Chłopiec, który był trzeci - Karolina Pietrusińska - ebook

Chłopiec, który był trzeci ebook

Karolina Pietrusińska

0,0

Opis

Książka przedstawia losy chłopca, który całe swoje życie mierzy się z przeciwnościami losu. Choroba, z którą się zmaga odbiera mu dzieciństwo i sprawia że nie może normalnie funkcjonować. Czy w końcu jego los się odmieni? Czy będzie mógł żyć tak jak żyją inne, normalne dzieciaki?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karolina Pietrusińska

Chłopiec, który był trzeci

© Karolina Pietrusińska, 2022

Książka przedstawia losy chłopca, który całe swoje życie mierzy się z przeciwnościami losu. Choroba, z którą się zmaga odbiera mu dzieciństwo i sprawia że nie może normalnie funkcjonować. Czy w końcu jego los się odmieni? Czy będzie mógł żyć tak jak żyją inne, normalne dzieciaki?

ISBN 978-83-8324-311-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

Mama czyli taka ja i moje małe problemy.

Tak bardzo mnie bolało że myślałam że nie wytrzymam. Że nie wyrobię. W tamtej chwili chyba wolałam umrzeć. Chciałam po prostu przestać żyć. Takiego bólu najgorszemu wrogowi nie życzę. Dzisiaj wspominając tamte chwile zastanawiam się do czego porównać ten ból. Ból miesiączkowy to przy tym Pikuś. Nie ma gorszego bólu niż ból kamieni w woreczku żółciowym. Niż masa kamieni zatykająca ci przewody żółciowe. ból jest nie do zniesienia. W pewnym momencie już nawet nie miałam siły wymiotować, bo po prostu nie było czym. Czułam napierający na brzuch kamień i żadna pozycja, siedząca, leżąca, stojąca nie była w stanie ulżyć mi w cierpieniu. Dziwię się osobom, które mają to samo, co ja i nie chcą się tego pozbyć. Szybka operacja, dwa cięcia, trzy dziurki na brzuchu i później życie bez bólu i strachu. Koniec cierpienia. Obecna medycyna wszystko ułatwia, zabiegi wykonywane laparoskopowo, bez cięcia. Po dwóch dniach pobytu w szpitalu wychodzi się zadowolona i szczęśliwa. I lekarze są bardziej wykształceni i empatyczni a technologia bardzo rozwinięta. Nie ma nawet śladu.

Nigdy nie wiedziałam kiedy i w jakiej sytuacji ten ból mnie dopadnie. Mógł pojawić się po zjedzeniu plasterka chleba, czy jak w moim przypadku po wypiciu za szybko szklanki wody. Albo po prostu bez powodu. Nie wiadomo. Tym razem obudził mnie w nocy właśnie bez wyraźnego powodu. Cóż to jest ten dzień a właściwie noc kiedy będzie się działo. I będzie bolało. Bardzo bolało.

Wielokrotnie myślałam „wyciąć to diabelstwo. Bez tego można żyć.” Na co mi potrzebny woreczek żółciowy? Chyba tylko po to by mnie bolał. Ale nie miałam odwagi. Można żyć bez woreczka żółciowego, bez nerki jak mój najmłodszy synek Kacper. Ja żyję jeszcze bez ¾ żołądka. Nie wszystkie narządy są człowiekowi do szczęścia potrzebne. Można żyć i normalnie funkcjonować. Po co się męczyć kiedy można sobie ulżyć?

Tym razem stwierdziłam że to ostatni raz kiedy choroba ma nade mną przewagę. To już ostatni raz kiedy nie jestem w stanie poradzić sobie z bólem jaki mi zadawał. Przecież do licha ciężkiego jestem jeszcze młoda, całe mam przed sobą życie, tyle marzeń, pragnień. Czas najwyższy coś z tym zrobić. Tylko trzeba było ułożyć jakiś plan działania, bo przecież są dzieci a rąk do pomocy przy nich jak na lekarstwo. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że gdy potrzebowałam pomocy, każdy miał co innego do roboty. Pranie, sranie, sprzątanie i te tłumaczenie: „wiesz no pomogłabym ale…”. Ale to, ale tamto, życie. Już się przyzwyczaiłam, że ze wszystkim musiałam sobie radzić sama.

Przewracałam się w nocy z boku na bok. Siadałam. Wstawałam. Chodziłam po pokoju „wte i we wte”, starają się nie robić niepotrzebnego hałasu. Kucałam. Wstawałam, kładłam się. To znów wstawałam. Wdech, wydech, wdech wydech, nic nie pomagało. W końcu zajrzałam do szafki — apteczki z lekami. Ostatnie leki przeciwbólowe wzięłam około godziny szesnastej. Przeszukałam jeszcze inne skrytki, gdzie mogłam schować teki, półki z talerzami, szafkę z herbatą, szufladę z bibelotami. O! znalazłam młotek. Ale co on robi w szafce z widelcami? Jakoś mnie to nie zdziwiło. Odkąd urodziły się bliźniaki znajdywałam przedziwne rzeczy w jeszcze bardziej dziwnych miejscach, tam gdzie nie powinno ich być. Nie mówiąc już o tym ile znajdywałam porozrzucanych w domu narzędzi, Śrubokrętów czy innych dziwnych narzędzi, linijek, ekierek, wkrętaków i wiele innych, których nie potrafiłam nawet nazwać po imieniu. A co dopiero wiedzieć do czego służą.

Spojrzałam na zegarek. 2:16. Niedobrze… Miałam wrażenie że ból się nasila. Już wcześniej miałam podobne bóle. Jakby słabsze. Ale szybko przechodziły. Ten był jakiś inny. Długi. Natarczywy. Raz kujący, tak, że nie mogłam złapać tchu. Nie mogłam złapać oddechu. I to mnie naprawdę przerażało. Nie odpuszczał tak jak poprzednie.

W końcu położyłam się delikatnie do łóżka. Starałam się zrobić po cichutku by nie obudzić Roberta i śpiących za ścianą bliźniaków. Ścianą. dobre sobie. Ściana to za dużo powiedziane. W rzeczywistości była to cienka płyta OSB, ścianka działowa za którą dzieciaki spały na antresoli. Mieszkaliśmy na 25 metrach kwadratowych. Trzeba było to jakoś „ogarnąć”. Ten pokój — nasze mieszkanie i podzielić tak, by każdy miał swój kąt. Wcześniej mieszkaliśmy w jednym z warszawskich blokowisk na Ursynowie w dwupokojowym mieszkaniu z moimi teściami, na trzecim piętrze bez windy w jeszcze mniejszym pokoju niż ten. Nauczyłam się tam chodzić na paluszkach. Dosłownie. Nie czułam się tam dobrze. Miałam wrażenie że rodzice męża wiecznie mnie obserwują. Widzą choć nie patrzą, słyszą, choć nie słuchają. Śledzą każdy mój krok i ruch i czekają na moje potknięcia i błędy.

A może wpadałam już w jakąś fobie? Może miałam paranoję? Możliwe, ale wtedy miałam wrażenie że moja teściowa mnie nie lubi a teść „na golfa nie zaprosi”.

Gdy urodziły się bliźniaki postanowiliśmy wrócić do mojego rodzinnego domu. Miało być łatwiej. Miało być prościej. Przynajmniej lokalowo. Tak mnie się wydawało. I mama za ścianą. Miałam wielkie nadzieje i dużo sobie obiecywałam po tej przeprowadzce. Niestety patrząc na to z perspektywy czasu wiem że nie był to dobry pomysł, ponieważ już po niespełna roku przeprowadzaliśmy się w kolejne miejsce. Ale na razie nie musiałam się martwić kwestą wnoszenia bliźniaczego wózka na trzecie piętro. Tu miałam trzy schodki i własne podwórko, gdzie swobodnie ten że wózek mógł stać, bez obaw, że ktoś mi go ukradnie sprzed bloku.

W rzeczywistości na tych „parunastu” metrach kwadratowych mieliśmy trzy małe pomieszczenia, kuchnię, małą garderobę i przedpokoik. Do tego większy pokój podzielony na dwie części. Kilka lat wstecz był to duży pokój gościnny w moim rodzinnym domu, gdzie stała niebieska kanapa, dwa fotele do kompletu, długi na całą ścianę regał z kryształami, rodzinnymi pamiątkami a pośrodku pokoju stół z drewna, potężny i ciężki jak Dąb Bartek. Do tego wkoło niego stało sześć krzeseł z ciemnogranatowymi materiałowymi ukuciami, takimi samymi jak ta nieśmiertelna kanapa. Niech żyje PRL. Wieczny, nieustający, dla niektórych czarujący. Dla mnie dołujący i zły…

Wszystko w tym pokoju przypominało zacne czasy przed gomółkowe, kiedy to wyznawano zasadę „zastaw się a postaw się”. Kiedy to półki sklepowe były puste a zakupy robiło się na tak zwany przydział. Ale dobrze pamiętam ten stół, te krzesła, ten regał, ten obrzydliwy dywan. Wszystko to miało swój urok. Urok dawnych lat. Rzekomych lepszych lat. I w jakiś zaskakujący sposób do siebie pasowało. Pamiętam te drewniane okna, które się nie domykały a jak już się zamknęły to z trudem otwierały. Do tego skrzypiały jak w jakimś tanim horrorze. Koszmar. Pamiętam jak szlag jasny trafiał mamę kiedy musiała te okno myć. szybka po szybce.

Okno składało się z dziewięciu małych szybek oddzielanych od siebie drewnianymi deseczkami. Marzenie każdej pani domu. Ładnie to one wyglądały ale myć je to był istny koszmar.

Pokój ten przechodził wiele metamorfoz, przeróbek i przemeblowań. Był kilkakrotnie malowany na przeróżne kolory, w zależności od tego, kto tam mieszkał. Mieszkały tam chyba wszystkie pokolenia Chacińskich i inne rodziny nie wymienię ich z imienia i nazwiska a teraz mieliśmy zamieszkać my. Kolejne dumne i młode pokolenie z dziećmi. Gotowe podbijać świat. Młode małżeństwo z dwójką dzieci i wielkimi planami i nadziejami na przyszłość. I zamieszkaliśmy. Byłam bardzo szczęśliwa gdy brat zaproponował nam byśmy właśnie ten pokój zajęli a on przeniósł się na pierwsze piętro. Przed przeprowadzką zrobiliśmy generalny remont, pozbyliśmy się starych, znienawidzonych przeze mnie okien na poczet bardziej nowoczesnych. Pozbyłam się stołu, krzeseł a regał wzięła do swojego pokoju mama. Mija dwadzieścia lat a ten regał ciągle tam stoi. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do mamy w odwiedziny, patrzę na ten regał, przypomina mnie się miejsce gdzie pierwotnie on stał.

Po naszej przeprowadzce a raczej wprowadzeniu się z Ursynowa, (ja bym to nazwała ucieczką) zrobiliśmy to małe mieszkanko. Z tego malutkiego pokoiku zrobiliśmy nasz mały „raj”. Mieliśmy tu małą kuchnię a w niej kuchenkę gazową na cztery palniki wziętą na nasze wspólne pierwsze małżeńskie raty, lodówkę, długi blat i szafki kuchenne. Mieliśmy zmywarkę. Doprowadziliśmy nawet wodę, zamontowaliśmy grzałkę, by mieć też ciepłą wodę. Postawiliśmy kominek bo nie było ogrzewania. Wszystko jak w normalnej kuchni. W normalnym mieszkaniu. Jak może nie obca ale oddzielna i samodzielna rodzina. Bo wiadomo najlepiej na swoim. Pokój bliźniaków, znajdował się zaraz za nami. Było to małe pomieszczenie z antresolą gdzie spali i ganiali się wkoło. Wszystko oddzielone ścianką działową. Otwierając drzwi do naszego mieszkanka na wprost rozciągał się mały korytarz. Mierzył jakieś dwa kroki. Po prawo i lewo rozciągały się wieszaki na kurtki i szafki na buty. Małe półki nad głowami gdzie można było położyć jakieś bibeloty, czapki, szaliki i tym podobne. Zazwyczaj był tam wiecznie bałagan. Można było tam znaleźć przysłowiowe mydło i powidło.

Lekko na prawo znajdowały się drzwi wejściowe do głównego pomieszczenia. Była to nasza sypialnio — salon gdzie spaliśmy i jedliśmy wspólne posiłki. To tam piłam z mamą kawę przy palącym się kominku i oglądałyśmy jakieś głupkowate stare i nowe seriale telewizyjne.

Po prawo był zbudowany kominek, w którym paliliśmy drewnem. Po przeciwnej stronie fioletowy narożnik z wielkimi puchowymi poduchami, marzenie mojego dzieciństwa na którym spaliśmy wraz z mężem, małe biurko, jeden fotel i podwieszana szafka na telewizor. Niestety było tam tak mało miejsca, że mogliśmy zapomnieć o normalnej komodzie, na której stałby telewizor. Każdy centymetr pomieszczenia się liczył. zarówno ten na ziemi jak i w powietrzu. Dalej ścianka działowa i pokoik bliźniaków. Bardzo malutki ale było tak wygospodarowane miejsce na ich zabawki, szafa na ubranka dziecięce i antresola, na której spali. Garderoba robiła właściwie za mały składzik. Oprócz naszych ubrań miałam tam półki na chemię gospodarczą i kosmetyki. Łazienka znajdowała się w innej części budynku, dzieliliśmy ją z innymi domownikami a myliśmy się w wanience bliźniaków grzejąc wodę na gazie. No cóż takie były czasy. Osiem lat temu mieszkaliśmy w całkiem innych warunkach a od tamtego czasu naprawdę wiele się zmieniło. Człowiek nabrał nowych doświadczeń i można powiedzieć — wydoroślał i wiele spraw w głowie poukładał, przemyślał. Chciał czegoś więcej niż „kąpiel” w misce z wodą.

Ból nie ustępował. Zaczęłam lekko panikować ale w końcu udało mnie się usnąć. Nie pamiętam ile jeszcze razy patrzyłam na zegarek. Ile jeszcze razy przewracałam się z boku na bok. Następnego dnia zaplanowany mieliśmy grill ze znajomymi męża. Bawiłam się średnio. Raczej siedziałam przy stole, bo nie wypadało było nie siedzieć czy leżeć w domu. Brzuch mnie ćmił, pulsował. Bałam się cokolwiek zjeść. Gdy w końcu poczułam głód, postanowiłam coś jednak zjeść. Zjadłam kiełbaskę z grilla i to był błąd. a może i nie? Gdyby nie ten „posiłek” może do dzisiaj chodziłabym z tykającą w sobie bombą — woreczkiem żółciowym… a może już by mnie nie było bo bym następnego bólu nie przeżyła?

Tak szybko to chyba nie jechałam jeszcze nigdy samochodem. Kiedy znalazłam się w szpitalu przy ul. Banacha w Warszawie naprzeciwko gabinetu lekarskiego lekarze stwierdzili niedrożność przewodów żółciowych i skierowali szybko na zabieg ich odetkania. Na szpitalnym oddziale ratunkowym została mi pobrana krew i zrobiono mi USG brzucha, po czym skierowano mnie na salę chorych. Właściwie to od razu poszli za ciosem i po upływie godziny siedziałam już przed salą zabiegową zabieg Endoskopowa cholangiopankreatografia.

Nie będę wam tutaj tłumaczyć na czym polegał ten zabieg, bo na początku sama dobrze nie wiedziałam o co chodzi. Miało mnie po prostu przestać boleć i tyle.

Leżeć nie byłam w stanie. Ból nasilał się i malał. Miałam wrażenie że każdy kolejny atak był gorszy. Że każdy oddech sprawiał mi kolejny ból. Tak, jakbym obrywała raz po raz nożem kuchennym. Starałam się wyciszyć. Myśleć o czymś przyjemnym. Zamknęłam oczy. Wyobrażałam sobie że jestem już w domu z bliźniakami. Że czytam im bajki, że z nimi maluje, rysuje, układam puzzle. Że znów się bawimy. Zamknęłam oczy i zobaczyłam, jak te dwa małe diabły biegają po pokoju. „To dla was” — pomyślałam. Muszę być zdrowa. Muszę być silna. Inaczej nie wiem co się stanie. No właśnie. Nie wiem co się stanie. Jakbym wywołała wilka z lasu. Co się stanie? Wytną woreczek, udrożnią przewody żółciowe i po krzyku. Czyżby. Jakby tego było mało to czego się dowiedziałam o mało nie zwaliło mnie z łóżka. W przenośni i dosłownie. Poderwałam się na równe nogi mimo bólu.

Docierały do mnie tylko strzępy słów zza uchylonych drzwi… ciąża… czwarty tydzień… nie ma przeszkód. przejdziemy bokiem. Wszystko będzie w porządku. Tylko jak poinformować pacjentkę by się nie przestraszyła?

Długie rozmowy jakie przeprowadziliśmy z lekarzami uświadomiły mnie w jak beznadziejnym jestem położeniu. Nie sama ciąża była tą beznadzieją ale to, czy zabieg się uda a dzidziuś nie ucierpi. Przecież nie wybaczyłabym sobie, gdyby przez moje nieprzemyślane decyzje coś poszło nie tak albo nie daj boże straciłabym dziecko. Tego chyba bym naprawdę nie przeżyła. Ale ciąża? Jeszcze jeden bobas? Gdzie ja zmieszczę kolejne łóżeczko niemowlęce??

To były ostatnie słowa i myśli jakie pamiętam z tamtego dnia. Kiedy się obudziłam w szpitalnym łóżku, każdy, kto do mnie przychodził szczerzył się i gratulował. Pielęgniarki, lekarze. Nawet personel pomocniczy pytał czy mi czegoś nie trzeba. Potrzeba! Snu. Miałam wrażenie że to był sen. Że to wszystko to jakiś żart a ja się zaraz obudzę w domu i znów będę gotować zupę pomidorową. Gdy zobaczyłam Roberta wchodzącego do sali, w której leżałam z bukietem kwiatów zrobiło mi się gorąco. Czyli jednak mnie się to nie śniło. Będzie dzidziuś. „Chłopiec, który był trzeci” pomyślałam. Jednak sama skarciłam się w duchu. Skąd wiesz że to będzie chłopiec. Przeczucie? Złudzenie? Czy po prostu środki przeciwbólowe zrobiły już swoje. Ale zaraz odpłynęłam. Byłam bardzo zmęczona a narkoza jeszcze nie do końca odpuściła. Ostatnią myślą jaką pamiętam to: „jak to możliwe? Przecież uważaliśmy”. Chciałam mieć jeszcze jedno dziecko ale jak skończę studia i napiszę magisterkę. Widocznie ktoś miał dla mnie inne plany. Ktoś chciał bym swoje plany odłożyła na później i zajęła się czymś innym — wychowywaniem dzieci. Odkąd pamiętam „swoje sprawy” odkładałam na później. Żyłam dla innych. Teraz też musiało tak być.

Fakty były takie. I śmieszne. Chociaż w tamtym momencie mnie osobiście nie było do śmiechu. Byłam może nie załamana ale ciut zagubiona. Zaszokowana. O tak. To najlepsze słowo, jakie opisywało stan, w którym się znajdowałam. I co powie matka? Co powie teściowa? Kolejne dziecko całkiem przewróci moje życie do góry nogami. Przecież mam malutkie bliźniaki, nie mam stabilnego domu, mieszkania. Gdzie do tych kiepskich warunków lokalowych kolejny maluszek?

Cała gastrologia szpitala przy ul. Banacha huczała od plotek. Pielęgniarki uśmiechały się pod nosem, gdy mijały mnie na korytarzu a lekarz, który mnie operował chodził dumny jak paw że to on jako pierwszy zdiagnozował ciąże a ja wróciłam do domu bez woreczka żółciowego i z lokatorem w brzuszku.

Najważniejsze że wszystko dobrze się skończyło. Przynajmniej na razie. Bóle ustąpiły i już nigdy więcej ich nie miałam a ja przyzwyczajałam się do myśli że nie jestem sama. Że obok bliźniąt za dziewięć miesięcy będzie mi koło nóg pełzał jeszcze jeden chłopczyk. Nie pytajcie mnie dlaczego chłopiec. Po prostu chłopiec.. „Chłopiec, który był trzeci.”

Dwa lata później

Kacper

Stanąłem nad brzegiem morza. Nóżki miałem całe brudne i mokre. Oblepiły się paskiem po kolanka. Wcale nie przeszkadzało mi to. Wręcz przeciwnie. Pomyślałem, że to kolejna świetna zabawa, których w ostatnim czasie miałem coraz więcej. Zaraz wskoczę do wody, klapnę pupą na piasek a przy okazji umyje je. Wychodząc z wody znów je ubrudzę. I klapki i stópki i kolanka. I kąpielówki. Mama kupiła mi takie fajne niebieskie. Z przodu miałem Strażaka Sama a z tyłu były całe niebieskie. Bardzo lubiłem te bajkę. I jeszcze raz i jeszcze raz. Mimo iż pierwszy raz byłem nad morzem czułem się bardzo dobrze. Jakbym znał to miejsce od dawna.

Piasek był ciepły. Ale był inny niż ten co miałem w domu czy w piaskownicy. Ten z piaskownicy miał inny kolor. Był żółty. Miał dużo kamyczków i nie miał muszelek. Zastanawiałem się dlaczego tamten nie ma muszelek. Przecież w sumie piasek to piasek. Jaka jest różnica. Ale gdzie się tam podziały muszelki? Może dziadek jak go przywoził zapomniał dosypać? A może specjalnie je zabrał i schował jak tata skarby? A może te wszystkie ślimaczki tak się spieszyły uciekając że zabrały je ze sobą? Mama mówiła, że te muszelki to domki ślimaka. I że on nosi je na plecach. Musi być mu bardzo ciężko skoro cały dom nosi na plecach. I zabiera go wszędzie. Ciekawe czy ma tam kuchnie i łazienkę? A jak mu się chce siusiu czy wychodzi z muszelki na zewnątrz? Ja jak chce mi się siusiu to idę do łazienki. Jest to takie pomieszczenie w domku. Jest tam też zlew i wanna. Albo prysznic. I można się umyć. Rączki i nóżki. I buzie jak jest brudna. I zrobić wielką pianę w wannie. I jest wtedy dużo fajnej zabawy.

Ten piasek, tutaj na plaży to w ogóle takie cudo że można z niego lepić różne rzeczy i się to nie psuje! Nawet jak poleje go wodą. Bo znam trzy rodzaje pisaku. Ten tutaj na plaży, ten z piaskownicy i ten w domu.

Piasek w domu był różnych kolorów. Był: różowy, czerwony niebieski i zielony. Mama nasypała go do takiego płaskiego przeźroczystego pojemnika bym miał do niego swobodny dostęp. I nie rozsypywał go po całej podłodze w salonie. ale jak zabawa jest przednia i wspaniała, trudno jest nie wysypać go za pojemnie. Ale mama się nie gniewa. Bierze wtedy szczotkę i szufelkę i zamiata go. Albo sam próbuje go posprzątać. Skutek jest taki, że piasek ląduje wszędzie. I jeszcze nazywa się jakoś tak dziwnie. Mama mówiła że ten piasek to piasek kinetyczny. Bardzo trudne słowo. I dziwne. Ledwie mi się udało zapamiętać te trudną nazwę.

W późniejszym swoim życiu już się nad tym nie zastanawiałem. Bo po co? Ważne że można się nim bawić i w zimie i w lecie, wtedy kiedy mam na to ochotę. Wsypany jest do wielkiego plastikowego pudełka. W każdej chwili mam do niego dostęp. Mam też foremkę w kształcie dużej muszelki, trójkąta i ślimaka. I łopatkę i grabki, wiaderko, konewkę. Ale te ślimaki to nie takie prawdziwe ślimaki. Te prawdziwe są mniejsze i uciekają. Nie wiem dlaczego przecież lubię się z nimi bawić.

Czekałem na nadchodzącą falę. Widziałem ją już z daleka. Ciekaw byłem co się stanie kiedy do mnie przyjdzie. Długo nie musiałem czekać. Woda z siłą wodospadu oblała moje małe stópki i zabrała piasek z moich małych nóżek. Spojrzałem w dół kolanka też miałem czyste. Fajna zabawa. Chciałem znów zakopać się w piasku ale zanim zdążyłem usiąść woda połaskotała mnie aż pod pupą a fala tak silna przewróciła mnie na piasek. I znowu byłem cały w piasku. Od pupy po najmniejszy palec nóżki. Roześmiałem się głośno.

Podbiegła mama.

— Kochanie nie odchodź za daleko.

Usłyszałem jej ciepły, miękki i delikatny głos. Był zatroskany ale nie zmartwiony. Wiedziała że nie stanie się nic złego. Przecież była w pobliżu. Siedziała na kocyku i spoglądała to na mnie to na bliźniaków i na tatę.

Niedaleko był tata a bliźniaki pływały niedaleko brzegu. W pasie miały wielkie dmuchane niebieskie koła. Tata co chwila podbiegał do nich. Łapał piłkę, skakał przez fale. Znowu rzucił im piłkę. I tak bez końca.

Mama wzięła mnie za moją małą rączkę i odeszła kawałek od brzegu morza. Już woda nie sięgała moich gołych stópek. Teraz piasek na nowo się do nich przykleił.

Spojrzałem w lewo — woda. Spojrzałem

w prawo — woda … i wszędzie pełno piasku. Skąd się go tu tyle wzięło? Czy koparki jeździły i przywoziły go tutaj? A może wielkie spychacze? Przecież ta plaża była ogromna! Ile tych spychaczy musiałoby tu przyjechać? Całe mnóstwo…

I koparek. I czy się nie zakopały? A jak się zakopały to jak stąd wyjechały? Kiedyś zapytam o to mamę.

Gdzieś w oddali kończył się świat. Tam hen daleko nic nie było widać. Nie widać lądu po tamtej stronie morza. Tylko woda i woda. I znów pytanie. Skąd tyle wody? Czyżby deszcz padał tysiąc dni i tysiąc nocy i aż tyle napadało? Ale chyba musiało by więcej dni padać. Może była ulewa? Tylko czemu ta woda nie zalała piasku? Można przecież po nim chodzić. A jak się po nim idzie to zostawia się ślady.

Zrobiłem dwa kroki i obejrzałem się za siebie. Zobaczyłem swoje ślady. Spojrzałem na mamę. Wskazałem na nie paluszkiem.

— Tak kochanie to twoje ślady, to twoje malutkie stópki — powiedziała.

Kucnąłem i zacząłem się im przyglądać. Dotknąłem paluszkiem miejsce gdzie moja stópka zostawiła swój odcisk. Zobaczyłem stopę i pięć paluszków. Jak to możliwe że ten ślad tu został? Ale nie długo, bo za chwilę pojawiła się wielka fala i je zmyła. Nie szkodzi. W te wakacje zrobię tysiąc takich śladów. Przecież mogę! Kto mi zabroni? Mogę chodzić. Mogę biegać! Mogę skakać. Mogę się bawić i nic się złego nie stanie.

Przypomniałem sobie coś co mnie zasmuciło. Kilka miesięcy wcześniej leżałem w szpitalnej sali. Ściany były białe. A ja miałem wkoło siebie masę skrzyń, skrzynek i innych urządzeń. Masę rurek, przewodów, kabli i podłączeń. Nie mogłem się ruszać a ten otaczający mnie sprzęt wyglądał okropnie. Nie wiedziałem co się dzieje. Słyszałem gwar, rozmowy różnych ludzi. Nie rozpoznawałem tych głosów. Wiedziałem tylko że to nie mama. Że to nie tata. A gdzie oni są? Czyżby mnie zostawili w mojej chorobie? Nie! Są! Otworzyłem jedno oko zobaczyłem mamę. Otworzyłem drugie oko. Zaoczyłem tatę. Uff. Ulżyło mi szczerze mówiąc. Nie jestem tu sam! Nie pamiętałem jak się tu znalazłem. Nie miałem pojęcia ale najważniejsze było że nie byłem tu sam. Najważniejsze że kiedy się obudziłem ze śpiączki zobaczyłem mamę i tatę… i już było mi weselej i lepiej. I już brzuszek nie bolał tak jak dawniej. Byłem słaby i śpiący ale szczęśliwy. Bo była mama i tata. Brakowało tylko bliźniaków Kubusia i Wiktorka. Ale już wkrótce się okazało że zobaczę ich wcześniej niż się tego spodziewam.

Tamto wspominam jak przez mgłę. Jak zły sen, który szybko się skończył. Ale niestety pamiętam i ilekroć wspomnienia wracają tulę się mocno do mamy. Zawsze mogę się do niej przytulić. Teraz też przytuliłem się do nóg mamy tak mocno że ona już wiedziała co się stało.

Kucnęła przy mnie. Przytuliła mnie. — Kochanie już dobrze. Choć, poszukamy kamyczków i muszelek. Przecież babcia Ewa czeka na muszelki od ciebie. Pamiętasz? Obiecałeś że przywieziesz jej całą garść ślicznych muszelek i kamyczków. Zobacz! Tam jest mewa! To taki wielki ptak, pewnie szuka rybki na kolację, spróbujemy ją złapać? — krzyknęła tak głośno że ptaki poderwały się do lotu. Zatoczyły nad nami krąg, jakby chciały pokazać nam że to one są nad nami górą i odleciały kawałek dalej. Usiadły na pisaku. Jedna szukała coś dziubkiem w piasku. Myślałem że mama będzie chciała je złapać tak jak powiedziała ale trzymała mnie mocno za rękę i przyglądała się im.

Mama zawsze wiedziała co powiedzieć i co zrobić kiedy jestem smutny. Zastanawiam się skąd ona to wszystko wie? Skąd wie co powiedzieć, kiedy jestem smutny? Jakby zmienia temat bym zapomniał o smutku, który mnie w tym momencie otaczał.

Przed nami były tylko lekkie fale i wiał wiatr. Ciepły i przyjemny. Szum morza i śpiew mew. Nie widać lądu. Zastanawiałem się dlaczego. Tylko woda, w oddali zarys mola. Czy tam kończy się świat? Przecież za tą wodą musi coś być.

Od czasu do czasu widziałem maleńkie statki, dryfujące po bezkresnych falach. Miałem wrażenie że widzę w nich małe ludziki machające do mnie z oddali. Ludziki miały uśmiechnięte, radosne i zadowolone buzie.

Te wakacje były piękne. Były wyjątkowe. Pierwsze nasze wakacje. Wspólne wakacje. Wreszcie mama się uśmiecha, szczerze. Chyba już się nie boi. Albo się boi ale tego nie okazuje.

*

Od ostatnich badań lekarskich wzrok mnie się poprawił. I słuch też. Widziałem i słyszałem więcej. Już nie musiałem tak wytężać bardzo słuchu by coś usłyszeć.

I marszczyć czoła i noska. Mama mówiła że jak wytężam słuch to marszczę czoło. I nosek. I nadstawiam uszu. Wiedziała bardzo dobrze że nie słyszę. Kucała wtedy przy mnie i mówiła tylko do mnie a ja patrzyłem na jej buzię i usta. I już było lepiej. Lepiej bo skupiałem się na tym co do mnie mówiła. Wiedziała też że potrafię podsłuchiwać. Zawsze wtedy powtarzała i tyczyło się to nie tylko mnie ale i bliźniaków, że jak mamy ochotę podsłuchiwać o czym rozmawia z tatą to mamy podsłuchiwać dwoma uszami. Bo jak podsłuchujemy jednym to niedosłyszymy albo usłyszymy nie do końca i są wtedy nieporozumienia.

Kiedyś Kubuś przyszedł bardzo smutny ze szkoły. Oczka miał czerwone od płaczu. Mama się zmartwiła i przestraszyła. W końcu udało się mamie dowiedzieć co się stało. Kubuś usłyszał jak dwie panie nauczycielki rozmawiały że jednej z wychowawczyń klas trzecich umarło dziecko. Kubuś to bardzo przeżył. To bardzo wrażliwe dziecko. Mama wytłumaczyła mu że tak się w życiu zdarza. Że ja też byłem chory ale udało się mi pokonać chorobę. Kilka dni później mama rozmawiała z wychowawczynią bliźniaków. Bo bliźniaki chodzą do szkoły. Do jednej klasy. Przy okazji spytała co się stało z tym chłopczykiem, który umarł. I co się okazało? Że Kubuś podsłuchiwał właśnie jednym uszkiem a nie dwoma. A sprawa dotyczyła starszego pana, który kiedyś był uczniem szkoły, w której uczą się bliźniaki. Teraz już wiecie dlaczego mamy podsłuchiwać dwoma uszkami? Kiedy wytężam słuch chce wtedy usłyszeć więcej niż mogą słyszeć moje uszka. Chciałbym to zobaczyć. Chciałbym zobaczyć jak marszczę nosi robię śmieszne miny. Na pewno śmiesznie to wygląda. Czasem staję przed lustrem i marszczę nos, pokazuje język. Otwieram buzie i robię miny. Próbuje językiem dotknąć nosa, otwieram szeroko buzie. Czasami przeglądam się w lustrze. Chucham na nie i dmucham. Śmieje się do lustra tak głośno że przychodzi mama. Klęka przede mną i razem robimy podobne miny i jest fajnie.

*

Jakiś czas temu miałem operację. Miałem wtedy dwa latka. Wycięto mi nerkę. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło a ja wróciłem z mamą i tatą do domu. Wreszcie zobaczyłem bliźniaki. Już się nie mogłem doczekać kiedy się z nimi pobawię. Dlaczego lekarze wycieli mi nerkę? Ponieważ urodziłem się chory. Mama już w ciąży dowiedziała się że będę chory. Że będę inny. Moja nerka wyglądała jak winogrona. I nie chciała pracować tak jak prawa. Sprawiała że czułem się źle, bolał mnie brzuszek i siusiak. Nie mogłem spokojnie się wysiusiać bo wszystko mnie bolało. W dodatku sprawiała że musiałam bez przerwy być w szpitalu. Wieczne zakażenia wielonarządowe, leki, kroplówki, badania. Wszystko to zajmowało bardzo dużo mojego dziecięcego życia i nie miałem czasu na zabawę. Na zabawę, na psoty, na odwiedziny babci i dziadka. Wiecznie rozłąka z braćmi i wielotygodniowe niewidzenie się z babcią i dziadkiem. Wreszcie lekarze zdecydowali. Wreszcie chyba wszyscy odetchnęli z ulgą. Wreszcie informacja o usunięciu chorego narządku — nerki.

Obecnie o tej operacji przypomina mi tylko rana na boku. Mama mówi że mam drugi uśmiech na pleckach. W rzeczywistości to długa, jasna blizna. Od prawej strony do lewej. Ale nie zwracam na to uwagi. Bo po co? Mam ważniejsze sprawy na głowie. Po co zawracać sobie głowę czymś co mnie nie boli? Po co przejmować się czymś na co nie mamy wpływu.

Podobno i torbiel na moczowodzie też się wchłonęła ale ciiiichosza. To tajemnica. Nie myślę o tym bo nawet nie wiem co to torbiel. Chyba jakiś mały guz, czy narośl. Albo duży guz, którego nie powinno tam być. Podsłuchałem mamę jak rozmawiała z tatą że już jest dobrze. Przecież z jedną nerką można żyć. Że teraz będzie już tylko lepiej. I wiecie co? Wierzę jej. Mama nigdy nie kłamie. Bo niby dlaczego miałaby mnie okłamywać?

Można żyć z jedną nerką. Jeszcze nie wiecie jak bardzo można i co można wyprawiać. Łobuz ze mnie straszny. Chłopak pełen energii. Nic nie poradzę, że nie lubię siedzieć w miejscu.

Świat dziecka jest cudowny i bez wad. Bez trosk i zmartwień. Pełen zabaw, psot i tak powinno być. I tak jest. Choć nie zawsze tak było.

*

Idę zbierać muszelki. Przecież muszę coś przywieźć do domu. Obiecałem muszelkę babci Ewie i babci Danusi. I babci Stasi. Tak! Mam trzy babcie. Babcia Ewa to mama mojej mamusi. Babcia Danusia to mama mojego tatusia a babcia Stasia to najstarsza babcia. Ta babcia to babcia mojej mamusi. Czyli moja prababcia. Jeszcze mam czwartą babcię. Też ma na imię babcia Danusia to jest mama dziadka Leszka. Trochę to skomplikowane przyznam ale fajnie jest mieć tyle babć. Zwłaszcza jak idą Święta Bożego Narodzenia albo urodziny. Wtedy dostajemy masę prezentów! Od każdej babci jeden prezent to już cztery prezenty! Od mamy i taty jeden — no czasem dwa więc to już sześć prezentów. Jeszcze jak przyjadą ciocie: ciocia Gosia z wujkiem Tomkiem i ciocia Magda z wujkiem Sławkiem to kolejne dwa prezenty. I jest fajowo! I pewnie dziadek Jurek będzie chciał jedną muszelkę więc muszę się postarać i nazbierać więcej. Dziadek Jurek to tata mojej mamusi. Chyba już wszystko dokładnie wyjaśniłem i zapamiętałem. Bo strasznie skomplikowane to jest. O! Tam jest masa muszelek! Właśnie przypłynęły z kolejną falą na brzeg! Wezmę braciszków za rączkę. Kubę za prawą, Wiktora za lewą. Pójdziemy zbierać muszelki i piękne kamyczki. Tu jest tak pięknie!

Chciałbym tu wrócić za rok. W następne wakacje, gdy będzie tak ciepło i słonecznie. Gdy się skończy kolejny rok szkolny. Na pewno tu wrócimy. Wiem to. Rodzice już o to postarają. A jak nie na tę sama plażę to na inną. I tak będzie fajnie. Będą inne muszelki i kamyczki i znów będzie fala mnie przewracać.

Znowu przystanąłem nad brzegiem morza. Taki piękny widok. Zachwycam się co chwila. Rozglądam wkoło — wszędzie piasek i woda. I ten zachód słońca. Niebo jest wtedy kolorowe. Czerwone, żółte, fioletowe, pomarańczowe. Kolorów jest tak dużo że nie jestem w stanie ich ogarnąć i nazwać. Taki piękny świat. Świat bez szpitalnego łózka, bez badań, strzykawek. Z mamą, tatą, bliźniakami.

*

Grudzień 2019

Ile latek dzisiaj kończę zapytacie? Cztery! Dzisiaj zdmuchnę z wielkiego tortu w kształcie świnki Pepy cztery równie duże świeczki urodzinowe. I pomyślę życzenie. Sam nie wiem czego bym sobie życzył. Zapewne wielkiej góry zabawek i domu pełnego gości. Lubię jak przyjeżdżają babcie i dziadkowie, ciocie i wujkowie. Ale tak naprawdę to chyba chciałbym by mama i tata byli zawsze przy mnie. By byli szczęśliwi i uśmiechnięci. I bliźniaki. Bez nich świat jest smutny. Nie ma z kim się bawić i psocić. Tak, mam 4 lata. Jak to szybciutko minęło. Pamiętam jak były wakacje i jak pluskałem się w wielkim oceanie. Jak płynąłem statkiem i motorówką. Jak mama kupiła mi wielką maskotkę mewę i jak zasnąłem w wózeczku w Łebie a mama delikatnie kołysała wózek i osłaniała mnie przed oczami ciekawskich gapiów. I przed ciepłymi promieniami letniego słoneczka. Rok za rokiem, za krokiem krok, dzień za dniem. Ani się nie obejrzałem a już mam cztery lata.

Już biegam, już skaczę i cieszę się z każdej najmniejszej sprawy. Gram w piłkę, choć mama krzyczy, że w domu nie można. Dmucham balony choć jeszcze niedawno sprawiało mi ogromną trudność, bo moje małe płucka osłabione przez chorobę nie dawały sobie radę z oddychaniem.

Raz stłukliśmy razem z bliźniakami wazon na korytarzu w domu. Mama się bardzo zdenerwowała, ponieważ się skaleczyłem. Wazon spadł z wiszącego na ścianie stojaka i uderzył mnie w ramię. O mały włos a spadł by i uderzyłby mnie w główkę. Nie chciałem narozrabiać. Jakoś tak samo wyszło. Mama się strasznie przestraszyła, bo jakby uderzył mnie w główkę mógłby mi zrobić krzywdę. Rozbita główka i znowu szpital. A może nawet zszywanie rozciętej skóry na głowie. A ja już nie chce leżeć w szpitalu. Bo ja od urodzenia więcej byłem w szpitalu jak w domu. Do drugiego roku życia moim domem był szpital. Wieczne infekcje i choroba, która nie chciała się ujawnić. Albo lekarze, który nie potrafili jej zdiagnozować? Ale to już przeszłość. Mam nadzieje że nie wróci.

Ale tak już jest. Jestem dzieckiem, które rozpiera energia. Innym razem stłukłem kubek. Przecież nie wiedziałem że jest ze szkła… bo niby skąd miałem wiedzieć? Innym razem zrzuciłem inny kubek to się nie stłukł. Okazało się że był plastikowy. Tylko woda z wielkim rozmachem rozlała się po podłodze i zalała pół podłogi w salonie i ścianę i szybę. Mama podparła się pod boki uśmiechała się pod nosem a ja się zastanawiałem czy będzie na mnie krzyczeć. W końcu znowu narozrabiałem, bo taki niezdarny jestem. Ale teraz już wiem. Talerze i kubki są ze szkła. I szklanki też. Choć zdarzają się kubki z plastiku i talerzyki ale mama ich nie lubi. Mówi że bardzo źle je się myje i używa tylko szklanych i ceramicznych statków. Ciekawe dlaczego na talerze mówi się statki. Przecież one w niczym nie przypominają statków ani nawet żaglówki. Miałem jeden plastikowy kubek. Nazywał się niekapek. Moim zdaniem ten kubek był jakiś czarodziejski i magiczny. Gdy mama nalała do niego herbatki i zakręciła wieczko można było nim potrzasnąć i nic się nie rozlało. Robiłem różne eksperymenty. Przekręcałem go do góry nogami i nic. Nie wyleciała z niego ani kropla. Nawet próbowałem podrzucać go do góry czy stawiałem go na boku i nic. Mama patrzyła na mnie i kiwała głową co ja najlepszego wyrabiam.

Wazony i różne dziwne figurki też są ze szkła. Nawet świecznik mamy ze szkła. Dziwny on jest bo ma kształt prostokąta. A na samej górze ma taki dziwny zawijas. Nie wiem po co on jest ale śmiesznie wygląda. Kilka razy po kryjomu go brałem w rączki by obejrzeć go z bliska. Taki ciekawy byłem. Ale cichutko odkładałem go na półkę, kiedy tylko słyszałem kroki mamy.

Wiem że mama bardzo go nie lubi. Ale dlaczego to nie mam pojęcia. Może jej się nie podoba bo jest przezroczysty? Albo za duży? Albo to kolejny przedmiot, który trzeba myć i wycierać z kurzu? Mówi że stoi i kurz zbiera. Bo w domu jest dużo takich rzeczy. Rzeczy, które trzeba wycierać z kurzu i do niczego konkretnego nie służą.

Ostatnio mama się wzięła na sposób. Chciała sobie ułatwić pracę w domu. Powkładała wszystko do zmywarki, która podczas prania wydawała bardzo dziwne dźwięki. Bałem się że się otworzy i woda się wyleje. Albo że wszystkie talerze powypadają. Drzwiczki się nagle otworzy i wyjdzie z niej wielki potwór z piany. Albo inny wielki stwór i mnie nastraszy tak że zmoczę pieluchę. Nie no z tą pieluchą to żart taki bo ja już od dawna załatwiam się do ubikacji. Mam taki specjalny niebieski stopień z myszką Mickey i nakładkę by moja mała pupa nie wpadła do ubikacji. A zdarzyło się nie raz że w pośpiechu że zapomniałem nakładki i wołałem mamę na pomoc.

A mama biegła zdenerwowana bo znowu coś wymyśliłem. Śmieszny to musiał być widok, gdy mama wpadała do łazienki i widziała tylko moje machające w powietrzu nóżki. Na samą myśl uśmiecham się do siebie.

*

Nie lubię siedzieć w miejscu. Bo wtedy jest bardzo nudno. Zresztą, które dziecko lubi siedzieć w miejscu? Chyba żadne. W każdym razie ja takiego nie znam. Choćby bliźniaki, moi braciszkowie. Oni ciągle biegają a ja staram się dotrzymać im kroku i chociaż jestem mały i dużo młodszy czasem mnie się udaje. Na dworze to biegam i skacze. Jeżdżę na rowerze, pomagam babci w ogródku i po cichu podkradam jej soczyste i czerwone truskawki. Albo malinki. Albo agrest. Bo babcia ma ogródek. Rosną tam drzewa i krzewy. Ale i owoce. Jabłuszka, brzoskwinie, agrest i winogrona. Babcia mówi że w przyszłym roku będziemy sadzić marchewkę i pietruszkę. Wtedy to będzie zabawa. Wezmę swoje plastikowe grabki i łopatkę i popędzę na pomoc. Wykopie jeden dołek, później drugi i trzeci a babcia wrzuci tam nasionka warzyw, które będą rosły do nieba jak szalone. A warzywa są przepyszne. Lubię marchewkę. Podkradam ją mamie gdy ją obiera do zupki pomidorowej albo rosołu. Naprawdę jest pyszna i lubię ją chrupać a mama patrzy na mnie i cieszy się. Czasami próbuję zwędzić te marchewkę tak by mama nie widziała. Niestety. Mama ma by chyba jakiś szósty zmysł. Gdy tylko spojrzy na mnie to wie że coś zmaluje. I tym razem wiedziała. Spojrzała na moją usmarowaną na pomarańczowo buzie, później na blat i już wiadomo co się stało z marchewką.

Jak już mówiłem warzywa są pyszne. Nie rozumiem jak można ich nie lubić. Chyba wszystkie dzieci jedzą marchewki? Przecież są takie pyszne i zdrowe. Ale takie podbieranie jedzenia nie kończy się tylko na marchewkach. Z kuchennego blatu zwędzić można wszystko. Oczywiście jeśli tylko moja krótka rączka dosięgnie. Na przykład kiełbaskę, gdy mama robi domową pizzę, albo jabłuszko kiedy piecze szarlotkę. Uwielbiam też kabanosy. Mogę je jeść bez końca.

W domu mama stara się nam urozmaicić czas. Chociaż nie jest to łatwe. Oprócz obowiązków domowych i pracy zawodowej mama musi pomóc bliźniakom odrobić lekcje, ugotować obiad, uprać, uprasować. Na szczęście mama pracuje w domu przy komputerze i cały dzień nie spuszczam jej z oka. Potrafi nawet pisać na komputerze trzymając mnie na kolanach nie patrząc na klawiaturę. A ja zawsze potrafię wymyśleć zajęcie by skupiła swoją uwagę na mnie. Albo ją ciągnę za ucho, albo za nos. Czasem zabieram jej gumkę z włosów albo udaję że piszę na klawiaturze razem z nią. Wychodzą bardzo dziwne rzeczy, których nikt nie rozumie. Jakiś język kosmitów na przykład taki:

koabxkoc opjcjcalsdf lfdkfdjf odfjfDJ m[oi

Czy ktoś potrafi to odczytać? Bo nawet ja, autor tych bohomazów ma problem. Moim ulubionym zajęciem jest budowanie z klocków Lego, klocków Dublo i innych. Mam ich bardzo dużo i bardzo je lubię. Są bardzo kolorowe i fajnie się je buduje. Najbardziej jednak lubię inne klocki te niebieskie w kształcie wafli. Są naprawdę przeogromne! I mam ich naprawdę dużo. Można budować różne zbroje, które zakrywają mi rączki i nóżki i inne fajne rzeczy. Lubię układać przeróżne budowle. Wyobrażam sobie wtedy domy i wielkie wieżowce. Samochody, te duże i te małe, różne wieże i samoloty. Kiedyś zbudowałem statek. Był tak wielki że musiały mi pomóc bliźniaki. Trzymały go mocno bo się przewracał. Kuba trzymał z jednej strony, Wiktor z drugiej a ja stałem na stołku i budowałem. Dokładałem kolejne klocki wysoko, wysoko. Wyszło chyba fajnie bo mama robiła masę zdjęć na pamiątkę. Na końcu całą trójką usiedliśmy w nim i udawaliśmy że jesteśmy w łodzi. Na morzu i płyniemy, tak jak wtedy na wakacjach. Mama robi masę zdjęć. Oprócz tego że jest pisarką jest też fotografem. Fotograf to taki ktoś, pani lub pan, który robi dużo fajnych i ciekawych zdjęć. Mama robi ich naprawdę dużo. Z aparatem jeździ wszędzie. Na wakacje, na przejażdżki, na spacery. Wszędzie zabiera aparat fotograficzny oraz dwie duże torby ze sprzętem. Kiedyś zaglądałem do jednej. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia do czego służą te wszystkie obiektywy, baterie, karty. Mama mówi że na karcie zapisują się wykonane zdjęcia a bez baterii aparat nie będzie robił zdjęć. To nawet logiczne jest.

Ale buduje klockami lego też sam. I lubię się bawić też sam. Nikt mi wtedy nie przeszkadza i nie zabiera klocków. Mam ich więcej i można zrobić więcej wspaniałych budowli. Choć często do zabawy wołam tatę. Tata jest takim moim kumplem do zabawy. Jeśli tata jest w domu, to zawsze do mnie przychodzi i bawi się ze mną. Siada na podłodze i pyta: „Co budujemy?” a ja na to krzyczę głośno: „tata pobawisz się ze mną?”, „zbudujemy wielki most.” A tata rzuca wszystkie swoje sprawy i siada ze mną na podłodze. Budujemy wtedy razem. I nie ważne czy są to klocki lego, czy klocki wafle, czy lepimy z plasteliny. Najważniejsze że bawię się z tatą. Bo bardzo go kocham i tęsknie kiedy jest w pracy. Czasami zabiera mnie ze sobą do pracy. Pomagam mu wtedy myć samochody. Bo tata pracuje przy samochodach. Myje je i czyści, czasem coś w nich naprawi. Biorę do mojej małej rączki ścierkę i poleruję bagażnik albo myje szybkę. Nie ważne że nie umiem dobrze trzymać szmatki. Najlepszą frajdą jest to że jesteśmy razem. Tata i ja. Tata się nigdy nie złości. Bierze mnie na ręce, przytula, całuje w policzki i moją małą szyjkę. Drapie mnie swoją krótką bródką i jest wtedy fajnie.

*

Mama też często siada na podłodze i bawi się z nami. Odkłada na bok wszystkie swoje sprawy, swoje obowiązki domowe, pranie, prasowanie, sprzątanie. Odkłada nawet pracę. Bo ona pracuje w domu. Przed komputerem. Coś tam pisze, wiecznie stuka w klawiaturę a odgłos ich słychać w całym domu. Zawsze mnie to śmieszyło. Tak mocno stuka w klawisze że czasami zastanawiałem się czy te klawisze nie odpadną. Nie poodklejają się od komputera i za chwilkę będę je zbierać spod stołu. Ale za chwilę myślę że głuptas ze mnie. Bo przecież nie odpadną. Mogą ewentualnie wcisnąć się tak, że już nie będzie już można nic napisać. Kiedyś nawet zakradłem się po cichutku do mamusi komputera. Przyglądałem się długo tym śmiesznym klawiszom i znakom na nich i zastanawiałem się co one mogą oznaczać. Były na nich kreski i kółka, kropeczki i strzałki. Podrapałem się po mojej małej główce. Położyłem rączkę na klawiaturze. Mimo tych znaczków były klawisze gładkie. Zdziwiłam się bardzo. Myślałem że poczuje jakieś znaczki pod paluszkami ale nic. Dzisiaj wiem że to są literki i uczę się o nich w przedszkolu i w szkole. Gdy bawię się z mamą mama wybiera wszystkie figurki zwierzaków z pudełka z klockami i ustawia je obok siebie a ja krzyczę że to ZOO! Czasem nie starcza mi klocków, co mnie trochę denerwuje bo chciałbym zbudować wieże do samego sufitu. Mama wtedy mówi, że dokupi mi klocki. I kupuje. Ale muszę czekać, a tego bardzo nie lubię, bo kupuje je przez Internet. I wtedy trzeba długo czekać aż przyjedzie pan dużym samochodem i je przywiezie. Mama mówi że to kurier. To taki pan, który ma dużo paczek na samochodzie i musi je wszystkie dostarczyć różnym panom i paniom. I w różne miejsca na świecie. Ciekawe jak on to robi? Kiedyś ten pan pozwolił mi zajrzeć do tego wielkiego samochodu. Wziął mnie na ręce i posadził w bagażniku. A ten bagażnik był tak duży że mogłem się wyprostować i stanąć na nóżkach! A ile tam było paczek! Małych i dużych w różnych rozmiarach i kształtach. Widziałem nawet okrągłe takie jak opona od samochodu. Kiedy dotknąłem jej faktycznie była twarda i przypominała oponę. A paczki miał poukładane pod sam sufit! Tak dużo ich było że z wrażenia podrapałem się po mojej małej rudej główce i otworzyłem buzie ze zdziwienia. Jak to możliwe że tam się zmieściło tyle paczek? Przecież ten samochód nie jest aż taki duży jak mnie się wydawało, kiedy obserwowałem go z okna mojego pokoju?

Ale najbardziej to chyba lubię grać w gry na telefonie komórkowym mamy. Który dzieciak tego nie lubi? Mam swojego ulubionego kota, to jest taka gra. Trzeba go nakarmić i musi iść do łazienki zrobić siusiu. Trzeba też się z nim bawić by był zadowolony i nie był smutny. I go umyć, bo jak tego nie zrobię to wokół niego lata bardzo dużo much. Nie czuć żeby brzydko pachniał ale z pewnością, gdyby to był prawdziwy kot to na pewno czuć byłoby że brzydko pachnie. Mam też inne gry których nazwy nie potrafię zapamiętać. Ale wszystkie są fajne. Mam kota, który biega i zbiera monety i węża co zjada jabłka i robi się wtedy coraz dłuższy i gadające jajko. I Lego duplo na telefonie też mam. Czasem nie potrafię się zdecydować w co mam zagrać tak ich dużo jest. Lubię też oglądać bajki na telefonie i w telewizorze. Lubię Vampirynę, Bingo i Roli, Smerfy i Piżamersów. Lubię też jak mama czyta nam codziennie bajki na dobranoc. Ostatnio poznajemy przygody Pluszowego misia i Kotki Kici. Pluszowy miś to tak naprawdę Miś Uszatek. On ma takie śmieszne oklapnięte uszko. Jest tam też zajączek i kogucik. I pajacyk Bim Bam Bom. I mają fajne przygody. Raz Miś Uszatek jechał pociągiem a innym razem znalazł świerszcza pod szafą. Jeszcze innym razem pił herbatkę z lalą o imieniu Róża. Mama natomiast lubi czytać książki. Ma ich mnóstwo. Chyba z tysiąc. Musiała z tatą kupić specjalny biały regał do swojego gabinetu by je pomieścić. Jechaliśmy wtedy całą rodziną do Ikei. To taki wielki sklep z meblami. Bardzo daleko od naszego domku. Mama kupiła trzy regały w białym kolorze. Kiedy ustawiła swoje książki okazało się, że nie wszystkie się zmieściły. Tata wieczorem gnał samochodem po jeszcze dwa! Ale ja już spałem i nie wiedziałem że tata pojechał. Rano gdy się obudziłem i gdy zszedłem na dół do mamy byłem zaskoczony ponieważ zobaczyłem w biurze mamy kolejne dwa regały a tam równiutko poustawiane książki. Oniemiałem ze zdziwienia. Stanąłem na progu biura mamy z otwartą ze zdziwieniem buzią. Bardzo mi się podobały takie regały. Pomyślałem sobie że sam chciałbym taki mieć na swoje zabawki, bo przecież mam ich tak dużo że już się nie mieszczą w mojej maleńkiej szafie. Mama chyba to widziała albo domyśliła się że mnie się podoba ten mebelek bo tydzień później kupiła taki sam i wstawiła do naszego pokoju na górze. Bo ja mam pokój z bliźniakami. Fajnie jest mieć pokój z braciszkami bo możemy rozrabiać razem i nie jest mi smutno. Poukładałem tam swoje zabawki i książeczki. I pudelka z klockami. I teraz jest ładny porządek. No, prawie porządek. Bo je jestem jeszcze mały i nie umiem tak ładnie sprzątać jak mama… Bardzo się staram ale niestety mi nie wychodzi. Po za tym ja nie lubię sprzątać. Wolę się bawić. Bliźniaki się na mnie wtedy złoszczą. Mówią że jestem mały bałaganiarz. Że wszystko psuje i rozwalam. Ale i tak je kocham. Przecież to moi braciszkowie są.

*

Mama bardzo dba o swoje książki. Bardzo je lubi. Każdą ma równiutko ustawioną na półce. Mówi że zbiera je dla mnie i bliźniaków bo jak będziemy starsi to będą nam potrzebne w szkole i do nauki. Bo trzeba się uczyć. Trzeba być mądrym by mieć dobrą pracę. Bliźniaki chodzą do pierwszej klasy. Uczą się czytać i pisać. Ja na razie umiem liczyć do dziesięciu ale jak się nauczę dalej, to policzę wszystkie te książki, które znajdują się w domu. I jeszcze karze mamie kupić kolejne tylko dla mnie. Jedna po drugiej. I przeczytam je wszystkie nie tylko to co jest napisane na okładce. Bo na razie to ja tylko obrazki oglądam. I szukam piesków i kotków bo je najbardziej lubię. Są takie puszyste i milutkie. Ale trzeba uważać, bo kotki mają ostre pazurki i jak się zdenerwują to mogą podrapać.

*

Babcia Ewa ma kotka, który nazywa się Gucio. I on ma bardzo ostre pazurki. Jak mu niechcący stanąłem na ogonek, gdy byłem u babci w odwiedzinach to się zdenerwował i mnie udrapał. Bardzo bolało. Bardzo płakałem a Gucio schował się ze strachu pod stół. Ale Gucio jest taki fajny i milutki że nie potrafię się na niego gniewać. Jest taki miluśki że podrapałem go za uchem i chyba już było między nami dobrze, bo jak następnym razem pojechałem do babci Ewy to przybiegł do mnie i zaczął łasić się do nogi. Podniósł swój puszysty ogon i chodził wkoło moich nóżek. I mruczał bardzo głośno. Żałuje że nie zabrałem ze sobą do kieszonki paróweczki. Bo koty chyba lubią parówki. Ja uwielbiam. Dałbym mu taką paróweczkę to chyba już by nigdy mnie nie drapał. Polubiłby mnie już na zawsze. Gdy usiadłem koło babci na fotelu to wskoczył mi na kolana mrucząc jeszcze głośniej. Kręcił się w koło. Ten kotek jest słodki. Zapytam mamy czy i my w domku nie możemy mieć kotka.

Babcia Ewa też lubi książki. Chyba mama ma to po babci. Sam się dziwie że te wszystkie książki się w tym regale pomieściły! Wierzcie mi jest ich naprawdę bardzo dużo. Próbowałem je policzyć ale zgubiłem się przy pierwszej półce. Raczej znudziło mnie się to liczenie więc zająłem się czymś innym

Ale wracając do grania na telefonie. Mama nadje mi i bliźniakom telefon na godzinę przed spaniem. Bo bliźniaki też mają już swoje telefony. Głównie po to by do mamy i taty dzwonić ale ostatnio podejrzałem że maja na nich zainstalowane gry! Myślałem długo czy by nie powiedzieć o tym mamie na ucho ale pomyślałem że jeszcze nie teraz. Może ta wiedza kiedyś mnie się przyda? Jak mnie czymś zdenerwują to powiem im że wiem o tym że grają na telefonie i może coś z tego będę miał? Nie mam telefonu cały dzień. Nie wierzycie? Już wam wyjaśniam dlaczego. Przecież codziennie chodzę do przedszkola. Wstaje rano, ubieram się, myję ząbki. Nauczyłem się już sam zakładać skarpetki, majteczki i spodnie. Czasem zdarzy mnie się założyć majteczki na lewą stronę albo dwie różne skarpetki ale nic się wtedy nie dzieje. Jest śmiesznie i fajnie. Bluzeczkę z krótkim rękawem zakładam na końcu a na nią bluzę z długim. Szczególnie lubię te bluzy z kapturem i zapinane na suwak. Łatwo ją zdjąć w przedszkolu jak jest mi za gorąco. Nawet wybieram sobie sam ubranko jakie mnie się podoba danego dnia! Mama mi pozwala wziąć bluzkę z kotkiem czy pieskiem. Z samochodem albo z ciężarówką. Albo bluzę na suwak. Taką jaką chcę! Jest tylko jeden warunek. Nie mogę narobić w szafie bałaganu. Czasem się udaje. Innym razem niestety nie… Wywalam wszystko do góry nogami. Ale zaraz staram się jakoś ogarnąć ten bałagan. Z różnym skutkiem. Kończy się tak że przychodzi mama i układa wszystko po swojemu.

Czasem też się zdarza że założę bluzkę lub majteczki tył na przód, ale wtedy mama pomaga mi. Poprawia wszystko bym wyglądał ładnie i schludnie. Ale ja wolę ubierać się sam. Przecież nie jestem już małą dzidzią tylko dużym chłopcem! Mam już prawie 5 lat!

Mama na pożegnanie daje mi buziaka. A ja mamie, i mówię że ją bardzo mocno kocham. I to załatwia sprawę. Przynajmniej na jakiś czas. Ale mama rzadko się gniewa i wcale nie krzyczy na nas. Nawet nie kłóci się z tatą. Serio! W sumie to chyba nigdy nie słyszałem by mama i tata kłócili się. A nawet jak to robią to tak że ja nie słyszę.

Tak więc jak już się ubiorę to biegnę na dół bo pokój mam na pierwszym piętrze razem z bliźniakami Kubą i Wiktorem. Każdy ma swoje łóżko a w nim dużo maskotek. Bardzo lubimy przytulanki zarówno ja jak i moi bracia, mamy ich mnóstwo. Czasem musimy wyrzucać je z łóżka na podłogę bo inaczej nie byłoby dla nas miejsca. Kubuś ma swojego ulubionego pieska. Bardzo lubi pluszowe maskotki. Potrafi przytulić cztery naraz. Czasami zastanawiam się, jak mu się to udaje. I jak to możliwe? Przecież też ma takie małe rączki jak ja. No może nie całkiem takie malutkie jak moje ale małe i mieści się w nie cztery maskotki na raz! Wiktorek też lubi pieski i kotki. Ja mam swoją ulubioną kaczkę. Dostałem ją od babci Ewy. Babcie bardzo kocham a maskotkę wręcz uwielbiam. Ale nie jest to jedyna maskotka, którą mam. Mam misia Szumisia, którego dostałem w szpitalu w Międzylesiu, kiedy przyjechałem tam pierwszy raz, siedem dni po urodzeniu. Miałem rozpocząć wtedy diagnostykę w kierunku mojej chorej nerki ale nie wszystko szło tak jak chcieli lekarze. Bez przerwy chorowałem przez moją słabą odporność. Niestety to kolidowało z rozpoczęciem leczenia w kierunku wielotorbielowatości nerki z którą się urodziłem.

Miś ten