46,00 zł
Magia, romans i emocjonujące zwroty akcji we wspaniałej scenerii edwardiańskiej Anglii! Robin Blyth, baronet, którego rodzinna posiadłość została zrujnowana, na skutek pomyłki administracyjnej obejmuje stanowisko łącznika z tajnym stowarzyszeniem czarodziejów. Musi stawić czoła pięknej i niebezpiecznej magii, śmiertelnej klątwie i przerażającym wizjom przyszłości – nie wspominając o oschłym urzędniku magicznej biurokracji, Edwinie Courceyu, który za wszelką cenę chce się go pozbyć. Mroczny spisek zagrażający czarodziejom na Wyspach Brytyjskich zmusza Robina i Edwina do współpracy. Czy odkryją prawdę, zanim będzie za późno? I, co ważniejsze, czy w obliczu nagłego niebezpieczeństwa znajdzie się miejsce na rodzące się między nimi uczucie? Pełna magicznego ciepła, najeżona dowcipem i kąśliwym urokiem powieść Cudowna światłość wita cię jak starego przyjaciela i zabiera w podróż, której nikt nie chciałby przegapić. Tasha Suri, autorka książki Jaśminowy tron Jeśli ktoś was zapyta, jak powinno wyglądać idealne romantasy, pokażcie mu tę książkę. To historia, która idealnie wyważa proporcje romansu, magii i przygody z nutką pieprzu. Magdalena Adamus, Catus Geekus Myślałam, że o Anglii i magii nie da się już więcej powiedzieć. Tymczasem Cudowna światłość urzeka! Katarzyna Czajka-Kominiarczuk, Zwierz Popkulturalny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 526
A Marvellous Light
Copyright © 2021 by Freya Marske
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2024 for the Polish translation by Aleksander Sądecki
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Grafika na okładce: © Will Staehle
Adaptacja okładki: Piotr Pucher
Redakcja: Agnieszka Zygmunt-Bisek
Korekta: Marta Chmarzyńska, Kinga Dolczewska
ISBN: 978-83-8230-816-7
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
E-wydanie 2024
Przeznaczenie dosięgło Reginalda Gatlinga pod dębem w ostatnią niedzielę szybko mijającego lata.
Siedział oparty o pień, gwałtownie łapiąc powietrze, przy każdym oddechu czując kłucie igieł w płucach. Nogi miał bezwładne i nieruchome jak bryły wosku, które ktoś dosztukował do reszty ciała. Kiedy na ich odrętwiałej masie położył dłonie, zachciało mu się wymiotować, więc zacisnął je słabo na trawie. Przez rozdartą, zakrwawioną koszulę ocierał się o szorstką korę. Rozdarcia te były jego winą; nie zaczął uciekać na czas, dlatego zmuszony był obrać trasę przez gęstwinę jeżyn rosnących na brzegach jeziora, tutaj w St James’s Park. Ostre kolce rozorały odzież.
Krew popłynęła po tym, co stało się dalej.
– Zobacz, jak dyszy – powiedział jeden z mężczyzn głosem zdławionym od pogardy. – Język ma wywalony jak pies.
Najlepsze, co można było o tym mężczyźnie powiedzieć, to to, że częściowo zasłaniał Reggiego przed blaskiem słońca, które zniżało się wolno na popołudniowym niebie, wtulone w błękitną przestrzeń rozgałęziającego się pnia, niczym płonący kamień naciągnięty na procę. Unosiło się i czekało. W każdej chwili mogło zostać wystrzelone i zanurkować ku nim, unicestwiając ich swą jasnością.
Reggie zakaszlał, starając się odeprzeć głupie myśli kipiące w jego umyśle. Żebra skurczyły się w nowym ataku bólu.
– Już, już – odezwał się drugi mężczyzna. – Zachowujmy się przynajmniej jak ludzie cywilizowani. – Mówił głosem pozbawionym pogardy. Był spokojny jak samo niebo; po tych słowach Reggie stracił resztki odwagi.
– George – powiedział błagalnie.
Niewzruszony George stał zwrócony twarzą w kierunku parku, prezentując Reggiemu jedwabisty tył kamizelki oraz biel rękawów koszuli: mankiety starannie podwinięto, wciąż jednak widniały na nich plamki krwi. Lustrował otwartą zieloną przestrzeń u stóp zbocza ukoronowanego dębem. W tę letnią niedzielę park St James tętnił obecnością rodzaju ludzkiego, cieszącego się ostatnimi podrygami pięknej pogody, nim nad jego głowami zamknie się jesień. Stada dzieci biegały i wrzeszczały, spadały z drzew, rzucały kamykami w oburzone kaczki. Przyjaciele urządzali sobie pikniki, pary spacerowały bez celu, wyłącznie dla przyjemności, damy – mijając się na ścieżkach – zderzały się parasolkami i wykorzystywały to jako wymówkę, by poprawić opadające koronkowe rękawy. Mężczyźni drzemali ze słomkowymi kapeluszami na twarzach albo skubali źdźbła trawy i wsparci na jednym łokciu, odwracali kolejne strony książki.
Żadna z tych osób nie patrzyła na George’a, Reggiego ani na trzeciego mężczyznę; a jeśli nawet, to omiatano ich wzrokiem bez grama ciekawości bądź skupienia. Gdy rozległ się krzyk, przechodnie tylko spojrzeli obojętnie. Gdy trwał dalej, nikt nie reagował.
Reggie dojrzał tylko mignięcie perłowego szeptu wzburzonego powietrza, świadczące o zastosowaniu zaklęcia maskującego.
George się odwrócił, podszedł bliżej i przykucnął, uważając na swoje spodnie. Z wypastowanego buta strząsnął drobinkę brudu. Całe ciało Reggiego, nogi jak z wosku i wszystko, starało się odsunąć od uśmiechu George’a. Nerwy zbyt dobrze pamiętały ból, chciały wcisnąć organizm w szorstką korę, jakoś się w niej rozpuścić.
Ale drzewo nie ustępowało, George też.
– Reggie, mój drogi chłopcze – westchnął. – Mamy spróbować raz jeszcze? Wiem, że sam znalazłeś tę część kontraktu i myślałeś, że uda ci się to przed nami ukryć.
Reggie gapił się na niego. Nagle gdzieś w oddali rozległo się ostre zawodzenie dziecka, które prawdopodobnie zadrapało sobie kolano.
– Jakież miałbyś z tego korzyści, twoim zdaniem? – zapytał George. – Akurat ty, spośród wszystkich ludzi? – Wstał – pytanie było, rzecz jasna, retoryczne – i wykonał krótki gest do swego towarzysza, który zajął teraz miejsce naprzeciwko Reggiego.
No dalej, załatw to w końcu, pomyślał Reggie, mrużąc oczy przed niczym nieosłoniętą kulą słońca. Zaatakuj nas. Chwila jest idealna.
– Zwędziłeś tę rzecz. Zabrałeś. A teraz mów, co to jest – zażądał mężczyzna.
– Nie mogę – odpowiedział Reggie, a przynajmniej próbował odpowiedzieć. Język miał skurczony, targany spazmami.
Mężczyzna złożył ręce. Technice tej brakowało wszelkiej finezji, ale – na Boga – był szybki; jego palce zamigotały przez surowe kształty zaklęcia zwanego kołyską, następnie ożyły białą poświatą. Reggie mógł jedynie zaczerpnąć powietrza. Tamten chwycił jego ręce z siłą, przed którą nie było ucieczki. Ściągnął gęste brwi i zmarszczył czoło, patrząc na dłonie Reggiego, jakby miał zaraz wyczytać z nich jego los i oznajmić, jaka będzie jego przyszłość.
Krótka, pomyślał Reggie histerycznie, a kiedy biel wspięła się na jego skórę, znów zaczął krzyczeć. Gdy było po wszystkim, jeden z palców tkwił pod dziwnym kątem, tam, gdzie sam się wykręcił spod uścisku mężczyzny.
– Co to jest?
Tym razem zaklęcie wiążące musiało wyczuć desperacką chęć Reggiego, by się poddać i odpowiedzieć na pytanie. Jego wrażliwy, pulsujący język doświadczał tego samego co wówczas, gdy pierwszy raz złożono na nim zaklęcie: palił i skwierczał, jak gdyby go znakowano. Reggie zakwilił i złapał się za twarz. Dźwięk zdawał się sunąć w powietrzu, ale w najmniejszym nawet stopniu nie zakłócił parkowej idylli. Otaczający ich ludzie mogliby być postaciami na jakimś obrazie, błogo nieświadomymi napadu dziecięcej złości na marmurowej podłodze galerii, bezpiecznymi po drugiej stronie ramy.
– Noż kurwa – powiedział mężczyzna. – Pieprzony mały gnojek. Milordzie, proszę popatrzeć.
– Niech to szlag – skomentował George, gapiąc się na język Reggiego. Pewnie lśnił na nim symbol zaklęcia wiążącego. On go wyczuwał. – Sam sobie tego nie zrobił. Mimo wszystko są jakieś granice sekretnych skrępowań. Sposoby ich obchodzenia. – Zmarszczył brwi. – Co jest, Reggie? Rozgrywaj sobie te szarady, skoro musisz. Albo napisz, narysuj na ziemi. Cokolwiek.
Na tę myśl w Reggiem obudziła się iskierka nadziei. Gdy spróbował poruszyć rękami, zapiekły pełnym dezaprobaty żarem, a potem znieruchomiały jak nogi, uparcie niereagujące. Nie. Nie będzie im niczego ułatwiał.
– No dobrze. – George zmrużył oczy. – Gdzie to jest?
Reggie wzruszył ramionami z całkowitą szczerością.
– Gdzie to ostatnio widziałeś?
Ból wywoływany przez zaklęcie krępujące zapulsował ostrzegawczo, więc Reggie nie ośmielił się wystawić na próbę swojego głosu. Lecz tym razem dłonie, którym kazał się unieść, zrobiły to – pomachał nimi gorączkowo.
– Ej! – odezwał się drugi mężczyzna. – Wreszcie jakiś konkret.
– Istotnie. – George znów rozejrzał się po parku. Spojrzał na północ, a potem powoli zataczał wzrokiem koło niby człowiek zagubiony, szukający punktów orientacyjnych. Gdy wykonał pełny obrót, zaczął budować własne zaklęcie, z eleganckim kunsztem zegarmistrza układającego maleńkie trybiki. Szeroko rozłożył tętniące magią dłonie, a wówczas w powietrzu, przed Reggiem, ukazała się mapa, jakby ktoś strzepnął niewielki obrus i zawiesił go na sznurze. Niebieskie linie lśniły na tle nicości. Najgrubsza z nich tworzyła znany mu wąż Tamizy, wokół którego rozlewało się miasto.
Reggie dźgnął w miejsce, gdzie prawdopodobnie było jego biuro. Jego palce nie napotkały nic namacalnego, ale mapa natychmiast się zmieniła, ukazując znacznie mniejszy fragment Londynu. Rzeka stanowiła jego wschodnie i południowe granice, rozciągała się aż do Kensington na zachodzie, podążała za północną krawędzią Hyde Parku. Czar był piękny. Reggie zastanawiał się, ile jeszcze detali mógłby odkryć, gdyby dźgał i dźgał palcem.
– Nie tutaj, gdzie teraz jesteśmy, imbecylu!
Tym razem udało się Reggiemu wskazać sam budynek: co za ironia, stojący ledwie o rzut kamieniem na wschód od miejsca, w którym się znajdowali, choć jego palec był bliżej Whitehall niż St James.
– Twoje biuro? – Po raz pierwszy w głosie George’a dało się słyszeć zdziwienie.
Reggie zdołał skinąć głową, zanim uśpione zaklęcie krępujące przypaliło go za karę. Prawie nie zauważył, że mapa zniknęła. Język wciąż miał wywalony na zewnątrz, jak gdyby miało to pomóc uśmierzyć ból. Po policzkach spływały mu łzy. Tamci dwaj mężczyźni spoglądali przez park w stronę budynku.
– Czy my… – zaczął ten drugi.
– Nie – odparł George. – Tylko tyle zdołamy osiągnąć po nałożeniu zaklęcia wiążącego. Dość. Wykończ go. – George nie patrzył na Reggiego. – Skończyliśmy z nim.
Człowiek w czapce znów zadziałał szybko. Przedostatnią rzeczą, jaką ujrzał Reggie, była fala białej pajęczyny pokrywającej jego ciało. Ostatnią natomiast – gdy wydawał ostatnie tchnienie – blask słońca, który odbił się od rączki laski George’a, gdy ten przechodził przez kurtynę swojego własnego zaklęcia, a potem zmierzał w dół zbocza, niespiesznie, jak ktoś, kto kroczy byle dalej przed siebie.
Robin zdecydowanie musiał kogoś walnąć, zanim ten dzień minie.
Aktualnie na szczycie listy idealnych kandydatów znajdował się zarządca posiadłości jego rodziny, i gość, któremu dziś rano udało się dźgnąć go w stopę parasolem przed głównym wejściem do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. I chociaż Robin nigdy nie uderzyłby kobiety, jego już i tak podły nastrój pogarszała maszynistka, nieustannie stukająca pierścionkiem o blat biurka.
Zagryzł zęby. Nie będzie robił z siebie tyrana i warczał na dziewczynę z powodu błahostek – nie pierwszego dnia pracy. Zapanuje nad sobą, bo ma perspektywę udania się do klubu bokserskiego, gdzie wyładuje napięcie na jakimś chętnym do walki przeciwniku.
Stukanie pierścionkiem ustało, ponieważ do biura zewnętrznego ktoś wszedł. Robin wyprostował się za blatem i przesunął jedną nierówną stertę papierów parę cali w lewo, w daremnej próbie sprawienia wrażenia, iż wszystko tu nie wygląda wcale jak po przejściu huraganu w bibliotece. A zatem zbliżało się jego spotkanie o godzinie dziewiątej.
Oby tylko tamta osoba wiedziała, do cholery, choć troszkę na temat powodu tego spotkania.
– Pan Courcey! – usłyszał głos panny Morrissey. – Dzień do…
– Jest u siebie?
– Tak, ale…
Kroki się nie zatrzymały, pytający zmierzał prosto do pokoju.
– Gdzie ty się podziewa… – Cisza porwała dalsze słowa mężczyzny, gdy ten zobaczył Robina. Zatrzymał się jak wryty tuż za progiem, kilka kroków od biurka, w drzwiach – to było bardzo małe biuro.
Robin przełknął ślinę. Przez króciutką chwilę w głosie przybyłego słyszał jakby ulgę, na jego twarzy widział czarujący uśmiech. Jedno i drugie zniknęło z tak gwałtowną, mrożącą krew w żyłach totalnością, że Robin mógłby prawie przysiąc, iż je sobie wyobraził.
Mężczyzna przełożył skórzaną teczkę z jednej ręki do drugiej. Był szczupły i blady, o jasnych, pozbawionych barwy włosach i z nieprzyjemną miną, która sugerowała, że wdepnął w coś na ulicy, a odór tego czegoś właśnie dotarł do jego nosa.
Ależ to, pomyślał tęsknie Robin, nadzwyczaj odpowiednia do sprania gęba!
– Co to ma być, do jasnej cholery? Gdzie Reggie?
– Jaki Reggie? – Ten ranek już wcześniej nie był łatwy. Robin nie tak chętnie rezygnował z odpowiadania nieuprzejmością na nieuprzejmość, skoro tę mu serwowano. – Kim pan w ogóle jest?
Dwoje niebieskich oczu zwięziło się do szparek. Tylko one na obliczu mężczyzny – właściwie w całej jego postaci – miały jakiś kolor. Ubranie nosił schludne, od drogiego krawca, ale w odcieniu równie nijakim i bezbarwnym jak jego włosy.
– Królową Danii – odrzekł z zimnym szyderstwem.
Robin zacisnął dłonie na blacie biurka, żeby nie trzymać się go tak kurczowo. To był jego gabinet, mimo że pragnął czegoś zupełnie innego. – A ja Leonardo da Vinci.
W drzwiach pojawiła się panna Morrissey, wyczuwszy zapewne, że jeśli tylko poziom zdenerwowania w głosach obu panów osiągnie pewną granicę, to poleje się krew. Robinowi udało się na nią nie gapić jak za pierwszym razem, kiedy ją zobaczył, czyli niecały kwadrans temu. Widywał już Hindusów, oczywiście – spotykał nawet kobiety pełniące służbę cywilną, owe rzadko występujące istoty. Nigdy jednak nie spodziewał się, że przedstawicielka obu tych kategorii spokojnie przedstawi mu się jako panna Adelaide Harita Morrissey, jego jedyna podwładna. Nie spodziewał się także szeregu przykrych uwag, jak to minister mógł szybciej znaleźć następcę, skoro pana Gatlinga przesunięto na nowe stanowisko. Przepraszała też za bałagan na biurku – ale może zajmą się tym po jego pierwszym zebraniu, które jest, o rany, za pięć minut, więc proszę siadać, czy mam zrobić herbaty?
Panna Morrissey położyła dłoń na ramieniu królowej Danii.
– Panie Courcey – powiedziała pospiesznie. – To sir Robert Blyth. Zastępca pana Gatlinga.
Robin skrzywił się, a potem sam się za to sklął. Prędzej czy później będzie musiał przywyknąć do tego cholernego zaszczytnego tytułu.
– Sir Robercie – ciągnęła panna Morrissey. – A oto pan Edwin Courcey. Specjalny łącznik. Będzie pan pracował głównie z nim.
– Zastępca? – Courcey spojrzał na nią ostro. – Co się stało z Reggiem?
Reggie, domyślił się już Robin, to zapewne Gatling. Skoro on i Courcey pozostawali ze sobą w przyjaznych stosunkach, a Gatling nie raczył był oznajmić swemu koledze, że został przeniesiony – bo pewnie został, jak to się czasem działo w służbie Jego Wysokości – fakt ten tłumaczyłby zaskoczenie mężczyzny, a może nawet jego zasadniczo niemiłe zachowanie.
Panna Morrissey nie wyglądała na zadowoloną.
– Nikt mi nic nie powiedział. Próbowałam poinformować biuro Sekretarza, a także Zgromadzenie, że zniknięcie bez słowa na dwa tygodnie jest dziwne nawet jak na Reggiego. W piątek otrzymałam lakoniczną notkę, że następca pojawi się w poniedziałek. I oto jest.
Courcey skierował wzrok na Robina.
– Sir Robercie, jest pan spokrewniony z kimś, kogo znam?
– Wątpię – odrzekł Robin przez zaciśnięte zęby. Była to nie do końca prawda; jego rodzice cieszyli się niejaką sławą. Już oni o to zadbali. Jednakże bezczelny snobizm go odrzucał.
– Och, na litość… – Courcey sam sobie przerwał. – To przecież bez znaczenia. Dziękuję, panno Morrissey.
Maszynistka kiwnęła głową i zamknąwszy drzwi, wycofała się za swoje biurko.
Robin poruszył się na fotelu, starając się nie czuć jak w pułapce. To naprawdę było ciasne biuro, w dodatku ciemne. Jedyne okno czaiło się, dziwacznie umieszczone, pod sufitem, jakby chciało powiedzieć, że jest tu z łaski i nie zamierza dostarczać żadnych przyjemnych widoków.
Courcey zainstalował się na krześle naprzeciwko Robina, otworzył teczkę, by wydobyć z niej czystą kartkę papieru, z kieszeni kamizelki zaś wyjął pióro, po czym oba przedmioty ułożył na blacie. Emanował aurą kogoś, kto nigdy nie zgadza się na marnowanie swego czasu.
– Jak powiedziała maszynistka, jestem łącznikiem z ministrem, co oznacza…
– Którym ministrem?
– Ha! – rzucił Courcey kwaśno, jak gdyby Robin poczynił nieśmieszny żart, a nie rozpaczliwie próbował uzyskać odpowiedź.
– Pytam poważnie – rzekł Robin. – A pan udzieli mi prostej odpowiedzi. Nie mogę siedzieć tu cały dzień i udawać, że wiem, jakie, do pioruna, zadania mnie czekają, skoro tego nie wiem. Znalezienie tego pokoju zajęło mi rano godzinę, a szukać musiałem głównie metodą pukania do różnych drzwi. Asystent w Biurze Spraw Specjalnych i Zażaleń MSW. I oto jest! Cały urząd! Nie wiem, pod który departament czy komisję podpada! Nie wiem nawet, komu mam składać raporty!
Courcey uniósł brwi.
– Bezpośrednio Asquithowi.
– Ja… Co takiego?
Facet nie mógł mówić prawdy. To niziutkie stanowisko, tak bardzo bez znaczenia, że nikt dotąd o nim nie słyszał – a jednak, mamrotała część Robinowego mózgu, masz własną sekretarkę, nie musisz zlecać niczego jednej z pań na sali ogólnej – dano Robinowi dlatego, iż jego rodzicom udało się zrobić sobie wroga z niewłaściwej osoby, a on ponosił tego faktu konsekwencje. Healsmith nie wyglądałby na tak zadowolonego z siebie, gdyby kierował Robina do pracy, której wyniki raportuje się bezpośrednio premierowi.
Wargi Courceya wykrzywiły się, jakby ugryzł cytrynę.
– Pan naprawdę nie wie, o co chodzi w tej robocie.
Robin wzruszył niepewnie ramionami.
– Sprawy specjalne. Specjalny łącznik. – Courcey robił coś z rękami, łączył i rozłączał palce. – Specjalne. Rozumie pan.
– Czy jest pan kimś w rodzaju… szpiega? – zaryzykował Robin.
Courcey otworzył usta. Zamknął usta. Znów otworzył.
– Panno Morrissey!
Uchyliły się drzwi.
– Panie Courcey, pan…
– Co wyrabia pańskie pióro? – zapytał Robin.
Nastąpiła długa cisza. Drzwi gabinetu się zamknęły. Robin nie podniósł wzroku, żeby sprawdzić, czy panna Morrissey roztropnie została po ich drugiej stronie. Był zbyt zajęty wpatrywaniem się w pióro Courceya, które stało sobie nad krawędzią kartki. Nie – ono się poruszało, a jego stalówka wykonywała gładkie okręgi na kartce. W górnym prawym rogu wypisała datę: poniedziałek 14 sierpnia 1908 roku. Atrament – niebieski – jeszcze nie wysechł. Robin patrzył, jak pióro zmyka na lewy margines, po czym zastyga tam niczym lokaj mający nadzieję, że nikt nie widział, jak nieomal upuścił solniczkę.
– To dość proste… – odezwał się Courcey i umilkł. Być może uświadomił sobie, że używa terminu proste na określenie czegoś, co takim nie było.
Chyba nie.
Umysł Robina ogarnęła dziwna pustka, jak działo się to czasem pod koniec szczególnie trudnego i podchwytliwego egzaminu. Jakby wyrwał sobie palcami co cenniejszą zawartość swego umysłu, a następnie rozsmarował ją ponuro na kartce. Ostatnio czuł się tak, usłyszawszy, iż jego rodzice nie żyją. Zamiast zaskoczenia – to. Wyjałowiona, wyżęta do cna nicość.
Zamachał ręką między piórem a sufitem. Nic. Żadnych linek. Nie miał w ogóle pojęcia, w jaki sposób miałyby tu działać. Ale jakoś musiało to działać, pomyślał rozsądnie tuż przed przebłyskiem zrozumienia.
Odezwał się tonem, który miał być beztroski:
– A zatem mając na myśli specjalny…
Courcey przyglądał się teraz Robinowi tak, jakby ten należał do jakiegoś nadzwyczajnego gatunku zwierząt, występującego tylko w dziczy i posiadającego wielki pysk pełen ogromnych zębów. Krótko mówiąc, sposobił się do walki i zastanawiał, dlaczego Robin jeszcze się na niego nie rzucił.
Gapili się na siebie. Słabe światło padało na blade koniuszki rzęs Courceya. Nie był on mężczyzną przystojnym, ale Robin nigdy nikomu nie przyglądał się z taką uwagą, może z wyjątkiem gry wstępnej. Z taką czystą, intymną intensywnością, która wysyłała mącące w głowie sygnały, odbierane przez całe ciało Robina.
– Wie pan? – powiedział. – Zaczynam podejrzewać, że doszło do pomyłki.
– Co też pan nie powie – odrzekł Courcey, wciąż z tą samą powściągliwością tresera lwów.
– Chyba brakuje mi jednej albo dwóch kluczowych cech niezbędnych do sprawowania tego stanowiska.
– Istotnie.
– Przypuszczam, że pański kolega Gatling też potrafiłby pstryknięciem palców wyczarować królika z kapelusza.
– Nie – mruknął Courcey, przeciągając to słowo niczym toffi. – To stanowisko w ramach MSW, a nie robota dla maga. Jestem łącznikiem z Głównym Ministrem Zgromadzenia Magicznego.
– Magicznego. Maga. Magia. – Robin znów rzucił okiem na pióro. Dalej unosiło się spokojnie. Wziął głęboki wdech. – No dobrze.
– No dobrze? – Nutka zupełnie zwyczajnej irytacji w głosie odbiła się też na twarzy Courceya. – Mogę być szczery? Mam niby uwierzyć, że to pierwszy raz, gdy styka się pan z magią? I siedzi pan tak po prostu, wygłosiwszy zaledwie dwa słowa? No dobrze? – Niebieskie oczy znów wbiły się w rozmówcę. – To jakiś żart? Reggie pana do tego skłonił?
Na to pytanie było już chyba za późno. Robin miał ochotę się roześmiać. Lecz przecież Courcey nie pytałby, nie licząc na odpowiedź, to normalne. Światło na jego obliczu zgasło, jak gdyby ktoś trzymający świecę przy kloszu zrobił parę kroków do tyłu. Na jego twarzy malowała się zrezygnowana mina kogoś, z kogo często żartowano i kto wiedział, że ma się z tych żartów śmiać, nawet jeśli były okrutne, a nie śmieszne. Robin widywał to migotanie, tę wycofaną świecę podczas wystawnych kolacji urządzanych przez jego rodziców. Żartującą była najczęściej sama lady Blyth.
– To nie żart – stwierdził stanowczo. – Cóż innego mam powiedzieć?
– Nie chce pan chyba zasugerować, że postradał zmysły?
– Nie czuję się wariatem. – Robin wyciągnął rękę i dotknął pióra. Spodziewał się, że nie da się dotknąć, tymczasem pozwoliło się ująć w palce. Poruszył nim, a potem je puścił; bez pośpiechu odsunęło się z powrotem na margines kartki.
– Skąd ono wie, co ma zrobić?
– To nie kwestia wrażliwości – odrzekł Courcey. – Lecz wszczepienia.
– Czego?
Courcey wziął głęboki wdech i splótł dłonie. Robin, który wiele wycierpiał od nudnych nauczycieli w Pembroke, rozpoznał te symptomy i przygotował się na wykład.
Oczywiście, słowa szybko przestały mieć sens. Najwyraźniej magia była ze swej natury równie skomplikowana jak gramatyka łacińska i wymagała tej samej uważności na szczegóły nawet przy konstruowaniu czegoś, co Courcey opisał jako wszczepianie małych obiektów.
Pióro, ogarnięte chyba pragnieniem udzielenia pomocy, schludnym, kanciastym charakterem pisało wszystko, co padło z ust Courceya. Na papierze nie miało to wcale większego sensu niż w formie mówionej. Oczy Robina wychwyciły fragment o treści: niczym kontrakt; Courcey wyjaśniał, w jaki sposób brytyjscy czarodzieje używają stenografii gestów zwanej „kołysaniem”, aby zdefiniować wyrazy składające się na każde zaklęcie, w tym także te, które nadawały niewinnemu pióru moc kapryśnego biegania w tę i z powrotem po papierze.
– Czy pióro samo podpisuje umowę? – spytał Robin, usiłując nadążać. Spotkało się to z kolejnym podejrzliwym zaciśnięciem ust i spojrzeniem, które oznaczało, że Courcey podejrzewa go o żarcik. – Proszę pokazać mi coś innego – podjął następną próbę. – Cokolwiek.
Tamten przygryzł koniuszek warg, ukazując zęby. Wyjął coś z tej samej kieszeni, w której wcześniej trzymał magiczne pióro, po czym zerknął przez ramię, jakby się upewniał, że drzwi są zamknięte.
Robin poczuł dreszcz ekscytacji. Nie sądził, żeby Courcey tak naprawdę zamierzał wyrządzić mu krzywdę; facet był na to zdecydowanie zbyt delikatny. Robin martwiłby się natomiast, gdyby tamten próbował go poderwać.
Rzeczą, którą gość wyciągnął z kieszeni, był zwój zwykłego brązowego sznurka, który owinął sobie wokół rąk, a potem rozsunął je jakieś półtorej stopy od siebie, mocno go napinając.
– Gra ze sznureczkami – rzucił Robin, po czym natychmiast dodał: – Och! – ponieważ rozjaśniło mu się w głowie. – To kocia kołyska.
– Tak. A teraz cicho. – Warga znów zniknęła. Courcey ściągnął brwi.
Kocia kołyska stanowiła zabawę przeznaczoną dla dwóch osób: jedna trzymała sznurek, druga chwytała go i próbowała okręcić w nową pozycję. Courcey robił to wszystko sam, w jego zgiętych palcach powstawał złożony wzór. Nawijał na kciuki pętelki nieprzypominające żołnierskiej pryczy, żłobu ani innych figur, które Robin pamiętał z dzieciństwa.
Poczuł, jakby jego własne spoczywające na biurku ręce znalazły się nagle nad pękniętą pokrywą skrzyni z lodem. Prawie sobie wyobraził, że oddech zmienia mu się w mgiełkę, tak jak w zimie, i że Courceyowi również.
Courceyowi również.
Mgła przeobraziła się w pojedynczą gęstą chmurkę między nimi, biały strzępek wielkości orzecha. Palce Courceya stale się poruszały niby zwinne druty do robótek. Po prawie pełnej minucie pojawiło się coś błyszczącego.
Robin nigdy nie należał do osób pilnie śledzących obrady Towarzystwa Królewskiego, nigdy osobiście nie przyłożył oka do mikroskopu. Wiedział jednak, co to za kształt. Płatek śniegu wielkości pensa; w padającym na niego świetle widać było złożoności drobniutkiego rysunku oraz złożoność barw. I wciąż rósł.
Teraz w wyraz twarzy Courceya wsączyła się jakby wzgarda, niczym farba wodna naniesiona samym koniuszkiem pędzla na połyskliwą kartkę papieru. Koncentracja. Satysfakcja. Nie odrywał wzroku od potężniejącego płatka śniegu; palcem wskazującym szarpał pojedynczy fragment splątanego sznurka, raz za razem, utrzymując równy rytm.
Kiedy płatek osiągnął rozmiar małego jabłka, Courcey zaczął poruszać palcami jeszcze szybciej. Płatek opadł, po czym stał się kałużą wody na biurku Robina.
Należało chyba zareagować. Robin nie miał pojęcia, co powiedzieć. Zrobiło mu się przykro, kiedy tak starannie budowany płatek stopił się nagle. Był milcząco, zadziwiająco oczarowany, iż mimo swego szorstkiego pragmatyzmu Courcey do zademonstrowania mu magii wybrał coś tak ładnego. Chciał oświadczyć, że przypomniał mu się śnieg namalowany przez Francuza Moneta, na obrazie sprzedanym ledwie w zeszłym roku na jednej z organizowanych przez rodziców aukcji charytatywnych – czuł się jednak nazbyt niezręcznie.
– To było cudne – odezwał się w końcu. – Czy każdy to potrafi? Skoro to tylko kwestia zawierania kontraktów i nauczenia się, co robić z rękami…
– Nie. Człowiek albo rodzi się z magią, albo nie.
Robin pokiwał z ulgą głową. Cała ta sprawa wciąż wydawała mu się dziwna, fascynująca i prawie niewiarygodna. Lecz oto siedział tutaj, z całą swoją łatwowiernością, i nikt nie spodziewał się po nim zawarcia drobiazgowej umowy z jakąś nieuchwytną siłą poprzez wymachiwanie palcami. Wyglądało więc, że nie musi się tym przejmować.
– Ale jeśli ta praca jest dla ludzi, którzy nie urodzili się czarodziejami – powiedział – to z pewnością przywykł pan do wyjaśniania całej… specyficznej… natury problemu.
– Z reguły o mianowaniu decyduje Główny Minister. Czyjś kuzyn. Ktoś niemający magii, ale kto magię zna. – Zmarszczył brwi. – Sekretarz Lorne to przyjaciel ministra, podobno zawsze…
– Och! – wtrącił Robin. – Nie, to nie był Lorne. Jest na urlopie. Z powodu słabego zdrowia żony. Tę pracę dał mi Healsmith.
Courcey pokręcił głową i jeszcze mocniej ściągnął brwi.
– Nie znam go. A jeśli on nie wie – zresztą, do diabła z tym. Co za bajzel. I dalej nie mamy pojęcia, co się stało z Reggiem i dlaczego to stanowisko w ogóle było wolne. – Wstał, schował pióro i sznurek, podniósł teczkę, po czym skierował się do wyjścia.
– Chwila! – zawołał Robin. – Czy my nie mieliśmy odbyć… zebrania?
– Rozpruwanie rzeczywistości, czyli ukazywanie prawdy, to dla mnie wystarczająco dużo jak na jeden dzień. Nie mam czasu zapoznawać pana z jego obowiązkami. Proszę spytać pannę Morrissey. Z tego, co widzę, i tak już przejęła stery. – Postukał w teczkę. – To może zaczekać do jutra. – Wszelkie emocje znów z niego uszły. Jego wzrok świadczył, że Courcey nie byłby niezadowolony, gdyby nazajutrz stwierdził, iż Robin zniknął z tego biura tak samo nagle, jak się w nim pojawił.
Mężczyzna wyszedł. Robin przeciągnął koniuszkami palców po niewielkiej kałuży na blacie, rozmazując ją.
– Sir Robercie?
– Panno Morrissey. – Robin przywołał na twarz uśmiech. Samo to sprawiło, że jego ramiona się zrelaksowały.
Stenotypistka zamknęła drzwi gabinetu i oparła się o nie.
– Niezłe zamieszanie.
– To samo powiedział Courcey.
– Nie wiedziałam, że pan nie wie. – Spojrzenie tresera lwów w wykonaniu panny Morrissey było, co zatrważające, jeszcze bardziej zawzięte niż u Courceya. Patrzyła tak, jakby kalkulowała bieżące stawki za lwią skórę. Robin natomiast obliczał szanse na to, że w ciągu ostatnich paru minut stała ze szklanką przyciśniętą do drzwi. – Nigdy wcześniej nie brałam udziału w rozpruwaniu szwów rzeczywistości. Co panu pokazał?
– Rozpruwaniu?
– Jesteśmy cudowną światłością świata? Nie trzyma się nas pod korcem? Och, nie, pan tego nie zna – nasz angielski żargon ma bez wątpienia odwołania do Biblii, tymczasem Francuzi mówią po prostu déclipser. Tak sobie wyobrażają kalambur. Po pendżabsku nie ma to nic wspólnego ze światłem, jest to albo zrzucana skóra węża, albo odpływ morza, w zależności do tego, gdzie się…
– Stop – powiedział Robin. To naprawdę przypominało powrót na uniwersytet. – Błagam panią, panno Morrissey. Proszę udawać, że jestem bardzo głupi. Najpierw słówka.
– Rozpruwanie rzeczywistości. Objawienie magii. – Panna Morrissey sprawiała wrażenie skruszonej. – Może przynieść herbaty?
– Herbata. – Robin odetchnął z ulgą. – Właśnie tego mi trzeba.
Piętnaście minut później mieli za sobą cały jej dzbanek oraz półmisek z herbatnikami. Robin dowiedział się, że Adelaide Harita Morrissey przystąpiła do ambitnego egzaminu umożliwiającego podjęcie pracy na Poczcie Głównej, a następnie została awansowana z niższej funkcji nadzorczej przez samego sekretarza Lorne’a, ponieważ jej dziadek był członkiem tego samego klubu i we właściwym momencie wspomniał o wnuczce, akurat gdy Lorne szukał właśnie kogoś…
– Takiego jak ja – dokończyła między jednym a drugim kęsem. – Albo Reggie. To znaczy pan Gatling.
– Pani nie ma żadnej… magii?
– Ani odrobiny – przyznała wesoło. – Wszystko dostała moja siostra. A teraz zadbajmy, by się pan tu porządnie rozgościł.
Robin odkrył, że stanowisko asystenta w Biurze Spraw Specjalnych i Zażaleń MSW wymagało oszałamiającej mieszanki umiejętności: prowadzenia analizy wywiadowczej, przepowiadania przyszłości oraz bycia chłopcem na posyłki, niechby i chwalonym. Miał przebijać się przez skargi, listy tudzież histeryczne artykuły prasowe, i ustalać, które z nich mogą wskazywać na prawdziwą magię. Jego obowiązek polegał na zestawianiu wszystkich podejrzanych rzeczy i przekazywaniu ich łącznikowi. Courceyowi.
W zamian Courcey informowałby go o wszelkich nadciągających zdarzeniach, które mogłyby zostać zauważone przez zwykłych ludzi, bądź o takich, o których – zdaniem biurokracji czarodziejów – musiał dowiedzieć się premier. W środę o czternastej Robin miał mu złożyć raport.
Dla premiera. Osobiście. Czyste szaleństwo.
W jednym skłębionym stosie na biurku tkwiła poczta; jej część była zaadresowana na nazwisko Gatlinga i nieotwarta. Listy skierowane bezpośrednio do Biura zostały wypatroszone nożykiem do papieru, a następnie skrupulatnie włożone z powrotem do kopert.
– To ja zajmuję się większością tych spraw od wielu tygodni, naprawdę – powiedziała panna Morrissey, sunąc palcem wzdłuż nastroszonej krawędzi koperty. – Reggie zwalał na mnie cały ten chlew, nim zniknął. Jeździł po całym kraju. Za raportami, jak mówił. Zachowywał się, jakby wpadł na trop czegoś bardzo ważnego i zagadkowego, ale sądzę, że czuł się po prostu znudzony. – W zadumie przekręciła pierścionek na drugim palcu. – Nigdy się specjalnie nie nadawał do siedzenia cierpliwie za biurkiem.
– Zdaje sobie pani sprawę, że to wszystko jakaś absurdalna pomyłka? – odezwał się Robin. – Skąd mam wiedzieć, co jest prawdą, a co bzdurą? Nikt mnie tego nie uczył. Muszę działać na oślep.
Odpowiedź panny Morrissey zawierała niemal oskarżenie go o to, że zostawia ją z powrotem „w tym chlewie”.
Robin zmiękł.
– Oczywiście pomogę na tyle, na ile potrafię. Dopóki Courcey nie pogada ze swoim ministrem i tego nie wyprostuje. Dopóki mojego miejsca nie zajmie ktoś odpowiedni. To na pewno kwestia paru dni.
Kiedy Edwin wychodził z MSW, padało. Nad mokrymi ulicami unosił się zapach spalin zmieszany z wonią wilgotnej wełny oraz czegoś intensywnego i zdumiewająco organicznego, jakby świeżo skopanej ziemi. Edwin odnotował to tą częścią swojego umysłu, która chroniła go przed wchodzeniem w drogę powozom i automobilom. Deszcz stukał łagodnie w kapelusz i płaszcz, perlił skórę jego aktówki.
Zatrzymawszy się na rogu ulicy, przyłożył gwałtownie rękę do mokrego metalu latarni, że aż zbielały mu knykcie, po czym z zamkniętymi oczami wziął kilka głębszych wdechów.
Trzeba było zostać w tym cholernym pokoju. Pozostawienie samemu sobie zupełnie obcego człowieka po nieplanowanym pruciu, nawet z dziewczyną o tak zdrowym rozsądku jak Adelaide Morrissey, było po prostu głupie. A Edwin Courcey głupcem nie był. Tym jednym miał prawo się szczycić.
Oczywiście nie mógł pogratulować sobie śmiałości i determinacji. Gdyby miał choć trochę odwagi, podjąłby wcześniej próbę lepszego poznania Reggiego. Skorzystałby z jego oferty, żeby wziąć udział w bezużytecznym uganianiu się za duchami, czyli wycieczce do północnego Yorkshire miesiąc temu. Albo nawet zaproponowałby mu spotkanie, wypicie kilku drinków, może jakiś występ, cokolwiek, co tysiące młodych facetów robi ze swoimi przyjaciółmi.
Może wtedy wpadłby na to, gdzie, poza swoim adresem zamieszkania, ten gość bywa. Edwinowi podczas pierwszej wizyty w domu Reggiego nie udało się wyciągnąć żadnych szczegółów od gospodyni. Pana Gatlinga nie ma w domu, brzmiał utarty, schematyczny komunikat. Jeśli pan Gatling nie zjawi się lada dzień, będzie zalegać z czynszem.
Edwin został z niczym. Starał się unikać tego rozwiązania, ale dziś nie miał większego wyboru. Wyraz następca grzechotał mu w czaszce. To nie był jeden z kolejnych nieodpowiedzialnych wybryków Reggiego. Skoro go kimś zastąpiono, to znaczy, że nie spodziewano się już jego powrotu.
Droga do Kensington zajęła prawie godzinę; deszcz ani nie przestawał padać, ani się nie nasilał do stopnia, w którym Edwin musiałby się poddać i wezwać taksówkę. Zmierzał do domu w Cottesmore Gardens, złowrogiego melanżu lśniących okien i wypłowiałych cegieł. Lokaj Gatlingów przyjął do wiadomości jego nazwisko i na chwilę zniknął, a następnie pojawiła się Anne Gatling. Skinieniem skierowała Edwina do saloniku; stanęła w korytarzu, aby posłać w głąb okrzyk docierający na sam jego koniec, i pstryknęła z palców potokiem surowych czerwonych iskier, najwyraźniej prywatnym sygnałem porozumiewawczym z siostrą.
– Dora! To Win Courcey!
– Edwin – powiedział Edwin.
Anne strzepnęła ostatnie iskry z koniuszków palców i wkroczyła do pomieszczenia. Nie mogła mieć wiele więcej niż trzydzieści lat. Niedawno się zaręczyła mimo nieskazitelnie mrocznego, charakterystycznego dla jej rodziny typu urody. Posiadanie niemagicznego brata, takiego jak Reggie, działało na niekorzyść panien Gatling w ich kręgach; kto mógł wiedzieć, czy magiczne moce na pewno zostaną przekazane dzieciom?
– Cześć, Win – rzuciła uprzejmie Anne. Edwin zastanawiał się, czy aby znów jej nie poprawić. Odrzucił ten pomysł, nim zaczerpnęła powietrza i dodała: – Jak tam Bel? Nie widziałam jej od stu lat. Od ślubu? Chyba tak.
– Bel ma się świetnie. Anne, przychodzę w sprawie Reggiego.
– A cóż znowu narozrabiał?
– Nie wiesz, gdzie on jest? Od dwóch tygodni nie ma go w pracy.
– W pracy? – zdziwiła się Anne. – Ach, no tak. Nie ma się co martwić. Ktoś mi kiedyś powiedział, że musiałbyś wejść na stół w falbaniastej bieliźnie i głośno przyznawać się do zdrady ojczyzny, żeby komuś zachciało się zwolnić cię ze służby cywilnej. Reggie wróci, jak tylko ogarnie go nuda.
– Czyli nie miałaś od niego żadnych wiadomości? Bo ani jednej nocy nie spędził u siebie. Sprawdzałem. – Wokół skroni Edwina formowała się opaska tępego bólu; zacisnęła się mocniej, gdy do salonu dotarł nagle stłumiony dźwięk, podobny do szmeru muzyki, a dobiegający z pobliskiego kredensu.
– Przeklęty zegar – powiedziała Anne, podążając za wzrokiem gościa. – Myślałam, że Dora wsadzi go do szafki z pościelą. Gdyby nie stanowił rodzinnej pamiątki, już dawno kazałabym go wyrzucić z okna na piętrze. – Podeszła do kredensu i wyciągnęła z niego duży, owinięty w materiał przedmiot. Kiedy odwinęła płachtę, przestał emitować muzykę. Edwin zobaczył ładny zegar stojący, którego kanciasty kadłub wykonano z drewna o głębokim czerwonawym odcieniu, tarczę zaś z barwnej masy perłowej.
– Do zeszłego miesiąca pokazywał czas doskonale, a potem zrobił się kapryśny. Po południu obwieszcza godziny trzykrotnie, a przez resztę czasu każdą godzinę cztery razy co 10 minut – odezwała się Anne.
– Magiczny? – spytał Edwin.
Skinęła głową.
– Nie trzeba go nakręcać, powinien działać setki lat. Ale nic nie trwa wiecznie, jak sądzę. Prosiłam Saula, żeby do niego zajrzał. Niestety boi się, że coś uszkodzi. A w Londynie jest tylko jeden czarozegarmistrz, więc oczywiście życzy sobie królewskich stawek. – Obrzuciła zegar żałosnym spojrzeniem. – Mamy nadzieję, że straci siły, zanim nam skończą się rzeczy, w które go zawijamy.
– Mogę? – Edwin zaniósł czasomierz na niski stolik, gdzie światło było lepsze. Tylny panel otwierało się łatwo, jednym kliknięciem w dolną część spojenia. Wnętrze zegara pracowało; Edwin poczuł się jak chirurg operujący oddychające płuca. W wypolerowanej strefie, także wykonanej z drewna, ale zamkniętej srebrną klamrą, znajdowały się trybiki i kółka zębate. Wokół wewnętrznych ścian zegara na małych haczykach wisiały – niby płaszcze w domku dla lalek – przeróżne obiekty: źdźbło suszonej trawy, srebrny pierścień z trójkątnym wgnieceniem, czerwona wstążka, ułamane szare ogniwo łańcucha. Edwin niczego nie dotykał. Przez chwilę obserwował poruszające się trybiki, a potem zamknął tylną pokrywę.
– To chyba mechanizm z dębowym sercem – powiedział. – Czytałem o nim. Właściwie traktowany dąb wchłania wielkie ilości mocy i powoli ją uwalnia, jak naciągnięta sprężyna. I masz rację, nie będzie działał wiecznie. Ktoś musi wlać w jego serce znacznie więcej magii, to wszystko. To jak podlewanie kwiatów, nawet jeśli ów kwiat potrzebuje wody raz na sto lat.
– Rzecz wydaje się więc prosta.
– I tak, i nie. Wszczepianie wymaga użycia jednoznacznych parametrów. Większość wyszkolonych czarodziejów na pewnym poziomie mocy dałoby radę. Masz papier…?
Z jednej z kieszeni spódnicy Anne wyjęła kartkę z zapisanymi wydatkami. Wskazała Edwinowi jej drugą, czystą stronę.
– Saul to twój narzeczony? Odebrał szkolenie w Anglii?
Anne skinęła głową. Edwin zapisał instrukcje dla Saula, z bardzo dokładnym opisem kołysek magicznych. Wszczepienie pisarskie jego pióra reagowało tylko na głos. Po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy nie można by go połączyć z ruchem rąk. Albo dźwiękiem – czy potrafiłoby zapisywać na pięciolinii muzykę graną na żywo? Byłyby pewne ograniczenia, jeśli chodzi o prędkość i złożoność, ale…
– Szkoda, że sam nie możesz go dla nas naprawić – rzuciła Anne.
Dłoń Edwina znieruchomiała na chwilę.
– Tak. – Dokończył ostatnie wiersze: Bacznie unikać kontaktu z innymi komponentami urządzenia podczas nasączania drewna magią. To bardzo delikatnie zaprojektowany układ.
– Och, nie chciałam być niegrzeczna. Lecz ty z pewnością…
– Tak.
– Tak czy owak, to było lepsze od wzywania jakiegoś naburmuszonego starego eksperta! – stwierdziła Anne. Spojrzała na papier. Zapiski jak dla niej mogłyby być po chińsku, ale każdy wyszkolony w angielskim systemie czarodziej byłby zdolny je odczytać. – Ile jesteśmy ci winni za twoje usługi, Win?
Był to niewątpliwie żart. Edwin odpowiedział:
– Daj mi znać, jeśli dowiesz się czegoś o Reggiem. Mam lokum w Cavendish.
Dopiero teraz Anne skupiła uwagę na twarzy Edwina. Zmarszczyła brwi.
– Szczerze uważam, że to nic takiego. Ale zapytam Dorę i mamę.
Zadzwoniła na pokojówkę, której kazała sprowadzić do salonu kobiety. Obie potwierdziły, że od ponad miesiąca nie miały od Reggiego żadnych wiadomości. Widać było, że nie traktują tego faktu jako czegoś nadzwyczajnego. A jeszcze bardziej, iż uważają to za zagrywkę mającą zwrócić uwagę wszystkich na jego los i wzbudzić prawdziwą troskę o jego dobrostan.
Gatlingowie należeli do starego czarodziejskiego rodu – nie tak starego jak Courceyowie, ale wystarczająco. Owdowiała pani Gatling traktowała Edwina ze zdystansowaną, naznaczoną współczuciem uprzejmością, jaką obdarza się chore dzieci; litość ta przybierała na sile, kiedy wypytywała go o matkę. Miła rozrywka w postaci niesprawnego zegara się skończyła, Edwin palił się do wyjścia. Zapisawszy swój adres i wydobywszy od Anne kolejną obietnicę, iż przekaże mu wszelkie wieści o nieobecnym bracie, uciekł.
Deszcz padał mocniej. Edwin postawił na sztorc kołnierz płaszcza i rzucił się biegiem w stronę stacji Knightsbridge, skąd pojechał metrem na Leicester Square. Nie miał ochoty z nikim rozmawiać, a zarazem – jak to się czasem zdarzało – czuł perwersyjną chęć otoczenia się ludźmi, z którymi nie musiałby rozmawiać. Gdy pociąg wtoczył się na peron, Edwin znów zaczął się martwić zniknięciem Reggiego, jak się martwi poluzowanym zębem. Posiadanie partnera tak łatwego w obyciu jak Reggie zawsze postrzegał jako łut szczęścia. Z większością ludzi Edwin sobie bowiem nie radził.
A teraz musiał sobie radzić z sir Robertem Blythem, który mówił i zachowywał się jak każdy zdrowy, pełen wigoru, głupkowaty chłopak – z gatunku takich, z jakimi Edwin spędzał czas w szkole i na uniwersytecie i jakich latami starał się ignorować. Doskonały przykład pozbawionego wszelkiej ciekawości angielskiego samca, począwszy od gęstej brązowej czupryny po mocną szczękę. Bez odpowiedniej dozy inteligencji, żeby być sceptycznym. Bez odpowiedniej wrażliwości, aby się bać.
Cóż, u diabła, zawładnęło Edwinem, iż pokazał Blythowi jedno ze swoich dzieł?
Dajże spokój, odpowiedział sam sobie bezlitośnie. Przecież znasz odpowiedź na to pytanie.
Odpowiedź brzmiała, że Blyth, bez pojęcia o magii, świeżutki niczym szczypiorek na wiosnę, nie miał pojęcia, czym jest pokusa. Nie wiedział, iż należy się szyderczo uśmiechnąć na widok sznurka, którego Edwin – niczym dziecko uczące się układu dłoni – użył do ukazania swojego zaklęcia zwanego kocią kołyską. Nim pokazano mu sztuczkę z płatkiem śniegu, Blyth nie widział w życiu niczego bardziej imponującego niż unoszące się w powietrzu pióro.
Jego twarz emanowała blaskiem. Nikt nigdy nie patrzył na zaklęcia Edwina w ten sposób.
Cudne, powiedział Blyth.
Wcześniej Edwin nie zastanawiał się nad walorami estetycznymi tego zaklęcia. Eksperymenty z techniką krystalizacji, jej opracowanie, zabrały mu pół roku. O ile się orientował, był jedynym potrafiącym to robić czarodziejem w Anglii. A wciąż nie dawał sobie rady z kołyskami bez podpierania się sznurkiem.
Po wyjściu na powierzchnię Edwin ruszył po Charing Cross Road do maleńkiej księgarni, która tkwiła między dwiema większymi i wspanialszymi, niby chłopczyk wciśnięty pomiędzy rodziców na ławce.
– Jak się pan miewa, panie Courcey? – rzucił Len Geiger, gdy zabrzęczał dzwonek uderzony przez drzwi.
Edwin zdjął kapelusz i odwzajemnił pozdrowienie, zmuszając się, aby stanąć i zapytać o rodzinę Geigerów, choć jego stopy pragnęły zaprowadzić go jak najszybciej w głąb sklepu. Ciepło wnętrza w połączeniu z wilgotną aurą deszczu skutkowały atmosferą szklarni, która zniknęła, gdy Edwin sunął między regałami na zaplecze. Tutaj powietrze było takie, jak powinno: suche, przesiąknięte kurzem, zapachem skóry i papieru.
Na ścianie w tylnym narożniku księgarni wisiało lustro wysokości dorosłego człowieka, z matowymi plamami, ledwo odbijające cienie i grzbiety ksiąg. Edwin dotknął jego powierzchni, a odbicie pokazało mu, kim był w istocie. Poślednim czarodziejem, jednak wystarczy. Przeszedł przez lustro do znajdującego się za nim pomieszczenia.
Na pierwszy rzut oka sprawiało ono wrażenie mniejszej wersji tego, które Edwin właśnie opuścił. Jeszcze więcej książek, jeszcze więcej regałów. Panował tu spokój pustej kaplicy albo bibliotecznego magazynu. Edwin odstawił aktówkę, kapelusz i płaszcz obok lustra i odetchnął. Gdy inni mężczyźni udawali się do salonów hazardu albo burdeli, na występy orkiestr bądź do palarni opium, on przybywał tutaj. Każdy miał swój nałóg. Nałóg Edwina uważano po prostu za nudniejszy od większości pozostałych.
Przez przyjemne pół godziny myszkował, dotykając grzbietów książek pełnym nabożnej czci gestem. Od czasu do czasu wyjmował jakiś tom z półki i sprawdzał spis treści. Oparł się pokusie schowania beznadziejnej pracy Manninga na temat iluzji wzrokowych w cień innych, wartościowszych pozycji.
W połowie regału oznakowanego Nauki Przyrodnicze & Magia Edwin zauważył niebieską okładkę z wytłoczonym w złocie tytułem: Praca nad życiem: Poglądy i działania Kinoshity. Wypuścił z płuc powietrze, po czym wciągnął je ze świstem.
Na widok książki w ręku Edwina Geiger szeroko się uśmiechnął. Wyjął brązowy papier i sznurek, aby zapakować zakup.
– Wiedziałem, że pana zainteresuje – powiedział. – Dwa dni temu znalazłem ją w pudle na darowizny. Uznałem, iż pozostawię panu przyjemność samodzielnego jej namierzenia.
Potem Edwin zanurzył się w inną księgarnię, jeszcze bardziej nędzną z wyglądu. Tam zdobył się na błahy komentarz dotyczący pogody, na który odpowiedzią było uroczyste skinienie głową oraz przesunięcie po ladzie znacznie chudszej książki, już owiniętej w brązowy papier.
Gdy wrócił do domu, w jadalni Cavendish podawano właśnie lunch. Zjadł i zaniósł zakupy do swojego mieszkania, wysprzątanego, z ogniem płonącym na największym palenisku. W szafie wisiały świeżo wyprane ubrania, w komodzie leżały inne, schludnie złożone. Edwina stać byłoby na własnego lokaja (w wynajmowanym apartamencie znajdowały się nawet skromne kwatery dla służby), ale na uniwersytecie odzwyczaił się od tak bliskiej dbałości z czyjejś strony. Nauczył się natomiast cenić prywatność oraz spokój, z którego to nawyku nie zamierzał się wyzwalać. Cavendish dysponował dobrym personelem, umiał zaspokajać wszystkie potrzeby lokatorów.
Edwin uchylił okno w bawialni. Obmyte deszczem powietrze owiało mu twarz świeżością. Wraz z nim wpadł do środka miejski zgiełk, odległy jednak i na tyle znajomy, że po chwili Courcey przestał go słyszeć. Zrobił herbaty, oparzył palec o czajnik i niechętnie użył pewnej ilości magii niezbędnej do tego, by go uzdrowić oraz uniknąć irytacji związanej z pocieraniem sznurka kołyski o bolące miejsce przez kolejny tydzień.
Po odpakowaniu mniejszej paczki zobaczył cienki fioletowy tomik cennej broszurki. Edwin otworzył ją na przypadkowej stronie i przeczytał tyle, by jego wargi i penis zadrżały unisono. Następnie odłożył tę lekturę, wziął książkę od Geigera i zaniósł ją na swój ulubiony aksamitny fotel przed kominkiem.
Normalnie wsiąkłby w suchą, fascynującą atmosferę tych słów z taką samą wdzięcznością, z jaką wkraczał w atmosferę samej księgarni. Dziś jednak napotkał pewne trudności. Zaczęły go piec blizny po wizycie u rodziny Reggiego: litość, protekcjonalność, jawne odbicie własnego zniesmaczenia Edwina tym, kim był, w porównaniu z tym, kim powinien być. Nic dziwnego, że niemagiczny Reggie, podobnie jak Edwin, wolał ponosić koszta zamieszkiwania poza rodzinnym domem w Londynie i odwiedzać krewnych bardzo rzadko.
Na domiar złego jutro trzeba wrócić do Whitehall i znów zadawać się z tym Blythem.
Ta niedogodność przynajmniej kiedyś się skończy. Edwin wytłumaczy pomyłkę ministrowi. Blytha poczęstują filiżanką herbaty i odeślą do dawnego życia. W międzyczasie znajdzie się ktoś bardziej odpowiedni. Może też Reggie zjawi się z powrotem i będzie się śmiać z niepotrzebnych niepokojów Edwina.
Jeszcze dwukrotnie przemknął wzrokiem po stronie, a kiedy słowa odmówiły ułożenia się w wersy i stały się niewidzialne, przesunął koniuszkiem palca po kartce, znajdując przyjemność w delikatnej szorstkości papieru. Edwin starannie dbał o sprawianie sobie drobnych rozkoszy. Kiedy wraz z powietrzem wypuszczał z siebie obawy, wyobrażał sobie, jak uchodzą w górę wraz z trzaskiem płomieni. Pomyślał o precyzyjnych trybikach w zegarze Gatlingów, a także o niezwykłych, orzechowych oczach sir Roberta Blytha.
W przerwach między poszczególnymi małymi rzeczami Edwin czuł swą cichą, bierną magię niczym pojedynczą kropelkę krwi w wiadrze z wodą: bardziej wyraźną, niż być powinna, zważywszy jej objętość. Mógłby ją wdmuchać w swoje supły na karku. Wyczuwał też krawędzie bólu, przestrzeń tęsknot w jego życiu, których nie była jeszcze zdolna zapełnić żadna ilość spokoju ani żadna liczba słów.
Edwin nie miał pojęcia, czego pragnie, nie dostrzegał realnych kształtów własnej idealnej przyszłości. Wiedział tylko, że jeśli z każdym dniem będzie się stawać odrobinę lepszy – jeżeli zacznie więcej pracować, więcej się uczyć, więcej niż wszyscy pozostali – to może tę przyszłość zobaczy.
Atak nastąpił, kiedy Robin rozmyślał o pieczeni wołowej.
Wracał do domu z klubu bokserskiego. Charlotte Street rozbrzmiewała terkotem kół i szuraniem stóp. Padający w dzień deszcz ustał, niebo wisiało zachmurzone i ponure. Robina bolał nadgarstek, ponieważ pozwolił, by dzisiejsza irytacja i zawrót głowy – magia, magia – zdekoncentrowały go podczas ostatniego starcia z lordem Bromleyem. Scholz, patrzący spode łba niemiecki eksmistrz boksu i właściciel klubu, poczęstował Robina opatrzonym ciężkim akcentem kazaniem na temat trzymania nadgarstków i ramion pod właściwym kątem.
Pieczeń wołowa. Z ziemniakami przypieczonymi na krańcach i puszystymi w środku, ze złotym puddingiem Yorkshire, polana szczodrze sosem pieczeniowym.
Robin westchnął. Bez wątpienia kolacja w domu byłaby czymś świetnym, ale klub tę akurat pieczeń przygotowywał wyłącznie w poniedziałki. W normalny wieczór wolałby przyłączyć się do grupy przyjaciół idących z bokserskiego ringu prosto do klubowej jadalni, a następnie podążyć do swego mieszkania nocą na tyle późną, by uniknąć wszelkich ewentualnych rozmów.
Ale to nie był normalny wieczór. To w ogóle nie był normalny dzień, nawet jak na nowe, rozchwiane standardy normalności, które atakowały życie Robina od śmierci jego rodziców.
– Sir! Proszę o chwilę pańskiego czasu.
Robin nie podniósłby wzroku, lecz surowemu tembrowi głosu towarzyszyło dotknięcie ręki; wydało mu się, że ktoś wsadził mu łapę do kieszeni. Rozluźnił barki, przygotował do zadania ciosu i zwolnił kroku.
To był błąd. Po jego dłoni przesunęła się pętla z przędzy i zacisnęła na przegubie. Robin w dość absurdalnym odruchu pomyślał o sznurku, którym Courcey wyczarował płatek śniegu.
– Słuchaj no! – rzekł ostro i mówiłby dalej, lecz pętla zacisnęła się jeszcze mocniej i słowa zamarły mu na ustach.
Być może ów pierwszy odruch wcale nie był taki absurdalny. Przędza lśniła żółcią i bielą w miejscach, w których stykała się z ciemnym rękawem płaszcza. Sprawiała wrażenie gorącej, zdolnej spalić tkaninę – zdolnej spalić jego. Robin spróbował się wyrwać.
Jednak ciało odmówiło walki, głos odmówił krzyku. Zalało go straszne, otępiające ciepło, podobne do odrętwienia pod przytulnymi kocami we wczesny zimowy ranek, tyle że pozbawione błogości. Organizm zmienił się w kupę łachmanów. Bezwładnych.
Robin został kiedyś znokautowany tak, że padł na ziemię bez tchu. Doskonale pamiętał czysto zwierzęcy strach przed zbyt długim leżeniem, całymi sekundami, zanim doszedł do siebie. Nie mógł oddychać, usiłował zmusić ciało do instynktownej reakcji, obolałe gardło nie mogło zapanować nad paraliżującym otępieniem klatki piersiowej.
Teraz jednak wciąż oddychał. Mimo to odnosił wrażenie, że jest znacznie gorzej.
Bez żadnego udziału woli jego podbródek uniósł się i Robin spojrzał w górę. Przynajmniej popatrzy napastnikowi prosto w oczy i…
Wnętrznościami szarpnęło nowe przerażenie. Mężczyzna przed nim – tak przynajmniej zakładał, bo głos był męski – nie miał twarzy. Nosił szorstką koszulę, w zbrązowiałych od słońca dłoniach trzymał drugi koniec błyszczącej przędzy, kark miał również opalony. A na jego szczycie tkwiła nicość w kształcie głowy: niespokojnie kłębiąca się mgła.
– Tak jest – powiedział mężczyzna. – Grzecznie i spokojnie.
Od zachodu słońca minęła niecała godzina, na pewno nie zapadła jeszcze atramentowa ciemność nocy, idealna przykrywka dla rabusiów. Światła sączyło się dość, by ktoś mógł zauważyć, jeśli Robin gorączkowo machałby rękami. Na ulicy nie brakowało ludzi mogących się zatrzymać i zadawać pytania, gdyby tylko wezwał pomoc.
Gdyby, gdyby. Robin nie był w stanie uczynić nic.
Ruszył za mężczyzną, potulny jak ufne dziecko. Ciągnięty na sznurze. Widziany z tyłu, napastnik miał głowę o zdumiewająco normalnych, jasnych włosach. Istniała też wyraźna granica, za którą włosy przestawały być włosami – stawały się mgłą.
Porywacz wyprowadził Robina z ulicy w zaułek, w którym śmierdziało zgniłymi jabłkami. Tam czekali na nich dwaj ludzie. Oni również nosili mgielne maski, byli ubrani jak robotnicy. Jeden tęgi, drugi z gęstą okrywą ciemnych włosów na knykciach. Umysł Robina uczepił się nieistotnych szczegółów, jak gdyby miał zamiar zapamiętać jakiś obraz przed egzaminem i spodziewał się, że w każdej chwili może on zniknąć mu sprzed oczu. Serce wywoływało w klatce piersiowej piekielny rozgardiasz.
– No tak, panie… jak panu tam. Blyth – odezwał się mężczyzna trzymający strunę. – Teraz to panu zdejmę. A pan dalej będziesz się zachowywał cicho i spokojnie, i odpowiadał na moje pytania. Dobrze? Bo zakładam, że umiesz pan liczyć. Zakładam też, że nawet człowiek z zakładu Scholza wie, iż nie podoła trzem przeciwnikom, skoro ci mają po swojej stronie nie tylko pięści. Nie rozkazano nam pana zabić, ale także nie zakazano. Jeśli chwytasz pan, o co mi chodzi.
Robin zastanawiał się, czy tamten spodziewa się po nim odpowiedzi i jak niby ma jej udzielić. Ale bez żadnych dodatkowych formalności przędza zniknęła z jego nadgarstka; odetchnął z ulgą, gdy ciało znów znalazło się w jego władaniu. Otrzepał dłonie i poczuł, że kolana mu dygoczą.
– A teraz… – podjął mężczyzna, Robin zaś wziął zamach i strzelił go tam, gdzie powinna znajdować się żuchwa.
Kolejną rzeczą, którą sobie uświadomił, było to, że mruga. Ocknął się wsparty o mur zaułka. Zgniła woń znalazła się nagle o wiele bliżej jego nosa, siedział na czymś wilgotnym. Mało budująca kombinacja.
– Cholernie głupie z twojej strony – mruknął mężczyzna. Robin bardzo chciałby ujrzeć krew na jego rozciętej wardze – przecież czuł, jak knykcie miażdżą tkankę miękką o ząb – ale mgielna maska wszystko zasłaniała.
– Tamci dwaj umieją mówić? – zapytał Robin, wskazując ich głową. Gniew czuł tak wielki, że przemagał strach. – Czy to raczej milczące widma?
Został zignorowany.
– Panie Blyth. Znalazł się pan teraz na miejscu pana Gatlinga. Zajmuje pan jego biuro.
– A pan Gatling jest z tego bardzo niezadowolony? – zapytał Robin ostro. – O to chodzi? W takim razie niech sobie wraca na stanowisko, do cholery. Jego stenotypistka jest bardzo zła. – To była przesada, tylko Courcey sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Panna Morrissey raczej… urażonej.
– Pan Gatling ukrył w swoim gabinecie coś bardzo ważnego. Okazuje się, że trudno to coś zlokalizować. Pan nam pomoże.
Robin obrócił na ustach słowa Już pędzę, a potem smakował je tęsknie. Był teraz czujny. Ci faceci śledzili go po wyjściu z biura, a potem w drodze z klubu. Wiedzieli, jak się nazywa. Nie dawali się łatwo zbyć.
– Co to takiego? Co ukrył? I skąd wiecie, że to tam jest? Skoro sprawa jest tak istotna, to pewnie zabrał ów przedmiot ze sobą, dokądkolwiek spieprzył.
Mgła lekko zawirowała. Po szyi Robina przebiegł dreszcz.
– Nie, kontrakt tam jest – odrzekł mężczyzna. – Słyszałem to z jego własnych ust, nie kłamał.
– W tym gabinecie leży mnóstwo makulatury – brzmiała jedyna odpowiedź, jaka przyszła Robinowi do głowy.
Rozległo się zniecierpliwione cmokanie.
– Nie zgrywaj się, Blyth. Gatling musiał mieć kogoś, kto to dla niego skitrał. To coś nie emanuje już mocą. Ale tam jest.
– Co takiego?
Pauza.
– Nie podał panu więcej konkretów niż nam, hę? Tak działają zaklęcia krępujące sekrety. Przypuszczamy, że to coś zostało schowane. Coś, co tam nie pasuje.
Sytuacja zmieniała się w jeden z tych koszmarów, w których siadasz do egzaminu z łaciny, by odkryć, że zastąpiono ją starożytnym egipskim.
– W tym, co mówisz, nie ma choćby jednej cholernej uncji sensu – oznajmił Robin. – I… – Udało mu się odgryźć. Instynkt podpowiadał jednak, że informowanie tamtych, iż właśnie tego dnia po raz pierwszy zobaczył magię w działaniu, nie przyniesie mu korzyści, przeciwnie – może zaszkodzić.
Ponieważ Robin nie kontynuował, mówiący porywacz gestem nakazał jednemu z widmowych towarzyszy, aby klęknął i ujął jeńca za prawe ramię, nieco ponad łokciem. Robin poczuł nagły wybuch strachu, lecz zaraz uległ nadrzędnej sile. Gdyby spróbował się szarpać, wyrwałby cały bark, niepotrzebnie. Jego palce zacisnęły się w pięść tak mocno, że czuł tępe krawędzie paznokci.
Dopiero po pewnej chwili zrozumiał, co mówiący mężczyzna robi: to samo, co wcześniej Courcey, tylko że Courcey używał sznurka i działał znacznie wolniej. Robin gapił się jak urzeczony, ponieważ wyglądało na to, że sznurek naprawdę tam jest, ta sama lśniąca przędza, na którą go złapano. Ale nie. Blask przyległ do koniuszków palców mężczyzny, a potem zgromadził się na jego dłoni, gdy pochwycił ręką przedramię Robina i poruszył nią tak, jakby rozmazywał farbę.
W następstwie tych działań na rękawie pochwyconego ukazał się jakiś wzór. Coś geometrycznego, chyba litery obcego alfabetu. Robin nie miał czasu przyjrzeć się szczegółom, bo wzór wsiąkł w tkaninę i powoli wyblakł. Zniknął.
Mężczyzna puścił jego ramię. Robin przyciągnął je do piersi, ale najwyraźniej nic złego się nie stało. Kości nietknięte. Mięśnie funkcjonujące znakomicie.
– Cokolwiek wy… – zaczął.
Nagły, przeszywający ból wbił się w przedramię, jakby zaciśnięto na nim szczęki z rozgrzanych do czerwoności drutów. Szok sprawił, że spomiędzy zębów Robina wydostał się paniczny, gardłowy jęk. Miewał już złamania kości, zarówno w dzieciństwie, jak i jako człowiek dorosły. Żadne z tamtych doświadczeń nie przypominało tego.
Nie potrafił stwierdzić, jak długo to trwało. Druty jeszcze się zacisnęły, a potem ustąpiły. Jeśli chodzi o gardło, Robin odnosił wrażenie, jakby przez trzy kolejne dni dopingował na wyścigach drużynę Cambridge.
– To tyle – powiedział mężczyzna. – Będziesz miał się teraz nad czym zastanawiać, przerzucając papierki w tym swoim nowym biurze. Miej oczy szeroko otwarte. Znajdź ostatni kontrakt. Założę się, że kiedy wpadniemy następnym razem, okażesz się bardziej skory do pomocy.
Robin wydał z siebie chrapliwą opinię, że matki absolutnie wszystkich obecnych tu mężczyzn, prócz niego, poczęły ich, parząc się z chorymi na kiłę kozami. Pocieszającej świadomości, że jego rodzice byliby przerażeni, gdyby słyszeli wypowiadane przez swego modelowego pierworodnego słowa prosto z rynsztoka, towarzyszyło pożegnalne kopnięcie w brzuch. Tamci wyszli z zaułka.
Po długim liczeniu do dziesięciu Robin złapał się za żebra i spróbował wstać.
Dziwny symbol na jego ramieniu już nie świecił. Pozostał jednak czarny jak tatuaż. A nawet czarniejszy i wyraźniejszy niż te przykłady sztuki zdobniczej ciała, które Robin wcześniej widział, głównie u marynarzy na ulicach. Raz jednak (o czym trudno było zapomnieć) dostrzegł je u kolegi-stypendysty, który znalazł sobie kogoś gotowego wypisać tuszem kilka wersów z Horacego w rozkosznym wgłębieniu lędźwi.
Przestał czuć ból. Na skórze nie było zaczerwienienia. Tylko symbole, coś na kształt liter odcinających się od jego skóry. Gdy przyglądał im się zbyt długo, zdawały się pełzać.
Bowden zapukał do drzwi szatni Robina, a ten pospiesznie naciągnął z powrotem rękaw koszuli.
– Chyba nie słyszał pan gongu na kolację, sir – powiedział Bowden z wyrzutem. Przez wiele lat służył sir Robertowi jako lokaj i robił, co mógł, by zreformować nawyki ubraniowe młodego Blytha. Było to podyktowane zarówno przywiązaniem, jak i zrozumiałym lękiem o utratę posady, choć włosy Bowdena były tak samo białe jak koszula Robina.
Młodzieniec poddał się artretycznym palcom Bowdena grzebiącym przy spinkach i pomagającym mu włożyć marynarkę obowiązującą przy kolacji; odnotował w myślach, aby porozmawiać z Gunningiem o emeryturze dla tego człowieka.
Robin siadywał u szczytu stołu w jadalni i tego nie cierpiał. Gdyby mieli z Maud wybór, zmieniliby to wszystko w bardziej nieoficjalny posiłek, ale wargi gospodyni i lokaja wydymały się z identyczną dezaprobatą, ilekroć Robin ryzykował przedstawienie propozycji zorganizowana czegoś niekoniecznie zbliżonego do stosownej kolacji rodzinnej, nawet jeśli rzeczona rodzina liczyła obecnie tylko dwie osoby.
Przynajmniej znajdowali się w niewielkiej jadalni, przytulnej dzięki drewnu i wspomnieniom, a nie w wymuskanej, przepastnej sali, która bywała sceną towarzyskich triumfów nieżyjących już sir Roberta i lady Blythów.
– …cały staw, z kaczkami i tak dalej. – Maud kończyła opowiadać historię o Paulu, bracie swej przyjaciółki Elizy, oraz o jakimś wyczynie z udziałem uciekającego roweru. – A jutro wieczorem Paul idzie z kumplami do klubu Gaiety, obiecał nam wszystko opowiedzieć – dodała z prowokacyjną nutką w głosie. – Liza twierdzi, że stracił głowę dla jakiejś blondynki z zespołu rewiowego.
– Brzmi ciekawie – mruknął Robin, nadgryzając kotlet jagnięcy.
Maud popadła w odrobinę niezręczne milczenie, zdawszy sobie sprawę, że nie ma sensu poruszać przy stole prowokacyjnych tematów nieodpowiednich dla młodych dam, skoro Robin wydaje się tym nie przejmować i nie wyraża dezaprobaty. To był po prostu odruch bezwarunkowy, pomyślał. Zakorzeniony nawyk. Wciąż za świeża sprawa, by się takich rzeczy oduczyć.
Podniósł wzrok na portret ojca, który patrzył nań ze ściany z łaskawą podniosłością. W gardle, niczym kwas, wezbrał mu niechciany żal.
– Mam rozmowę kwalifikacyjną – Maud podjęła drugą próbę.
Robin się uśmiechnął. Maud odbywała średnio trzy takie rozmowy na tydzień.
– Jaką, Maudie?
– Chcę się dostać do Newnham.
– Nie, absolutnie nie.
– Tak! Umrę, jeśli nie zdołam!
– Wcale nie umrzesz – uciął Robin. – Podaj mi miętową galaretkę.
Z Maud uszło powietrze.
– Chyba nie umrę, ale wiesz przecież, co mam na myśli.
– Po co, do diabła, chcesz jechać do Cambridge?
– A ty po co to zrobiłeś?
– Jest między nami różnica, i ty wiesz jaka – odparł Robin.
Maud uniosła podbródek, po czym nabiła na widelec marchewkę, jakby to ona ją obraziła; poirytowany mały cień w czarnej krepowej sukni. Odmawiała zakupu biżuterii z agatów i nie ośmielała się nosić pereł – jej szyja i uszy były wyzywająco nagie. Suknia żałobna szczególnie źle wygląda na osiemnastoletniej dziewczynie, powiedziała kiedyś Robinowi. W końcu.
– Zapytaj mnie o to za tydzień – poprosił.
– Zawsze tak mówisz, kiedy chcesz uniknąć jakiegoś tematu.
– Wiesz, co powiedział wczoraj Gunning – Robin szukał solidnej wymówki. – Nie mamy tyle pieniędzy, żeby nimi szastać.
Martin Gunning był głównym partnerem biznesowym ich rodziców – teraz jego partnerem, chociaż to nadal do niego nie docierało – w Londynie. Z poczuciem winy Robin odkładał, ile tylko mógł, kontakty z tym człowiekiem, a na spotkanie z nim szedł z niejasnym poczuciem, że wspina się na szubienicę.
Relacjonując Robinowi treść testamentów sir i lady Blythów, Gunning stał z frustracją malującą się na twarzy. Brzmiały one błyskotliwie, altruistycznie i w sposób przykuwający uwagę, jak wszystkie słowa wypowiedziane przez nich w życiu. Większość aktywów płynnych rodzice przekazali na różne fundacje, sierocińce oraz projekty, dzięki którym ich nazwiska miały zapewnioną nieśmiertelność – resztę natomiast rozdzielili między swoje dzieci. W chwilach nieco większej pobłażliwości Robin był skłonny uznać, że testamenty spisało dwoje ludzi w kwiecie wieku, którzy tak naprawdę nigdy nie zakładali, iż umrą. Stworzyli dokumenty-eksponaty.
A Robin nie doświadczył nawet luksusu żywienia do nich prawdziwych pretensji, ponieważ jak na ironię dokumenty te przyniosły wiele dobra. Sierot, ich opiekunów ani głodujących rodzin na East Endzie nic a nic nie obchodził charakter zmarłych dobroczyńców. Zapomoga udzielona z bezwzględnej chęci autopromocji wciąż była zapomogą.
Dla Robina i Maud liczyło się tylko to, że owa reszta, gdy pożyczki zostały już spłacone, zdawała się fatalnie niewystarczająca, jeśli chodzi o środki konieczne do przetrwania dwojga członków rodziny Blythów, jeśli mieli kontynuować dawny styl życia.
Gunning wygłosił długą, ogłupiającą mowę o podatkach spadkowych oraz o tym, że Robin musi zainwestować resztki rodzinnego kapitału w coś rozsądnego, z myślą o przyszłości. Część aktywów włożyć w posiadłość Thornley Hill, aby któregoś dnia znów spełniała swoje zadanie.
Tymczasem Robin należał do korpusu służby cywilnej Jego Wysokości, ponieważ praca ta – kiedyś przyjemny kaprys zawodowy jego rodziców – stała się nagle najsolidniejszym źródłem dochodu ich rodziny.
Dzięki kontaktom ze stroną magiczną. Robin wpatrywał się w białą plamę talerza między kremem szpinakowym a kotletem jagnięcym. Myślał o płatku śniegu, o mgle.
– Zakup dziesięciu nowych sukni: to byłoby szastanie pieniędzmi – powiedziała surowo Maud. – Newnham to co innego. Kształcenie kobiet to gwarancja lepszej przyszłości.
Robin westchnął.
– Czy ta dziewczyna od Sinclaira znów wyciąga cię na wiece sufrażystek?
Surowe spojrzenie jeszcze stwardniało. Robin się poddał.
– Jutro pogadam z Gunningiem – obiecał. – Nadal mamy mnóstwo rzeczy, które moglibyśmy sprzedać.
– Część tych nudnych dzieł sztuki na początek – przyznała Maud. – A poza tym masz przecież nową posadę…
– Pracuję w MSW – przerwał jej pospiesznie Robin. – Tylko tyle mogę ci chwilowo powiedzieć.
Zaskoczona, Maud spojrzała na niego z mieszanką trwożnego podziwu i rozbawienia. Bez wątpienia sądziła, że Robin załatwił sobie robotę w wywiadzie, a teraz zamilkł, aby chronić tajemnicę państwową. On zaś na wspomnienie tamtego bólu prawie wypuścił z palców widelec.
Na szczęście dalsza rozmowa zeszła na tematy sportowe, a także wypadek balonowy podczas Wystawy Francusko-Angielskiej w zeszłym miesiącu. Potem pojawił się deser i Robin uciekł do najmniejszej bawialni z kieliszkiem porto. Kochał swoją siostrę, normalnie nie miałby nic przeciwko spędzeniu z nią reszty wieczoru. Ale w głowie tłoczyły mu się myśli, ramiona miał napięte. Najwyraźniej, uzmysłowił sobie, cały czas gotuję się na kolejny atak rozgrzanych do czerwoności drutów.
Zdjął marynarkę niezbędną przy kolacji i usiadł w wygodnym fotelu, pozwalając, by ciepło ognia rozluźniło napięte mięśnie. Jego oczy wędrowały po wiszących licznie na ścianach, znajomych obrazach.
Kustosz muzealny znalazłby pewnie kilka przykrych rzeczy, które możnaby powiedzieć o sztuce zdobiącej ten dom. Był to chaotyczny zbiór bez żadnego wspólnego przesłania, składający się z obrazów, które rodzice Robina po prostu życzyli sobie posiadać ze względu na ich wartość. Najlepszy znajdował się w tejże bawialni: portret jego matki, dzieło Johna Singera Sargenta, ukończone, kiedy Robin był jeszcze dzieckiem. Sławny portrecista przyjechał był właśnie z Londynu do Paryża, a sir Robert Blyth skorzystał z okazji i dał mu zlecenie dokładnie wtedy, gdy opinia publiczna zaczęła uznawać twórcę za modnego.
Artysta namalował Priscillę, lady Blyth. Nieco figlarny wygląd oraz uśmiech oddał idealnie. Jeśli chodzi o cienie po jednej stronie oblicza oraz niewidoczną rękę ukrytą za spódnicą – no cóż. Spośród garstki ludzi, którzy znali prawdziwe ja matki Robina, tylko Sargent ośmielił się ją ukazać tak, jakby wciąż żyła. Malarz musiał wiedzieć, że ani ona sama, ani jej mąż nie zauważą ironii, ponieważ żadne nie kochało sztuki dla niej samej.
Inną z nielicznych osób dostrzegających to, co naprawdę działo się za olśniewającą fasadą życia Blythów, był lord Healsmith. Sir Robert, zwykle trafnie oceniający charaktery, popełnił błąd w obliczeniach ilości pochlebstw, jakie należy zastosować wobec jego lordowskiej mości, nim zabrzmią fałszem. Zniewagę w postaci chłodu towarzyskiego pomszczono za pomocą jednej z najbardziej trucicielskich, zimnokrwistych i słodkoustych kampanii społecznych lady Blyth. W rezultacie lady Healsmith musiała salwować się ucieczką do swej posiadłości w Wiltshire przed śledzącymi ją na ulicach spojrzeniami.
Robin pamiętał śmiech ojca, gdy matka ogłosiła zwycięstwo.
Sam Healsmith przyjął ostrzeżenie, zdusił gniew i pozwolił mu fermentować do momentu, w którym bezpiecznie będzie mógł okazać swoją niechęć. Robin nie mógł żywić do tego człowieka wielkich pretensji