Czarna księga - Lawrence Durrell - ebook

Czarna księga ebook

Lawrence Durrell

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Popis literackiego kunsztu autora Kwartetu aleksandryjskiego - kanonada szokujących epizodów, brawurowy styl, istne tsunami obsceniczności i mrocznych tajemnic

Herbert Śmierć Gregory zniknął, pozostawiając po sobie w obskurnym londyńskim hotelu dziennik, który znalazł początkujący pisarz Lawrence Lucifer. Notatki te opisują barwną grupę osobników: intelektualistów pławiących się w zdeprawowanej egzystencji, literatów i artystów opętanych miłostkami, chuciami oraz pragnieniem stworzenia czegoś nowego. Zaspokajają oni dzikie potrzeby – tak ciała, jak i umysłu – staczając się zarazem w mroczną otchłań…

Lawrence Durrell, napisawszy swoją kontrowersyjną debiutancką powieść Czarna księga, określił ją jako „oburęczną napaść na literaturę w wykonaniu młodego gniewnego lat trzydziestych”, za sprawą której po raz pierwszy usłyszał własny głos. Książka, napisana eksperymentalnym stylem właściwym ówczesnej epoce, jest jednak – za sprawą stylistycznej błyskotliwości i bezpardonowej przenikliwości – dziełem, które warto przeczytać także dziś ze względu na jego niekwestionowaną oryginalność.

„Popis dzikiej, namiętnej, wybornie krzykliwej, ostentacyjnej ekstrawagancji… Ociekający odważną erotyką, fertyczną makabrą, nierzadko też przednim humorem. Przede wszystkim zaś innowacyjny w zakresie stylu oraz słownictwa”.

„Observer”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 355

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lawrence Durrell Czarna księga Tytuł oryginału The Black Book ISBN Copyright © Lawrence Durrell, 1938, 1959, 1960, 1973All rights reserved Copyright © for the Polish edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2025 Copyright © for the Polish translation by Maciej Machała, 2025 Redakcja Agnieszka Czapczyk Projekt graficzny okładki Jędrzej Chełmiński Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Przedmowa

Niniejsza powieść — mimo upływu ponad dwudziestu lat — wciąż ma dla mnie szczególne znaczenie i niewykluczone też, że odciśnie piętno na tym czytelniku, który zorientuje się, z czym ma do czynienia — czyli z oburęczną napaścią na literaturę w wykonaniu młodego gniewnego lat trzydziestych… Mimo wszystkich niedoskonałości, które przytłaczają książkę, przywiązałem się do niej, ponieważ pisząc ją, po raz pierwszy usłyszałem własny głos, może kulejący i urywany, ale zdecydowanie własny. To doświadczenie, jakiego nie zapomina żaden artysta — płacz nowo narodzonego dziecka utkanego z liter, niezaprzeczalny autentyk. Czarna księga rzeczywiście była dla mnie agonem1, dziką batalią prowadzoną w duchu samopoznania. Stworzyła się z długiego okresu naznaczonego rozpaczą i frustracją, kiedy to wiedziałem, że moja praca, choć technicznie zgrabna, jest w istocie wtórna. Wydawało mi się już, że nigdy nie odkryję siebie, mojego osobistego głosu i wizji. Kiedy człowiek ma dwadzieścia cztery lata, świat jawi się zazwyczaj w barwach czerni!

Natura owej rozpaczy kazała mi podjąć próbę zerwania tych mumifikacyjnych całunów, kulturowych powijaków, które przedstawiłem tu symbolicznie jako „angielską śmierć”, po prostu po to, by przekonać się, czy jest we mnie coś, co warto wyrazić. Pragnąłem się wyzwolić, zmierzyć się z koncepcją wolnej książki…

Zmagałem się z manuskryptem przez ponad rok, nierzadko padałem z wycieńczenia, aczkolwiek, jak wielu młodych twórców mojej epoki, potrafiłem czerpać odwagę od starszych. Molly Bloom i lady Chatterley utorowały już drogę do samopoznania o takiej głębi i szczerości, jakie nie mieściłyby się w głowie rówieśnikom Hardy’ego czy Shawa. Ponadto na horyzoncie zamajaczyły Zwrotniki Henry’ego Millera i czytelnik powinien dostrzec wpływ Zwrotnika Raka na liczne ustępy Czarnej księgi.

Zrazu w ogóle nie myślałem o publikacji dzieła — w istocie jedyny maszynopis przesłałem Henry’emu Millerowi, prosząc go o opinię i polecając mu, by po przeczytaniu cisnął tekst do Sekwany. Nie chciał tego zrobić i to właśnie dzięki jego zachęcie książka doczekała się paryskiego wydania nakładem prywatnej oficyny. Z ogromnym zdumieniem stwierdziłem wówczas, że mój prawdziwy głos usłyszeli również inni. Był to przełomowy moment w moim twórczym życiu, ponieważ chwalili mnie artyści, którzy wydawali się wtedy tacy odlegli i niedostępni: Eliot, Miller i Cyril Connolly. Kiedy rozpocząłem tę przygodę z pisaniem, nie śniło mi się, że spotkam się z taką zachętą.

Rzecz jasna, książka ta stanowi jedynie dziki, nabazgrany węglem szkic duchowej i seksualnej etiolacji, ale posiada coś na kształt własnego autorytetu mimo brutalności cechującej wykonanie. Pod warstwami fantasmagorii dyskutuje się o rzeczywistych wartościach, wyraża się i roztrząsa autentyczne problemy anglosaskiej duszy. To wszystko nie ma oczywiście nic wspólnego z czysto literackimi wartościami, o których ja nie powinienem się wypowiadać. Faktem pozostaje, że Czarna księga stała się dla mnie swoistą wizytówką i umocniła moją wiarę w to, że być może jestem pisarzem z prawdziwego zdarzenia, nie zaś tylko utalentowanym szermierzem słowa.

Uświadomiłem sobie, że liczne zuchwale obrazoburcze fragmenty tej książki utrudniały jej publikację w Anglii. Nie poszukiwałem jednak taniego poklasku — cieszyłem się po prostu, że dane mi było usłyszeć własny głos. Wiedziałem, że wrażliwy czytelnik zorientuje się, iż skrajności tekstu stanowią organiczną część opisywanego doświadczenia, i w rzeczy samej pewien przyjaźnie nastawiony krytyk napisał mi niegdyś: „Tak, przyznaję, że tu i ówdzie byłem zszokowany i zdegustowany, ale przeczytałem to bez uprzedzeń i z uwzględnieniem centralnego założenia. Ta dosadność pasuje i należy do całości. Nigdy nie pojmowałem, dlaczego czytelnik nie postrzega pisarzy jako osobników, którzy powinni cieszyć się tymi samymi prawami co lekarze. Nie podejrzewasz przecież, że lekarz, który poleca ci się rozebrać, by mógł cię zbadać, czyni to z nieprzyzwoitych pobudek. Dlaczego więc nie mielibyśmy obdarzyć pisarza takim samym kredytem zaufania? A co do Twojej powieści — cóż to za narodziny, którym nie towarzyszą nieczystości i krew? Te bóle porodowe, te jęki wydały mi się całkiem autentyczne — być może dlatego, że traktuję sztukę poważnie, a narodziny duchowe jako swoistą analogię fizycznych. Nie, Ty nie udajesz! Stąd, jak mniemam, bierze się siła tej książki”.

Lawrence Durrell

1959

1 Agon (grec.) — konflikt, rywalizacja, a w tym przypadku: walka, zmagania (przypisy, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumacza).

Księga pierwsza

A zatem agon. Zaczyna się. Dziś wieje od Lewantu wichura. Ranek nadciągnął na podobieństwo żółtej mgły spowijającej rolkę wywoływanego filmu. Z Bivarie — krainy położonej na przeciwległym brzegu spienionego kanału, który widzę przez okno — rzeczny bóg zesłał nam swój podarek: błoto przecinające zatokę zbitą płową smugą. Wiatr, niczym pierzchające w popłochu mamuty, wygrzebał podczas swego pochodu najgłębsze pokłady dna i cisnął nimi w nas. Tutejsi rybacy narzekają, że nie mogą już łowić za pomocą dzid, gdyż nie widzą ryb. Cóż, przynajmniej czerwonawe głowaczowate oraz ośmiornice nie są narażone na ich karbid i trójzęby. Głębinowa fauna została całkowicie odcięta, skutecznie zasłonięta błotnistą błoną. Morze Jońskie w zimowym wydaniu na powrót skryło się w swej pierwotnej tajemniczości.

Pełzanie deszczu po dachu, który bulgocze wzdłuż szpar w oknach, kipi w skalnych zagłębieniach. Dzisiaj o świcie (ponieważ z winy grzmotów nie mogliśmy spać) dziewczyna włączyła po ciemku gramofon i po spowitych mrokiem szybach jęły się piąć rywalizujące ze sobą smyczki Bacha — tak żywiczne i serdeczne, jak mogą być jedynie jelita i drewno. Podczas gdy morze wpychało pod nasz dom swoje wałki i sprężyny, leżeliśmy w łóżku w ciemnościach godnych istnego lochu i opłakiwaliśmy utratę Morza Śródziemnego. Utracone, wszystko utracone: dojrzewanie zielonych fig i moreli; winogrona, te ciemne, żółte i śniade. Nawet te niczym blade sutki, subtelnie cętkowane i melodyjne, zostały zapomniane tego ranka, kiedy naszą jedyną rzeczywistością jest ów lewantyński wiatr, trącący stęchlizną Arabii, wzburzający zatokę na kształt chochli, która miesza błotnistą zupę. To zima naszego niezadowolenia.

Powietrze roi się od miałkiego pyłu z pustynnych grobowców — arabskiego idiomatu śmierci — a świat paniki prawie doczekał się kresu, silnie zużyty i zagubiony. Cyprysy są tu z węgla; ich kształty znaczą krajobraz niczym ciężkie pociągnięcia czarnym pędzlem na akwareli wypłukanej z żywotności. Tak. Zima, wszędobylska zima wyzierająca z tych nagich, wątłych symboli.

Ten właśnie dzień wybrałem, by podjąć spisywanie niniejszej opowieści, gdyż dzisiaj jesteśmy martwymi pośród martwych, to jest zaś agonem dla zmarłych i zarazem kroniką na użytek żywych. Nie da się tego inaczej ująć. Zachodzi tu relacja między teraźniejszością — tym otępieniem, bezwładem — a przeszłą rzeczywistością pewnej śmierci, która ma znaczenie symboliczne, mityczne, choć w swej symptomatyczności jest także realna. To tak, jakbyśmy leżąc tu o poranku w tej parodii śmierci, odtwarzali fragment przeszłości — okruch śmierci, przed którą umknęliśmy. Tak, na moczarach Bivarie spadają z chaotycznym trzepotem skrzydeł dzikie kaczki, a wszystkie elementy wymknęły się spod kontroli, nie działając, jak należy; morze chłoszcze ów twardy, czarny skalisty podbródek, na którym zbudowano nasz dom. Dopełniła się relacja martwoty z martwotą.

Nie mógłbym przystąpić do tego dzieła na przykład latem, ponieważ latem siedzimy w kucki pod ścianą i słuchamy, jak pękają figi. Słońce wysusza w nas wszelkie płynne złoża agonii, opatula nas karapaksem gorąca, wobec czego znamy jedynie nicość, czarną jak słońce egipską nicość. Gdy nasze oczy się zamykają, ta membrana gęstnieje na powiekach, a świadomość przeszywają jedynie co rusz czarne, zrodzone jakby z lawy, pęcherzyki letargu. W żyłach zsiada się mleko sentymentalizmu, człowieczeństwo więdnie wskutek pewnej uszczypliwości, włosy na głowie sztywnieją, a te na udach kurczą się, obracając w miękkie złote kłaczki. Figi pieką się, a sutki na piersiach kobiet twardnieją i czernieją; są niczym ciemne drewniane korki na użytek gąb synów rybaków.

Cóż, nie sposób uchronić się przed podobnymi myślami w taki poranek, kiedy wiatr wypełnia pokój sugestywnymi woniami pyłu i nikłej stęchlizny grobowców; kiedy wybuchy nieświeżego przedwiecznego życia zionęły na nas chłodem niby oddech trędowatego. Rankiem jesteś taki blady i wykończony. Twarz na poduszce jest blada, starożytna jak wyobrażające przodków figurki, a zgniły odór krucjat zieje ku nam wilgocią.

Właśnie wtedy zobaczyłem, że dziewczyna wstaje z łóżka i przez chwilę walczy z zimnem. Kariatyda. Taneczny krok pośród ścięgien muzyki. Imitacja gigi. Przez chwilę lato omal nie wybuchnęło znowu rozkwitem — złotogłowiem o tych dzielnych białych płatkach, pawaną radosnego pawia. Albo zawieszonymi na tle księżyca dzikimi gęsiami i niewidzialnym łucznikiem, który gdzieś tam je obserwuje z ręką na pustym kołczanie. Ach! Lecz tutaj mamy tylko smugi żółtego osadu na szybach, to nieczyste morze i ciało, które truchleje wskutek kontaktu z lodowatymi kośćmi. Wtedy uświadomiłem sobie naraz, że łączy nas owo kojarzenie śmierci z daną porą roku, a także ze wszystkimi porami, które ciemiężą mnie, ilekroć zaczynam o nich pisać. Nawet mumie z uczepionymi kości strzępami tkanki, nawet słupy soli czy trupy nigdy nie były bodaj w połowie tak martwe, jak dziś martwi jesteśmy my.

***

Dziś rano przy śniadaniu, podczas gdy jachty mkną po wodzie niczym charty, splamione łzami i niespokojne, ponownie umieram tą kameralną śmiercią, która na zawsze zalega w hotelu Regina — na przeżartych pleśnią korytarzach, w geologicznych warstwach doniczkowych paproci, na nadgryzionych przez myszy boazeriach z tykającymi zegarami, co zdają się czuwać nad zwłokami. Nie pytajcie mnie, jak do tego doszło. Nie pytajcie, dlaczego w tym właśnie momencie, na targanym burzą odległym greckim przylądku, dla potrzeb swojej pierwszej książki z prawdziwego zdarzenia postanowiłem wybrać inną niż strefę śródziemnomorską scenę teatru. Teatr ten jest wszakże częścią nas, tutaj, w czterech wilgotnych ścianach wilgotnego domu, pod naporem silnej wichury i szabli deszczu. Z tej nerwowej muzyki wyłaniają się ci inni, równie widmowi jak ja, którzy są moimi mimami. Mam na myśli Tarquina przechadzającego się po oblodzonych podmiejskich ulicach z twarzą szczelnie zasłoniętą szalikiem i kiełkującą w łonie chorobą; Lobo wspinającego się na swoje podmiejskie dziewczęta niczym spec od materiałów wybuchowych; Pereza, Chamberlaina, Gregory’ego, Grace, Petersa, Hildę. Przede wszystkim zaś chodzi mi o tę logikę osobowości, którą powinna ukazać niniejsza pisanina, ze wszystkimi jej uroczymi okaleczeniami.

Weźmy na przykład Tarquina — mającego ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, zamarzniętego, złożonego jak scyzoryk, żółtego od żółtaczki; przygwożdżonego w kostnicy do stołu z rumianego korka i uśpionego eterem jak chory motyl; zatopionego w bezkrwawym śnie tego jońskiego poranka pośród piany i zgiełku, wyciągającego na powitanie rozluźnioną dłoń. Oto my — usadowieni w uświęconym zaduchu hotelowego holu, opatuleni kocami w otoczeniu dogorywających roślin i posągów. On jest równie starożytny i elitarny co trąd. Boję się uścisnąć mu dłoń ze strachu, że skóra ześliźnie się z kości i odpadnie. Tak niewiele trzeba, by z tej słabowitej zbitki mięsa wyłonił się szkielet.

Ilekroć goszczę w Reginie, znowu jestem martwy. Nie towarzyszy mi wprawdzie absolutna tajemniczość i bierność martwego organizmu, doświadczam jednak tej kameralnej śmierci. Noszę ze sobą małą zabawkową arkę z małymi zabawkowymi zwierzętami: Lobo, panną Venable itd. Jaśniejemy wśród oznak nowego chaosu. Jesteśmy jak skrawki tkanki przechowywane w cieple szczelnie zamkniętych termosów, dokarmiane, myte i obligowane do rozmnażania się pod czujnym nadzorem naukowca. Nasz świat jest światem o ścisłych granicach, poza które nie odważamy się zapuszczać, nawet nie w wyobraźni; świat o porach roku, które nadchodzą i mijają, nie przynosząc żadnych zauważalnych zmian. Egzystencja ta jest iście średniowieczna w swojej ślepocie. Jedynie zimą, kiedy pada śnieg, na ścianach naszych wynajętych pokoi ściele się osobliwe ciemne światło. Cienie w kątach topnieją, falują i rozpraszają się, by zniknąć w czerni. To pora roku, której wszyscy tak bardzo nienawidzimy. Ta śnieżna kolęda, kiedy rudzik przysiada z namaszczeniem na krzewach róż wysadzających alejki opuszczonych ogrodów, a stojak na korespondencję pęka w szwach od wysyłanych przez handlarzy bożonarodzeniowych pocztówek. „Życzenia Wesołych Świąt dla Ciebie i Twoich bliskich!” (A teraz wracajcie do odśnieżania, wy spasieni, zatłuszczeni obywatele).

***

Ogrody obfitują w lustra, których światło lśni na opuszczonych roletach chaotycznym, więdnącym blaskiem kretynizmu. W swojej klitce Lobo leży w łóżku zwinięty w kłębek niczym płód i dzwoni, by przyniesiono mu śniadanie. Nieziemska poświata śniegu rozpościera się na zielonej płóciennej rolecie. Ciągle pada. Bez wątpienia będzie padać w nieskończoność. Człowiek przestaje zwracać uwagę na podobne rzeczy, co wynika z duchowej choroby tego świata. Tak jest też z atmosferą, w której przytwierdzamy do ścian świąteczne dekoracje, nadmuchujemy baloniki albo sprawiamy, że śnieg czernieje za sprawą pogrzebu najlepszego przyjaciela.

Zimowy poranek. Elegia z łabędziego puchu, żelbetu, listonoszy, Lobo, płodu i znaczków po pół pensa. Cztery piętra wyżej Tarquin duma nad niepokalanym poczęciem, podczas gdy na kuchennej płycie pochrapuje czajnik. Usadowiony w muzycznym fotelu, palę papierosa i śledzę w mroku nieznaczne ruchy Lobo. Przyjemnie mu tak leżeć, kiedy jest jeszcze senny i nie ma odwagi dotykać zimnych partii łóżka palcami stóp. Lustro znajduje się w takiej pozycji, że wystarczy tylko, iż uniesie się na łokciu, a będzie się mógł dobrze przyjrzeć swojemu smagłemu obliczu i ustalić, czy sen zdołał odświeżyć „jego wysokość”, czy też może depcze mu po piętach rozwiązły tryb życia. Pozostaje również kwestia jego penisa. Odbija go w zadumie od brzucha niczym ramię katapulty, badając zarazem jego aspekty. Żaden z nas się nie odzywa, gdyż jest to doniosła chwila. Teraz przegląda się w lustrze. Jego twarz to swoisty pamiętnik, w którym zapisują się wszelkie drobiazgi z codziennej egzystencji. Jest o tym przekonany. „Drogi chłopcze, każda zmarszczka tu czy tam, na nosie czy wargach, musi coś znaczyć. Kiedy coś zrobisz, pojawia się kolejna. Pewna kobieta wyłuszczyła mi ich znaczenie, ale dzisiaj niewiele już z tego pamiętam, poza tą dziewiczą, a więc…”. Jego żargon jest tak dziwaczny, że nie sposób go rozpracować bez systemu fonetycznego. Mrok pęcznieje od dymu z papierosów. W sąsiednim pokoju panna Venable pudruje sobie zajęczą wargę. Gazowy piecyk wygrywa ten swój bezgłośny jazz. Pada śnieg. Elegijny poranek otwiera się na zamarznięte rzeki, stawy, gałki oczne, studnie, palce i zęby. Żaden z nas nie ma w sobie dość z Knuta Wielkiego, by wystawić głowę przez okno i kazać mu przestać. Daktyle, daktyle, kaczki zmierzają na rynek. Cynobrowy listonosz zdąża tu, zmagając się z zaspami, by doręczyć mi list od białej damy zwanej Pat. Lobo strzela ze swojej katapulty, strzela w czymś na kształt ciężkiego peruwiańskiego rytmu, a zarazem rozmyśla o dawnych podbojach. Ładują opał do palenisk. Chamberlain wypuszcza psy, by uraczyły poranny śnieg żółtymi kałużami. Ten goryl uśmiecha się do siebie w lustrze, zakładając krzykliwy krawat. W cewce moczowej ma osiemnastocentymetrowy sopel, umieszczony tam przez Dziadka Mroza bądź Świętego Mikołaja. Ktoś ucierpi pośród zdeptanych chorągiewek, ginu, dymu z cygar oraz przerażonych pocztówek z życzeniami na gzymsie kominka. Zimowy poranek, a bekon z wolna mięknie, podczas gdy twarz Tarquina na poduszce na powrót ścina się w śpiący tłuszcz. Jest to doniosła chwila, odłożona na bok gwoli rozważań o wczorajszych grzechach i planowania dzisiejszych. Lobo usilnie duma nad odwiecznym tematem, jakim jest kobieta. Zwłaszcza jeśli chodzi o paradujące w tweedzie Angielki z kłódkami między udami. Z jękiem wstaje z łóżka, by wymacać ustawioną za drzwiami blaszankę z ciepławą wodą. Siedząc na fotelu, można odgadnąć przebieg jego skromnej rytualnej toalety: szczotkowanie włosów, dłubanie w zębach, zawiązywanie krawata. Jest bardzo wybredny, ale i wytworny za sprawą swych skrojonych na zachodnioeuropejską modłę ubrań. Jego toaletka to galimatias wszelakiej maści przyrządów napierających na oprawione w skórzane ramki podobizny wygnańców, czyli krewnych. Od czasu do czasu, kiedy tylko zdoła oderwać wzrok od odbicia własnej twarzy, urządza sobie dłuższą przerwę, by pogapić się na zdjęcie matki. Ach! Ten nieznaczny łaciński sentymentalizm. Zdjęcie matki! Nic jednak przy tym nie mówi. Gdy jest już ubrany, sprząta po sobie i po raz ostatni rozgląda się dookoła. Radio jest oczyszczone z kurzu. Czerwony szlafrok wisi na drzwiach. Maleńkie buciki stoją na stojaku, sprawiając wrażenie, że harcują w swoistym sentymentalnym łacińskim balecie. Wyprasowane spodnie spoczywają na półce niewielkiego drewnianego regału. Wszystko jest schludnie uporządkowane. Jedno spojrzenie, które rzuca przez roletę, daje Lobo wgląd w sytuację świata na zewnątrz. Odwraca się zatem do radioodbiornika i włącza go.

— Wczoraj w nocy znowu nie przyszła.

— Co za pech.

— I cóż począć, drogi chłopcze? Cóż począć?

Unosi klapkę kieszeni marynarki i chowając palce, przyciska dłoń do jej krawędzi. Następnie zgina prawą nogę i stawia czubek stopy przy małym palcu lewej. To coś w rodzaju symbolicznej pozy, która ma wyrażać jego oczekiwanie świąt, a także zysków z erotycznych manewrów uprawianych przez cały sezon. Zaczyna opisywać wigilię spędzoną ubiegłej nocy na podmokłych błoniach. Wydaje mu się, że się przeziębił. A wszystko to przez tę małą lafiryndę.

— Wyobraź mnie sobie, drogi chłopcze, jak czekam tam i czekam z sercem pełnym milości.

Trudno sobie tego nie wyobrażać. Zimowa noc zapada z impetem, jak gdyby staczała się ze schodów wśród miliona rozdartych poduszek, a Lobo siedzi na grobie zesztywniały z zimna, acz napięty z milości niczym cięciwa, wzdrygając się na każdy dźwięk, który dobiega od strony oszronionych ulic. Siedzi tam z sercem pełnym milości i kieszeniami pełnymi gumek. Coś takiego można by umieścić na kartce z życzeniami z okazji peruwiańskiego Bożego Narodzenia, pod wersami wydrukowanymi gotycką czcionką i wizerunkiem cholernego rudzika. Trzeba o tym powiedzieć Tarquinowi. (Choć nie słucham Lobo nazbyt uważnie). „Wyobraź mnie sobie, drogi chłopcze” i tak dalej.

Kiedy to tylko możliwe, lubi okraszać swoje wypowiedzi sporą dawką żałości, ponieważ dzięki temu jego piękne czarne oczęta zyskują szansę, by wyglądać najlepiej, jak potrafią — jawią się więc wtedy miękkimi, niejako roztopionymi, rozedrganymi od łez i zdradzonymi. Z początku ten ekspresyjny sentymentalizm musiał być jednym z jego uwodzicielskich zagrań, ale repertuar wyrażanych przezeń emocji jest tak rozległy i tak nagminnie ewoluuje, że wśród jego pospolitych manieryzmów można się doszukać nielicznych odrzutów z niegdysiejszych metod na podryw. Jednym z nich jest właśnie ta subtelna, błagalna żałość — pozostałość po erotycznych wyczynach, dawno zapomnianych, nie licząc, rzecz jasna, zmarszczek na jego obliczu. Tej doniosłej mapy, którą bada codziennie z taką skrupulatnością, by upewnić się w przeświadczeniu, że jego lewy profil to naprawdę jego najlepsza strona. Oczywiście, gdy w grę wchodzą Angielki, człowiek musi się wykazać odrobiną zdrowej męskości, jeśli zamierza zaskarbić sobie ich współczucie. Tyle akurat odkrył. Toteż na użytek takich okazji paraduje w zawadiacko przekrzywionym kapeluszu i stara się kroczyć nieco niezdarnie, niczym rugbista. A później, gdy udoskonali już ochronny kamuflaż, przypuszcza właściwy atak.

Jego śniadanie zjawia się w ramionach najnowszej pokojówki, która wygląda na zdrową, niedoświadczoną i adekwatną. Częstuje ją swoim lepszym profilem, dopóki nie wyjdzie. Pewnego ranka dziewczyna będzie leżeć rozkraczona na jego łóżku, podczas gdy kawa będzie stygnąć. Jest to — co człowiek dostrzega z pewnym fatalizmem — jednym z życiowych prawideł. Radio będzie włączone przez cały czas. Fiat voluntas2, tymczasem krewni z fotografii będą rzucać poważne spojrzenia, a maleńkie buciki — kontynuować swój nieruchomy balet.

Kładzie tacę na kolanach i zaczyna jeść, wybrednie niczym kot, wpychając łyżkę między szerokie, pełne wargi.

— Myślę — rzecze w końcu — że wstąpię do zakonu. Wstąpisz ze mną? Co? Zapomnijmy o tych wszystkich zdzirach, drogi chłopcze, i bądźmy święci, święci, święci. W czerni.

(Podnosisz roletę i wpuszczasz do pokoju to delikatne, półprzezroczyste światło. Ona leży tam w łóżku pośród jabłoni i zamarz­niętych jezior, długa i chłodna jak dormitorium. Ten olbrzymi gotycki klasztor między jej nogami itd.)

Śnieg rozciąga się od bieguna do bieguna niczym wielki łańcuch. Ta wyliczanka naszych grzechów, odpuszczenie naszych grzechów, ci listonosze, autobusy, list ze znaczkiem za pół pensa na stojaku. W rynsztokach zalega osad nieczystości. Autobusy pierzchają na wszystkie strony. Monolog białego traktu, który ciągnie się wzdłuż kościoła katolickiego, miejskiej szkoły, szpitala dla cierpiących na choroby weneryczne, giełdy, skrzynki pocztowej. Tarquin leżący na podobieństwo Guliwera w Krainie Liliputów, podczas gdy autobusy wędrują po nim w górę i w dół, przemierzają biodra i uda. Tarquin niczym angielska wyspa w swych zimowych okowach, a wzgórza jak liczne wyblakłe sutki.

— Jestem katolikiem — oświadcza Lobo tonem spryciarza, który zademonstrował właśnie udaną sztuczkę.

Zegarek w kieszonce jego kamizelki wybija okrągłą godzinę, więc mój towarzysz staje na baczność. Nie chce przegapić wykładu na temat żelbetu, gdyż to — z punktu widzenia moralności — byłoby nikczemne, ponieważ koszty pokrywa jego drogi ojciec. Wiąże się z tym morał: czcij ojca swego i matkę swoją w tych ich ramkach oraz naucz się, jak wybudować więcej katolickich kościołów z żelbetu.

Lobo zbiera swój rękopis, przyrządy i podręczniki i wyłącza radio.

— Cóż — stwierdza z pewną ostatecznością i ostrożnie zamyka za sobą drzwi na klucz.

Wpół do jedenastej w sercu bożonarodzeniowego sezonu. Lobo zniknął z impetem godnym przeraźliwego przeciągu, minął kamienne kolumny i znalazł się na głównej ulicy. Szalik powiewa mu na ramionach. Ulice przykuwają wzrok za sprawą szronu, sklepy zaś — dzięki dekoracjom. Narodził się baranek albo wkrótce się narodzi. Nieśmiało zbliżam słuchawkę telefonu do skroni, niczym samobójca lufę. Po drugiej stronie dyszy i szczebiocze Marney. Niemal czuję, jak sztywnieją mu kłaki na garbie. Nie mogę dziś pracować. Jestem strasznie przeziębiony. Zżyma się, że w związku z powyższym sam musi zająć się szkołą; że wszyscy, z wyjątkiem garstki dobrodusznych nieudaczników, zostawili go na pastwę losu. Biedne dzieciaki wpadają tłumnie do sal, gawędząc i pierdząc dla rozgrzewki, i tuląc się do żeliwnych piecyków. Garbaty belfer oburza się na moją chorobę. Wydaje niewyraźne dźwięki, z których wyziera mieszanina zimnego, nieokreślonego gniewu, urazy, godności i rozpaczy.

— Myślałem, że przynajmniej na pana będziemy mogli liczyć — żali się.

Mam ochotę odrzec:

— Przykro mi, lecz jestem katolikiem.

Ale odkładam tylko słuchawkę i konsultuję się z zegarem w holu. Już za późno na przyjęcie komunii — jedyny gest w tym życiu, który kryje w sobie absolutną ironię. Z kolei jest za wcześnie, by się położyć. Zawsze jest albo zbyt późno, albo zbyt wcześnie, żeby zrobić cokolwiek. Tak czy owak, gdy człowiek ma wątpliwości, najlepiej skonsultować się z zegarem w holu. Toteż się z nim konsultuję. Nowy akapit.

Peters leży teraz zapewne w swoim miniaturowym podziemnym Hadesie, który góruje nad ogrodem, i duma nad swoim talentem… albo się onanizuje. Jego wielki dylemat polega na tym, że nie wie, do kogo się upodobnić, jeśli ma zostać geniuszem. Leonardo na przykład lubował się w porto i rajskich jabłkach, podczas gdy Dowson wolał cygara. Trudny wybór. Swinburne doił prosto z gwinta, a Wagner zakładał na gołą skórę wyłącznie jedwab. A syfilis Beethovena? Nabyty czy dziedziczny? Jeżeli to drugie — w grę wchodzi zbyt wysoka poprzeczka. Szczerze mówiąc, wszystko to jest trochę nudne.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

2Fiat voluntas (łac.) — niech się dzieje wola.