Ciekawy przypadek Benjamina Buttona - Francis Scott Fitzgerald - ebook + audiobook

Ciekawy przypadek Benjamina Buttona audiobook

Francis Scott Fitzgerald

4,5

Opis

Jedno z najbardziej znanych opowiadań Fitzgeralda, które było inspiracją do znanej wszystkim ekranizacji o tym samym tytule.

Główny bohater, Benjamin Button, rodzi się jako starzec, ale wkrótce odkrywa, że z biegiem lat młodnieje. Początkowo zadowolony, korzysta z życia – bierze udział w wojnie, przejmuje firmę ojca, zakochuje się. Jednak z czasem okazuje się, że niewyjaśniony proces młodnienia nie ustępuje…

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 1 godz. 0 min

Lektor: Marcin Popczyński
Oceny
4,5 (15 ocen)
9
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aga4343

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna interpretacja. Historia skłania do refleksji. Pewnie wrócę do niej niejednokrotnie
10
Mariusz_216

Nie oderwiesz się od lektury

Super na dłuższy spacer. Film mi nie podszedł, za to wersja książkowa robi dużo lepsze wrażenie i daje do myślenia. To jedna z tych pozycji, które zostają w głowie na dłużej.
00
Maciej19811981

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00



1.

Jeszcze w 1860 roku właściwą rzeczą było urodzić się w domu. Obecnie, jak mi powiedziano, wielcy bogowie medycyny zarządzili, że pierwsze krzyki noworodka powinny wypełnić anestetyczne powietrze szpitala, i to najlepiej modnego. A więc młodzi państwo Buttonowie wyprzedzili tę modę o pięćdziesiąt lat, gdy pewnego letniego dnia 1860 roku zdecydowali, że ich pierwsze dziecko urodzi się w szpitalu. Tego, czy ten anachronizm miał jakikolwiek wpływ na zadziwiającą historię, którą zamierzam wam przedstawić, nigdy się nie dowiemy.

Opowiem wam, co się wydarzyło, i sami zdecydujecie.

W przedwojennym Baltimore państwo Roger Button zajmowali godną pozazdroszczenia pozycję, zarówno społeczną, jak i finansową. Byli spokrewnieni z Tą Rodziną i z Tamtą Rodziną, co, jak wiedział każdy mieszkaniec Południa, uprawniało ich do członkostwa w licznym parostwie, które w dużej mierze zamieszkiwało Konfederację. Było to ich pierwsze doświadczenie z uroczym zwyczajem rodzenia dzieci, więc naturalnie pan Button był podenerwowany. Miał nadzieję, że będzie to chłopiec, żeby mógł go wysłać do Yale College w Connecticut, do którego pan Button sam uczęszczał przez cztery lata i gdzie był znany pod dość wymownym pseudonimem „Spinka”.

We wrześniowy poranek poświęcony wielkiemu wydarzeniu wstał nerwowo o szóstej, ubrał się, poprawił nienaganny halsztuk i pośpieszył ulicami Baltimore do szpitala, aby ustalić, czy ciemność nocy zaowocowała pojawieniem się nowego życia.

Gdy znajdował się w odległości około stu jardów od Prywatnego Szpitala Maryland dla Kobiet i Mężczyzn, dostrzegł doktora Keene’a, ich lekarza rodzinnego, schodzącego po frontowych schodach, zacierającego ręce, jakby wykonywał ruch myjący – jak to wszyscy lekarze są zobowiązani przez niepisaną etykę ich zawodu.

Pan Roger Button, prezes firmy Roger Button & Co., zajmującej się hurtową sprzedażą narzędzi, zaczął biec w stronę doktora Keene’a ze znacznie mniejszą dostojnością, niż oczekiwano od dżentelmena z Południa w tamtym barwnym okresie.

– Doktorze Keene! – zawołał. – Panie doktorze!

Lekarz usłyszał go, rozejrzał się i stanął w oczekiwaniu, aż Button się zbliży, z osobliwym wyrazem na swej szorstkiej, typowej dla medyków twarzy.

– Co się stało? – zapytał pan Button, gdy w końcu dobiegł do doktora. – Czy wszystko w porządku? Jak ona się czuje? Czy to chłopiec? Niech pan mówi! Co...

– Mówże pan z sensem! – odpowiedział ostro doktor Keene. Wydawał się nieco zirytowany.

– Co z dzieckiem? Czy poród się udał? – dopytywał błagalnie pan Button.

Doktor Keene zmarszczył brwi.

– Ach, tak, tak sądzę. Tak jakby. – Rzucił ponownie osobliwe spojrzenie w kierunku pana Buttona.

– Czy z żoną wszystko w porządku?

– Tak.

– Czy to chłopiec czy dziewczynka?

– Szanowny panie! – krzyknął mocno poirytowany doktor. – Proszę pójść i samemu zobaczyć. Bezczelny! – Wypowiedział ostatnie słowo prawie jedną sylabą, po czym odwrócił się, mrucząc pod nosem: – Chyba nie sądzi pan, że taki przypadek pomoże mojej reputacji zawodowej? Jeszcze jeden by mnie zrujnował... Każdego by zrujnował.

– O co chodzi? – dopytywał pan Button. – Trojaczki?

– Nie, żadne trojaczki! – uciął ostro doktor. – Chce pan wiedzieć, to proszę iść zobaczyć samemu. I znaleźć sobie innego lekarza. Sprowadziłem pana na świat, młody człowieku, i jestem pana lekarzem rodzinnym od czterdziestu lat, ale na tym koniec! Nie chcę mieć więcej do czynienia ani z panem, ani z pana krewnymi! Do widzenia!

Po tych słowach odwrócił się ostro i bez słowa wsiadł do swojego faetonu czekającego przy krawężniku i szybko odjechał.

Pan Button stał w miejscu, oszołomiony i cały drżący. Co też strasznego się stało? Nagle poczuł, że zupełnie nie ma już ochoty wchodzić do szpitala. Jednak po chwili, z najwyższym trudem, pokonał stopnie i wszedł frontowymi drzwiami.

Za biurkiem, w mętnym mroku pomieszczenia, siedziała pielęgniarka. Pan Button podszedł do niej zawstydzony.

– Dzień dobry – powiedziała, patrząc na niego uprzejmie.

– Dzień dobry. Jestem... Nazywam się Button.

Gdy dziewczyna to usłyszała, na jej twarzy pojawiło się ogromne przerażenie. Wstała, ale wydawało się, że walczy ze sobą i rozważa, czy aby nie uciec zza biurka.

– Chcę zobaczyć swoje dziecko – oznajmił pan Button.

Pielęgniarka wydała cichy pisk.

– Tak, oczywiście! – zawołała histerycznie. – Sala na górze. Trzeba iść schodami. Proszę pójść tamtędy i na górę!

Wskazała kierunek, a pan Button, oblany chłodnym potem, odwrócił się niepewnie i zaczął wspinać na piętro. W górnym holu zwrócił się do kolejnej pielęgniarki, która podeszła do niego z misą w ręku.

– Nazywam się But-ton – wydukał z trudem. – Chcę zobaczyć swoje...

Łup! Misa z brzękiem spadła na podłogę i potoczyła się w kierunku schodów. Łup! Łup! Zaczęła metodycznie spadać, jakby brała udział w przeraźliwej scenie, którą wywołał niniejszy jegomość.

– Chcę zobaczyć swoje dziecko! – niemal wrzasnął pan Button. Był na skraju załamania.

Łup! Misa dotarła na parter. Pielęgniarka odzyskała panowanie nad sobą i rzuciła Buttonowi spojrzenie pełne pogardy.

– D o b r z e, panie Button – zgodziła się ściszonym głosem. – W  p o r z ą d k u ! Ale gdyby pan wiedział, w jakim stanie byliśmy dzisiaj rano przez ten incydent! To wręcz niewyobrażalne! Szpitalowi nie zostanie nawet cień reputacji po...

– W tej chwili! – krzyknął ochryple. – Nie zniosę tego dłużej!

– Dobrze, proszę tędy, panie Button.

Powlókł się za nią powoli. Na końcu długiego korytarza dotarli do pokoju, z którego dochodziło rozmaite wycie – pokoju, który oczywiście w późniejszym czasie był znany jako „sala noworodków”. Weszli do środka. Wokół ścian rozstawione było z pół tuzina lakierowanych na biało kołysek, każda z kartą u wezgłowia.

– No więc – sapnął pan Button – które z nich jest moje?

– Tam – odpowiedziała pielęgniarka.

Oczy pana Buttona podążyły za jej wskazującym palcem i wtedy to zobaczył. Owinięty w obszerny biały koc i częściowo wciśnięty w jedną z kołysek siedział starszy mężczyzna w wieku około siedemdziesięciu lat. Jego rzadkie włosy były prawie białe, a z podbródka zwisała długa siwa broda, która absurdalnie falowała w przód i w tył, wachlowana przez wiatr wpadający przez okno. Spojrzał na pana Buttona przyćmionymi, wyblakłymi oczami, w których czaiło się niejasne pytanie.

– Czy macie mnie za durnia? – zagrzmiał pan Button, a jego przerażenie przerodziło się we wściekłość. – Czy to jakiś niesmaczny szpitalny żart?

– Nie wydaje nam się to zabawne – odpowiedziała surowo pielęgniarka. – I nie wiem, czy jest pan durniem, czy nie, ale to z pewnością pana dziecko.

Chłodny pot zaczął spływać z czoła pana Buttona ze zdwojoną siłą. Zamknął oczy, a potem, otwierając je, spojrzał ponownie. To nie była pomyłka, spoglądał na mężczyznę w wieku siedemdziesięciu lat, na  n o w o r o d k a  w wieku siedemdziesięciu lat, na noworodka, którego stopy zwisały z boków łóżeczka, w którym spoczywał.

Stary mężczyzna patrzył to na niego, to na pielęgniarkę, i nagle przemówił chrypliwym, starczym głosem.

– Czy jesteś moim ojcem? – zapytał stanowczo.

Pan Button i pielęgniarka podskoczyli gwałtownie.

– Bo jeśli tak – kontynuował kwaśno starzec – chciałbym, żebyś mnie stąd zabrał albo przynajmniej załatwił mi wygodny bujany fotel.

– Skąd, na Boga, się wziąłeś? Kim ty jesteś? – wybuchnął gorączkowo pan Button.

– Nie mogę ci  d o k ł a d n i e  powiedzieć, kim jestem – odpowiedział zrzędliwym tonem – bo urodziłem się dopiero kilka godzin temu, ale na pewno na nazwisko mam Button.

– Kłamiesz! Jesteś oszustem!

Starzec odwrócił się ze znużeniem do pielęgniarki.

– Ładne mi powitanie nowo narodzonego dziecka – poskarżył się słabym głosem. – Siostro, proszę mu powiedzieć, że jest w błędzie.

– Myli się pan, panie Button – oznajmiła pielęgniarka. – To jest pana dziecko i musi pan to przyjąć do wiadomości. Prosimy, aby jak najszybciej zabrał go pan do domu. Najlepiej jakoś... dzisiaj.

– Do domu? – powtórzył z niedowierzaniem pan Button.

– Tak, nie może tutaj zostać. Nie może, rozumie pan?

– Chętnie stąd pójdę – jęknął starzec. – To dobre miejsce dla malców o niewielkich wymaganiach. Ale ja przez cały ten krzyk i wycie nie mogłem zmrużyć oka. Prosiłem o coś do jedzenia – tutaj jego pełen protestu głos zaczął nabierać piskliwych tonów – i przynieśli mi butelkę mleka!

Pan Button opadł na krzesło w pobliżu syna i ukrył twarz w dłoniach.

– Boże drogi! – mruknął w przerażeniu. – Co ludzie powiedzą? Co robić?

– Musi pan go zabrać do domu – nalegała pielęgniarka. – Natychmiast!

Przed oczami udręczonego mężczyzny z przerażającą wyrazistością uformował się groteskowy obraz – zobaczył samego siebie spacerującego po zatłoczonych ulicach miasta z tym odrzucającym stworzeniem u swojego boku.

– Nie mogę. Nie mogę – jęczał.

Ludzie przystawaliby, aby z nim porozmawiać, a on? Co miałby im powiedzieć? Musiałby przedstawiać tego... tego siedemdziesięciolatka:

– To jest mój syn, urodził się dziś rano. – A wtedy staruszek owijałby się ciaśniej kocem i szliby dalej, mijając tętniące życiem sklepy, targ niewolników (tu pan Button pomyślał, że nawet mniej upokarzające byłoby, gdyby jego syn był czarny), luksusowe domy w dzielnicy mieszkalnej, dom starców...

– No już! Proszę wziąć się w garść – nakazała pielęgniarka.

– Spójrz na mnie – wtrącił nagle starzec. – Jeśli myślisz, że wrócę do domu w tym kocu, to grubo się mylisz.

– Dzieci zawsze dostają kocyki – zauważyła pielęgniarka.

Ze złośliwym chrząknięciem starzec podniósł małą białą pieluchę.

– Popatrz! – mruknął. – O t o  co dla mnie przygotowali.

– Dzieci zawsze je noszą – powiedziała sztywno pielęgniarka

– No cóż – rzekł starzec. – To dziecko za jakieś dwie minuty nie będzie miało na sobie niczego. Ten koc gryzie. Mogli przynajmniej dać mi prześcieradło.

– Nie, nie, nie! Spokojnie! – powiedział szybko pan Button. Po czym zwrócił się do pielęgniarki. – Co ja mam zrobić?

– Proszę iść do miasta i kupić synowi jakieś ubrania.

Głos staruszka podążył za panem Buttonem na korytarz:

– I laskę, tato. Chcę mieć laskę do chodzenia.

Pan Button trzasnął tylko wściekle zewnętrznymi drzwiami.