Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
[font=verdana, geneva]Jedyna w dorobku Henry'ego Hazlitta (1894-1993), znanego amerykańskiego ekonomisty, powieść to rozwinięcie a właściwie dopełnienie Roku 1984 i Nowego wspaniałego świata. O ile bowiem Orwell i Huxley przedstawiali intelektualny paraliż i duchową deprawację bez nadziei na odrodzenie, książka Hazlitta jest odpowiedzią na ich czarny pesymizm. Co więcej, pod wieloma względami Hazlitt przewidział przed 60 laty współczesne formy zniewolenia ludzi... Genialna, porywająca i bardzo aktualna książka.[/font]
[font=verdana, geneva] "Gdyby kapitalizm nie istniał, należałoby go wymyślić – a odkrycie to słusznie uznano by za jedno z największych osiągnięć ludzkiego umysłu. Taki jest temat Cofnięcia czasu. Ponieważ jednak termin „kapitalizm” służy jedynie określeniu wolności w sferze gospodarczej, idea niniejszej powieści powinna być pojmowana szerzej: dążenia do wolności nigdy nie uda się na trwałe powstrzymać". (Z Przedmowy Autora) [/font]
[font=verdana, geneva]"Peter Uldanow podszedł do okna i spojrzał na ulicę, na stojące naprzeciw szare budynki, wreszcie ponad samo miasto, aż wszystko, co widział, stopiło się z mglistym horyzontem. Widok, który rozpościerał się za oknem, pełen był zaniedbania. A więc to jest Moskwa! Stolica Wonworldu! Obrócił się i beznamiętnie rozejrzał po pokoju. Jedyną rzeczą na ścianie był sporych rozmiarów kalendarz. Dzień Lenina, 30 kwietnia 282 A.M. A.M.: After Marx; Po Narodzeniu Marksa. Marks urodził się jeszcze pod rządami starego, burżuazyjnego kalendarza w ówczesnym roku 1818. Gdyby go nie zmieniono, mielibyśmy teraz burżuazyjny rok 2100. Nikt od dawna nie interesował się minionym, kapitalistycznym, zatrutym światem, który został zmieniocny z powierzchni ziemi niemal sto lat wcześniej". (fragment książki)[/font]
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 544
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gdyby kapitalizm nie istniał, należałoby go wymyślić – a odkrycie to słusznie uznano by za jedno z największych osiągnięć ludzkiego umysłu. Taki jest tematCofnięcia czasu. Ponieważ jednak termin „kapitalizm” służy jedynie określeniu wolności w sferze gospodarczej, idea niniejszej powieści powinna być pojmowana szerzej: dążenia do wolności nigdy nie uda się na trwałe powstrzymać.
Książka ta po raz pierwszy została opublikowana w roku 1951, pod tytułemWielka Idea. Wydawca brytyjski nie był jednak z niego zadowolony. Spośród wielu przedstawionych przeze mnie propozycji, najbliższą jego oczekiwaniom okazało sięCofnięcie czasu, i pod tym tytułem książka ukazała się w Anglii w roku 1952. Obecnie sam czuję się przekonany do tego tytułu, nie tylko ze względu na jego miltonowski rodowód, ale również dlatego, że implikuje on wyzwanie wobec zadufanego współczesnego przekonania, jakoby każda zmiana oznaczała postęp i że wśród prądów politycznych czy ekonomicznych – ten najnowszy musi być najlepszy.
Poza zmianą w tytule – zmieniłem również zakończenie. Oryginalna wersja powieści kończyła się w sposób ironiczny; w zakończeniu tym pragnąłem podkreślić niepewność ludzkiego postępu. Niestety, ostatecznie wywołało ono u jednego czy dwóch recenzentów błędne wrażenie, że faworyzuję umiarkowany sceptycyzm Wanga dotyczący prostodusznego libertarianizmu Petera Uldanowa. Zmieniłem zatem zakończenie w nowej wersji, żeby zapobiec podobnym wnioskom.
Pomysł napisania powieści na ten temat zrodził się kilka lat temu. Poruszyło mnie, jak pamiętam, kilka akapitówSocjalizmuLudwiga von Misesa, który recenzowałem dla „New York Timesa” (9 stycznia 1938). Upłynęła jednak z górą dekada, zanim dostatecznie silnie odczułem potrzebę przelania myśli na papier. Forma, jaką wybrałem dla mojej pracy, utrudnia obdarzenie należnym kredytem zaufania tych miejsc w tekście, gdzie to zaufanie byłoby szczególnie pożądane. Gdyby książka ta została napisana jako rozprawa ekonomiczna, bez wątpienia okraszona zostałaby dużą liczbą przypisów. Przypisy byłyby jednak nie na miejscu w powieści, bo zburzyłyby iluzję świata przedstawionego w książce. Skądinąd tylko forma narracyjna mogła zapewnić sukces mojemu pisarskiemu zamysłowi. Przedstawienie dorobku piśmiennictwa ekonomicznego i politycznego przeszłości, z wyjątkiem dzieł marksistowskich, w innej formie niż powieść, byłoby niemożliwe do zrealizowania. Mój bohater, zdany jedynie na siebie samego, ma dokonać fantastycznego wręcz wyczynu, rekonstruując idee i pomysły, które w rzeczywistości tworzyły i udoskonalały pokolenia wielkich ekonomistów. Niedorzeczne byłoby wymaganie oryginalności na tym polu. W tym miejscu chciałbym wymienić najważniejszych pisarzy, w myśli których zakorzenione są moje własne poglądy. Należą do nich: Böhm-Bawerk, John Bates Clark, Frank H. Knight, Ludwig von Mises, Brutzkus, Halm, Pareto, Barone, Jevons, Wicksteed, Carver oraz Roepke. Bez wątpienia owych nazwisk jest więcej niż tylko te, które obecnie nasuwają mi się na myśl. Większość Czytelników, oczywiście, rozpozna metaforę „niewidzialnej ręki”, jako stworzoną przez Adama Smitha. Niektórzy też pamiętają, że aforyzm:Rządom despotycznym nie trzeba wiary, wolność wiary potrzebuje – został stworzony przez de Tocqueville’a.
Tyle o zapożyczeniach ideologicznych. Czas na strukturalne. Wielu Czytelników zauważy w pierwszej części mojej książki uderzającą zbieżność z Rokiem 1984George’a Orwella. W rzeczywistości jest to zwykły zbieg okoliczności. Książka Orwella została opublikowana w roku 1949, a Wielka Ideaw 1951 roku. Nie czytałem powieści Orwella przed ukończeniem szkicu własnej. Początkowo byłem zaniepokojony liczbą zbieżności, jednak przyszło mi do głowy, że szeroki zarys, jeśli nie wszystkie szczegóły wizji życia w przyszłości były wspólną własnością więcej niż jednego współczesnego pisarza, który to życie starał się sobie wyobrazić (por. Jewgienij ZamiatinMyi Aldous HuxleyNowy wspaniały świat).
Pisarze ci nie tworzyli plagiatów przywłaszczając sobie pomysły jeden od drugiego; każdy z nich, że tak powiem, tworzył plagiat aktualnego, czyli dziejącego się koszmaru, stworzonego przez Lenina, Hitlera i Stalina (obecnie przedłużanego tam, gdzie władzę sprawują komuniści).Wszystko, co zrobili ci pisarze, to logiczne rozszerzenie zasięgu tych wpływów, rozciągnięcie ich na terytoria, gdzie wówczas nie spodziewano się ich obecności.
Podczas gdy Orwell przedstawiał z niezrównaną siłą intelektualny paraliż i duchową deprawację spowodowane przez systemy totalitarne, ich wpływ na życie gospodarcze pozostawił bez komentarza (nie licząc przedstawienia straszliwych konsekwencji dla konsumentów). Jego książkę zamyka ton całkowitej desperacji.Cofnięcie czasu, z jego obietnicą rozwoju materialnego i duchowego odrodzenia, jest w gruncie rzeczy odpowiedzią na czarny pesymizmRoku 1984. Choć moja książka rozpoczyna się właściwie w tym samym punkcie co opowieść Orwella, kończy się zupełnie inaczej. Jest również, w gruncie rzeczy, odpowiedzią naLooking BackwardsBellamy’ego z roku 1888 (wyd. polskie pod tytułem:W roku 2000ukazało się w 1890 roku), ponieważ odwraca sytuację opisaną przez tegoż autora do góry nogami. JednakCofnięcie czasunie było pomyślane ani jako odpowiedź na powieść Bellamy’ego, ani też Orwella. Książka napisana została jako pozytywne przedstawienie tematu dla niego samego. Jej los pozostaje więc zależny od jego atrakcyjności dla Czytelnika.
W umysłach niektórych Czytelników mogą się również rodzić pytania będące rezultatem upływu piętnastu lat od czasu opublikowania pierwszej wersji powieści, gdyż niektóre jej treści nadal są aktualne. Zachęta do stawiania pytań jest jednak jednym z celów tej książki. Prawdą jest, że bohaterowie mojej historii mogą liczyć jedynie na radio i samoloty oraz że nie dysponują telewizją lub międzykontynentalnymi pociskami termonuklearnymi. Centralnym tematem powieści jest jednak przedstawienie świata totalitarnego pozbawionego jakiejkolwiek wolnej przestrzeni, wszelkich owoców przeszłych i współczesnych odkryć oraz pomysłów, których system nie przywłaszczyłby sobie. Totalitaryzm nie jest też zdolny pasożytować dłużej na wiedzy o cenach i kosztach ustalanych na kapitalistycznym wolnym rynku. W ten sposób, na dłuższą metę, świat mógłby nie tylko przestać się rozwijać, ale i zacząłby cofać się w dziedzinie techniki, ekonomii i moralności – podobnie jak miało to miejsce przez kilka wieków po upadku cywilizacji rzymskiej.
Jeżeli moja książka wydaje się przestarzała w kilku innych punktach, jak na ironię dzieje się tak dlatego, że wypełniły się niektóre z jej przewidywań lub jawnych proroctw. I tak, dyktator w mojej opowieści nazywa się Stalenin (co stanowi oczywiste połączenie nazwisk Stalina i Lenina). Zostaje on sparaliżowany przez udar, a później zastrzelony. Przypadek chciał, że w dwa lata po opublikowaniu mojej książki pojawił się reportaż o udarze Stalina. Do dziś bez odpowiedzi pozostają pytania dotyczące tajemniczych okoliczności jego choroby i śmierci, opóźnienia w podaniu informacji o nich, a także nagłych zwrotów w relacjach Stalina z Chruszczowem i jego następcami. Jednym słowem o kolejne elementy całej tej misternej układanki, bez względu na to czy ostatecznie dokonano na Stalina zamachu, czy też nie.
Inne wydarzenia od czasu pojawienia sięGreat Idea(Wielkiej Idei) nie były zbiegiem okoliczności. I tak, moja książka wykazuje, że centralnie sterowana gospodarka nie jest w stanie rozwiązać problemu rachunku ekonomicznego; że bez własności prywatnej, wolnego rynku, wolności wyboru dla konsumentów, żadne zorganizowane rozwiązanie tego problemu nie jest możliwe. Jeśli całym życiem gospodarczym zarządza się z jednego centralnego ośrodka, rozwiązanie problemu dokładnej ilości towarów, które mają być wyprodukowane, problemu precyzyjnego określenia ilości dóbr inwestycyjnych, surowców, transportu itd., wreszcie rozstrzygnięcie kwestii koordynacji i synchronizacji wszystkich tych różnych etapów produkcji staje się niemożliwe. Żadna osoba czy grupa osób nie może wiedzieć, co dzieje się w różnych miejscach w tym samym czasie. Niemożliwe jest też stwierdzenie, co i ile naprawdę kosztuje. Nie ma sposobu na dokładne oszacowanie wielkości strat. Nie wiadomo, jak bardzo nieefektywny jest pojedynczy zakład oraz cały system. W tych warunkach nie da się ocenić, które dobra interesowałyby konsumentów, gdyby były produkowane i udostępniane za ich prawdziwą cenę.
System ów prowadzi zatem do marnotrawstwa, zastoju, krachu na wielu płaszczyznach. Część z nich jest oczywista nawet dla najmniej świadomego konsumenta. W lecie 1961 roku, na przykład, grupa amerykańskich dziennikarzy przebyła osiem tysięcy mil podczas podróży z przewodnikiem po Związku Sowieckim. Opowiadali potem o wizytach w gospodarstwach, w których siedemnaście osób wykonywało pracę przeznaczoną dla dwóch; o niedokończonych budynkach, w których brakowało przysłowiowego gwoździa; o podróży przez kraj właściwie pozbawiony dróg. W tym samym roku premier Chruszczow żalił się na istnienie milionów metrów kwadratowych powierzchni fabrycznych i jednoczesną niemożność ich wykorzystania, ponieważ niezbędne do uruchomienia produkcji maszyny były niedostępne. W tym samym czasie jednak, w innych częściach kraju, znajdowały się maszyny i urządzenia warte setki milionów dolarów, stojące bezczynnie, ponieważ fabryki i kopalnie, dla których je przeznaczono, nie były jeszcze gotowe do ich eksploatacji.
Mniej więcej w tym samym czasie G. I. Wornow, członek Prezydium Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, mówił:Któż nie wie, że gospodarka narodowa przeżywa ogromne trudności z zaopatrzeniem w metale, że dostawy rur są nieadekwatne, że produkuje się zbyt mało nowych maszyn i nawozów mineralnych dla rolnictwa, że setki tysięcy pojazdów mechanicznych stoi bezczynnie i że produkcja papieru opóźnia się?W 1964 roku dziennik „Izwiestja” ubolewał nad tym, że małe miasto Lida, położone blisko granicy z Polską, zostało dosłownie zasypane butami, a później karmelkami – i oba produkty powstały w krajowych fabrykach. Narzekania lokalnych handlowców, którzy nie byli w stanie sprzedać tych towarów, były odpierane twierdzeniem, że harmonogram produkcji w fabrykach musi zostać zachowany.
Przykłady te można mnożyć w nieskończoność, rok po roku, aż do miesiąca, w którym to piszę. Wszystko to jest efektem centralnego planowania.
Najtragiczniejsze rezultaty pojawiły się na polu agrokultury. Doskonałym przykładem jest głód panujący w latach 1921–1922, kiedy – na skutek kolektywizacji, przeprowadzanych kontroli i bezlitosnych rekwizycji zboża i bydła – miliony mieszkańców wsi i miast zmarło w wyniku chorób i głodu. Rewolucja zmusiła Lenina do przyjęcia „nowej polityki ekonomicznej” NEP. Ale raz jeszcze, w roku 1928, kolejne „planowanie” i przymusowe dostawy nadwyżek produktów wytworzonych przez mieszkańców wsi doprowadziły do klęski głodu w latach 1932–1933, w którego wyniku oraz w następstwie towarzyszących mu chorób zmarły kolejne miliony ludzi. Uwarunkowania te, w różnym stopniu, występują także dziś. W 1963 roku Rosja przeżyła po raz kolejny klęskę żywiołową. I w 1965 roku ten rolniczy kraj, którego władze w okresie panowania carów trapił problem rozdysponowania nadmiaru własnych zbiorów, po raz kolejny zmuszony był do zakupienia milionów ton zboża od kapitalistycznego Zachodu.
Dezorganizacja w przemyśle była mniej spektakularna lub lepiej zakamuflowana – jeśli pominąć wstępną fazę przypadającą na lata 1918–1921. Pomimo szalenie ambitnych celów „ekonomicznego wzrostu”, rosyjskie problemy z produkcją przemysłową powracały chronicznie. Odkąd w wymogach wydajnościowych dla fabryk, ustalanych przez planistów, uwzględniono wagę i ilość produktów, zakładom odzieżowym, produkującym dotąd 80 tysięcy czapek i swetrów, zlecono produkcję samych czapek, ponieważ były mniejsze i tańsze.
Innym fabrykom polecono produkowanie abażurów – wszystkich w kolorze pomarańczowym, ponieważ produkcja towaru jednego koloru była szybsza i mniej kłopotliwa. Z powodu wprowadzenia norm tonażu, w maszynach budowlanych stosowano ośmiocalowe płyty, mimo iż do wykonania ich zadań wystarczyłyby czterocalowe. W fabryce żyrandoli, w której pracownikom wypłacano bonusy w zależności od wagi wyprodukowanych żyrandoli, żyrandole w dziwny sposób stawały się coraz cięższe i cięższe, aż zaczęły zarywać stropy.
W systemie pojawiła się zatem sprzeczność między koniecznością realizacji poleceń, a tonami dokumentów, które je zawierały. W roku 1964 pewien członek Rady Najwyższej przywołał przykład fabryki Izhora, która otrzymała nie mniej niż siedemdziesiąt różnych oficjalnych instrukcji od dziewięciu komitetów, czterech rad ekonomicznych i dwóch narodowych komitetów planowania – wszystkich upoważnionych do wydawania poleceń odnośnie produkcji w owej fabryce. Plany dla huty w nowo-lipecku obejmują 91 tomów zawierających 70 tysięcy stron, precyzujących dokładnie rozmieszczenie każdego gwoździa, lampy czy umywalki.
Wreszcie, w tymże roku 1964, w największej republice sowieckiej, w 257 fabrykach trzeba było wstrzymać produkcję, ponieważ wytwarzany przez nie towar nie znajdował zbytu. W efekcie usztywnienia standardów konsumpcji i rosnącego niezadowolenia zgromadzono w imperium sowieckim zapasy niesprzedawalnych rupieci o wartości trzech bilionów dolarów.
Sytuacja ta doprowadziła do podjęcia działań o charakterze zaradczym. W ciągu ostatnich kilku lat nie tylko z samych Sowietów, ale i z krajów satelickich, płyną wiadomości o powszechnym wprowadzaniu programów decentralizacji, flircie z mechanizmami rynkowymi, bardziej elastycznym wyznaczaniu cen dzięki uwzględnieniu „aktualnych kosztów produkcji”, czy nawet „popytu i podaży”. Co najbardziej zaskakujące, nie mówi się już o „korzyściach” jako czymś niestosownym. Znakomity rosyjski ekonomista Liberman argumentuje, iż korzyści stanowią najlepszy test ekonomiczny.Im wyższe korzyści – dowodzi –tym większy bodziecdla poprawy jakości i wydajności. I jednocześnie, co graniczy z cudem, idee marksistowskie, zwalczające wyzysk, zostały w jakimś stopniu milcząco odrzucone.
Z pozoru wszystko to wygląda doprawdy rewolucyjnie (lub „kontrrewolucyjnie”!) i mam nadzieje, że świat komunistyczny dzieli tylko krok od podążenia za optymistyczną wizją mej powieści, i na nowo odkryje oraz w całości przyjmie kapitalizm. Jednak kilka ważnych uwag powinno przestrzec nas przed zbyt wybujałymi nadziejami dotyczącymi najbliższej przyszłości.
Po pierwsze, chodzi o kwestie znane z historii. Nie po raz pierwszy komunistyczna Rosja zwraca się ku kapitalizmowi. W roku 1921, kiedy klęska głodu dotknęła Rosję wywołując prawie nową rewolucję, Lenin zmuszony był do wprowadzenia „nowej polityki ekonomicznej”. Powyższy przykład ukazuje (por. artykuł w „Time”, 12 lutego 1965), iż NEP, która zezwalała rolnikom na sprzedaż ich produktów na wolnym rynku, wraz z innymi ustępstwami na rzecz prywatnej przedsiębiorczości, przyniosła też generalny powrót do ekonomii opartej na pieniądzu i częściowej wymianie. NEP była najbardziej kapitalistyczną wśród dotychczasowych reform. Trwała do roku 1927. Wówczas to ponownie wprowadzono centralne planowanie gospodarką, i to na niemal czterdzieści lat. Jednak nawet w tym okresie, przed ostatnimi dramatycznymi zmianami, miało miejsce wiele gwałtownych zwrotów w polityce. Nikita Chruszczow ogłaszał gruntowną reorganizację co najmniej sześć razy w roku, przechodząc od decentralizacji do ponownej centralizacji, w złudnej nadziei odnalezienia złotego środka.
Przegrał, podobnie jak obecna rosyjska imitacja mechanizmów rynkowych skazana jest na niepowodzenie, ponieważ sercem kapitalizmu pozostaje własność prywatna, szczególnie w odniesieniu do środków produkcji. Bez własności prywatnej takie pojęcia, jak „wolny” rynek, „wolne” płace, „wolne” ceny – tracą sens, a „korzyści” stają się sztuczne. Jeżeli jestem komisarzem zarządzającym fabryką samochodów, i nie są moimi pieniądze, które wydaję, a ty jesteś komisarzem nadzorującym pracę stalowni i ani stal nie jest twoja, ani pieniądze które dostajesz za jej sprzedaż, wówczas żaden z nas faktycznie nie dba o cenę, chyba że w znaczeniu urzędniczej fikcji. Jako komisarz fabryki samochodów chciałbym, żeby ceny samochodów, które sprzedaję, były jak najwyższe, natomiast ceny stali, którą kupuję, jak najniższe, wówczas moje własne „korzyści” wyglądałyby lepiej lub moje profity ustalane byłyby jako wyższe. Jako komisarz stalowni ty z kolei chciałbyś, żeby ceny stali, którą sprzedajesz, ustalane były jak najwyżej, natomiast koszty produkcji jak najniżej, z tych samych powodów. Tymczasem pozostawiając produkcję w rękach państwa, cóż innego można osiągnąć jak tylko sztuczne współzawodnictwo determinowane sztucznymi cenami takiego „rynku”?
W rzeczywistości system „cen” w Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich zawsze był chaotyczny. Jego podstawy kształtowali planiści w sposób umowny i przypadkowy. Niektórzy zachodni eksperci mówili nam (np. w roku 1962), że w Związku Sowieckim istniało co najmniej pięć różnych poziomów cenowych lub systemów cenowych, podczas gdy inni mówili o dziewięciu. Jednak jeśli sowieccy planiści byli zmuszeni do ustalania cen na skromnej, przypadkowej bazie, nie mogli znać realnych „korzyści” i strat ponoszonych przez poszczególne przedsiębiorstwa. Tam, gdzie nie ma prywatnych właścicieli środków produkcji, tam też nie istnieje prawdziwy rachunek ekonomiczny.
Nie jest rozwiązaniem powiedzieć, że ceny mogą być „oparte o aktualne koszty produkcji”. Przeoczono by w ten sposób fakt, że koszty produkcji same w sobie są ceną – ceną za surowce, wynagrodzenie za pracę itd. Pominięto by również różnicę między ceną a kosztem produkcji, co w warunkach wolnego rynku stale prowadzi do alokacji środków, a co za tym idzie do przebranżowienia i zmiany bilansu produkcji w odniesieniu do tysięcy różnych artykułów i usług. W tych przemysłach, w których ceny kształtują się powyżej marginalnych kosztów produkcji, istnieje silny bodziec do wzrostu wytwórczości, jak również rośnie wolumen środków służących osiągnięciu tego celu. Z kolei w przemysłach, w których ceny kształtują się poniżej minimalnych kosztów produkcji, wydajność musi się kurczyć. Wszędzie podaż dostosowuje się do popytu.
Jednak w systemie połowicznie wolnym – to znaczy w systemie, w którym każda fabryka decyduje sama, ile i czego produkuje, ale podstawowe ceny, płace, opłaty za wynajem i stopy procentowe są ustalane lub szacowane przez jedynego właściciela i producenta środków produkcji, czyli państwo – system zdecentralizowany mógł szybko stać się bardziej chaotyczny niż zcentralizowany. Jeśli gotowe produkty M, N, O, P itd. wykonane zostały z surowców A, B, C, D itd. w różnych połączeniach i proporcjach, skąd pojedynczy producent surowców ma wiedzieć, jak dużo każdego z nich wyprodukować i w jakich proporcjach, szczególnie gdy nie wie, ilu producentów gotowego produktu będzie chciało go nadal wytwarzać, jak wielki będzie ich popyt na surowce i kiedy dokładnie będą one im potrzebne? W jaki sposób producent surowca A czy gotowego produktu M ma się dowiedzieć, jak wiele ma wytwarzać, jak wiele surowca czy gotowego produktu wyprodukują inni producenci z jego branży oraz jak wielu ostatecznych konsumentów będzie produktem zainteresowanych? W systemie komunistycznym, scentralizowanym czy zdecentralizowanym, produkcja zawsze będzie niezbliansowana i niedopasowana, będzie brakowało jednego towaru, inne okażą się bezużyteczne, pojawią się duplikaty, opóźnienia, nieudolność i przerażające marnotrawstwo.
Tylko prywatna własność środków produkcji umożliwia rozwiązanie tego problemu. Jedynie w tym przypadku wolny rynek, z wolnością wyboru konsumenta i wolnością wyboru producenta, ma sens i działa sprawnie. Jest to zatem system cen prywatnych i indywidualnego poszukiwania korzyści, prywatnych działań i decyzji warunkowanych cenami oraz cen warunkowanych nowymi działaniami i decyzjami. Problem efektywności, zbilansowania, koordynacji i synchronizacji produkcji dóbr i usług, których naprawdę oczekuje konsument, jest wówczas rozwiązywalny.
To prywatna własność środków produkcji jest tym, na co rządy komunistyczne nie mogą sobie pozwolić. Zresztą doskonale zdają sobie z tego sprawę, dlatego nadzieje, jakoby sowieccy komuniści i państwa satelickie powracały do kapitalizmu, są przedwczesne. Zaledwie kilka miesięcy temu sowiecki przywódca Kosygin powiedział Lordowi Thomsonowi, brytyjskiemu dziennikarzowi:Nigdy nie zaprzeczaliśmy wielkiej roli korzyści jako mechanizmu życia ekonomicznego. ... [Jednak] nasza podstawowa zasada jest niezmienna. Nie interesuje nas oddanie środków produkcji w ręce prywatne(„New York Herald Tribune”, 27 września 1965).
Przywódcy komunistyczni nie mogą się zgodzić na własność prywatną środków produkcji nie tylko dlatego, że prowadziłoby to do rezygnacji z podstawowej zasady ich systemu, ale dlatego, iż mogłoby oznaczać przywrócenie wolności osobistej i utratę despotycznej władzy. Dlatego przyznaję, że nadzieja, iż pewnego dnia jakiś idealistyczny Peter Uldanow, w cudowny sposób znalazłszy się na szczytach władzy, dobrowolnie przywróci prawo własności, to marzenie, które póki co spełnić się chyba może tylko w fikcyjnym świecie powieści. Ale z pewnością nie pozbawiona podstaw jest nadzieja, że wraz ze wzrostem zrozumienia prawideł ekonomii wśród tamtejszych społeczeństw, pewnego dnia dyktatorzy komunistyczni zostaną do tego zmuszeni, jeszcze brutalniej niż w przypadku Lenina, kiedy bunt w Kronsztadzie, choć zduszony, zmusił go do wprowadzenia „nowej polityki ekonomicznej”. Dotąd bowiem każda próba decentralizacji planowania, przy zachowaniu centralizacji własności, skazana była na niepowodzenie. Współczesny pisarz G. William Trivoli wyjaśnia to w sposób następujący:
Jeśli państwo posiada lub kontroluje główne zasoby ekonomiczne, zezwolenie na jakąkolwiek lokalną autonomię w dziedzinie gospodarki oznacza jedynie całkowite pogrążenie się w chaosie. Sowieccy planiści zostali tym samym postawieni przed poważnym dylematem. Zrozumieli, że ich gospodarka staje się zbyt złożona i różnorodna, by można ją szczegółowo kontrolować z góry. Ale nie osiągną też wielkiego stopnia produktywności, charakterystycznego dla gospodarki zdecentralizowanej, bez porzucenia idei wyłącznej własności państwowej i sprawowania absolutnej kontroli nad zasobamikraju(„National Review”, 22 marca 1966).
Henry Hazlitt
Marzec, 1966
Peter Uldanow czekał już dobre pół godziny.
Podszedł do okna i spojrzał na ulicę biegnącą jakieś trzydzieści pięter niżej, później jego wzrok powędrował do góry, na stojące naprzeciw szare budynki, wreszcie ponad samo miasto, aż wszystko, co widział, stopiło się z mglistym horyzontem.
Widok, który rozpościerał się za oknem, pełen był zaniedbania.
A więc to jest Moskwa! Stolica Wonworldu!
Budynek, w którym się znajdował, był nowy, wysoki i pomalowany na czarny, błyszczący kolor. Zdążył rzucić nań okiem wysiadając z taksówki. Jednak z obecnej perspektywy nie widział przed sobą niczego, co posiadałoby minimalny choćby urok, niczego, co miałoby czysty i świeży wygląd.
Był to pierwszy dzień Petera w Moskwie od wczesnego dzieciństwa. Kiedy skończył osiem lat, wysłano go razem z matką i tabunem służących oraz preceptorów na odizolowaną od świata jedną z wysp należących do Bermudów. Teraz, kiedy patrzył na ponurą rzeczywistość za oknem, stanął mu przed oczami tamten biały dom z białym dachem i niesamowity błękit morza graniczącego z jego ogrodem.
Dlaczego ojciec posłał po niego? Nie widzieli się od lat. Pamiętał jak przez mgłę ciemnego, wysokiego mężczyznę, przed którym drżał w panicznym lęku. Jego ojciec był dyktatorem Wonworldu, zarządzał niezliczonymi ludami świata, co przynosiłoby, jak mniemał, Peterowi wielkie korzyści, pod warunkiem wszakże, że ktokolwiek by o tym wiedział. W jakimś stopniu odczuwał dumę z tego faktu, ale była ona stale zastępowana uczuciami niechęci i strachu, których nauczył się od matki. Ta też przyczyna stała się powodem, dla którego marzył o jednej, jedynej rzeczy: aby pozostawiono go w spokoju i by mógł zajmować się muzyką.
Czegóż zatem mógł chcieć od niego ojciec właśnie teraz, po dziesięciu latach rozłąki?
Obrócił się i beznamiętnie rozejrzał po pokoju. Jedyną rzeczą na ścianie był sporych rozmiarów kalendarz.
Dzień Lenina, 30 kwietnia 282 A.M.
A.M.: After Marx; Po Narodzeniu Marksa. Marks urodził się jeszcze pod rządami starego, burżuazyjnego kalendarza w ówczesnym roku 1818. Gdyby go nie zmieniono, mielibyśmy teraz burżuazyjny rok 2100. Dziwne, ale nigdy dotąd nie zdarzyło się Peterowi dokonać takiego przeliczenia. Nikt od dawna nie interesował się minionym, kapitalistycznym, zatrutym światem, który został zmieciony z powierzchni ziemi ponad sto lat wcześniej.
Wreszcie do pokoju wszedł osobisty sekretarz towarzysza Stalenina, Siergiej, i powiedział:
– Jego Najwyższość przyjmie cię teraz.
Peter podążył za swoim przewodnikiem najpierw przez gabinet, który musiał należeć do sekretarza, a następnie został wprowadzony do o wiele większego, ze ścianami pokrytymi boazerią.
Za ogromnym biurkiem ustawionym w przeciwległym rogu pokoju, po lewej stronie, siedział towarzysz Stalenin, dyktator Wonworldu. Jak przez mgłę dotarło do Petera, że to właśnie jest jego ojciec.
Tymczasem sekretarz ukłonił się i wycofał.
Dyktator wstał zza biurka i zbliżył się do gościa. Miał o wiele bardziej poszarzałą twarz i zmęczony wygląd niż na oficjalnych portretach, które – odkąd Peter sięgał pamięcią – nigdy się nie zmieniały. Miał jednak w sobie tę samą drzemiącą, ogromną siłę, którą tak dobrze pamiętał. Czoło miał szerokie, włosy krótko przycięte, głowa, ramiona i pierś wyglądały jak granitowy pomnik wzniesiony na środku jakiegoś placu.
Ręce ojca spoczęły teraz na ramionach syna, a oczy bacznie mu się przypatrywały. Peter ze zdziwieniem dostrzegł, że ojciec wcale nie jest od niego wyższy. Sam mierzył nieco ponad sześć stóp, ale teraz zdał sobie sprawę, że przez całe życie bezwiednie uważał ojca za kogoś obdarzonego nadludzkimi proporcjami. Zapewne przyczyniły się do tego wszechobecne, gigantyczne portrety. Było coś szokującego w tym, że wielki Stalenin okazał się być podobnym do ludzi, w tym do niego samego. Ich oczy spotkały się teraz na tym samym poziomie.
Wyraz twarzy dyktatora, dotąd surowy, przybrał nieco łagodniejszy wygląd.
– Jesteś dość przystojny – powiedział. – A nawet robisz wrażenie. To bardzo dobrze. To ważne.
Znów spojrzał na Petera.
– Powiedziano mi, że jesteś znakomitym pianistą i kompozytorem. Miło mi to słyszeć. Jeśli ktoś wykazuje się talentem w małych, trywialnych sprawach, może też sporo dokazać w wielkich.
Peter obruszył się. Muzyka jest trywialna? A zresztą co ojciec mógł wiedzieć o jego zamiłowaniu do muzyki? Nigdy do siebie nie pisali, nie kontaktował się też z matką, poza jednym wyjątkiem, kiedy w ubiegłym roku zmarła i wymienili przy tej okazji jedyny list na przestrzeni dziesięciu lat, odkąd ojciec go odesłał. Kto był jego informatorem?
Stalenin uśmiechnął się teraz tajemniczo i zapytał:
– Pewnie zastanawiasz się, dlaczego po ciebie posłałem?
Peter milczał.
– Z pewnego powodu – kontynuował Stalenin – zdecydowałem wziąć się w końcu za twoją edukację. Pewnie tego nie wiesz, ale jesteś największym ignorantem w całym Wonworldzie.
– Ależ, Wasza Najwyższość, zawsze mówiono mi, że mam najlepszych nauczycieli…
– Wiem wszystko o twoich nauczycielach. Ich zadaniem było chronić cię przed powzięciem jakiejkolwiek prawdziwej wiedzy o współczesnym świecie.
Dyktator wrócił do biurka i nabił sobie fajkę.
– Żyłem z twoją matką aż do momentu, kiedy skończyłeś osiem lat. Po tym, jak zostałem dyktatorem, a było to w 268., kiedy miałeś zaledwie pięć lat, jej osoba zaczęła stwarzać mi problemy. Nazbyt żywo występowała przeciwko Wielkiej Czystce w 271., pewnie dlatego, że zmiotła też jej brata. Ale była niezbędna dla zapewnienia Wonworldowi bezpieczeństwa. Twoja matka jednak znienawidziła zarówno mnie, jak i to wszystko, co sobą reprezentowałem. Wydawało jej się, że próbuję cię „skorumpować” zapewniając ci taką samą komunistyczną edukację, jaką odbierają wszystkie dzieci w naszym kraju. Ośmieliła mi się sprzeciwić. Pewnie zdawało jej się, że każę ją torturować, wydobędę przyznanie się do zdrady albo od razu obetnę jej głowę.
Dyktator na chwilę przerwał.
– Poprosiłem ją, żeby powiedziała mi dokładnie, co by ją usatysfakcjonowało. Odpowiedziała, że marzy o wyjeździe gdziekolwiek, na jakąś samotną wyspę, z dala od Wonworldu, gdzie odzyskałaby syna i mogłaby go sama wychowywać bez najmniejszej wzmianki czy to o mnie, czy o naszej ideologii, wreszcie o tak zwanych „cudach” Wonworldu… Zgodziłem się na to szaleństwo. Wysłałem was na tę małą wyspę na Bermudach,a propos, jaką ona właściwie ma powierzchnię?
– Około trzech hektarów.
Stalenin kiwnął głową i podjął:
– Zarządziłem, żeby nikt nie miał wstępu na wyspę oprócz służby dostarczającej wam zaopatrzenie. Wszystkie produkty, jak wiesz, przywożono regularnie z największej wyspy małą motorówką. Twoja matka chciała, by to miejsce stało się czymś w rodzaju, jak to sama nazwała, oazy na oceanie Wonworldu. Dlatego też prosiła, żebyś był uczony tylko tych rzeczy, które ona wybrała. Zgodziłem się na wysłanie najlepszych nauczycieli. Uczyli cię muzyki, matematyki – tak przy okazji, rozumiem, że masz ją opanowaną w podobnym stopniu jak dyplomowany inżynier? Zresztą sprawdzimy to. Czego jeszcze cię uczono?
– Fizyki, chemii, astronomii, psychologii, biologii, ogrodnictwa, meteorologii…
– I, rzecz jasna, uprawiałeś jakieś sporty – wtrącił Stalenin. – Powiedziano mi, że pływasz jak zawodowiec. I że jesteś świetnym szachistą. To podoba mi się najbardziej: dowodzi, że masz umysł stratega. Jednak niezależnie od tego – powiedział wertując leżące przed nim akta. – Nadszedł czas, żeby uświadomić ci, jakim ignorantem jesteś w kwestiach, o których powinien posiadać wiedzę każdy współczesny człowiek. Widzę, na przykład, że jesteś absolutnym zerem, jeśli chodzi o historię, politykę, socjologię, ekonomię. Nie miałeś najmniejszego kontaktu z naszą wspaniałą literaturą propagandową. Nikt nie nauczył cię marksistowskiej logiki, nie możesz zatem choćby przymierzać się do zrozumienia materializmu dialektycznego… Będzie trzeba sporo się nad tobą napracować – tu spojrzał bacznie Peterowi w oczy. – Gdyż dopóki nie przekonasz mnie, że jesteś w stanie nauczyć się prawidłowo myśleć i stać się użytecznym członkiem społeczeństwa…
Ostatniego zdania nie dokończył.
– Przez następne dwa tygodnie jesteś całkowicie wolny – kontynuował po chwili. – Rozejrzysz się, zwiedzisz to wielkie miasto, liźniesz trochę wiedzy. Dostałeś swoją porcję kartek?
Peter sięgnął do kieszeni i wyjął z nich sporo bloczków w różnych rozmiarach i kolorach.
– Dowiedz się, do czego służą – powiedział Stalenin, a jego głos stał się odrobinę przyjemniejszy dla ucha. – Czy wiesz, co oznacza szary mundur, który masz na sobie?
– Rano, zanim opuściłem hotel, kazano mi go włożyć.
– To jest oficjalny ubiór Proletariuszy – oznajmił poważnym na powrót głosem Stalenin. – To wyjątkowy status. Proletariusze stanowią trzy czwarte społeczeństwa i oczywiście w związku z tym to oni rządzą. Wonworld to dyktatura proletariatu. Ja jestem tylko narzędziem w jego ręku, jego rzecznikiem – tu uśmiechnął się ponuro. – Musisz się też nauczyć rozpoznawać inne uniformy i, po pierwsze, odpowiednio traktować tych, którzy je noszą, a po drugie, wiedzieć, jak masz być przez nich traktowany. Przede wszystkim musisz nauczyć się rozpoznawać Protektorów. To ci w czarnych mundurach, chyba że któryś jest oficerem armii, wtedy nosi jasnoczerwoną górę. Protektorzy to nasi najwyżej usytuowani towarzysze, stanowią około jednego procenta ludności. Po nich idą Zastępcy. Ich kolor to granat. Około dziesięciu procent. Są wśród nich intelektualiści, technicy, niżsi kierownicy – słowem ludzie, którzy mogą w przyszłości dostać się do grona Protektorów. Protektorzy i Zastępcy tworzą coś, co czasem nazywamy Żelazną Ramą. Są jak zawodowi i nadterminowi oficerowie w siłach zbrojnych. Na samym dole zaś mamy klasę Niepewnych Społecznie. Niestety, ciągle jest ich prawie dwadzieścia procent. Albo popełnili oni przestępstwo przeciwko komuś należącemu do Żelaznej Ramy, albo okazali się niezdolni do bycia dobrymi Proletariuszami. Wysyła się ich do obozów pracy… albo zdychają z głodu. Noszą brązowe uniformy, oczywiście czasem już tylko z nazwy. W żadnym wypadku nie powinieneś szukać z nimi kontaktu. Zastępcom powinieneś okazywać należne poważanie. A co do Protektorów, to masz ich kochać, szanować i we wszystkim słuchać. Jakieś pytania?
– Gdzie będę mieszkał, Wasza Najwyższość?
– Znajdziesz swój nowy adres w papierach, które ci dano. Będziesz miał własny pokój – niewielu Proletariuszy cieszy się takim przywilejem. I jeszcze jedno: przynajmniej na razie nie chwal się, że jesteś moim synem.
– Ale co z moim nazwiskiem?
– A nic, podawaj je każdemu, kto cię o nie zapyta. Poza Politbiurem nikt pewnie nie pamięta, że naprawdę nazywam się Uldanow, a nawet jeśli, to pewnie pomyśli, że to zbieg okoliczności. Zresztą dobry Proletariusz nie ma zbyt wielu okazji do używania nazwiska. Przez większość czasu będziesz używał swojego osobistego numeru. Jutro o niego wystąpisz. Coś jeszcze?
– Kiedy znów będę miał okazję ujrzeć Waszą Najwyższość?
– Dam ci znać. Przy okazji, jutro jest Pierwszy Maja i mamy jak zwykle pochód. Oczywiście pójdziesz go zobaczyć.
Wiatr podrywał tumany piachu, w powietrzu fruwały pety i pogniecione gazety. Peter szedł pochylony do przodu, starając się chronić oczy i gardło od wszechobecnego piasku. Jeśli z perspektywy trzydziestego piętra Moskwa wyglądała na zaniedbaną, na poziomie chodnika była po prostu plugawa. Kolejne mijane budynki reprezentowały wszelkie możliwe stadia zrujnowania i zniszczenia. Jedynym wytchnieniem dla oka w tej monotonii – o ile można było w tym krajobrazie w ogóle mówić o wytchnieniu – były znajdujące się niemal wszędzie plakaty, z których wyzierała bądź twarz Stalenina, bądź krzyczały slogany wzywające do Pracy! Produkcji! Lojalności!, tudzież ostrzegające przed sabotażystami i szpiegami.
Ludzie na ulicy również wydawali się brudni i bezbarwni. Typowa twarz mieszkańca Moskwy miała w sobie mniej ekspresji, niż ma jej potylica niemowlaka. Kobiety nosiły dokładnie takie same szare proletariackie mundurki jak mężczyźni. Czy Peter mógł spodziewać się czegokolwiek innego? Nagle przypomniał sobie o czymś. Jego matka zawsze ubierała się w coś, co nazywała spódnicą. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że była jakaś inna, żeby nie powiedzieć ekscentryczna.
To, co obserwował w tej chwili, było prawdziwym światem. Życie na jego wyspie na Bermudach wydało mu się teraz dziwnie odlegle, odizolowane, nierzeczywiste. Prawdę mówiąc, czuł się trochę jak dziwak.
Nagle znalazł się przed gmachem, którego wygląd wskazywał, że jest siedzibą publicznej biblioteki. Zainteresowanie Petera wzrosło. Czy można do niej wejść? Zdecydował się spróbować.
W środku było pusto i cicho. Zaczął chodzić między półkami.
– Czy życzy pan sobie obejrzeć jakiś szczególny tytuł? – stanęła obok niego ładna, uśmiechająca się doń blondynka. Sądząc po kolorze jej mundurka, który był ciemnoniebieski, należała do klasy Zastępców. Miała łagodny wyraz twarzy i najbardziej błękitne oczy, jakie widział w swoim życiu.
– Ona na pewno mnie zrozumie – pomyślał bezwiednie.
– Jestem tu bibliotekarką – przedstawiła się.
Musiało być coś specjalnego, o co mógłby poprosić. Ależ, oczywiście:
– Gdzie tu macie dział muzyczny? Chciałbym przejrzeć partytury Mozarta.
– Partytury Mozarta? Przecież one są w Dziale Starego Świata, a w dodatku mogą je oglądać wyłącznie wciągnięci na listę Specjalnych Przywilejów!
– Co to znaczy Dział Starego Świata?
Bibliotekarka spojrzała na Petera z niedowierzaniem. Ano tak, przecież to tylko zwykły Proletariusz, skąd ma wiedzieć.
– Partytury Mozarta – zaczęła cierpliwie wyjaśniać, jakby mówiła do dziecka – są na bardzo krótkiej liście dzieł, które uniknęły wrzucenia do Wielkich Stosów Wyzwoleńczych, kiedy niszczyliśmy pozostałości starej i zatrutej cywilizacji kapitalistycznej. Nie wolno ich oglądać nikomu, kto nie figuruje na liście obdarzonych Specjalnymi Przywilejami i dysponuje potwierdzającą to kartą. Nawet mnie nie wolno ich czytać. Trzymamy je w specjalnym pomieszczeniu, za dwojgiem żelaznych drzwi. Zresztą ja mam klucz tylko do pierwszych.
– A gdzie mógłbym dostać taką kartę? – zapytał Peter.
Blondynka spojrzała z politowaniem na jego proletariacki mundurek.
– Osobiście nigdy nie słyszałam, żeby ktoś, kto nie jest Protektorem albo przynajmniej członkiem Partii, dostał kartę Specjalnych Przywilejów.
– Ale dlaczego nie pozwolicie czytać książek wszystkim, którzy mają na to ochotę?
Tym razem spojrzenie bibliotekarki stało się wyraźnie podejrzliwe. W jej oczach odmalowała się niepewność. Nikt, nawet ostatni głupek z kołchozu, nie mógłby być takim ignorantem. Czy to przypadkiem nie agent tajnej policji?
– Powstałby wtedy niezły bałagan – powiedziała mechanicznie – gdyby tak każdemu pozwolić na czytanie książek, które pozostały po starej, zatrutej cywilizacji kapitalistycznej. Kto to widział, żeby pakować ludziom do głowy wszystkie te wywrotowe pojęcia! Tylko mała, odpowiednio przeszkolona grupka może czytać takie rzeczy, tylko ludzie, których umysły są na tyle zdyscyplinowane, żeby nie dali się zaagitować starej, burżuazyjnej propagandzie, której w tych książkach pełno. Zresztą czytają je oni tylko po to, żeby byli przygotowani na odpieranie kłamstw, które mogą rozgłaszać złośliwi burzyciele porządku.
– Ale co wam zrobił Mozart – Peter nie poddał się tak łatwo – co wywrotowego jest w płynnym złocie nut Mozarta?
Nie ma co, agent tajnej policji! Bardzo podchwytliwe pytanie. Bibliotekarka już wiedziała, że jej życie może zależeć od odpowiedzi, której za chwilę udzieli.
– O tym, co w nich jest wywrotowego, nie mnie decydować – rzekła powoli. – Ja uważam, że bardzo dobrze się stało, iż każda książka, o czymkolwiek by nie traktowała, pochodząca ze starego, zatrutego świata, może być dostępna tylko dla tych, którzy są na liście Specjalnych Przywilejów. To bardzo mądra decyzja.
Mówiąc to patrzyła głęboko w oczy swojego rozmówcy, jakby chciała z nich od razu wyczytać reakcję na to, co mówi.
– Proszę się nie martwić – dodała już bardziej przyjaznym tonem – że nie ma pan karty. Mamy wiele wspaniałych książek dostępnych i bez niej – tu zaczęła prowadzić go wzdłuż półek. – O, tu, na przykład, jest dział książek biograficznych poświęconych osobie naszego Wielkiego Dyktatora, Towarzysza Stalenina.
– Dlaczego nikogo poza mną nie ma w bibliotece? – zapytał z innej beczki Peter.
Spojrzenie blondynki na powrót stało się podejrzliwe i pełne przestrachu.
– Nasza biblioteka dokłada wszelkich starań, żeby skłonić ludzi do czytania tych książek – zaczęła – zawsze polecamy je naszym czytelnikom jako pierwsze. Niektóre z nich, zapewne, mogą rozczarować czytających, ponieważ ich język nie zawiera tylu pochwał, na jakie zasługują dokonania naszego Wodza. Ale ja myślę, że w ludziach jest i tak za dużo pobłażliwości. Musimy wykorzenić i to.
Ona przeczy samej sobie, pomyślał Peter. Co ona w zasadzie ma na myśli – czy to książki nie są odpowiednie dla czytelników, czy raczej czytelnicy nie dorośli do tych książek?
Poczuł się pokonany. Książki nawet oglądane z zewnątrz sprawiały wrażenie beznadziejnie nudnych. W dodatku zdał sobie sprawę, że był zbyt dociekliwy. A zależało mu na tym, żeby go polubiła.
– Książki wyglądają na rzeczywiście wspaniałe – powiedział głośno. – Tak się jednak składa, że dziś wieczór wychodzimy gdzieś z przyjaciółmi i mógłbym taką wspaniałą książkę zapodziać, gdybym wypożyczył ją właśnie dzisiaj. Może jutro po którąś przyjdę.
– Jutro biblioteka jest nieczynna. Pierwszy Maja.
– No tak, oczywiście. Czy wybiera się pani obejrzeć pochód?
– Naturalnie.
– Zatem może będę miał sposobność zobaczyć się tam z panią.
Uśmiechnęła się na myśl o możliwości znalezienia się w takim tłumie. Jednak po chwili dotarło do niej. Oczywiście, że się zobaczą. On po prostu dostał polecenie, żeby ją tam zobaczyć. Popatrzyła na Petera z nieskrywanym przestrachem. Jej wzrok powędrował na jego lewą klapę, gdzie powinien mieć wpięty znaczek z numerem osobistym. Nie było go.
Triumfalnym głosem oznajmiła:
– Chciałabym zobaczyć pański dowód osobisty.
Dowód osobisty! To mogło go zdradzić. Ale przecież ojciec zapewniał… Podał jej dokument.
– Peter Uldanow – przeczytała z naciskiem. Zapisała nazwisko na fiszce obok daty i godziny odwiedzin. – Poproszę jeszcze o numer.
A zatem nazwisko nic jej nie mówiło.
– Nie mam jeszcze tutejszego numeru. Widzi pani, to mój pierwszy dzień w Moskwie. Przepraszam za głupie pytania. Jeśli można, będę tu wpadał, mam nadzieję często, i oglądał pani książki.
Robiło się coraz ciemniej. Peter znalazł się w dzielnicy robotniczej. Z przeciwka dobiegł go odgłos maszerującej kolumny. Wkrótce ujrzał maszerujących czwórkami mężczyzn i kobiety. Co chwilę ludzka masa zatrzymywała się, po czym znów ruszała. Kiedy byli już blisko, zobaczył, że dowodzi tym wszystkim kobieta o zniszczonej twarzy, która co jakiś czas wydaje komendę w rodzaju tej, którą właśnie słyszał:
– Stać! Numery T-349, T-350 i L-184!
Kolumna zatrzymała się, odłączyło się od niej troje osobników, dwóch mężczyzn i kobieta, zasalutowali i mijając Petera weszli do jednego ze stojących w tym miejscu budynków. Kolumna ruszyła.
Peter zatrzymał jakiegoś człowieka i zapytał:
– Towarzyszu, czy to jakiś pochód?
– Pochód? Twarz zaczepionego najpierw wyrażała zdumienie, ale natychmiast zmieniło się ono w podejrzliwość. – Ależ to jak co dzień armia robotnicza maszeruje do domów.
Peter wymruczał coś, co miało brzmieć jak przeprosiny.
Był coraz bardziej głodny. Pomyślał, że warto byłoby znaleźć dobrą restaurację. Minął już jednak wiele przecznic, a na żadną nie natrafił, jeśli nie liczyć ponurych garkuchni, z których dobywały się nie tyle zapachy gotowanego jedzenia co odory. Zaczął już tracić nadzieję, kiedy nagle zobaczył restaurację lepiej oświetloną i wyraźnie czystszą niż te, które dotychczas mijał.
Pierwsze zaskoczenie spotkało go już w drzwiach.
– Czego tu szukacie? – zapytał kelner, taksując ostentacyjnie wzrokiem proletariacki mundur Petera.
– Przepraszam, myślałem że… – nowo przybyły rozejrzał się po sali i dostrzegł wyłącznie granatowe mundury Zastępców. Wyszedł i skierował się na poszukiwanie następnej jadłodajni dla proletariatu. Wkrótce taką znalazł. Była zatłoczona, głośna i bardzo brudna. Mimo dojmującego głodu, zapach pochodzący niewątpliwie z kuchni sprawił, że o mało nie zemdlał. Pomimo tego zajął karnie miejsce w kolejce, jak mu powiedziano, i za jakiś czas stanął przed biurkiem, za którym siedział rejestrator.
– Czemuż to nie jecie w waszej zwykłej restauracji, do której jesteście zapisani? – zapytał urzędnik.
– Jestem nowy w Moskwie.
W końcu na biurku znalazła się wielka księga, a Peter został poproszony o wpisanie w odpowiednich miejscach swoich danych: nazwiska, adresu, godziny wejścia, celu wizyty…
– Cel wizyty? – zapytał Peter. – Czy ktokolwiek przychodzi tu w jakimś innym celu, niż się najeść?
– Mogą tu przychodzić różni tacy, żeby spiskować przeciwko rządowi albo rozpowszechniać fałszywe plotki – poinformował go siedzący za biurkiem.
– Ale czy oni wpisaliby to do księgi jako cel wizyty?
– Pewnie nie. Ale zawsze rząd mógłby im to doliczyć do wyroku jako dodatkowe przestępstwo fałszerstwa.
Petera zaprowadzono do czteroosobowego stolika. Trzy miejsca były już zajęte. Nikt jednak z siedzących nie odezwał się do niego.
– Co pan dziś poleca? – uprzedził z błogą nadzieją pytanie kelnera. Ten jednak spojrzał na niego, jakby miał do czynienia z jakimś wyjątkowym zuchwalcem i poszedł sobie. Za kwadrans wrócił niosąc miskę zawierającą rozgniecione i nie wiedzieć czemu ciemnoszare ziemniaki, trochę brukselki i utłuczoną rzepę pokrytą jakimś smarem. To ma być zwyczajne jedzenie w Wonworldzie, pomyślał Peter. Czyżby dotychczas go rozpieszczano?
Brud dotychczas karnie przylepiony do rękojeści sztućców zmienił położenie i przeniósł się na jego palce. Obrus, na którym stanęła miska, był cały w plamach po kawie i rozwałkowanych petach. Co jakiś czas kelner wracał i zaglądał Peterowi przez ramię.
– Co to, jeszcze nie skończyliśmy? – zapytał w końcu.
Jedzący odepchnął lekko od siebie talerz w stronę kelnera.
– A więc to tak, marnujemy porządne, proletariackie jedzenie? – zagrzmiał. Peter kiwnął głową. Zależało mu już tylko na kawie, która wypłukałaby mu z ust smak tego, co przed chwilą zjadł.
Kawa nie dość, że była letnia, to smakowała jak błoto. Peter rozejrzał się. Przy pobliskim stoliku siedział mężczyzna z krzaczastymi brwiami, którego twarz wydała mu się znajoma. Po chwili sobie przypomniał. Tak, widział go na ulicy, naprzeciwko wejścia do biblioteki, kiedy ją opuszczał. A teraz jest tutaj. Dziwny zbieg okoliczności!
Wyjął z kieszeni kilka bloczków z kartkami i zaczął je wertować. Tworzyły jednak na tyle zagmatwany zbiór, że w końcu nie udało mu się połapać, które ma oddać kelnerowi, więc kiedy tamten przechodził wręczył mu wszystkie. Ów wydarł starannie kupony z trzech różnych bloczków, a resztę oddał właścicielowi, tym razem patrząc nań z niekłamanym podziwem.
– Jesteście nadzwyczaj dobrze uposażeni, towarzyszu. Macie nawet kartki na rozrywkę. Musicie być stachanowcem!
Peter nie miał pojęcia, o czym kelner do niego mówi, ale na wszelki wypadek przytaknął. Wpadła mu do głowy pewna myśl.
– Jest dziś wieczorem coś wartościowego do obejrzenia lub posłuchania?
– A jaki rodzaj rozrywki lubicie?
– Muzykę.
– W takim razie powinniście koniecznie posłuchać, jak śpiewa Elena Bolszekowa.
– Kim ona jest?
Twarz kelnera przybrała wyraz bezbrzeżnego zdziwienia: – Od razu widać, że jesteście nowi w Moskwie. Przecież to córka Numeru Dwa!
– Numeru Dwa?
– No, Bolszekowa! Córka Bolszekowa!
*
Po odstaniu w długiej kolejce, prezentacji odpowiednich kartek i podpisaniu się w kolejnej księdze, Peter dostał bardzo dobre miejsce na balkonie teatru.
Rozejrzał się po sali. Mundurów proletariackich było niewiele. Większość publiczności stanowili Zastępcy. Najlepsze loże oraz dwanaście pierwszych rzędów parteru zajmowali natomiast Protektorzy i wojskowi.
Akcja opery oparta była na jakiejś średniowiecznej legendzie i działa się tuż przed narodzeniem Marksa. Tematem była walka proletariuszy z kapitalistami. W prawie każdej scenie ci pierwsi byli poddawani chłoście, a to za spóźnienie do pracy przy budowie kolei, a to za omdlenie ze zmęczenia. Główna bohaterka, czyli córka Bolszekowa, śpiewająca partię sprzedawczyni biletów, również regularnie obrywała, zwłaszcza jak nie udało jej się sprzedać na prywatne pociągi tylu biletów, żeby biznes się opłacił. Głos miała trochę więcej niż mierny, ale za to bardzo ładne kształty, a do tego przez większą część spektaklu nosiła czerwone, jedwabne i obcisłe pończochy. Muzyka charakteryzowała się przede wszystkim tym, że była głośna.
Na samym końcu Elena Bolszekowa zebrała nieprawdopodobne brawa i sporą ilość razy wywołano ją przed kurtynę.
Idąc do wyjścia przez foyer oczy Petera znów wypatrzyły mężczyznę z krzaczastymi brwiami, który jak zwykle mu się przyglądał.
Z dostarczonych mu papierów wynikało, że został ulokowany w małym, ponurym hoteliku. Udał się tam. Jego bagaż już na niego czekał.
Petera obudził dźwięk trąbki dobiegający z wbudowanego w ścianę głośnika. Nie było można go wyłączyć ani ściszyć. Następnie z kołchoźnika dobyły się dźwiękiMiędzynarodówki. Po niej ostry głos instruował, jak odbyć poranną gimnastykę. Wiadomości, które wyemitowano chwilę później, były czytane już łagodniejszym głosem. Produkcja kartonu wzrosła w stosunku do poprzedniego roku o szesnaście procent. W przypadku słomianych sienników wynik był nieco gorszy, ale to wina sabotażystów, na tropie których władze już są, zatem należy spodziewać się aresztowań…
Aby zjeść śniadanie, Peter znów musiał odstać w długiej kolejce.
Pospieszył na plac Czerwony. Przez Bramę Zbawiennego Komunizmu wlewały się nań tłumy ze wszystkich kierunków. Zafascynowany, przystanął, aby popatrzeć.
Nagle, jakimś cudem, wypatrzył w ludzkiej masie dziewczynę z biblioteki! Torując sobie drogę łokciami przepchał się do niej przez ludzką falę.
– Cóż za zbieg okoliczności – powiedział chwytając ją za ramię.
– Czyżby? – wyglądała na zaskoczoną.
– Daj spokój – zaprotestował – co ty, myślisz, że cię śledziłem?
Spojrzała na niego badawczo. Naiwność pobrzmiewająca w jego głosie podziałała uspokajająco na jej podejrzliwość i obdarzyła Petera uśmiechem. Teraz razem byli popychani przez tłum.
– Czy możemy razem obejrzeć pochód?
– Chyba nie da się tego uniknąć – odrzekła, ale tym razem ton jej głosu był już zdecydowanie bardziej dobroduszny.
Mieli szczęście, gdyż znaleźli się w pobliżu Mauzoleum Lenina. Wybiła dziesiąta. Tłum dobył z siebie okrzyk radości, a orkiestra rąbnęłaMiędzynarodówkę.
Uszeregowani według rangi członkowie Armii i Partii, idąc gęsiego, zaczęli wypełniać trybunę honorową umieszczoną na szczycie Mauzoleum, najpierw tylne rzędy, potem przednie, zarezerwowane dla najważniejszych osobistości.
– Patrz uważnie, jak będzie ustawiony pierwszy rząd – powiedziała dziewczyna do Petera – można w ten sposób dowiedzieć się o ostatnich zmianach w Politbiurze.
– Ty znasz moje imię – odrzekł Peter trochę nie na temat – ale nie zdradziłaś mi jeszcze swojego.
Wskazała na naszywkę.
– Przecież widzisz, L-92–05.
– Widzę, ale – nalegał.
– Towarzyszka Maxwell.
– A imię jakieś macie?
Zawahała się.
– Edith.
Oficjele zaczęli zajmować miejsca w pierwszym rzędzie. Nad placem zaległa cisza. Członkowie Politbiura ustawili się z jednej strony, a dowódcy poszczególnych rodzajów sił zbrojnych po drugiej. Miejsce w centrum trybuny pozostało wolne.
– Nie zaszły żadne zmiany w kierownictwie – oznajmiła Edith Peterowi na ucho – Bolszekow na lewo od Stalenina, ciągle jest Numerem Dwa. Adams to Trójka…
Muzyka umilkła, natomiast odezwały się werble. Po nich, w kompletnej ciszy, na trybunę wszedł Stalenin w śnieżnobiałym uniformie, stanął na wolnym do tej pory środkowym miejscu, spojrzał na tłum, podniósł zaciśniętą pięść, potrzymał ją parę chwil dramatycznie w górze, po czym łagodnie opuścił. Ludzie wrzeszczeli. Orkiestra rżnęłaWonworld na wieki!Zaczęła się parada.
Jako pierwsza na plac wmaszerowała piechota, następnie jechały czołgi, potem na niebie pojawiła się z hukiem chmara samolotów. Trwało to mniej więcej godzinę.
– Pochód będzie dzisiaj raczej krótki – Edith znów zaczęła szeptać Peterowi do ucha. – Towarzysz Stalenin ma po jego zakończeniu wygłosić bardzo ważne przemówienie.
– Skąd to wszystko wiesz?
– Nie czytasz „Nowej Prawdy”?
Tymczasem na placu na nowo wybuchł aplauz. Bosonoga mażoretka prowadziła właśnie przepięknie umundurowaną orkiestrę. Za nią pojawili się sportowcy i atleci, każdy z obnażoną piersią, twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu, trzymali symbole swoich dyscyplin; a to piłkę do koszykówki, a to nożną czy też rakietę tenisową. Za nimi maszerował rząd sportsmenek, równie umięśnionych i o równie tępym spojrzeniu. Potem szły poszczególne zawody: urzędnicy z teczkami, lekarze w kitlach, malarze z paletami, dziennikarze z ołówkami i notesami. Każda grupa niosła transparent, na którym było napisane, że Stalenin jest nie tylko najważniejszym obywatelem świata, ale również najwybitniejszym reprezentantem ich zawodu. Tak więc można było przeczytać, że jest doktorem czuwającym nad zdrowiem wszystkich ludzi, uosobieniem ducha nauki, jako dziennikarz zna wszystkie informacje, zanim zdążą się ukazać, jest architektem socjalizmu, budowniczym przemysłu, twórcą państwa, genialnym inżynierem, postępowym poetą wreszcie, bo stworzył poezję, której nikt inny nie jest w stanie nawet naśladować.
Kolejną grupą byli robotnicy: murarze ze swoimi kielniami, stolarze z heblami, hydraulicy z kluczami francuskimi. W pochodzie maszerowały też długie kolumny robotników kolejowych z młotami, wymieszane z kolumnami rolników trzymających sierpy w ten sposób, że narzędzia kolejnych par tworzyły znany symbol. Co jakiś czas wznosili je do góry wywołując nowe fale aplauzu.
Następnie na plac wjechały platformy poświęcone Duchowi Pracy i Wydajności Produkcji. Niektóre ozdobione były gigantycznymi plakatami, na których wypisano liczbę wyprodukowanych karabinów, czołgów, ton żelaza i pszenicy, pogłowie świń, dane o edukacji, ilość skomponowanych utworów i napisanych wierszy. Wszystkie wykresy, którymi opatrzono plansze, ostro pięły się w górę.
Petera najbardziej zainteresowały jednak dwie ostatnie platformy. Na pierwszej zainstalowana była wielka żelazna klatka. W środku znajdowała się chłopska rodzina składająca się z mężczyzny, jego żony i dwójki dzieci: dziewczynki w wieku na oko dziewięciu lat oraz chłopca w okolicach pięciu. Wszyscy wyglądali na przerażonych i zawstydzonych. Natomiast na zamykającej pochód platformie, całej ustrojonej kwiatami, zbudowane było wysokie podium, na którym stał tron, a na nim siedział rozpływający się w uśmiechach chłopiec w wieku około dwunastu lat, kłaniający się na wszystkie strony i machający ręką. Pierwszą ludzie obrzucali wyzwiskami, drugą radośnie pozdrawiali.
– Kim oni są? – zapytał Peter.
– Ci w klatce, to kułacy – wyjaśniła mu Edith.
– Kułacy?
– Przecież mówię, kułacy. Czyli ludzie o kapitalistycznej mentalności.
– A co oni takiego zrobili?
– Ukrywali zboże.
– Wszyscy?
– No, przynajmniej ojciec. Reszta za to jadła ziemniaki ponad przydziałową normę obowiązującą w ich kołchozie.
– A skąd władze o tym wiedzą?
– Przyznał się.
– Z własnej woli?
– Niezupełnie. Ten chłopiec, który jedzie z tyłu, poszedł i wszystko opowiedział tajnej policji. To dlatego wszyscy tak go pozdrawiają.
– A kto to jest?
– Najstarszy syn kułaka.
Nastąpiła chwila milczenia.
– Co teraz będzie z tą rodziną?
– Dziś o trzeciej zostaną ścięci, podobnie jak inna rodzina w zeszłym roku.
– Wszyscy?
– Oczywiście, że wszyscy.
– A co zrobiła żona i dzieci?
– Mówiłam: jedli ziemniaki. Poza tym wiedzieli, a nie donieśli na ojca… Czy ty rzeczywiście nie czytujesz „Nowej Prawdy?” Tam to wszystko opisali.
Na plac wkroczyły teraz kolumny maszerujących dzieci, w wieku ośmiu, dziewięciu lat z dużymi bukietami różowych i niebieskich kwiatów.
– Nasi Pionierzy! – krzyknęła Edith. – Najlepsza z najlepszych młodzież Moskwy!
– Czym oni się niby wyróżnili? – zapytał Peter.
– Większość z nich również z własnej woli doniosła władzom o zdradzie rodziców, ale zdaje się, że przypadek tej rodziny, którą przed chwilą widzieliśmy, był jeszcze poważniejszy.
– A więc to dlatego wybrano do odbierania honorów tamtego chłopca?
Edith przytaknęła.
Pochód dobiegł końca. Orkiestry umilkły, a nad placem zaległa cisza.
Stalenin podniósł się. Przez jakiś czas stał bez ruchu, pośród niemilknących oklasków, które od razu się zerwały. Potem ręką nakazał tłumom ciszę i zaczął przemawiać.
Mówił o cudach, jakie dokonują się w Wonworldzie, o nieprawdopodobnym postępie, jaki udało się osiągnąć, o wprowadzeniu kolejnego Planu Pięcioletniego. Gęsto cytował statystyki dotyczące praktycznie wszystkiego, cały czas podkreślając jaki to postęp kraj osiągnął w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy w stosunku do roku ubiegłego. W pewnym momencie jednak – tu znów nastąpiła chwila ciszy – z głębokim bólem oznajmił słuchaczom, że dwie fabryki nie wykonały na czas planu, a w dwóch kolejnych jakość wyrobów pozostawiała wiele do życzenia. Czemu to przypisać, pytał. Jest tylko jedna odpowiedź: winni są sabotażyści, zdrajcy i wciąż niewykorzenione odpryski kapitalistycznej mentalności (tu słuchacze odpowiedzieli pomrukami pod adresem zdrajców).
Zdrajcy stanowią, oczywiście, znikomy procent – podjął na nowo przemówienie Stalenin – ale dopóki nie zostaną wykryci i rozgnieceni na miazgę, przyszłość Wonworldu wcale nie jest bezpieczna (tu znów dostał brawa). Na szczęście (na twarzy przywódcy pojawił się uśmiech) on doskonale wie, jak się z nimi rozprawić (brawa i śmiech). Towarzysze z pewnością zauważyli, przyglądając się pochodowi, jak niewielu ich już zostało, a ci pokazani dzisiaj zostaną o trzeciej po południu przykładnie ścięci (jeszcze większe brawa i gromki śmiech).
Stalenin znów na chwilę przerwał, przybierając nieco surowszy wygląd. Miał do zakomunikowania ważną wiadomość. Cały czas przybywa mu obowiązków, a czasu coraz mniej; aby wyjść naprzeciw palącym potrzebom chwili, musi zdecydować się na dalsze poświęcenia. Ludność zapewne spostrzegła, iż ostatnimi czasy coraz rzadziej pokazywał się publicznie. Jest to prosty rezultat faktu, iż jego energia musi być skierowana na inne odcinki, ważniejsze niż pokazywanie się. Musiał podjąć decyzję, i podjął ją. Dzisiejszy pochód będzie prawdopodobnie jego ostatnim publicznym wystąpieniem. W związku z tym zaprzestanie nawet przewodniczenia dorocznym uroczystościom pierwszomajowym.
W tłumie natychmiast dały się słyszeć krzyki „o nie!”.
Stalenin dał znak ręką. Nie, nie porzuca swojego ludu: podjął tę decyzję tylko dlatego, żeby jeszcze lepiej służyć mu w inny sposób. Dlatego też koniec z kładzeniem kamieni węgielnych i przemówieniami. Są zresztą inni, jego zastępcy, którzy doskonale sobie z jego dotychczasowymi zadaniami poradzą: Bolszekow i Adams chociażby – tu zwrócił się w ich stronę – a czyż ma wymieniać pełen skład Politbiura? (tu znów zerwały się wielkie brawa).
Od tej pory – kontynuował mówca – towarzysz Bolszekow, jako jego osobisty zastępca, będzie przewodniczył pochodom i wypełniał inne jego funkcje, natomiast towarzysz Adams przejmie część dotychczasowych zadań Bolszekowa i do tego będzie pełnił obowiązki administracyjne. Dlatego też – tu twarz Stalenina przybrała jowialny, ale zarazem lekko przekorny wyraz – zamiast tytułować Bolszekowa Numerem Dwa, zaś Adamsa Numerem Trzy, tak jak dotychczas, będzie, jego zdaniem, bardziej właściwe nazywanie pierwszego Numerem Półtora, a drugiego Numerem Dwa i Pół (tu roześmiał się, natomiast Bolszekow tylko się uśmiechnął, i do tego kwaśno).
A zatem nadszedł czas pożegnania się, ale tylko z publicznymi wystąpieniami. Masy mogą być pewne, że w zaciszu gabinetu, często do późnej nocy, ich przywódca nadal będzie pracował dla ich dobra aż do ostatecznego wyczerpania sił i ostatniej kropli krwi. Wreszcie zakończył przemówienie okrzykami „Praca, Praca, Praca!” i „Wonworld na wieki!”.
Aplauz, wrzaski na placu i brawa sięgnęły zenitu. Tłum wpadł w histerię. Niektórzy padali na kolana, inni szli ich śladem, tak, że wkrótce cały plac klęczał.
Stalenin zszedł z trybuny, za nim podążyli członkowie Politbiura.
Po kilku minutach trybuna opustoszała.
Kiedy podnieśli się z kolan i otrzepali pył ze spodni, Peter zapytał Edith:
– Co zamierzasz teraz robić?
– Dołączę do mojego PZR, oczywiście.
– PZR?
– No, do mojego Plutonu Zorganizowanej Rozrywki. Zbieramy się za dziesięć minut na placu Engelsa.
– Mogę iść z tobą?
– Jak chcesz. Ale swoją drogą nie zostałeś przydzielony do jakiegoś własnego plutonu?
– Nie, to znaczy: jeszcze nie.
Na placu Engelsa formowały się już niezliczone plutony.
– Ile to potrwa? – zapytał Peter.
– Do szesnastej.
– A potem wracacie tutaj?
– Tak.
– Mogę się wtedy z tobą zobaczyć?
– Zabieram ojca na spacer. Właśnie przeszedł zapalenie płuc. Dostałam zgodę, żeby wyprowadzać go na godzinę dziennie przez cały następny tydzień. Patrz! – wyjęła kartkę.
– A czy nie mógłbym pójść z wami?
Zawahała się. Cały plac rozbrzmiewał komendą „wstąp!” Pobiegła w stronę plutonu, do którego była przypisana, machając na pożegnania Peterowi.
– No dobrze – krzyknęła w końcu. Potem popatrzył, jak ustawia się w szeregu.
Plutony odmaszerowały, a plac całkiem opustoszał. Jednak okazało się, że nie do końca. Peter rozejrzał się. Niedaleko za nim stał mężczyzna z krzaczastymi brwiami, zaś jeszcze dalej dziwaczny osobnik podobny do goryla, głównie ze względu na nieprawdopodobnie długie ręce.
– Czy dobrze się bawiłaś? – zapytał Edith, której pluton właśnie wkroczył z powrotem na plac i został rozwiązany. On sam spędził na placu w oczekiwaniu cztery ponure godziny.
– Och, nadzwyczajnie! – odpowiedziała. – Zjedliśmy obiad, potem mieliśmy gimnastykę, graliśmy w zorganizowaną piłkę, wreszcie wzięli nas na egzekucję kułaków.
Szli wzdłuż rzędów ponurych kamienic. Przed jedną z nich Edith zatrzymała się.
– Jesteśmy na miejscu! – oznajmiła.
Wprowadziła swojego gościa na trzecie piętro, otworzyła drzwi i razem weszli do ciemnego pokoju, którego okno wychodziło na mały dziedziniec.
– Czyż nie jest tu ładnie? – zapytała.
Peter rozejrzał się. Pokój był raczej średnich rozmiarów, za to znajdowały się w nim cztery łóżka, spora liczba krzeseł i sterty walizek ułożonych w sposób, który wyraźnie wskazywał, że są wykorzystywane jako biurka. Dwa łóżka były w stanie całkowitego nieporządku.
– To nasza część pokoju – powiedziała Edith, z nutką dumy wskazując na dwa starannie pościelone łóżka.
Jedyną poza nimi postacią we wnętrzu, do którego weszli, był siwowłosy mężczyzna, o dostojnej aparycji i mądrym wyrazie twarzy. Siedział na wózku inwalidzkim.
– Ojcze – powiedziała Edith – to jest towarzysz Uldanow.
Starzec obrzucił podejrzliwym spojrzeniem pustą klapę Petera.
– Dopiero wczoraj przyjechał do Moskwy, ojcze. Ale jutro pewnie dostanie swój numer.
– Uldanow… – odpowiedział ojciec. – To nazwisko brzmi jakoś znajomo – tu wyciągnął rękę w kierunku gościa. – Miło mi was poznać, towarzyszu. Jestem numer EN-57.
Peter uścisnął mu dłoń i przedstawił się:
– A ja nazywam się Peter Uldanow.
Ojciec rzucił córce pytające spojrzenie, na które ta odpowiedziała twierdzącym pochyleniem głowy.
– Nazywam się John Maxwell – powiedział po chwili.
– Czyżby Anglik?
– Tak, jestem inżynierem.
– Ojciec był jednym z głównych projektantów nowej Tamy imienia Lenina!
– A gdzie się ona znajduje? – zapytał Peter.
– Na razie nigdzie – odrzekła Edith – ale jak już zostanie zbudowana, będzie to największa tama, jaka kiedykolwiek powstała.
– Jest w fazie projektów – uciął stary Maxwell – zwykła kolej rzeczy: brak rąk do pracy, brak materiałów budowlanych, ale przede wszystkim brak talonów na żywność.
Peter rozejrzał się po pokoju.
– Czy dobrze rozumiem, że dzielicie to miejsce z innymi rodzinami?
– Tylko z O’Gradymi – odpowiedziała Edith – to miła, spokojna rodzina. Mają trzyletniego synka i dziewięciomiesięczną córeczkę.
– No, ale przecież nie macie tu żadnej prywatności – zdanie zdążyło się już wyrwać Peterowi z ust, kiedy uświadomił sobie jego niestosowność.
Ojciec i córka wymienili tym razem zdziwione spojrzenia.
– Dziwi mnie, że szafujecie takimi burżuazyjnymi przesądami – powiedziała Edith. – Mamy tyle prywatności, ile wypada jej mieć w socjalistycznym społeczeństwie. Popatrz!
Mówiąc to wskazała na przytwierdzone do sufitu druty, z których zwieszały się zasłony czy raczej dość niechlujne prześcieradła, a następnie pociągnęła je ku sobie. Oddzieliła w ten sposób swoje łóżko od ojcowskiego, a oba od pozostałej części pokoju.
– Trochę ciasno, prawda? – zapytała.
Peter stał się dociekliwy.
– Nie mogli wam przydzielić czegoś obszerniejszego?
Gospodarze znów wymienili zdziwione spojrzenia. Edith natomiast błagalnie popatrzyła na Petera, położyła palec na ustach i pokręciła głową, zupełnie jakby ktoś jeszcze słuchał ich rozmowy.
– A czy można sobie wyobrazić coś lepszego od tego pokoju? – ton głosu mówiącej był głośny i wyraźny, jakby zwracała się do niewidzialnej publiczności – przecież jeśli jako społeczeństwo będziemy dłużej i wydajniej pracować i zaciśniemy pasa, wszyscy dostaniemy kiedyś lepsze kwatery. No, a teraz idziemy na spacer!
Pomogli Maxwellowi podnieść się z wózka i podali mu laskę.
– Ojciec właśnie przeszedł ciężkie zapalenie płuc, oznajmiła Edith, wciąż pozostając przy uroczystym tonie. – Doktor zalecił mu spacery, a ja mam pozwolenie, żeby na godzinę wyprowadzać go na dwór.
W zachowaniu obojga było coś dziwnego, coś, co sprawiało, że Peter czuł się nieswojo. Kiedy już wyszli na ulicę i sporo oddalili się od domu, Edith odezwała się, tym razem już lodowatym tonem:
– Po co mówiłeś takie rzeczy, nie wiedząc kto może nas słuchać?
– A któż miałby nas słuchać?
– A to nie wiesz, że w każdym mieszkaniu w Moskwie jest zamontowany mikrofon i tajna policja może przez cały czas słuchać, co się w nim dzieje i mówi?
– To i teraz możemy być podsłuchiwani? – zapytał Peter.
– Nie, chyba że ktoś nas śledzi. Dlatego wolałam poczekać i porozmawiać o tym na ulicy.
Uwaga Edith o czymś Peterowi przypomniała. Obejrzał się i oczywiście dostrzegł niezmordowanego mężczyznę z dobrze znanymi już mu brwiami, a jeszcze za nim człowieka z małpio długimi rękami.
– Chyba właśnie jesteśmy śledzeni. – zaśmiał się. – Ja przynajmniej na pewno jestem, odkąd przyjechałem wczoraj do Moskwy. I przez tę samą parkę przystojniaków.
Maxwellowie również się obejrzeli, a twarze aż im posiniały.
Edith wsiadła na Petera ze złością:
– Towiedziałeś, że jesteś śledzony?
– Tak.
– I pomimo to przyprowadziłeś za sobą tych ludzi do nas, napuściłeś ich na mnie i mojego ojca?
– Ale przecież oni śledząmnie, a niewas!
– Nie rozumiesz, że kiedy tajna policja podejrzewa kogoś o nielojalność, tak samo podejrzany staje się każdy, z kim się spotyka?
Do oczu napłynęły jej łzy.
– Jedyne, co możesz teraz zrobić, to natychmiast zostawić nas w spokoju i zabrać swoich szpiegów ze sobą!
Ojciec Edith spojrzał na Petera również z wyrzutem, ale odezwał się już ciszej:
– Musisz pokazać, że jesteś do nas wrogo usposobiony.
– Co mam zrobić? – zapytał Peter, mocno zdziwiony.
– Cokolwiek. Rzuć się na moją córkę, a my będziemy się bronić.
Peter złapał Edith i wycisnął na jej ustach długi pocałunek. Czyniąc to, uświadomił sobie przy okazji, że chciał to zrobić już dawno.
Na piersiach poczuł dłonie dziewczyny, zaś na ramionach ręce ojca odciągające go od niej. Po chwili wymierzyła mu siarczysty policzek, a ojciec poprawił pięścią.
Peter odwrócił się i zaczął biec. Kiedy przebiegł kilkadziesiąt metrów przystanął i obejrzał się, z zadowoleniem konstatując, że jego opiekunowie biegli za nim. Przynajmniej, pomyślał, nie będą niepokoić Maxwellów.
Udał się do swojego hotelu.
Kiedy dotarł na miejsce, wszedł do pokoju, zaryglował drzwi (co, jak się okazało, było Proletariuszom wzbronione) i dokładnie przeszukał pomieszczenie, od podłogi po sufit, żeby sprawdzić, czy nie znajduje się tu jakieś urządzenie do podsłuchu.
Wkrótce odkrył dwa małe mikrofony wbudowane w ściany w dwóch przeciwległych kątach.
Zatonął w pościeli.
Towarzysz Stalenin, od czasu do czasu pykając fajką, przechadzał się wolno po swoim gabinecie.
– Powiem ci teraz Peterze coś, o czym wiedzą na całym świecie tylko dwie osoby: mój osobisty lekarz i mój sekretarz – odezwał się do syna – sześć tygodni temu miałem udar mózgu…
– Co?!
– Jakoś doszedłem do siebie po czterech dniach i podobno udar nie poczynił znacznych spustoszeń, jednak lekarz ostrzega mnie, że jeśli się powtórzy, na pewno będzie poważniejszy. Może mi unieruchomić serce, mózg – innymi słowy sparaliżować mnie, unieruchomić na zawsze. To prawdziwy powód, dla którego sprowadziłem ciebie dwa tygodnie temu z Bermudów… Nie wiem tylko, czy twoja matka kiedykolwiek wyjawiła ci prawdziwy powód naszego rozstania?
– Wasza Najwyższość mówił, że sprzeciwiła się Wielkiej Czystce, która pochłonęła jej brata.
– Tak, to też. Ale tak naprawdę zerwaliśmy ze sobą już wcześniej. I poszło o ideologię, jak we wszystkich tego typu sprawach zresztą. Wyobraź sobie, żeoskarżyła mnie o zdradę rewolucji!Mnie! Twierdziła, że model komunizmu, jaki wprowadzam, nie jest już z ducha marksistowsko-leninowski! A przecież była to czystaesencjatych dwóch nurtów. Gdybym kazał ją od razu zlikwidować, a myślałem o tym, poszłaby na śmierć przekonana, że ma rację. Zamiast tego wolałem ją zmusić do rewizji tych poglądów i doprowadzić do stanu, w którym przed śmiercią przekona się, że to ona była w błędzie. Dlatego nie skróciłem jej o głowę, tylko wysłałem na tę waszą wyspę, żeby tam żyła w izolacji i pod strażą. Chciałem pokazać jej społeczeństwo, które zamierzałem zbudować, najwspanialsze klasowe społeczeństwo, jakie można sobie wyobrazić. Chciałem oprowadzać ją po świecie mlekiem i miodem płynącym. Bo jej oskarżenia były wierutnym kłamstwem! Musiałem jej udowodnić, że to wszystko były kłamstwa! O jakiej zdradzie rewolucji ona śmiała mówić, przecież ja zamierzałem doprowadzić rewolucję do ostatecznego spełnienia i to było moje jedyne zadanie! Podczas całej tej przemowy puls Stalenina wyraźnie przyspieszał w miarę, jak dawał upust emocjom. Nagle przyłożył rękę do serca i Peter dostrzegł, że nie jest mu łatwo się uspokoić. Po chwili jednak podjął:
– Czas grał na moją niekorzyść… Umarła zbyt wcześnie. A teraz, być może, ja podążę w jej ślady. Dlatego posłałem po ciebie.
Podszedł wolno do biurka i wytrząsnął popiół z fajki.
– Jeśli twoja matka uważała, że nie budowałem prawdziwego komunizmu, być może tobie się to uda. Zamierzam pozwolić ci spróbować.
Peter był zszokowany:
– Ależ Wasza Najwyższość, przecież ja nic nie umiem!
– Nic nie umiesz, bo niczego cię nie nauczono. Wbijano ci w głowę tylko to, czego życzyła sobie matka. Osobiście, wybrałem dla ciebie najlepszych nauczycieli w całym Wonworldzie z tych dyscyplin, które ona uznała za właściwe. Zabroniła uczyć cię czegokolwiek o polityce, ekonomii i historii, gdyż obawiała się, że możesz zostać indoktrynowany, przesiąknąć fałszywymi poglądami. A teraz sam widzisz, do czego się nadajesz po odebraniu kontrolowanej przez nią edukacji!
– Zatem Wasza Najwyższość widzi, że nie miałbym pojęcia, od czego w ogóle zacząć! Chyba nie chcielibyście, żebym doprowadził Wonworld dozagłady, bo taki byłby z pewnością efekt moich działań. Przecież ja nawet nie wiem, co matce nie podobało się w waszych rządach. Nigdy ze mną o tym nie rozmawiała.
Stalenin wydawał się zaskoczony:
– Jak to, nigdy ze sobą o tym nie rozmawialiście?
– Ona w ogóle rzadko mówiła o rzeczywistości dziejącej się poza naszą wyspą. A jeszcze rzadziej wymieniała wasze nazwisko.
Ojca Petera wyraźnie zamurowało. Zaczął chodzić w tę i z powrotem, zupełnie jakby chciał, żeby szybciej to do niego dotarło.
Nagle na biurku odezwał się interkom.
– Tak, przyjmę go natychmiast – powiedział dyktator do mikrofonu. Następnie odwrócił się do Petera – to Bolszekow. Wyjdziesz tylnymi drzwiami. Strażnik na końcu korytarza sprowadzi cię na dół. Wróć tu jutro punktualnie o dziesiątej.
*
Następnego dnia Peter zastał ojca w zupełnie odmiennym humorze.
– Nawet gdyby twoja matka żyła, i tak prędzej czy później musiałbym podjąć decyzję o twojej przyszłości – rozpoczął Stalenin. – Jest chyba jasne, że nie trzymałbym cię odizolowanego na tej wyspie do końca życia. Zresztą gdybym ja umarł pierwszy, zaraz zostałbyś usunięty, czyli, mówiąc bez ogródek, zabity.
– Dlaczego?!
– Przede wszystkim, bo jesteś moim synem. A także za to, że jesteś źle wyedukowany, a przez to stanowisz element ideologicznie niepewny… Nawet teraz twoje życie jest w wielkim niebezpieczeństwie – tu ojciec zagłębił się w fotelu i dodał – do nikogo nie mogę mieć zaufania.
Peter był co najmniej zdziwiony:
– A towarzysz Bolszekow? – pamiętał doskonale, ile razy Stalenin publicznie wychwalał wypróbowaną „lojalność” i „oddanie” swojego zastępcy.
– Bolszekowowi to ja właśnie ufam najmniej ze wszystkich – wycedził dyktator. – On stanowi największe zagrożenie dla moich rządów, dla ciebie.
– Ale dlaczego właśnie on?
– Był kiedyś czas, że ufałem mu bezgranicznie. Być może dlatego, że umiał ukrywać swoje prawdziwe ambicje. To człowiek ogromnych zdolności, sprytu i do tego nieustraszony – zupełny fanatyk. W dawniejszych czasach, kiedy z całego Politbiura tylko ja nosiłem numer pierwszy, a pozostali jeszcze nazwiska, Bolszekow poinformował mnie, że wykrył wśród członków spisek zmierzający do zabicia mnie i przedstawił zeznania wymuszone i podpisane przez trzech z nich. Zostali zlikwidowani. Tymczasem powinienem od razu się domyślić, że ich przyznanie się do winy nic nie było warte. Stosując odpowiednie metody można każdego zmusić, żeby się przyznał do wszystkiego. Ale wówczas, kiedy to się działo, byłem poza Moskwą, na Ogólnokrajowym Kongresie Naukowców w Paryżu. Po powrocie dotarła do mnie wyłącznie wersja Bolszekowa. Przekonał mnie przy tym, że spisek był rezultatem braku wyraźnie określonej linii dziedziczenia władzy w takich przypadkach, a kolejne na pewno będą się powtarzać, jeśli każdy członek Politbiura będzie w takim samym stopniu uprawniony do sukcesji. Poprosiłem go o radę. Zasugerował, żeby wszystkim członkom nadać powszechnie znane numery, a wtedy uciekanie się do zbrodniczych metod stanie się bezcelowe. Na nieszczęście zgodziłem się, a co gorsza, z wdzięczności mianowałem go Numerem Dwa, nie zdając sobie sprawy, że tym samym przed całym społeczeństwem namaściłem go na swojego pełnoprawnego następcę. Teraz wystarczy, że się mnie pozbędzie. I właśnie się dowiedziałem, że przystąpił do działań ku temu zmierzających.
– A czy nie byłoby rozwiązaniem zmienić mu po prostu numer na jakiś dalszy?
Stalenin energicznie pomachał fajką:
– Nie do końca, towarzysza z pozycją Bolszekowa nie da się tak łatwo zdegradować. No, ale załóżmy, że zrobię go Numerem Trzy albo nawet Cztery czy Pięć. Tak jaskrawy dowód utraty mojego zaufania sprawi, że ludzie nie będą pewni, czy mają go nadal słuchać, czy nie. Zaczną go unikać. Straci wszystko. Sam zaś będzie doskonale wiedział, że zapadł na niego wyrok i dlatego będzie szukał okazji, żeby mnie zabić, zanim to ja go nie zgładzę. Nie, jedyne rozsądne wyjście to wymusić na nim obciążające zeznania i dopiero potem go wyeliminować.
– Czy jednak… – wybąkał Peter.
– Pewnie zastanawiasz się – przerwał mu ojciec – dlaczego nie każę go po prostu rozstrzelać i ogłosić, że dokonali nań zamachu wrogowie naszego państwa. Myślałem o tym. Miałoby to swoje dobre strony. Przede wszystkim mógłbym oskarżyć kolejnych towarzyszy, u których dostrzegam nazbyt wygórowane ambicje, o zorganizowanie i przeprowadzenie zabójstwa Bolszekowa. Wydobyłoby się z nich zeznania zwykłymi metodami, tak że odsuwając jakiekolwiek podejrzenia od samego siebie, mógłbym jednym pociskiem odstrzelić kilka ptaszków. Możesz być całkowicie pewny, że ta szuja miała w stosunku do mnie identyczny zamiar – zamordować, przeprowadzić nieudany, oczywiście, zamach na samego siebie, a potem aresztować pozostałych członków Politbiura z Adamsem na czele, torturować, podsunąć papiery do podpisu, i tak dalej.