Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lepsze jest wrogiem dobrego – mówi przysłowie. Czy to prawda?
Urocza choć nieco pechowa fretka o imieniu Fryndzel porzuca skromne i przytulne schronisko dla zwierząt „Ciepełko” i wyrusza na podbój świata. Nowoczesne, skomputeryzowane schronisko „Lepsze Jutro” kusi go i przyciąga. Zmiany niosą ze sobą, jak zawsze, emocje i przygody. Bywa, że utknie się wpół drogi. Co wtedy? Cóż wart byłby świat bez serdecznych przyjaciół? Bez miłości, która porusza serca? Gdzie szukać tego, co najlepsze?
Każdy z nas ma w sobie „Ciepełko”, trzeba tylko odnaleźć do niego drogę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
No, chodź tu, chodź, jaki pobłysk wilczy
Czołga się ukradkiem w twoich ślepiach.
Gdyby moi przyjaciele umieli tak inteligentnie milczeć,
Toby było mi o wiele lepiej.
Idź już leżeć. Nie warto płakać.
W życiu gorsze udręki będą jeszcze.
Ja kochałem nie odkryte nasze szlaki
I zmierzwioną sierść pachnącą deszczem.
Andrzej Bursa, fragment wiersza „Pożegnanie z psem” (1955)
Czechu, buda i my, czyli rzut oka na Ciepełko
W naszym schronisku nie jest źle. Niech sobie mówią, co chcą – ja nigdzie się stąd nie ruszam. Może i ciasne, ale własne. Ciepełko w każdym calu. Kiedy zeszłej zimy pan Czesław – zwany przez nas „Czechu” – ocieplił dechami i słomą północną ścianę, w budzie zaraz zrobiło się przytulniej. Od tej pory każdy, nawet przygłuchy szczur Maniek, chce mieszkać w klatce obok Białej Damy – starej, siwej pudlicy, która całymi nocami mogłaby opowiadać swoje historie miłosne. Albo je wyśpiewywać. I to jak wyśpiewywać… Ech, jak ona wyje… Ale dopiero teraz, kiedy Czechu ocieplił tę ścianę, bo przedtem tylko chrypiała z ciągłego przeziębienia. I nie wiadomo było, czy to Dama zagaja, czy mróz, trzeszcząc, wyłazi na tynk. Każdy chciałby mieszkać w północnym końcu budy, gdzie jest Biała Dama i gdzie są drzwi, i skąd Czechu zaczyna rozdawać żarełko. Najpierw, skoro świt, pieje kogucik liliput Lilek:
– Rrruszać się, prrróżniaki, nierrroby, darrrmozjady! W górrrę, w górrrę! – drze się jak opętany.
Niechbym ja chwycił tę jego kolorową szyjkę, którą pręży, maszerując dziarsko środkiem budy… Jako tchórzofret byłbym chyba rozgrzeszony.
– Mógłbyś powtórzyć, bo nie dosłyszałem, kurduplu – odgryza się kogutowi Maniek, przewracając się w dziurawej doniczce na drugi bok.
Kiedy Lilek skończy piać, to znak, że zaraz wjedzie na salę jedzonko. Bo w Ciepełku jak w domu. Śniadanko – buła z mlekiem. Łapy lizać! Dla Mańka i Lilka otręby. No i dla starego żółwia Cegły zawsze trochę świeżego mleczu, trawy albo kłębek sianka. I niechby się kto spróbował zaśmiać, gdy to okaleczone żółwisko usiłuje trafić do swojego żarcia! Ma trzy łapy, więc go znosi z trasy. Ale łeb! Jaki on ma łeb! Oj, odgryzie się każdemu kpiarzowi, że hej! Kiedyś kruk Mruk nieopatrznie kaszlnął, gdy Cegła, usiłując chwycić jakiś listek, przywalił pyszczkiem w pręty, aż zadzwoniło. Mruk zamarł z wystającą z dzioba do połowy przełkniętą dżdżownicą. Gdyby nie fakt, że jest całkowicie siwy, powiedziałbym, że zbladł.
– Jako że nie ma pan odwagi wyśmiać mnie prosto w nos, panie Gaduło – zaczął chłodnym tonem żółw – zastanawiam się: dlaczego? Czyżby to, co wystaje panu z dzioba, było w istocie resztką pańskich zwojów mózgowych? Nie, wszyscy przecież wiedzą, że te zgubił pan już dawno. W każdym razie połknij to już do końca, bo Czechu gotów pomyśleć, żeś mu zjadł półbuty.
– Ach, jakież to romantyczne: biały kruk Gaduła Mruk! Cudownie! – zaskowytała pudlica.
Od tej pory przylgnął do naszego siwego milczka oficjalny tytuł: Biały Kruk Gaduła Mruk. On, jak to on, przemilczał całą sprawę.
No więc kiedy już kogut Lilek przemaszeruje środkiem budy, otwierają się drzwi. Pod światło widzimy tylko wysoką, smukłą sylwetkę.
– Czołem, dzieciaki!
Gromki głos Czecha przebija się przez nasze przekomarzania. I jak zawsze cała buda zaczyna się trząść, gdy w największym kojcu Człapa – ogromny bulmastif – uświadamia sobie, że za chwilę zanurzy swą nienasyconą mordę w misce pełnej białej papy. Drży, wali grubym jak żerdź ogonem o pręty kojca, mlaska i się oblizuje, rzężąc przy tym jak silnik starej terenówki pani Michaliny, żony Czecha. Naprawdę niewiele mu potrzeba do szczęścia.
Czechu zapala jedną z lamp i wchodzi do środka, ciągnąc za sobą wózek z pachnącymi pojemnikami. Idzie powoli, utykając i podpierając się laską trzymaną w lewej ręce. Potem nakłada każdemu do michy według potrzeb, pogłaszcze, potarmosi za ucho, zagada ciepłym, kojącym głosem. Tylko Cackowi wsuwa miseczkę w rękawiczce, bo ten wredny ratlerek ma w swoich wytrzeszczonych oczkach taką żądzę mordu, że nawet rosnące bielmo jej nie zakrywa.
– No i czego, czego? – zagaduje z łagodnym uśmiechem Czechu do Cacka, nie zważając na stare, żółte zęby szarpiące bezsilnie rękawiczkę.
Kiedy podchodzi do mnie, inni są już zajęci jedzeniem. Wyciąga wtedy skądś kawałek surowego mięsa i ukradkiem wrzuca mi do klatki.
– Masz, Fryndzel, żebyś mi tu Lilka nie zadusił. No chodź.
Podsuwam się pod jego palec i na chwilę zapominam o całym tym okrutnym losie.
Na koniec sypie wprost na ziemię dwie garści otrąb, a ja patrzę z zazdrością na tańczącego wokół jego nóg kogucika Lilka. Jako jedyny nie mieszka w klatce i przez to szarogęsi się niemożliwie.
– Dzisiaj na spacer zabierze was Michalina. Ja wyjeżdżam w pewnej ważnej sprawie. Jak wrócę, to wam opowiem…
Uśmiecha się tajemniczo i wychodzi, zostawiając otwarte drzwi. Wpadają teraz przez nie podmuchy rześkiego, czerwcowego powietrza wraz z pierwszymi promieniami słońca.
Tak powoli wstaje kolejny dzień nad Ciepełkiem, małym przytuliskiem dla zwierzaków. Michalina przygotowuje w kuchni leki i przegląda tabelę szczepień; Czechu rzuca plecak i laskę na boczne siedzenie terenówki, spogląda jeszcze raz z uśmiechem na budę, wsiada i z właściwym sobie szarpaniem wyjeżdża za bramę.
Niech sobie mówią, co chcą, ja nigdzie się stąd nie ruszam.
* * *
Kiedy słońce spogląda na Ciepełko z samej góry, Michalina zabiera nas na spacerniak. Tak nazywamy duży, ogrodzony gęstą siatką kawał podwórza, na którym codziennie możemy pobaraszkować. Lubię tu sobie wleźć do starej opony zawieszonej na grubej linie, schować się i poczekać, aż ktoś mnie będzie szukał. Najczęściej przylatuje Człapa i bije łbem w oponę, dopóki nie wypadnę ze środka. Jeśli mu się nie uda, to musi zrobić trzy rundy wokół budy ze mną na grzbiecie. Wpijam się wtedy z całej siły pazurami w jego gęstą sierść i krzyczę:
– Iiijahuuu!!! Dalej, Człapa! Czadu!
Potem rzucamy się na trawę i tarzamy na plecach. Człapa jest fajny, bo jemu jedynemu nie przeszkadza mój zapach. Przynajmniej do pewnego momentu.
Na początku, gdy trafiłem do Ciepełka, starałem się zakumplować ze wszystkimi. Zagadywałem, fikałem koziołki, żeby ich rozbawić. Prawie mi się udawało. Aż kiedyś Człapa podczas naszej gonitwy dostał tego swojego ataku. Najpierw się potknął i zarył nosem w piach, a ja spadłem, myśląc z prawdziwym uznaniem, że to nadal zabawa. Potem zaczął zadzierać łapy, jęcząc przy tym niemiłosiernie. W końcu wywalił się powykręcany jak gałęzie chorej morwy pani Michaliny. Nie wytrzymałem. Jak to tchórz – puściłem bąka! No i się zaczęło! Zamiast ratować kumpla, inni, prychając, pouciekali na wszystkie strony. Dobrze, że Lilek swoim zwyczajem panował nad sytuacją i głośnym wołaniem sprowadził Czecha. Człapa dostał zastrzyk i spał do następnego ranka.
– Cso ssię sstałłło? – spytał po przebudzeniu.
Chciałem go pocieszyć i uspokoić, ale nie zdążyłem.
– Fryndzel chciał nas otruć – ubiegł mnie przygłuchy szczur Maniek. – Nam się udało uciec, ale tobie siedział na plecach, więc gdy dał, że tak powiem, gazu, padłeś jak nieżywy. Śmierdząca sprawa, stary. A tu są damy, Fryndzel! Co, że tak powiem, czułyście, dziewczęta? – Zachichotał paskudnie.
– O, wypraszam sobie! Ja nie jestem żadne „dziewczęta” – nie załapała na szczęście perska kotka Klara. – Ja jestem Klaryssa von Stoffen Druga, córka…
– …Sułtana i Aspazji! Wiemy, wiemy! – przerwała jej Biała Dama. – Myślałby kto, że taka gwiazda!
Dobrze, że zaczęły się przekomarzać, bo chyba zamieniłbym się w kreta i zakopał pod ziemię.
– Niiie łłłam ssię! Mnie tam… – mlasnął Człapa i zasnął.
„Po co mi to wszystko?” – pomyślałem wtedy. „Zaczyna się to samo, co u ludzi. Tydzień tu, tydzień tam. Fuj, jak ona śmierdzi. O rany, jak wy to wytrzymujecie. Fajny zwierzak, tylko ten smród… Oddam fretkę w dobre ręce”.
Na szczęście jest Człapa, który – dopóki się czegoś nagle nie przestraszę – znosi mój specyficzny zapach. On zresztą też niekiepsko śmierdzi, szczególnie gdy jest mokry. Stanowimy chyba niezły duet, bo inni raczej schodzą nam z drogi. Nawet Pirat, choć to przecież prawdziwy weteran: kocur bez jednego oka, z prawym uchem wiszącym w strzępach i ogonem uciętym w połowie… połowy. Rudy twardziel, co z niejednej michy mleko pił, jak to mówią. Tylko trochę, nie wiedzieć czemu, grubawy.
Dzisiaj z powodu gorąca kładziemy się z Człapą pod morwą i gapimy leniwie na obłoki. Obok, w piachu wygrzewa się Cegła. Zmrużył oczy i zamarł z wystającym z pyszczka źdźbłem trawy. Biała Dama opowiada Mańkowi kolejny raz historię swojej największej miłości. Maniek jest prawie głuchy, więc dopóki go nie zacznie szturchać, pytając, czy jej w ogóle słucha, siedzi grzecznie obok i podgryza słonecznik.
– …tańczyłam na wielkiej, kolorowej piłce, szczekając, liczyłam parówki, a ludzie klaskali i wołali: „Brawo! Brawo!”. Na koniec przy akompaniamencie skrzypiec wyłam znaną melodię, a największą nagrodą dla mnie był moment, gdy zaczynali nucić: „Bo miłość to cygańskie dziecię”… – Tu zawiesza głos, wzdycha i śpiewa kawałek tej melodii, a po chwili opowiada dalej: – Aż kiedyś, nad morzem, po występach poszliśmy na plażę. I tam, w złotych promieniach zachodzącego słońca ujrzałam jego: mojego czarnego księcia. Jakie on miał kędziory. A jakie zęby. Ech, jeszcze dziś rzuciłabym dla niego wszystko, tak jak wtedy w jednej chwili rzuciłam swe artystyczne życie. Kilka nocy spędziliśmy na tym białym piasku. I tylko gwiazdy znały moją radość, tak jak później poznały mój… Ale czy ty mnie w ogóle słuchasz? Znowu to samo! – Obrażona odwraca się ogonem do Mańka.
Tak wylegujemy się wszyscy na spacerniaku, gdy przychodzi pani Michalina z gęstą szczotką i zabiera się za czesanie Klary. Robi to co dwa dni przez pół godziny. Obie mają z tego tyle samo przyjemności. Ta arystokratka jest tak kudłata, że nie wiadomo, gdzie ma ogon, a gdzie pyszczek. Ale trzeba przyznać, że ładna z niej bestia. Tak ładna, że Pirat całkiem stracił dla niej głowę. Ociera się o nią bez przerwy i tylko mruczy: „Klarrryssa, Klarrryssa”. A ona odmrukuje: „Klarrryssa, Klarrryssa…”. Jak ładna, tak pusta. Podobno jacyś ludzie zostawili ją w Ciepełku na tydzień i potem nie odebrali, a ona do tej pory się nie zorientowała, że coś jest nie tak.
Jak dla mnie, sielanka może trwać i trwać. Ot i całe Ciepełko. Jeszcze tylko niech Czechu wróci i podrapie mnie palcem za uchem. Ale właśnie wtedy wydarza się coś… Drobna sprawa, niby nic takiego…
Trzeba w coś wierzyć, no nie…?
Zakurzona terenówka zatrzymała się prawie bezgłośnie tuż obok wielkiego kontenera na śmieci. Kierowca wyłączył światła i otworzył okno. Oparł głowę o zagłówek, wyprężył się z rękami na kierownicy i westchnął głęboko, smakując ciepłe, pachnące powietrze czerwcowej nocy. Czekał.
Mijały minuty. Zapach nocy przypomniał mu ostatnie polowanie. Wtedy też stał zupełnie sam i czekał, wpatrując się w migotliwe płachty śniegu, rozesłane między drzewami niczym dywaniki. Mieniły się, odbijając smugi księżycowego światła. Las był wyjątkowo cichy. Tamtej nocy czuł, że Paskuda, jak okoliczni myśliwi nazywali grasującego tu wilka, będzie jego. I byłby… Bardziej poczuł, niż usłyszał go za plecami. Nie tu miał się pojawić. Nie z tej strony! Odwrócił powoli głowę i spojrzał na zwierzę. Wilk stał z opuszczonym łbem i delikatnie wyciągał nos w stronę człowieka. Był duży i oszpecony – w miejscu tylnej łapy sterczał pozbawiony skóry, siny, wstrętny gnat. „Więc to prawda, że wyrwał się z sideł!” – pomyślał mężczyzna. Odwracając się w stronę Paskudy, zahaczył lufą o gałąź. Broń wymsknęła mu się z rąk i z pustym szczękiem upadła na śnieg. Odruchowo zaczął się cofać. Wilk lekko warknął i ruszył powoli, jakby chciał go okrążyć. Czując w uszach łomot własnego serca, myśliwy cofał się coraz szybciej. Paskuda zawarczał głośno i utykając, próbował zajść go z boku. Człowiek odwrócił się gwałtownie i rzucił pędem w stronę rozłożystej sosny. Ostatnia nadzieja! Nagle ból powalił go na ziemię. Potężne zęby zacisnęły się na jego nodze. Wokół zrobiło się cicho i ciemno…
Kierowca zadrżał, otrząsając się ze wspomnień, i spojrzał w boczne lusterko. Zza niewielkich metalowych drzwi w ścianie wyłonił się mężczyzna ubrany w jasny uniform. W jednej ręce ciągnął duży, ciemny worek, a w drugiej miotłę.
– Obmiotę tu trochę i wyrzucę śmieci! – krzyknął w stronę otwartych drzwi. – Nie zamykaj, zaraz wracam.
Zostawił worek obok kontenera od strony samochodu i zaczął leniwie zamiatać chodnik. Po chwili znalazł się przy drzwiach terenówki.
– Witaj, Czesławie. Piękna noc – zagadnął mężczyzna cichutko, nie przerywając pracy. – Wszystko gotowe. Jak zniknę za drzwiami, zabieraj go. Będzie spał do rana, ale rozwiąż worek, żeby się nie udusił.
– Dziękuję, Heniu.
– Uważaj na niego. Może być groźny.
– Jak Paskuda? – zachichotał Czesław.
– Wygląda podobnie, ale przeżył gorsze rzeczy.
– Teraz pora na lepsze, Heniu. Leć już. Wpadnij w przyszłą sobotę, żeby sprawdzić, czy żyje.
Szyba w drzwiach zasunęła się cichutko. Heniu ostatnim ruchem zamiótł piasek pod auto i ruszył z powrotem. Gdy ze szczękiem zamknęły się za nim drzwi, Czesław odczekał chwilę i wysiadł. Kucnął i rozejrzał się, niby sprawdzając koło… Bezpiecznie. Odsunął tylne drzwi. Chwycił ostrożnie od spodu czarny pakunek. Był ciepły i miękki, ale przelatywał przez ręce. Mężczyzna wyciągnął z auta stary pled, rozesłał go na asfalcie i delikatnie zsunął na niego worek. Chwycił ten tobół na ramię i dopiero teraz z ogromnym trudem dźwignął go z ziemi. Wdrapał się do terenówki i zasunął drzwi. Namacał supeł, by go rozluźnić. Rozerwał też kawał worka. Poczuł pod palcami ciepły, suchy nos. Podłożył pod bezwładny łeb róg koca. Do jego dłoni przylgnął na chwilę język zwisający z rozchylonego pyska.
– No, ruszamy. Pora do domu, stary.
Czesław przesiadł się do przodu, zapiął pas i włączył silnik. Czekała go jakaś godzina jazdy do Ciepełka z nowym pasażerem. Ruszył najdelikatniej, jak potrafił. Kiedy minął ostatnie skrzyżowanie, ponownie otworzył okno. Droga wiodła teraz przez las, który pachniał oszałamiająco. Koła terenówki turkotały równo na szorstkim asfalcie.
Taki sam turkot zapamiętał z tamtej nocy, gdy pędzili karetką do szpitala. Ocknął się na noszach. Dostrzegł nad sobą zawieszoną kroplówkę. Obok siedział Henryk, trzymając go za rękę.
– Cso się stao…?
Próbował coś powiedzieć, ale wysuszone na wiór usta i język były nieposłuszne. Henryk pochylił się nad nim i ścisnąwszy jego dłoń trochę mocniej, powiedział:
– No, jesteś wreszcie, chłopie, jesteś. Jedziemy do szpitala. Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
Nie mógł zrozumieć, co i dlaczego ma być dobrze, więc szarpnął Henia i pytająco chrząknął.
– Miałeś wypadek. Poważny. Pamiętasz, gdzie byliśmy i po co?
Czesław na chwilę zmarszczył brwi i poczuł lekki niepokój. Mrugnął twierdząco.
– Wlazłeś w sidło. Zatrzasnęło ci się na nodze. Masz złamaną kość i rozerwane ciało. Oj, chłopie, urwałeś się kostusze spod kosy. Wiesz, kto cię uratował? Paskuda. Siedział obok ciebie i wył jak opętany. Jakby nie zrobił rabanu, wykrwawiłbyś się w parę minut. Niesamowita sprawa. Co ja powiem twojej Michalinie? – westchnął Henryk.
– C-cy… c-co z nym? – wydukał Czesław.
– Co? Co z nim? Z kim? Ach, z Paskudą? – Henryk złapał się za brodę zmieszany. – Później pogadamy.
Czesław przynaglająco szarpnął przyjaciela za rękę.
– Ech, Siwy go kropnął. Drań!
Czesław opadł na poduszkę. Pozwolił, by jednostajny szum opon ukołysał go bezbarwną melodią.
* * *
Przez kilka niewielkich okien pod sufitem wpada do budy wystarczająco dużo księżycowego światła, żebym mógł dostrzec, jak Gaduła kiwa się w swoim gnieździe. Czechu wstawił mu do klatki wielki kawał drzewa, więc zrobił sobie gniazdo najwyżej, jak się dało. Teraz siedzi w nim jak jakaś zjawa – cały lśni i wydaje się jeszcze bielszy niż za dnia. Kiwa się przez sen i zawsze mam wrażenie, że za chwilę spadnie. Ale jeszcze nigdy nie spadł. Nie wiem, jak on to robi, bo ja, gdy dobrze zasnę, to potrafię rymsnąć z hamaczka na glebę i nawet się nie obudzę! Albo Człapa! Rozwali się na plecach i chrapie, aż mu się fafle na nos zawijają! Można by go z klatki za ogon wywlec i nic! Ale postaw koło niego jakąś michę! Zaraz się zacznie ślinić, mlaskać, łykać powietrze i łypać nieprzytomnymi oczami.
Dzisiaj śpi na boku, więc w budzie słychać tylko jego lekkie sapanie. No i ćmy. Uderzają w szybę, próbując wydostać się z pułapki. Jak ja. Noc to moja pora, więc czasami trudno mi się powstrzymać od szarpania prętów. Jak się zapomnę, to mi się dostaje:
– Ej, ty, aromacik! – warczy ratlerek Cacek. – Zęby cię swędzą?!
– Co za cham! Co za tupet! – wtrąca się zaraz Biała Dama, a ja mam nadzieję, że chodzi jej o Cacka.
Jemu to raczej obojętne, bo podejmuje temat ze zjadliwym szczekaniem:
– No właśnie! No właśnie!
Cegła wali skorupą o swoją klatkę i powoli krzyczy:
– Ciiiszaaa!
Wdrapuję się na hamaczek, opieram głowę na łapkach i czekam. Próbuję spać, ale moje śmieszne frecie myśli biegną własnymi ścieżkami. „Wykopać tunel. Albo nie. Uff, jak gorąco. Może do wody. Fuj, ciepła. Ale ten Gaduła ma wielki dziób. Mógłby wykuć dziurę w ścianie i hyc… O, pająk. Już po pająku. A może by tak spryskać się jakimś płynem. Ci ludzie, u których mieszkałem, często tak robili. Psss… jakaś chmura i już. Choć temu z brodą, Jankowi, to i tak nic nie pomagało. To jego powinni oddać, a nie mnie…”
Przekręcam się na drugi bok i pod światło dostrzegam, że kruk rozprostowuje na chwilę skrzydła. „Ale ogromne!”
– Panie Gaduła! – Jest bardzo stary i jakoś głupio mi mówić do niego na ty. – Nie śpi pan? – Wiem, że mnie słyszy, choć staram się mówić cichutko. – Ciepło, nie? Panie Gaduła, czy ja naprawdę cały czas tak… brzydko pachnę? – Mieszkamy obok siebie, w najdalszym końcu budy, więc powinien wiedzieć najlepiej. – Bo widzi pan, sam już nie wiem.
Kruk powoli odwraca głowę w moją stronę i wzdycha ciężko. Dostrzegam błysk w jego czarnych oczach.
– Przybliż się, Fryndzel – odpowiada ciepłym basem.
Wciskam ucho między pręty, bo to wielka chwila, gdy Gaduła zabiera głos.
– Wiesz, Fryndzel, że nie umiem latać, co?
– Wiem, panie Gaduła. Niech się pan nie…
– A skąd to wiesz, ha?
– No… wiem. Wszyscy wiedzą. Czechu mówił. Maniek i Cegła.
– Widzisz, Fryndzel, prawda istnieje. Tylko trzeba się jej koniecznie dowiedzieć, bo inaczej uznasz kłamstwo za prawdę. W coś trzeba przecież wierzyć, no nie?
Niewiele z tego rozumiem, ale taki jestem dumny! Jeszcze w życiu nikt mnie tak poważnie nie potraktował! Kruk Gaduła Mruk przemówił do mnie w kilku zdaniach! Co za noc! Puka mnie lekko potężnym dziobem w czaszkę i dodaje:
– Dobranoc, Fryndzel.
– Dziękuję, panie Mruk. – Zamykam oczy i uspokojony usiłuję zasnąć.
Właśnie wtedy słyszę, jak na podwórze wjeżdża terenówka Czecha. Żółte światła prześlizgują się po oknach, po czym gasną razem z silnikiem. Trzaskają drzwi, a po dłuższej chwili do ciemnej budy wchodzi schylony Czechu. Wyczuwam z daleka jego miły zapach. Ciągnie za sobą po ziemi wielką szmatę, na której leży coś dużego. Dolatuje do mnie obca woń i włos mi się jeży. Oj, niedobrze. Czechu zbliża się do sąsiedniego pustego kojca, który oddziela mnie od południowej ściany. Otwiera drzwi i ładuje cały pakunek do środka. Potem przynosi miskę ze świeżą wodą i kuca.
– No, śpij spokojnie. Rano się zobaczymy… – Wzdycha i cichutko dodaje: – Raczej usłyszymy, biedaku.
Gdy wychodzi, pociągam trochę mocniej nosem i łapię bardzo dziwny zapach. To jakieś zwierzę, ale pachnie jak lekarz, który do nas czasami przyjeżdża. Oj, niedobrze! Czuję, że wzbiera we mnie strach. Inni też zaczynają się budzić.
– Co jest?! Co to, przytułek jakiś? – kpi Maniek. – Brak wolnych miejsc!
– No nie! Znowu psisko! – rzuca kocur Pirat, prychając i prężąc grzbiet.
– Może to on? Mój ukochany? Jak romantycznie, oj, nie mogę! – ekscytuje się Biała Dama, aż zaczyna świszczeć jej w płucach.
– Czy to na pewno pies? Bo sądząc po zapachu, to może kumpel Fryndzla – docina Cegła, a ja czuję, że za chwilę nie wytrzymam.
Ale wtedy Człapa przekręca się na plecy i jak nie chrapnie! Aż pręty grają! Gdy słyszę jego miarowe chrapanie, zaczynam się uspokajać. Zwijam się w najdalszym kącie klatki i zamykam oczy. Zmęczony księżyc odpływa powoli znad Ciepełka…
* * *
Kiedy minęła ósma, Henryk się przebrał, wyjął z szafki wszystkie swoje rzeczy, włożył je do przygotowanej wcześniej torby i powlókł się pod drzwi gabinetu szefa. Od dawna, wyobrażając sobie tę chwilę, czuł strach pomieszany z ulgą. Dyrektor schroniska Lepsze Jutro, Teodor Kolsky, był człowiekiem surowym i bezwzględnym, co najlepiej rozpoznawały zwierzęta. Psy milkły i kładły się na podłodze, koty się jeżyły i prężyły grzbiety, a gryzonie zaczynały wściekle hycać po klatkach, gdy Kolsky stawał i zaczynał im się przyglądać z tym swoim dziwnym uśmiechem. Reagowały tak wszystkie zwierzęta, tylko nie Tytan. Tytan na dźwięk szybkich kroczków dyrektora powoli podchodził do prętów, opierał o nie nos i stał, nie wykonując najmniejszego ruchu, dopóki nie umilkły głupie uwagi małego człowieczka. Kolsky szczególnie jemu lubił dokuczać. I tylko jego się bał.
A teraz Tytana już nie było. I Henryk też za chwilę stąd zniknie. Na zawsze. Zmęczony i zamyślony wszedł do gabinetu bez pukania.
– Przepraszam – rzucił zrezygnowanym tonem. Podszedł do biurka i ciężko opadł na krzesło. – Zajmę tylko chwilę.
– Co to ma…
Drobny blondynek w garniturze warknął gniewnie, ale to tylko dodało Henrykowi sił. Stanowczym ruchem położył na biurku kartkę zapisaną kilkoma zdaniami.
– Odchodzę. Dziś. – Odetchnął głęboko. – Podpisz pan to, bo ja już tu nie wrócę. Tak czy inaczej.
– Co pan mi tu…?! Nie no! Jakiś sprzątacz będzie mi mówił, co mam robić! Zabieraj…
Kolsky zgniótł pismo i rzucił nim w Henryka. Ten wstał i ruszył w stronę drzwi. Z ręką na klamce dokończył:
– Dosyć mam pańskiej podłości i kłamstw. „Ludzie dla zwierząt, zwierzęta dla ludzi”? Niezły kit! Zrobię wszystko, by pańskie działania wyszły na jaw. I jeszcze jedno. Tytana już nie ma. Pomogłem mu uciec. Po tym, co pan zrobił temu psu… – Nie dokończył.
Dyrektor, czerwony z wściekłości, dopadł do niego i nogą zablokował drzwi.
– Cooo? – syknął. – Posłuchaj! Masz trzy dni, żeby go oddać. Inaczej pożałujesz. A teraz won!
W tonie głosu, w spojrzeniu, w ruchach dyrektora było coś niepokojącego. Henryk nie czuł się już tak pewnie. Chciał jeszcze coś dodać, ale nie mógł otworzyć ust. Zamiast tego nacisnął klamkę i wyszedł, po czym delikatnie zamknął za sobą drzwi. Dopiero za bramą uspokoił się na tyle, by głęboko odetchnąć.
– To drań! – mruknął przez zaciśnięte zęby.
Cała ta sprawa była ohydna, ale wierzył, że postępuje słusznie. „W coś trzeba przecież wierzyć, no nie…?” – pomyślał i ruszył w stronę przystanku autobusowego.
Dzieciaki
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
JUŻ WKRÓTCE
Dalsze perypetie ferajny z „Ciepełka”
– schroniska dla zwierząt pokrzywdzonych
przez los i ludzi.
Łza się w oku kręci, choć śmiechu co niemiara…
Świat skuty lodem i mrozem to nic bezpiecznego.
Zwłaszcza na odludziu.
Mały kataklizm zawisa nad „Ciepełkiem”.
Gospodarz ląduje w szpitalu, złoczyńcy planują zemstę,
a gromadka niesfornych dzieci przybyłych na
ferie zostaje bez opieki. Fryndzel i spółka mają co robić!
Ale jeśli do pomocy staje Flecik, synek Fryndzla,
dzikie wilki, a także dzieciaki, na które nikt nie liczył,
finał musi być… efektowny!
Wydawnictwo Tandem
www.wydawnictwo-tandem.pl
Text © copyright by Piotr Kulpa, 2014, 2025
Copyright for this edition © 2025 by Wydawnictwo Tandem
Projekt okładki i ilustracje na okładce: Aneta Krella-Moch
Redaktor prowadzący: Antonina Liedtke
Redakcja: Ewa Popielarz
Korekta: Dominika Kamyszek
Wydanie I
ISBN 978-83-8394-977-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Powielanie w całości lub w częściach wyłącznie za pisemną zgodą wydawcy.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek