Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stasiek złamał nogę i okres rekonwalescencji spędza pod opieką taty w domu wujostwa, którzy wyjechali w daleką podróż. Chłopiec nie jest zachwycony sytuacją – zawsze był pełnym życia rozrabiaką, teraz, z nogą w gipsie i o kulach, z trudem udaje mu się przejść kilkaset metrów. Tęskni też za mamą i rodzeństwem. Pobyt w wiejskiej okolicy nie zapowiada się interesująco aż do czasu, gdy Stasiek spotyka dawną koleżankę Alicję i razem z nią wpada na trop… Kosmitki. Przekonajcie się, co wyniknie ze spotkania z pozaziemską istotą.
Cynowy rycerzyk to optymistyczna i pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji opowieść dla młodych wielbicieli przygód i… obcych cywilizacji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 146
Stasiek gwałtownie się obudził.
Znów mu się przyśnił ten wypadek.
Miał już dosyć. Najchętniej wymazałby to wszystko z pamięci, trudno jednak było zapomnieć, skoro od tak dawna jego noga tkwiła w gipsie. Teraz czuł w niej ból, pewnie stąd się wziął zły sen.
Chłopiec leżał na kanapie w dużym pokoju u cioci Ani, z nogą ułożoną wysoko, żeby nie puchła. Przygotowano mu posłanie właśnie tutaj, tak by nie musiał wdrapywać się o kulach do sypialni na piętrze. Poza tym kanapa słynęła z wygody.
Cóż. Z pewnością był to wygodny mebel do siedzenia, a może nawet i do spania, ale nie wtedy, gdy miało się kończynę sztywną jak kloc. Stasiek zapadał się w miękkim posłaniu, a noga, zakuta w gips od stopy do kolana, sterczała do góry w męczącej pozycji.
Ciekawe, że gips w nocy zawsze zdawał się cięższy niż za dnia. Teraz też ciążył niemiłosiernie. Dobrze przynajmniej, że ostatnio pan doktor go wymienił i skrócił – tamten pierwszy sięgał chłopcu prawie do biodra i z początku nie dało się z nim chodzić nawet o kulach; trzeba było jeździć na wózku. Ale to należało już do przeszłości.
Stasiek spróbował obrócić się na bok, ale tak było jeszcze gorzej. Wrócił więc do poprzedniej pozycji i poruszył palcami u zdrętwiałej stopy.
W ciszy wstającego poranka, ze świeżym wspomnieniem złego snu, znowu pomyślał o minionym wypadku, chociaż wcale nie chciał.
Cały kłopot wziął się stąd, że Stasiek lubił włazić wszędzie tam, gdzie było wysoko. Ba! Lubił się wdrapywać najwyżej ze wszystkich. Cieszyła go własna zwinność i uwielbiał to wiercenie w brzuchu, kiedy spoglądał z góry w dół. Z tego samego powodu bujał się na huśtawkach najmocniej, jak się dało, rozpędzał się na rowerze i śmigał na deskorolce, nie zważając na nierówne chodniki. Bo lubił też pęd – i to uczucie, że właśnie uniknął niebezpieczeństwa, od którego dzielił go jeden niewłaściwy ruch. Niewiele sobie robił z przestróg dorosłych: odkąd pamiętał, wieszczyli, że stanie mu się jakaś krzywda, a jednak nigdy nic złego go nie spotkało, bo pozdzierane kolana i łokcie, guzy i siniaki przecież się nie liczyły. Miał poczucie, że panuje nad wszystkim i nic mu nie grozi.
Tak było – ale do czasu.
Tamtego pechowego dnia, podczas długiej przerwy, Stasiek stanął pewnie na poręczy szkolnych schodów. Zawsze po skoku z jej najwyższego miejsca bezpiecznie lądował na trawie – miał już wyćwiczoną technikę. Ale tym razem, nie wiadomo dlaczego, poślizgnął się przy odbiciu, poleciał jakoś krzywo, i już nie zapanował nad lądowaniem. Grzmotnął o ziemię. Natychmiast poczuł przeszywający ból w nodze, która jakoś dziwnie się wygięła, i usłyszał, jakby z daleka, własny krzyk. Bolało go okropnie, koszmarnie! Nie mógł się w ogóle ruszyć.
Koledzy najpierw wybuchnęli śmiechem, przekonani, że się wygłupia. Ale potem się przestraszyli. Ktoś pobiegł po panią nauczycielkę, Stasiek pamiętał, jak na jego widok wykrzyknęła: „Wieczne utrapienie z tym chłopakiem!”. No, tak. Zawsze mówili, że jest łobuzem i rozrabiaką. Ale to nie była prawda. Wcale nie rozrabiał. Był tylko ciekawy świata i bardzo ruchliwy. Nauczyciele jakoś nie chcieli tego zrozumieć i wciąż się na niego gniewali.
Ta pani nauczycielka też była na niego zła – do chwili, aż podeszła bliżej, bo wtedy od razu mina jej się zmieniła. Spojrzała na jego nogę i oczy zrobiły jej się okrągłe jak spodki; prawdę mówiąc, dopiero wtedy Stasiek się przeraził. Co było potem, nie pamiętał, wszystko znikło jak za mgłą. Zaćmiło go zupełnie, chyba z tego bólu.
No i teraz był zakuty w gips. Nie cierpiał go. A na myśl o tym, że sam jest sobie winien, ogarniała go wściekłość.
Za oknem wstawał świt; było chyba bardzo wcześnie. Chłopiec nie mógł dojrzeć godziny na ściennym zegarze, który niknął w półmroku.
Znów poprawił ułożenie nogi na poduszce. Było mu bardzo niewygodnie i smutno. Akurat teraz musiało się to wszystko wydarzyć! Uważał wiosnę za najlepszą porę roku: wreszcie, po zimie, można było wsiąść na rower albo deskorolkę, grać w piłkę, biegać całymi dniami po podwórku… tymczasem on musi tkwić unieruchomiony, a na mecz może sobie co najwyżej popatrzeć.
Na szczęście, zanim użalił się nad sobą na dobre, usłyszał szurnięcie krzesła i stuknięcie naczyń. Ktoś był w kuchni. Tak wcześnie?
Wyjeżdżają! – przypomniał sobie nagle.
Poprzedniego wieczoru ciocia Ania mówiła, że muszą wstać o czwartej. Pewnie właśnie była ta godzina. No, to trzeba ich pożegnać. I tak już mu się odechciało spać.
W korytarzu było ciemno, w kącie przy drzwiach wejściowych majaczyła czarna góra bagaży. Wyglądała widmowo w zielonkawej poświacie, która sączyła się do wnętrza przez stary witrażyk z sową.
Chłopiec, wsparty na kulach, powoli doszedł do drzwi kuchennych. Nacisnął klamkę łokciem i zajrzał do środka. Aż zmrużył oczy, tak tu było jasno. Pachniało kawą i grzankami. Przy stole, pod nisko zwieszoną lampą z błękitnym abażurem, wujek Eryk i jego córka Tereska jedli śniadanie, ciocia Ania zaś stała przy blacie i szykowała prowiant na drogę. Tata też tu był: w bluzie narzuconej na piżamę opierał się nieruchomo o parapet pod oknem. Ręce miał skrzyżowane na piersi i było widać, że wolałby się znajdować w łóżku. Właściwie wyglądał, jakby spał na stojąco, z otwartymi oczami. Stasiek się zastanowił, czy to możliwe.
Pies zwany Hałasem, duży i podobny do wilka, kręcił się po kuchni, wyraźnie zdezorientowany. Chyba czuł, że coś się święci. Psy mają nosa do takich rzeczy.
– Stasiek! – Tereska zauważyła go pierwsza. Długie ciemne włosy upięła wysoko w kitkę, a jej piwne oczy spoglądały wesoło jak zawsze. Dziś miała chyba jeszcze mocniejsze rumieńce niż zwykle – pewnie z powodu czekającej ją niebywałej podróży. – Myślałam, że jeszcze smacznie chrapiesz!
– Miałem zły sen – odparł.
Ciocia Ania, która wyglądała zupełnie jak starsza wersja Tereski, spojrzała na niego bystro.
– Pewnie to nasza wina, za bardzo hałasujemy – stwierdziła.
– Nie, po prostu bolała mnie noga – wyjaśnił chłopiec.
– Boli, bo się zrasta – orzekł wujek. Jako weterynarz wiedział sporo o kościach. On też się chyba nie wyspał: miał podkrążone oczy, a brązowe, lekko siwiejące włosy sterczały mu na wszystkie strony.
Stasiek podszedł do krzesła i ostrożnie na nim usiadł. Teraz wszystko musiał robić ostrożnie i powoli. Bardzo go to denerwowało, bo zwykle działał szybko i bez namysłu. Wyciągnął nogę w gipsie przed siebie, a kule oparł o stół. Pogłaskał Hałasa, który położył się obok na podłodze.
– Wujku, przywieziesz mi jakąś fajną pamiątkę? – zagadnął.
– No pewnie! – Wujek się uśmiechnął i uszy mu się przy tym poruszyły, jak zawsze.
Dawniej, kiedy nie był jeszcze mężem cioci Ani, podróżował po całym świecie. Niezwykłe pamiątki, które przywiózł z dalekich wypraw, wisiały teraz na ścianie naprzeciwko drzwi wejściowych. Stasiek uwielbiał oglądać te przedmioty i marzył o tym, żeby też kiedyś zwiedzić wszystkie odległe krainy.
– Chciałbym móc pojechać z wami – westchnął.
Taka wyprawa! Cała rodzina nie mówiła o niczym innym od Wielkanocy, kiedy to ciocia Ania zdradziła szczegóły. Wujek też był bardzo podekscytowany, bo po raz pierwszy od wielu lat wyjeżdżał tak daleko. A Tereskę czekała przygoda życia.
– Może przywieziecie mi jakieś afrykańskie zwierzątko? – podsunął chłopiec ściszonym głosem i zerknął z ukosa na tatę, który chyba naprawdę przysnął na tym parapecie. Kędzierzawa głowa opadła mu na pierś, oczy miał zamknięte… Była szansa, że nic nie usłyszy i Staśkowi uda się ubić z wujkiem interes. Ale, niestety, tata tylko pozornie nie brał udziału w rozmowie.
– Już widzę, jak by się mama ucieszyła – mruknął. – No, Stachu, daj już wujkowi spokój! Nie można tak się dopraszać o prezenty. I żadnych afrykańskich zwierzątek! Zresztą to chyba nielegalne.
– Poza tym żaden słonik, nawet mały, nie zmieściłby się nam do walizki – dodał wujek.
– Ale gdyby takie malutkie… zupełnie malutkie stworzonko… Mama mogłaby się nawet nie zorientować – nie poddawał się Stasiek. – A może z czasem by się do niego przyzwyczaiła?
– Co prawda, to prawda – wtrąciła Tereska i wesoło mrugnęła do kuzyna. – Ty też nie chciałaś mieć psa, mamo, a zobacz, jak pokochałaś Hałaska!
Pies na dźwięk swojego imienia podniósł łeb i czujnie wpatrzył się w swoją młodszą panią. Jego ogon kilka razy uderzył o podłogę.
– Oj, tak – przyznała ciocia Ania. – Nie wyobrażam już sobie życia bez niego!
– Słyszałeś, tato? – podchwycił Stasiek.
Ciocia się roześmiała i potargała rude włosy siostrzeńca. Niesforne kosmyki natychmiast zsunęły mu się na czoło, załaskotały w jasne rzęsy i zasłoniły okrągłe niebieskie oczy.
– Stanowczo odmawiam udziału w tym spisku – powiedział wujek z udawaną powagą. – Nie chcę zadzierać z twoją mamą. Przywieziemy pamiątki, ale tylko takie, które się nie ruszają – oświadczył, po czym spojrzał na zegarek, jednym łykiem dopił kawę i podniósł się od stołu. – No, zbierajmy się, bo nam samolot ucieknie!
W kuchni zapanowało chwilowe poruszenie i zamęt, kiedy wszyscy zaczęli przechodzić do sionki. A potem Stasiek ani się spostrzegł, jak już stali przed domem, ciocia Ania wydawała ostatnie instrukcje tacie, który razem z wujkiem pakował walizki do samochodu, a Tereska czule żegnała się z Hałasem, który, zaniepokojony, plątał się wszystkim pod nogami. Zaraz potem wujek wyprowadził auto na ulicę, Tereska wskoczyła na tylne siedzenie i stamtąd słała buziaki, a ciocia zapięła pas i zawołała przez otwarte okno:
– Pilnujcie domu! I nie zapominajcie karmić psa!
Tata zapewnił, że nie zapomną i zamknął za nimi bramę. Stasiek uśmiechnął się na pożegnanie – pomachać nie mógł, bo obie ręce miał zajęte kulami – a samochód ruszył, kołysząc się na wyboistej drodze.
– I pojechali – powiedział tata.
Wstawał ranek. Szkliste niebo zabarwiło się na jasnoróżowo. Było chłodno, ale przyjemnie. W nocy spadł deszcz i teraz jeszcze czuło się w powietrzu zapach mokrej ziemi, trawy i czegoś nieokreślonego a miłego, co Staśkowi kojarzyło się z wakacjami pod namiotem. W mieście, gdzie mieszkał na co dzień, pachniało zupełnie inaczej.
Jakiś ptak zaczął śpiewać za domem, pewnie z czubka tej ogromnej lipy: ślicznie, trochę jakby gwizdał, a trochę jakby dmuchał we flet. Melodyjny śpiew niósł się daleko, daleko w porannej ciszy. Chłopiec obejrzał się przez ramię na wielki ogród. Żal mu się zrobiło, że nie może po nim pobiegać jak zwykle i pobuszować w chaszczach na jego odległym końcu. Czuł, że rozpiera go energia, tymczasem musiał kuśtykać powoli, wciąż bacznie patrząc pod nogi. Westchnął.
– Też się nie wyspałeś, co? – Tata położył mu rękę na ramieniu i ziewnął. – Wracajmy do łóżek, jest jeszcze strasznie wcześnie. A przecież dziś sobota.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tekst © Emilia Kiereś
Ilustracje © Małgorzata Musierowicz
Projekt graficzny okładki i środków: Anna Pol
Redakcja: Agnieszka Trzebska-Cwalina
Korekta: Małgorzata Podlewska, Bożenna Kozerska
Koordynacja produkcji: Jolanta Powierża
Wydawca: Agnieszka Betlejewska
© HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2022
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins
Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Wydanie pierwsze, Warszawa 2022
ISBN 978-83-276-8033-4
EBSCKIERE04MOB
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A
Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink