze. Wiedziałam przecież, że nie mogę ryzykować wyprawy bez planu, który pomoże mi utrzymać mój nowy niezdrowy apetyt w ryzach. Incydent z gołębiem dał mi zatrważające pojęcie, jak szybko mogę stracić kontrolę. Lecz jako notorycznie wodzona na dietetyczne pokuszenie – czasami skutecznie – jestem skarbnicą wiedzy o tym, jak tłumić apetyt.
Dlatego przed wyjściem wypiłam hektolitry wody, aby zapełnić żołądek. Następnie włożyłam do ust gumę bez cukru, by uniknąć, ten, podjadania. A teraz siedzę w wagonie, żuję w najlepsze i gram w pasjansa, co ma odwrócić moją uwagę od zachcianek.
Możecie się śmiać, ale wiecie co? To działa. I gdy rzęsiście oświetlony wagon mknie czarnym tunelem, moje kły się cofają.
Dla potwierdzenia spoglądam przez ramię na swoje odbicie w szybie…
Ale raz jeszcze odbicia nie ma.
Odwracam się z powrotem i skulona na twardym plastikowym krzesełku wracam do pasjansa. Zastanawiam się mimowolnie, czego nie widzę. Spójrzmy prawdzie w oczy: po zakrapianym sobotnim wieczorze w Dos Rosas na ogół wyglądam jak zombie. A jeśli słowo stało się ciałem…
Jezu. Muszę wyglądać strasznie.
Żuję gumę, próbując skupić się na kartach na wyświetlaczu, ale moja uwaga jest rozproszona i siłą rzeczy dociera do mnie coraz więcej bodźców z zewnątrz.
Wprost nie mogę oderwać oczu od kobiety w średnim wieku siedzącej naprzeciw mnie w błękitnym fartuchu, jaskraworóżowych klapkach i kurtce dżinsowej. Namierzam tętnicę na jej szyi, pulsującą w rytm wyciekającej ze słuchawek piosenki Lady Gagi. A bicie jej serca jest jak cholerny gong na obiad, przysięgam.
Naraz kły wysuwają mi się na całą długość, kłując w język. Bogaty, lekko metaliczny smak własnej krwi wypełnia mi usta i niespodziewanie czuję się, jakbym…
No wiecie, jeśli wcale nie ruszacie chipsów, to jest git, ale gdy tylko skubniecie choćby jednego… mogiła. Pożeracie całą paczkę.
Dobra. Muszę wysiąść. I to natychmiast.
Wjeżdżamy na stację Fifty-Ninth Street/Columbus Circle. Do Cat został jeden przystanek, wolę jednak nie ryzykować. Kto wie, co mi strzeli do głowy w tak zatłoczonym miejscu.
Zrywam się na równe nogi, ale pociąg hamuje i tracę równowagę.
Znikąd pojawia się silna ręka i mnie podtrzymuje.
– W porządku? – pyta niski męski głos. Zważywszy na to, że nic wielkiego się nie stało, jego troska wydaje się nieco przesadna.
Podnoszę wzrok i widzę przed sobą skandalicznie przystojnego faceta. Nie przypominam sobie, żebym go wcześniej widziała, a doprawdy nie wiem, jak mogłabym go nie zauważyć. Ale bądź co bądź byłam pochłonięta innymi, hm, sprawami.
W każdym razie teraz poświęcam mu stuprocentową uwagę. Na oko tuż po trzydziestce, wysoki i smukły, barczysty i umięśniony. Nonszalancko zmięta odzież wygląda na dosyć kosztowną. Idealne rysy mąci smuga kilkudniowego zarostu. Przywodzi na myśl korespondenta wojennego – w sensie, nie takiego prawdziwego, starego i steranego jak w CNN. Nie, bardziej korespondenta z filmu, seksownego awanturnika o hultajskim uroku. Młodego Clinta Eastwooda w stylówce Indiany Jonesa. Lazurowe oczy migoczą – daję słowo – kiedy spogląda na mnie spod zmierzwionej grzywy przydługich płowych włosów.
– T-tak, w porządku – dukam. Po części, ponieważ trudno mówić, nie afiszując się wysuniętymi kłami. Ale też – nie będę owijać w bawełnę – w obecności naprawdę przystojnego faceta staję się głupia jak but. Dosłownie jakby mi rozum odjęło.
A ten facet nie jest po prostu przystojny. Jeśli mam być szczera, to jeszcze nikt nie wpadł mi tak w oko.
Tyle że… nie chodzi tylko o jego wygląd, choć oczywiście to też. Przede wszystkim chodzi jednak o to, jak na mnie patrzy. Jakby mnie widział, tak naprawdę, nie tylko przez pryzmat wagi. Jakby mnie znał. Albo chciał poznać. I stwierdzam, że bardzo chcę tego samego.
I może dlatego uścisk jego ręki, która nadal trzyma mnie poniżej łokcia, doprowadza mnie do szaleństwa. Dlatego dostaję rumieńców i pospiesznie oddycham. Dlatego cisną mi się nieprzystojne wizje i wiele mnie kosztuje, żeby się na niego nie rzucić.
– Kończy pani? – pyta.
Zastygam.
Niemożliwe.
Wtedy on się uśmiecha, demonstrując rząd idealnych śnieżnobiałych zębów, i wskazuje głową drzwi wagonu.
Łapię po chwili, ale… no przecież. Mówi o końcu jazdy.
Tonąc w lazurowych oczach, uległam złudzeniu, że gość na mnie leci.
Marzenie.
Drzwi otwierają się z sykiem – a może to z mojego ego uchodzi powietrze?
Mniejsza z tym.
– Dzięki – bąkam, kiwając mu głową.
Po czym, zmartwiała, wyrywam rękę i uciekam. Sekundę po tym, jak ląduję na betonowym peronie, drzwi się zasuwają.
A wtedy – dobra, to silniejsze ode mnie – odwracam się, aby po raz ostatni rzucić na niego okiem przez szybę. Ale… jego tam nie ma.
Mrugam. Mrugam raz jeszcze. Przeczesuję wzrokiem wnętrze wagonu, gdy pociąg rusza z jękiem i wtacza się do tunelu. Nigdzie go nie widzę.
Rozglądam się po stacji. Może też wysiadł?
Ale nie, na peronie też go nie ma.
Facet rozpłynął się w powietrzu równie tajemniczo, jak się pojawił.
ROZDZIAŁ 3
Idę Columbus Avenue, skręcam w West Sixty-Fifth Street i… któż by się spodziewał? Połączenie żwawego marszu z rześkim wieczornym powietrzem skutecznie studzi żądzę krwi. Na drugą żądzę niestety nie ma wpływu. Tajemniczy Facet z Metra wciąż rozpala mnie do czerwoności.
Nadal myślę o nim oraz o tym, jak na mnie patrzył. O uczuciach, jakie we mnie wzbudził – i wciąż wzbudza, mimo że źle go zrozumiałam. Czy faktycznie tylko mi się uroiło, że między nami iskrzy?
Moja ciekawość płonie jak moje ciało, kiedy dzwonię do bramy Cat.
Po chwili oczekiwania w domofonie trzeszczy głos przyjaciółki.
– Tak?
Romantyczne dociekania ustępują miejsca fali ulgi. Wygląda na to, że Cat nic się nie stało.
– To ja – mówię do domofonu. – Lily.
– Hej! – trzeszczy ponownie głos Cat. – Wejdź.
Domofon brzęczy i otwieram pierwsze drzwi domu, znacznie ładniejszego od mojego, zaledwie sześciopiętrowego przedwojennego budynku położonego kawałek dalej od nowszych, bardziej efektownych rezydencji na Columbus i Broadwayu.
Przechodzę przez przedsionek, otwieram drugie drzwi i wkraczam do zadbanego holu. Stukając obcasami po mozaice, mijam najbardziej opieszałą windę na całym Manhattanie i idę po schodach do dwupokojowego mieszkania Cat na drugim piętrze.
Cat czeka już na mnie w drzwiach. Resztki moich obaw się rozwiewają, gdy widzę, że wygląda tak, jak powinna. Choć właściwie to mało powiedziane.
W tym momencie trzeba zaznaczyć, że oprócz bycia gwiazdą programowania w firmie, która niebawem zabłyśnie na rynku, Cat mogłaby być supermodelką. Podczas gdy ja w ogóle nie przypominam wytwornego kwiatu, na którego cześć mnie nazwano, ona wygląda… dokładnie jak kot właśnie. Składa się z długich, smukłych kończyn zwieńczonych szeroko osadzonymi niebieskimi oczami i czarnymi włosami na pazia, które są tak gładkie i lśniące, że aż chce się je pogłaskać. W tej chwili ma na sobie czerwone flanelowe spodnie od piżamy, wiszące nisko na wąskich biodrach, oraz różowawą koszulkę, która na pewno była kiedyś biała, ale sortowanie prania to jedna z wielu prozaicznych czynności przerastających zaawansowany intelekt właścicielki. W każdym razie nawet w tym stroju Cat wygląda olśniewająco.
– O raju – mówi na mój widok. – Co to za okazja?
Zakładam, że pije do niezapowiedzianej wizyty. To nie w moim stylu, faktycznie.
– Nie mogłam się dodzwonić – oznajmiam. Idę korytarzem do framugi, przy której ona z wdziękiem stoi. – Naładowałabyś wreszcie komórkę.
– Nie, mówię o tym. – Wskazuje na moją postać. – Lil, wyglądasz naprawdę świetnie.
– Weź się zamknij. – Z zażenowaniem obciągam czarny sweter. Bez a) odbicia w lustrze i b) wiedzy, czy Cat jest żywa, martwa, czy nieumarła, siłą rzeczy nie poświęciłam wiele czasu na przygotowania. Umyłam twarz, przeczesałam długie rudawe włosy i nałożyłam wiśniową pomadkę ochronną oraz dżinsy, w których się dopięłam, i tyle. Jestem pewna, że wyglądam beznadziejnie.
Ale kły się cofnęły, więc chociaż tyle dobrego.
– Ubrałaś się na randkę i mam ci doradzić? – pyta Cat. – Znowu umówiłaś się z tym facetem?
– Facetem? – powtarzam jak echo. – Jakim facetem?
– Kobieto – mówi Cat. – Tym, z którym wyszłaś wczoraj z Dos Rosas.
– A więc byłyśmy wczoraj w Dos Rosas? – pytam dla pewności.
– Oczywiście, że byłyśmy w…
– I wyszłam z facetem?
Idealne brwi Cat marszczą się na znak troski.
– Nie pamiętasz?
Nie. Nadal nic nie pamiętam. Lecz nagle, jakimś cudem… wiem.
– Czy ten facet… wyglądał jak skrzyżowanie Clinta Eastwooda z Indianą Jonesem?
Cat mierzy mnie przeciągłym spojrzeniem. Nikt nie zna mnie lepiej od niej, więc chyba widzi, że coś nie gra.
I dociera do niej, że bez względu na powód mojej niezapowiedzianej wizyty nie chcę o nim rozmawiać na korytarzu.
Robi krok w tył, żebym mogła wejść do mieszkania.
– Właź. Wygląda na to, że musimy pogadać. I to zaraz.
*
Mieszkanie Cat to eklektyczna mieszanka drogiego sprzętu i mebli z wyprzedaży w Ikei. Wystrój – jeśli można go tak nazwać – ożywia tylko kolekcja „lalek”: półki zapełnione figurkami postaci z filmów akcji, w nienagannym stanie, na ogół wciąż zapakowanych. Jest Spider-Man, Hulk oraz całe mnóstwo takich, których nawet nie kojarzę. Zwykle się z nich nabijam, ale nie dziś. Dzisiaj widok fikcyjnych wybryków natury i dziwolągów powstałych w wyniku nieudanych eksperymentów napełnia mnie poczuciem swoistej więzi.
– Hm, Lily…?
Napotykam coraz bardziej zaniepokojony wzrok przyjaciółki. Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, po czym znów je zamykam. Chrząkam, aby zyskać na czasie.
Od czego by tu zacząć?
Robię głęboki wdech, próbując zebrać myśli.
I drugi, dla kurażu.
– Cat – mówię wreszcie. – Co wiesz o wampirach?
*
Gdy mija pierwsze zaskoczenie, Cat przedstawia mi zarys opowieści o Draculi. I wiecie co? Opis jest tak trafny, że mogłabym go umieścić na moim nowym profilu.
Następnie przechodzi do innych wampirów w literaturze i filmie, rozprawiając o nich jak na konferencji naukowej. Im dłużej jej słucham, tym bardziej doskwiera mi poczucie, że nić łącząca mnie z ludzkim życiem wyślizguje mi się z palców niczym sznurek balonu z helem.
Gdy zaczyna rozpływać się nad Zmierzchem, mam dosyć. Z braku odpowiednich słów postanawiam jej zademonstrować i odruchowo łapię ją za rękę.
– Hej, co robisz? – pyta, kiedy ciągnę ją do sypialni i stawiam przed szafą z lustrem. – I dlaczego masz taką zimną łapę?
Ale gdy jej duże niebieskie oczy stają się jeszcze większe, a szczęka wiotczeje w osłupieniu, wiem, że widzi to, co ja widzę. Mimo że stoimy przed lustrem obok siebie, widać w nim tylko Cat, uczepioną powietrza.
– Niemożliwe – szepcze. Gorączkowo przenosi wzrok z lustra na mnie i z powrotem. – Ja pierdzielę.
– Wspomniałaś, że wampiry nie odbijają się w lustrze – rzucam. – Zgadza się?
– To jakaś sztuczka? – pyta Cat. Wbija we mnie wzrok i mruży oczy. – Złudzenie optyczne?
– Błagam cię. Czy ja wyglądam na iluzjonistę?
– Nie wyglądasz jak Nosferatu, to pewne.
Rozdziawiam usta, odwijam górną wargę i pokazuję kły.
– Ożeż! – Odskakuje i wyrywa rękę.
– Wybacz – mówię.
– Ale… jak?
– Chciałabym to wiedzieć – kwituję. – Właśnie w tym rzecz. Nie pamiętam. Właściwie to miałam nadzieję, że mnie oświecisz…?
Cat z wolna potrząsa głową. Stoi w drugim kącie, za rozesłanym łóżkiem. Odkąd zobaczyła moje nowe uzębienie, odsuwa się coraz bardziej, zwiększając dzielącą nas odległość. W sumie nie mam jej tego za złe, ale czuję ukłucie żalu. Zwykle pokłada we mnie więcej wiary niż ja sama.
– Przecież wiesz, że nie zrobię ci krzywdy – mówię ściszonym tonem.
– Wiem, że nie zrobisz mi krzywdy naumyślnie – uściśla. Stoi przyciśnięta do ściany, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Ale w większości opowieści świeżo upieczone wampiry są diablo nieprzewidywalne. Nie panują nad nienasyconym głodem.
– Amatorzy – kwituję. – Założę się, że żaden nie próbował Noom. Chcesz pogadać o nienasyconym głodzie, to spróbuj jeść tysiąc dwieście kalorii dziennie. Przez cały miesiąc chodziłam taka głodna, że miałam ochotę wgryźć się we własną łydkę. Ale panowałam nad apetytem. Teraz też mogę.
Cat mierzy mnie twardym spojrzeniem.
– To chyba najgorszy plan pod słońcem.
– Mówienie przy wampirze o słońcu jest grubym nietaktem.
– Ja nie żartuję, Lil. Nie można wiecznie sobie czegoś odmawiać. Wiecznie, w dosłownym sensie.
– Tego nie wiesz.
– Właśnie że wiem – oznajmia Cat. – I ty też. To, po pierwsze, bardzo niezdrowe, a po drugie, zawsze prowadzi do obżarstwa.
Jej słowa dają mi do myślenia. Muszę przyznać, że coś w tym jest. Odkąd weszłam w okres dojrzewania, moje życie to ciągła huśtawka pomiędzy tyciem a chudnięciem: po miesiącu ścisłej diety następuje tydzień podjadania, trzy dni sokowego detoksu kończą się wieczorną wycieczką do McDonalda i degustacją dań za dolara, a dwa tygodnie diety paleo…
– O rany – mówię, kiedy z wolna to do mnie dociera. – A niech to.
Może jednak muszę przemyśleć strategię, by utrzymać żądzę krwi w ryzach.
– No a co robią błyszczące wampiry? – Sama nie wierzę, że o to pytam. – Przecież nie atakują ludzi.
– Nie – odpowiada Cat z namysłem. – W każdym razie nie Cullenowie. – Stopniowo uchodzi z niej napięcie. – Piją krew dzikich zwierząt, które upolują własnymi rękami. Głównie pum i niedźwiedzi, jeśli dobrze pamiętam.
Wizja jest straszna, ale chyba podsuwa jej pewien pomysł.
– No dobra – oznajmia stanowczym tonem. Bierze głęboki wdech i obchodzi łóżko, a jej niedawna powściągliwość znika prawie bez śladu. – Wszystko po kolei. Musimy cię dobrze nakarmić, zanim zrobisz coś, czego będziesz żałować.
– Czym? – pytam. – Jak masz zamiar to zrobić? Czyżby istniała jakaś modna restauracja z 0 Rh- w jadłospisie? Masz tam chody i załatwisz nam stolik?
Cat wsuwa bose stopy w sfatygowane conversy.
– Nie idziemy do restauracji.
Błyska mi straszna myśl.
– Tylko mi nie mów, że idziemy do zoo w Central Parku – oświadczam. – Uprzedzam, że nie mam zamiaru na nic polować, a walka wręcz to nie moja specjalność.
Bierze z kosza na pranie starą bluzę Uniwersytetu Nowojorskiego, która pamięta czasy naszego college’u, i wkłada ją na piżamę.
– Daj spokój – strofuje Cat. – Nie gadaj głupstw.
I bez jednego, choćby przelotnego spojrzenia w lustro łapie brązową torbę z zamszu, wiszącą na łóżku, i kieruje się do wyjścia z mieszkania.
Patrzę na nią w osłupieniu. Jej kompletna nonszalancja względem własnego wyglądu jak zwykle przechodzi wszelkie pojęcie, może nawet bardziej od tego, co mi obecnie doskwiera.
Ludzie, ileż dałabym za taką beztroskę i abnegację. Jej postawa to dla mnie niedościgły wzór.
– Idziesz? – rzuca przez ramię.
Kolejna fala żądzy krwi prawie zbija mnie z nóg.
Cat ma rację. Muszę coś z tym zrobić – zanim zrobię coś, czego będę żałować.
A jeśli ma jakiś pomysł, to podpisuję się pod nim rękami i nogami. Nigdy nie dała mi powodu, żebym w nią zwątpiła, odkąd los rzucił nas do jednego akademika. Ręczę za nią życiem.
Nieżyciem?
Nieważne.
Zatem po kompulsywnym, acz bezowocnym spojrzeniu w lustro otrząsam się i wychodzę za przyjaciółką.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI