Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lipiec 2019 rok, Warszawa
Na Polach Mokotowskich zostaje odnalezione poćwiartowane ciało znanego adwokata. Sprawca pozostawia po sobie tylko jeden ślad: owinięty w plastikową folię kawałek papieru, na którym ręcznie zapisano trzy litery.
To niezbyt wiele nawet dla prowadzącego śledztwo komisarza Leonarda Gardeckiego. Niegdyś cieszący się sławą i szacunkiem, obecnie jest wyrzutkiem, którego znaczna większość środowiska omija szerokim łukiem. Pracuje z nim, bliska mu również prywatnie, sierżant Anita Dębska.
Tropy wskazują na mafijne porachunki, ale Gardecki w to nie wierzy. Ma swoje podejrzenia. Skupiony na śledztwie nie wie jeszcze, jak szybko przyjdzie mu zapłacić za błędy z przeszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
Projekt okładki i ilustracja na okładce: Mariusz Banachowicz
Redaktor prowadząca: Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne: Anna Suligowska-Pawełek
Korekta: Monika Ulatowska
© 2024 by Michał Mateusiak
Copyright © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.
Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
ul. Domaniewska 34a
02-672 Warszawa
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-8342-031-8
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Pachnącego jeszcze nowością laptopa spakował do błyszczącej aktówki. Wkładając w to trochę siły, zrobił w niej miejsce na segregator z najpotrzebniejszymi dokumentami do przejrzenia przed snem. Zanim obrał kierunek w stronę drzwi, stanął na moment przy oknie swojego wielkiego gabinetu i przyglądał się panoramie centrum Warszawy. Choć słońce już dawno zaszło, na zewnątrz panowało w dalszym ciągu piekło. Przez szybę czuł ten tropikalny żar, mimo że działająca na pełnych obrotach klimatyzacja dbała o zachowanie temperatury ustawionej na zaledwie dwadzieścia stopni.
Ulice i budynki były już w całości oświetlone, co – zważywszy na porę roku – oznaczało, iż znowu siedział w pracy do późna. Westchnął głośno pod nosem, gdy jego zmęczony wzrok padł na złote wskazówki zegarka przylepionego do nadgarstka lewej ręki.
Dzisiaj sporo czasu pochłonęło przygotowanie projektu nowej umowy dla klienta. Wraz z współpracownikami uzgadniali jej najdrobniejsze szczegóły. Kolejny kontrakt wart kilkadziesiąt milionów złotych. Obsługa wielkich korporacji, w tle duże kwoty − to dla niego norma, ale niestety tym razem nie obyło się bez komplikacji. Mocodawca wraz z drugą stroną umowy w ostatniej chwili zapragnęli wprowadzić szereg zmian, w związku z czym umowa musiała ulec znacznej modyfikacji. Nie miał o to pretensji, taka praca. W końcu klient nasz pan. Byłby tylko wdzięczny, gdyby nie otaczali go partacze i gdyby nie musiał robić wszystkiego sam.
Z poirytowania aż przetarł wilgotne czoło.
To, co robił, sprawiało mu przyjemność. Robert kochał swoją pracę. Wymagał w niej dużo od siebie i od innych. Miał świadomość, że jest ponadprzeciętny, wręcz wyjątkowy – trzy czwarte osób w tej branży nigdy nie zbliży się do jego poziomu, powtarzał sobie w kółko. Każdy kolejny sukces napędzał go jeszcze bardziej. Prawo powodowało, że czuł się jak ryba w wodzie. Siedząc za biurkiem z nosem w dokumentach, zapadał w trans, a wybudzał się dopiero, gdy zmęczone ciało odmawiało dalszej współpracy i mówiło „dość”. Był tylko jeden minus tego zafiksowania – zaniedbana rodzina.
Od kiedy awansował, Magda przestała dzwonić z pytaniem, o której zjawi się w domu. Właśnie o niej rozmyślał, patrząc na oświetlony PKiN. Przypomniał sobie ich dzisiejszą poranną kłótnię, w trakcie której sypały się iskry mogące spokojnie puścić wszystko z dymem. Przypomniał sobie, jak zareagował, gdy śmiała mu zarzucić pracoholizm oraz brak czasu dla rodziny. Pewnie z tego powodu aż tak bardzo niespieszno mu do domu i od kilku minut stoi przy oknie jak słup soli. Najchętniej rozluźniłby uciskający niebieski krawat, rozpiął ostatni guzik białej koszuli i nalał sobie szklaneczkę jednego z tych drogich alkoholi, które wypełniają barek znajdujący się zaraz obok drewnianego biurka.
Pora uciekać. Może zdążę jeszcze powiedzieć dzieciakom „dobranoc”, pomyślał.
W odpowiedzi samemu sobie skinął głową. Wziął ze skórzanego fotela skrojoną na miarę szarą marynarkę, zarzucił ją, po czym z aktówką w dłoni zatrzasnął za sobą drzwi, na których wisiała złota tabliczka z wygrawerowanym napisem: Robert Walenda – Partner. Idąc długim korytarzem do windy, minął kilka oświetlonych pokoi, gdzie nad stosem dokumentów ślęczało kilka młodych osób. Ledwo widzący na oczy aplikanci i praktykanci próbowali jeszcze wycisnąć coś z siebie tą późną porą. Wcale nie było mu ich szkoda. Wiedział, że sukces rodzi się w bólach.
Świecący na czerwono przycisk zwiastował przybycie windy, która przyjechała po krótkiej chwili. Zrobił dwa kroki w przód, wcisnął kolejny przycisk i zaraz był już w drodze do podziemnego parkingu. W międzyczasie zaczął ponownie rozmyślać o żonie i dzieciach. Zdawał sobie sprawę, że zbliża się weekend, a więc będzie idealna okazja do spędzenia czasu z pociechami i poświęcenia więcej uwagi Magdzie. Kino, lody, wyjście na plac zabaw, a gdy dzieciaki pójdą spać, lampka czerwonego wina z żoną, nastrojowa muzyka i trochę wspólnych łóżkowych igraszek, na które nie było ostatnio czasu. Przynajmniej nie dla niej. Nagle te wszystkie piękne obrazki widziane oczami wyobraźni zniknęły niczym pękająca mydlana bańka. Przypomniał sobie, że przecież w poniedziałek ma ważne spotkanie biznesowe i całą sobotę oraz niedzielę spędzi na przygotowaniach do prezentacji. Rodzinne plany na weekend trzeba odłożyć co najmniej na następny tydzień.
Opuścił windę i przeszedł kilkanaście metrów po wyludnionym parkingu. Wsiadając do swojego ogromnego SUV-a, zaklął jeszcze pod nosem ze złości. Nie zdążył już jednak przekręcić kluczyka w stacyjce, odjechać do domu i przeprosić żonę za poranną awanturę – czuł, jak powoli całym ciałem bezwładnie osuwa się na fotel pasażera, a wzrok staje się coraz bardziej rozmazany.
Kiedy odzyskiwał przytomność, setki myśli przelatywały mu przez głowę, a najklarowniej zdezorientowany umysł formował te dotyczące próby odgadnięcia aktualnego miejsca położenia. Robert obudził się w ciemnej norze, w której jedynym źródłem światła był padający na skrawek ściany blask księżyca przeciśnięty przez otwór służący niegdyś za okno. Niewiele, ale wystarczyło, by móc w minimalnym stopniu rozpoznać teren. Pomieszczenie w kształcie prostokąta miało mniej więcej dziesięć metrów długości na pięć szerokości. Znacznie większe, niż pierwotnie mu się wydawało. Na obdrapanej ścianie było widać oznaki działalności odczuwalnej w powietrzu wilgoci. Po jego lewej stronie znajdowało się wyjście na korytarz.
Sądząc po tym, co można było dostrzec, doszedł do wniosku, że budynek już dawno został wyłączony z jakiekolwiek użytku. Zdał sobie również sprawę, że jest w pozycji siedzącej, a jego ręce oraz nogi są skrępowane w sposób pozbawiający szans na samodzielne uwolnienie. Szczególnie mocno uciśnięta musiała być prawa dłoń, ponieważ odczuwał w niej przeszywający ból. Dodatkowo towarzyszyło mu jakieś dziwne uczucie, którego nie mógł dokładnie zidentyfikować.
– Halo! Czy jest tu ktoś?! – krzyczał, ile sił. – Co to za przedstawienie? – dodał znużonym głosem.
Cisza. Nikt mu nie odpowiedział.
Po kilkunastu sekundach w pomieszczeniu zapaliły się wszystkie żarówki, jakby właśnie zostało włączone ponownie zasilanie. Przyzwyczajone do ciemności oczy Roberta potrzebowały dłuższej chwili, aby oswoić się z nowymi warunkami i w pełni zapoznać z miejscem, w którym przyszło mu przebywać. Kiedy już zaczął widzieć wyraźniej, najpierw zobaczył postawione naprzeciwko stare, zaniedbane drewniane krzesło, obok którego znajdował się niewielki czarny stolik. Gdy uświadomił sobie, jakie przedmioty leżą na tymże stoliku, serce zaczęło mu mocniej i szybciej bić, a żołądek podszedł do gardła. Widok młotka, nożyc ogrodowych, obcęgów, piły do cięcia metalu, różnego rodzaju noży czy też wiertarki wprawił go w przerażenie. Czuł, jak całe ciało momentalnie zalewa zimny pot.
– Próbujecie mnie zastraszyć? Tak się odwdzięczacie za pomoc?!
Ponownie pomyślał o próbie oswobodzenia. Zaczął rzucać się gwałtownie we wszystkie strony, spinać mięśnie całego ciała, ale siedzisko nie drgnęło ani na milimetr, a wiązania nie poluzowały się. Zrezygnowany zaczął ponownie się rozglądać. W momencie, gdy popatrzył na swoje dłonie, aby ustalić sposób skrępowania rąk, do oczu napłynęły mu łzy, a z jego ust wydobył się przeraźliwy krzyk rozpaczy. Prawa ręka na wysokości nadgarstka była cała zakrwawiona. Pozbawiona dłoni.
W tym samym czasie w oddali słychać było przeraźliwy śmiech oraz odgłosy powoli stawianych kroków.
– Ratunku! Pomocy! Proszę!!! – wykrzyczał Robert, z cieknącymi po policzkach łzami. – Wypuść mnie popaprańcu!
W myślach Roberta kłębiły się już wyłącznie najgorsze scenariusze dotyczące końca jego życia. Był pewien, że nie zobaczy więcej rodziny. Ktoś, kto się zbliżał, to ktoś, kto chce mu zrobić krzywdę, zabić, ale z jakiego powodu? Czym sobie zasłużył na śmierć jak z najstraszniejszych koszmarów?
Coraz głośniejsze dźwięki dochodzące z korytarza zwiastowały nieuniknioną styczność z oprawcą twarzą w twarz. Przez moment mignęła mu jeszcze myśl, że być może ten szaleniec stanie przed nim i powie, że to wszystko głupi żart. Nieśmieszny, brutalny, przerażający, ale tylko żart.
Na korytarzu wyłaniał się już cień zbliżającej się postaci. Jej wejście wywołało u Roberta wyłącznie błagalny wyraz twarzy i niepohamowany wybuch płaczu. Jego oczom ukazał się wysoki mężczyzna z nałożoną na głowę przerażającą maską, przedstawiającą włochaty łeb kozła z podłużnymi rogami i wielkimi żółtymi ślepiami.
– Wypuść mnie! Słyszysz?! Wypuść mnie! – krzyczał z całych sił Robert.
Zamaskowany mężczyzna stanął w miejscu. Patrzył przez chwilę na skrępowaną ofiarę, upajając się jej strachem. Następnie bez słowa ruszył w kierunku wolnego krzesła, na którym usiadł i zaczął wskazywać po kolei palcami na każdy z przygotowanych przedmiotów, co wyglądało niczym zabawa w szkolną wyliczankę. Ostatecznie palec mężczyzny zastygł nad młotkiem ciesielskim. Pewnym ruchem ręki chwycił go w dłoń, w drugą zaś wziął krótki łom z ostrym zakończeniem. Odwrócił się w kierunku Roberta, przystawiając łom do jego kolana.
– Niee! Spierdalaj! Słyszysz!?
Mężczyzna wziął potężny zamach młotkiem, a jedynym, czego zapragnął Robert, była jak najszybsza śmierć.
Komisarz Leonard Gardecki leżał błogo w swoim łóżku, zapadając się w zbyt miękkim materacu. Pościeli starczało wyłącznie na przykrycie nagiego ciała od pasa w dół, więc świecił umięśnioną klatką, zarośniętą hodowanymi przez lata ciemnymi, kręconymi włosami. Musiał przyznać, że od bardzo dawna nie był aż tak zrelaksowany, i zamierzał korzystać z każdej milisekundy tej chwili.
Myślał w kółko o ostatniej nocy spędzonej z leżącą obok kobietą. Była odwrócona do niego tyłem, przez co mógł podziwiać jej nagie plecy oraz kawałek wystającego spod kołdry jędrnego pośladka. Pierwotnie miał wątpliwości co do kierunku, w jakim zmierzała ta relacja, ale z biegiem czasu skutecznie się rozwiały. W tym momencie mógł nawet głośno powiedzieć, że jest zadowolony z takiego obrotu sprawy. To już ich piąta noc spędzona razem. Mimo to w dalszym ciągu zastanawiał się, co ona tak naprawdę w nim widzi. Miał świadomość, że jest przystojny i na ogół podoba się kobietom. Sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu oraz dobrze rozbudowany układ mięśniowy. Owalna twarz z łagodną linią szczęki, zwężającym się podbródkiem i wystającymi kośćmi policzkowymi. Do tego czarujące brązowe oczy, szerokie usta, dłuższe czarne włosy i niezbyt wysokie czoło. Nieraz nazywano go Jamesem Deanem lub Marlonem Brando. Za każdym razem śmiał się jednak z tych porównań, przypominając sobie lata młodzieńcze, gdy żadna z dziewczyn nie chciała nawet na niego spojrzeć.
Problem nie tkwił w jego walorach fizycznych. W relacjach międzyludzkich jest trudny i trudno też nazwać go duszą towarzystwa. Wydaje się wręcz odpychający, żeby nie powiedzieć nieznośny. Ostatnimi czasy i tak jest zdecydowanie lepiej. Długa i mozolna terapia u doktor Waltz przyniosła oczekiwane efekty, ale i tak większość ludzi z pracy ogranicza z nim kontakty do grzecznościowego przywitania, chyba że akurat konieczne jest omówienie jakiejś istotnej kwestii związanej z prowadzonym śledztwem. Na co dzień wszelkie sprawy niewymagające osobistej obecności Gardeckiego załatwiała właśnie sierżant Dębska. Zaczęli ze sobą pracować osiem miesięcy temu, kiedy to postanowiła przeprowadzić się z Poznania do Warszawy, a podinspektor zdecydował o przydzieleniu jej właśnie do Gardeckiego, po tym, jak jego ostatni współpracownik poprosił o przeniesienie, gdyż nie mógł dłużej z nim wytrzymać. Miała to być ostatnia szansa Gardeckiego. Gdyby kolejna osoba nie zdołała udźwignąć takiego ciężaru, szef by go w końcu zwolnił, a wręcz wyrzucił na zbity pysk, jak wyraźnie usłyszał. Na szczęście od samego początku ich współpraca nie wyglądała najgorzej, a przynajmniej takie miał osobiste odczucia. Anita nie dała sobie wejść na głowę, a z czasem złapali wspólny język. Od ponad trzech miesięcy ich relacja nie miała już jednak charakteru wyłącznie zawodowego.
Sierżant Anita Dębska odwróciła się raptownie. Zarzuciła na Leonarda zgrabną nogę i zaczęła wodzić palcem po jego mięśniach brzucha. On zaś wzrokiem lustrował jej delikatne lico bogini i rzadko spotykane bursztynowe oczy, ale wyłącznie przez chwilę, bo nie mógł zapanować nad swoim popędem. Chwycił ją za niemieszczącą się w dłoni pierś i pocałował namiętnie w naturalnie obfite usta. Para kochanków przez kolejne dwadzieścia minut uprawiała ostry, momentami perwersyjny seks. Taki, jaki lubi Leonard. Wyuzdany.
– Jeszcze jedna rundka pod prysznicem? – spytał, wstając spocony z łóżka.
– Nie ma mowy, idź sam – odpowiedziała, rzucając głowę na poduszkę. – Ledwo żyję. Jest wczesna godzina. Jeszcze chwilkę mogę poleżeć, więc, wybacz, ale skorzystam.
Dodatkowo aura za oknem w żadnym wypadku nie zachęcała do wyjścia spod pościeli i przywitania radośnie rozpoczynającego się dnia. Padał ulewny deszcz, a jego krople raz po raz, w identycznych odstępach czasu, hałaśliwie uderzały o parapet. Zmierzając do łazienki, minął po drodze chrapiącego w najlepsze biszkoptowego labradora. Gardecki pokręcił tylko głową. Psa nawet na moment nie zbudziły dźwięki wydawane przed chwilą przez Dębską. Leonard doszedł do wniosku, że zapewne nie otworzyłby oczu, nawet gdyby go obdzierali obok żywcem ze skóry. Wołania o pomoc spowodowałyby tylko, że pies przewróciłby się na drugi bok.
Zimny prysznic zrobił swoje. Gardecki poznęcał się trochę nad skórą, ale w ekspresowym tempie dostarczył nowych pokładów energii prawie czterdziestoletnim gnatom. Gdy wyszedł z łazienki, na stole w kuchni czekał na niego kubek świeżo zaparzonej czarnej kawy, której aromat roznosił się po całym mieszkaniu. Niewielkim, z dala od centrum Warszawy, w niezbyt prestiżowej dzielnicy. Można powiedzieć, że to klasyczna kawalerka. Nieszczególnie wielki salon z jeszcze mniejszą kuchnią plus łazienka. Samo wnętrze było wykończone skromnie i co najmniej niezbyt gustownie.
Zaklął głośno w myślach, gdy niespodziewanie się potknął. Pod jego nogami merdający puszystym ogonem Eddie kończył właśnie swoje śniadanie, szorując niemalże już pustą miską po podłodze i wydając przy tym jednocześnie dźwięk przypominający chrumkanie dorosłego dzika.
− Gdybym miała tu zamieszkać, musiałoby dojść do małego przemeblowania – powiedziała Dębska z ironicznym uśmiechem na ustach, opierając ręce o kuchenny blat.
Jej odzienie stanowiła wyłącznie zarzucona na nagie ciało wczorajsza biała koszula komisarza. Cała rozpięta, więc było widać w pełnej okazałości jej barwny tatuaż, określany przez samą Anitę błędem lat młodzieńczych. Dolną część brzucha ozdabiał delikatny czarny motyl ze skrzydłami zalanymi od wewnątrz jasnym różem, który potem przechodził od ich zewnętrznej strony w ciemniejsze odcienie fioletu.
Leonard wziął duży łyk gorącej kawy.
– Zamieszkać? Coś mnie ominęło?
– Kilka poprawek i mogłabym przymknąć oko – stwierdziła, ogarniając wzrokiem mieszkanie.
– Na szczęście takiego tematu nie ma.
– Jeszcze będziesz prosił o jego rychły początek – zapewniała słodkim głosem.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz.
Podszedł do niej i patrząc w oczy, delikatnie głaskał wewnętrzną częścią dłoni jej twarz. Oboje stali bez ruchu dobrych kilka sekund, lekko się do siebie uśmiechając. Każde z nich zdało sobie właśnie sprawę, jak dobrze czuje się w towarzystwie drugiego.
Ich sielankę przerwał Eddie, wsadzając między nich swój wielki łeb. Gardecki poczuł, jak mokry psi nos ociera się o jego nogi.
− Stary dzwonił. Musimy jak najszybciej dostać się na Pole Mokotowskie. W krzakach znaleziono jakieś ciało. Podobno nieciekawy widok – przekazała Anita, kierując się w stronę łazienki.
Za niecałe piętnaście minut cała trójka siedziała już w aucie Gardeckiego, zmierzając na miejsce zbrodni. Czarny mercedes klasa S W126, rocznik osiemdziesiąty dziewiąty. Cudo niemieckiej motoryzacji podarowane Leonardowi przez ojca w dniu osiemnastych urodzin. Duży silnik, kawał mocy pod maską. Ciemna, choć popękana w niektórych miejscach, skórzana tapicerka, drewniane wstawki i wysokiej jakości materiały sprawiały, że mimo wieku auto w dalszym ciągu robiło wrażenie. Na to miał wpływ również sam Leonard, który dbał o samochód, jak mógł, i łożył na jego utrzymanie, nie szczędząc na to środków.
Na tylnej kanapie tego starego niemca Eddie wciskał swój pysk na podłokietnik, obśliniając jednocześnie spoczywające na nim przedramię Dębskiej.
– Zawsze musisz brać ze sobą tego przyjemniaczka? – spytała, głaszcząc po głowie labradora. – Jeszcze ktoś pomyśli, że to pies obronny.
– W takim razie ten ktoś, będzie mocno rozczarowany. Większego tchórza na oczy nie widziałem, choć muszę powiedzieć, że był jeden wyjątek od reguły. Kiedyś rzucił się na sąsiada, który chciał ręcznie wyjaśnić naszą sprzeczkę. Skończyło się na pogryzionej nogawce. Dziwna sytuacja, nigdy podobna nie miała już miejsca. Na co dzień boi się własnego cienia.
− Może żarty się kończą, gdy ktoś chce skrzywdzić pańcia?
− Po prostu wie, kto go karmi. A że ze mną jeździ? Samego na dłużej nie chcę go zostawiać w domu. Ostatnim razem całe mieszkanie było wywrócone do góry nogami, a ja zastanawiałem się, czy przypadkiem nie było włamania. Innego dnia, wracając do domu, przeszkodziłem mu w konsumpcji dywanu w przedpokoju. Kiedy mogę, zabieram go więc ze sobą. Źle znosi samotność.
– Wiesz, jak tak patrzę na waszą dwójkę, to naprawdę nie rozumiem Leo, dlaczego nie chcesz utrzymywać kontaktów ze swoim synem. Przecież byłbyś wspaniałym ojcem. Doskonale wiem, jaki potrafisz być naprawdę.
Dłuższa chwila milczenia Gardeckiego sprawiła, że momentalnie pożałowała swoich słów. Zdawała sobie sprawę z tego, iż Leonard nie życzy sobie poruszania tej kwestii. Każda próba podjęcia rozmowy na ten temat skutkowała kilkudniową grobową ciszą. Znała jego decyzję, ale czasami po prostu nie umiała się powstrzymać. Wewnętrznie nie mogła zrozumieć, dlaczego w jego życiu nie ma miejsca dla własnego syna.
– Posłuchaj, nigdy więcej nie zaczynaj tematu mojego dzieciaka, okej? Nie chcę uczestniczyć w jego życiu i kontakt z nim ograniczam do minimum, czyli płacenia alimentów – rzucił podniesionym tonem. – Skup się teraz na tym nieboszczyku, za chwilę będziemy na miejscu – dodał, doznając przy tym mimowolnego skurczu mięśni twarzy w okolicach prawej powieki, co nie umknęło uwadze Anity.
– Rozumiem, przepraszam. – Spojrzała na niego jeszcze raz, wyostrzając wzrok i marszcząc przy tym czoło. – Czy na pewno wszystko w porządku, Leo?
Odpowiedzi już się nie doczekała. Nie miał zamiaru jej udzielać, tłumaczyć towarzyszącego mu od dzieciństwa tiku nerwowego. Za każdym razem w sytuacjach stresowych lub gdy odczuwał wewnętrzny niepokój, w okolicach jego prawego oka dochodziło do niekontrolowanego napięcia mięśni twarzy, przez co w szkole wielokrotnie stawał się obiektem drwin, których efektem nierzadko było wszczynanie bójek. Od grubo ponad roku jego defekt – jak zwykł sam mawiać − występował sporadycznie. W tym momencie zaniepokojenie Gardeckiego było związane z ujrzeniem w oddali kilkunastu migających policyjnych kogutów oraz kilku wozów transmisyjnych największych kanałów telewizyjnych w kraju. Widok zwiastujący kłopoty. Przez ostatnie sześć miesięcy trafiły mu się zaledwie trzy trupy: zabójstwo w trakcie libacji alkoholowej, dźgnięcie nożem sprawcy przemocy domowej i uduszenie ekskluzywnej prostytutki. Jednym słowem, pierdoły. I wołałby, żeby tak pozostało. Jednakże czuł podskórnie, że to koniec dobrej passy.
Zwłoki odnaleziono na Polu Mokotowskim, przy skrzyżowaniu ulic Armii Ludowej z Ludwika Waryńskiego. Pojawienie się na miejscu sporej liczby samochodów służb oraz mediów sprawiło, że jeden z pasów jezdni został w całości wyłączony z ruchu. Zaparkowali więc nieco dalej. W momencie, gdy wysiedli z auta, akurat przestał padać deszcz, ale po zbliżających się w ich kierunku coraz ciemniejszych chmurach, można było wnioskować, że lada chwila znowu zacznie mocno lać. Deszczowa aura nie sprawiała jednak, że ten letni dzień był chłodniejszy. Panowała duchota, która powodowała, że każdy oddech wydawał się niemałym wyczynem.
Kiedy podeszli bliżej, na pierwszy plan wysunął się tłum ciekawskich przechodniów oraz dziennikarzy stojących przy policyjnej taśmie. Po jej drugiej stronie około piętnastu funkcjonariuszy pilnowało, aby nikt postronny nie przedostał się na miejsce zbrodni. Trochę dalej można było dostrzec niebieskie parawany, za którymi dokonywano oględzin zwłok. Ich obecność i tak nie zniechęcała większości gapiów. Przechylali się na boki i stawali wręcz na koniuszkach palców, próbując dostrzec, co tam dokładnie odkryto. Jakby to, co mogli ujrzeć, miałoby być dla nich poranną atrakcją. Nawet z ludzkiego dramatu człowiek potrafi ją uczynić. Leonard szedł o zakład, że kilku obserwatorów byłoby wstanie zapłacić sporą sumkę za nacieszenie oczu. Bilety sprzedałyby się jak świeże bułeczki, a do portfela wpadłoby parę groszy.
Po przeciśnięciu się do biało-czerwonej taśmy Leonard wyciągnął służbową odznakę. Miało to wyłącznie charakter formalny, gdyż wszyscy policjanci w mieście doskonale znali Gardeckiego, nawet jeśli nie mieli z nim wcześniej osobistej styczności. Niekiedy strasznie go to irytowało, więc starał się zachowywać pozory.
– Zostań – powiedział śledczy do idącego za nim labradora, gdy sam już przeszedł przez taśmę.
Pies doskonale znał tę komendę. Po jej usłyszeniu natychmiast przystanął, wiedząc, że nie może zrobić ani kroku dalej. Grzecznie usiadł i czekał na kolejne polecenie swojego pana. Wypracowanie u pupila takiego zachowania nie kosztowało Gardeckiego − ku jego zaskoczeniu − zbyt wiele nerwów i czasu. Z zadowoleniem przyjął do wiadomości, że tę konkretną rasę wyróżnia niezwykła inteligencja i łatwość tresury.
Komisarz Leonard Gardecki oraz sierżant Anita Dębska, podszedłszy bliżej pracującego tłumu policjantów, ujrzeli ciało leżące przy zaroślach, które swymi liściastymi gałęziami częściowo osłoniły je przed padającym wcześniej obfitym deszczem. Zwłoki były nagie i pozbawione rąk oraz nóg. Pozostał wyłącznie tors i głowa. Ofiarą zbrodni był mężczyzna.
– Jezu – wyszeptała pod nosem przerażona Dębska. – Wiemy już coś? – spytała, stojącego obok policyjnego technika, który zapisywał coś w notesie.
– Mężczyzna w średnim wieku. Wstępnie można założyć, iż przyczyną zgonu było wykrwawienie, ale trzeba czekać na lekarza i sekcję. Ciało zauważył rowerzysta. Chłopaki spisali już jego zeznania.
– Tożsamość denata? – dopytywała dalej Anita.
– Przejrzyjcie bazę osób zaginionych – wtrącił komisarz.
– Już to zrobiliśmy.
– I?
– Najprawdopodobniej jest to adwokat, którego zaginięcie zgłosiła trzy dni temu jego żona. Potwierdzi to jeszcze identyfikacja zwłok. Jeśli faktycznie to jest on, to jego ciało znaleziono kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym zaginął – powiedział, wskazując palcem na znajdujący się po przeciwnej stronie ulicy biurowiec. – Ostatni raz widziano go w miejscu pracy.
Ktoś chyba najwyraźniej nie był zadowolony z jego usług, pomyślał Gardecki, kucając obok ofiary, żeby jej się bliżej przyjrzeć.
Do jego nozdrzy przeniknęła woń wczesnego rozkładu zwłok. Skóra w miejscu odciętych kończyn miała niebieskobordowy kolor. Widniały na niej jeszcze niezmyte w całości przez wodę zaschnięte skrzepy krwi. Szarpane rany wskazywały na nierówne cięcia, z czego wnioskował, że do usunięcia części ciała użyto tępego narzędzia. Na torsie denata nie było widać oznak jakichkolwiek urazów. Leonard powiódł wzrokiem ku górze. Wokół szyi znajdowała się cienka, ale dosyć głęboka rana. Ofiara musiała być duszona czymś, co przy okazji wrzynało się w skórę. Nagle poczuł wewnętrzny niepokój. Ponownie zadrgały mu mięśnie twarzy w okolicach prawej powieki.
– Dzikie zwierzę nie wchodzi w grę, hmm? – rzuciła Dębska, pochylając głowę nad Gardeckim.
– Jeżeli z naszego zoo nie uciekło stado wygłodniałych lwów, to raczej nie – skwitował. – Wygląda na to, że sprawca nie spieszył się z odebraniem życia ofierze. O niewyobrażalnym bólu nie trzeba wspominać. Same amputacje musiały trwać wieczność. Śmierdzi na kilometr jakimś wariatem.
– Boli od samego patrzenia.
– Jak mniemam, właśnie taki miał być efekt.
Komisarz przez dłuższą chwilę wpatrywał się jeszcze w zasinione, otwarte usta denata.
– Rękawiczki poproszę – powiedział spokojnym głosem.
Po chwili policyjny technik podszedł do niego wraz z nową parą jednorazowych lateksowych rękawiczek. Po ich nałożeniu Gardecki wyciągnął z kieszeni swojej marynarki przestarzałego smartfona i włączył w nim funkcję latarki. Niczym dentysta sprawdzający stan uzębienia pacjenta zaczął zaglądać do wnętrza jamy ustnej ofiary, a następnie palcem prawej ręki badać namacalnie jej zawartość w okolicach dziąseł i języka. Nic nie znalazł. Poświecił jeszcze w głąb gardła. Przy nasadzie języka dostrzegł fragment delikatnie wystającego materiału przypominającego plastikową folię. Wkładając niemal całą dłoń do ust denata, wywołał widoczne na twarzach stojącej nad nim dwójki zdziwienie połączone ze zniesmaczeniem. Końcami palców udało mu się coś chwycić. Z gardła ofiary wyciągnął plastikową folię z niezidentyfikowaną zawartością.
– Co to jest? – spytała wyraźnie zaskoczona Dębska.
– Zaraz się przekonamy – odpowiedział Leonard, stojąc już na wyprostowanych nogach. – Prokurator jest? – dopytał stojącego obok funkcjonariusza.
– Jeszcze nie. Powinien zaraz się zjawić.
– To otwieramy.
– Może poczekamy z tym… – nie dokończył zdania, gdyż folia była już rozerwana.
W środku znajdował się zwinięty w rulon kawałek białego papieru zabezpieczony zieloną gumką recepturką. Gardecki delikatnie, z największą precyzją, zdjął zaciśniętą gumkę tak, aby nie spowodować jakiegokolwiek zniszczenia materiału. Na rozwiniętej kartce papieru widniały zapisane ręcznie trzy duże litery:
W A E
– Nic mi to nie mówi – rzucił wyraźnie poirytowany Leonard.
– Raczej nie jest to zestawienie losowych liter. Wygląda na wiadomość, Leo. Może czyjeś inicjały. – Dębska przyjrzała się jeszcze dokładniej. – Zagadka jak z kryminałów? Dziwnie to wygląda. Pierwszy raz coś takiego widzę.
– Kurwa, jeszcze nam tu brakowało enigmatycznych liścików. – Pokręcił głową. – Zabezpiecz to. – Popatrzył na technika, wciskając mu w ręce zdobycz, którą udało się wyciągnąć z jamy ustnej ofiary.
– Nieźle się bawicie w tej stolicy.
– Wizytówkę. Zostawił swoją wizytówkę. Przez przypadek nie wepchnął nic do gardła denata.
To, że ci popaprańcy zostawiali po sobie jakiś ślad, autograf, wcale nie dziwiło Leonarda. Pytanie tylko, co oznaczały te litery.
– Jedziemy podzielić się wrażeniami. Nic tu na razie po nas – zakomunikował.
W drodze do auta zastali Eddiego rozgryzającego kawałek patyka znalezionego w mokrej trawie tuż obok całego zamieszania. Pies na sygnał swojego pana momentalnie zaprzestał beztroskiej zabawy i podreptał za nim. Przekraczając policyjną taśmę, para śledczych zderzyła się z czekającym już na nich gronem przekrzykujących się wzajemnie reporterów, chcących wypytać o szczegóły znaleziska, ale ich zapędy zostały natychmiast stłumione przez Gardeckiego, który odpowiednim gestem dłoni wyraźnie dał do zrozumienia, że nie udzieli żadnych informacji.
– Komisarzu Gardecki! – wykrzyczał w ich kierunku damski głos, kiedy Leonard chwytał już za klamkę drzwi samochodu.
Odwracając się, ujrzeli podbiegającą, ubraną w elegancką czerwoną marynarkę kobietę o blond włosach, której fryzura zaznała już działania panującej wilgoci. Wyglądała dosłownie jak napuszony pudel. Leonard rozpoznał ją od razu. Była to dziennikarka jednego z wieczornych programów informacyjnych, z którą miał do czynienia podczas prowadzenia kilku poprzednich spraw. Zapamiętał ją z idiotycznych pytań oraz natarczywości.
– Za pomocą jakiego narzędzia dokonano zbrodni? – spytała, wkładając Leonardowi niemalże mikrofon do ust. – Co znajdowało się na kartce, którą trzymał pan w ręku?
Puścił w myślach sowitą wiązankę i zadał sobie pytanie, jak ten pokemon w ogóle dostrzegł pieprzony świstek papieru.
– Imię i nazwisko sprawcy oraz jego numer telefonu – odpowiedział ironicznie, zamykając za sobą drzwi od samochodu tuż przed nosem dziennikarki.
Gardecki nienawidził mediów oraz kontaktu z nimi. Uważał dziennikarzy za kanalie szukające wyłącznie tematów na nowy materiał i jednocześnie przeszkadzające w prawidłowym prowadzeniu śledztwa. Przez nagłośnienie sprawy sprzed lat stał się rozpoznawalny, a więc przy każdej nadarzającej się okazji był w orbicie zainteresowań pismaków. Natomiast do udzielania komentarzy dotyczących prowadzonych spraw zmuszał go niekiedy podinspektor, uważający, że w jakiś sposób może to wpłynąć pozytywnie na wizerunek stołecznej policji. W skrócie: zrobiono z niego rzecznika prasowego na pół etatu.
Jednakże w tym momencie zupełnie inne myśli zaprzątały mu głowę. Kto i dlaczego dokonał tak makabrycznego mordu? Jeżeli faktycznie ofiarą był ten zaginiony adwokat, czy mogło mieć to jakiś związek z jego pracą, a morderstwo należałoby uznać za rodzaj zemsty? Z drugiej strony stan zwłok wskazuje na kolejnego psychopatę. Na samą myśl o tym, że może znowu będzie pracował przy sprawie seryjnego mordercy, poczuł znaczny dyskomfort.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji