Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Victoria Bretton należy do świata wyższych sfer, gdzie każdy gest podlega ocenie, a oczekiwania są bardzo wysokie. Jej jedynym obowiązkiem jest dobrze wyjść za mąż. Znużona codziennością ucieka w świat fantazji, oddając się pasji pisania. Zaczyna wydawać sztuki teatralne pod męskim pseudonimem Valentine Lawe i szybko zyskuje popularność. Pewnego razu w teatrze Victoria poznaje Alistaira Devlina, uchodzącego za jedną z najlepszych partii w Londynie. Alistair pragnie poznać tajemniczego autora najpopularniejszych sztuk…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 306
Tłumaczenie:
Do teatru należało ubrać się odpowiednio. To bardzo ważne chociażby dlatego, by nie rumienić się ze wstydu, gdyby w sąsiedniej loży zasiadła jakaś znamienita osoba. Bo przecież dziewczyna nigdy nie wie, czy tego wieczoru nie pojawi się w teatrze jakiś wicehrabia do wzięcia czy nawet hrabia rozglądający się za żoną, więc przy takiej liczbie młodych kobiet szukających męża nie może sobie pozwolić na przegapienie żadnej okazji.
W każdym razie w ten sposób pani Bretton uzasadniała swoje żądanie, by obie jej córki wyglądały tak pięknie, jak to tylko możliwe, a Victoria Bretton, przeglądając się w przechylnym empirowym lustrze, pomyślała, że tak właśnie powinna sądzić ambitna matka. Niezamężne córki należało bowiem przedstawiać w jak najkorzystniejszym świetle czy to na wieczorach muzycznych, czy podczas wielkiego balu, czy na premierach w eleganckim teatrze Gryf, mimo że do tego ostatniego skora była chodzić tylko ona.
Na szczęście to, co widziała w lustrze, wróżyło, że jeżeli tego wieczoru zawiedzie w jakiś sposób oczekiwania, to nie z powodu prezencji. Suknia z zagranicznego jedwabiu w kolorze kości słoniowej uszyta była według najświeższej mody, a piękny naszyjnik z pereł i rubinów, który pożyczyła jej stryjenka Tandy, stanowił świetne dopełnienie kreacji. Purpurowe drogie kamienie połyskiwały w wycięciu dekoltu, który, jak stwierdziła stryjenka, nie był ani zbyt skromny, ani zbyt śmiały, a wysoko upięte włosy, których kolor ktoś porównał do barwy miodu z koniczyny, tworzyły niezmiernie wyszukaną fryzurę, którą ułożyły zręczne ręce ciocinej pokojówki. Jednym słowem, Victoria bez dwóch zdań wyglądała jak młoda dama w każdym calu i pod każdym względem spełniała oczekiwania eleganckiego towarzystwa.
Lecz cóż powiedziałoby to towarzystwo, pomyślała, odwracając się od lustra, gdyby wiedziało, czym naprawdę jest dla niej ten wieczór.
Gdy ruszyła schodami do holu, w domu panowała cisza. Światło świec migoczących w kinkietach i kandelabrach, padając na eleganckie meble, nadawało im ciepły złocisty odcień, a portrety dawno zmarłych arystokratów spoglądały na nią ze ścian, przy czym krytyczny wyraz ich twarzy zdawał się milcząco potępiać jej plany.
Jednak Victoria nie zwracała na to uwagi, jako że jej uwagę zaprzątali żywi, a nie umarli.
Poza tym nie były to portrety jej przodków. Malowidła te, podobnie jak dom, należały do brata jej ojca oraz jego żony, ekscentrycznej pary emerytowanych aktorów, właścicieli kilku londyńskich teatrów i kilku domów w Londynie. Para ta użyczyła jednego z tych domów rodzicom Victorii na dwa ostatnie sezony, by umożliwić pannom Bretton debiut towarzyski. A ponieważ Victoria zadebiutowała w zeszłym roku, a Winifred w bieżącym, pani Bretton miała nadzieję, że przynajmniej jedna z dziewcząt wyjdzie za mąż pod koniec sezonu.
Gdyż perspektywa powrotu do hrabstwa Kent z dwiema wciąż niezamężnymi córkami wydawała jej się wprost nie do zniesienia.
– Dobry wieczór, panno Bretton – powitał Victorię stojący przy drzwiach kamerdyner. – James przygotował powóz, a brat panienki już wyszedł.
– Dziękuję, Quince. – Victoria obróciła się, by stary sługa mógł przykryć jej ramiona aksamitną peleryną. – Czy wiesz, gdzie moi rodzice i siostra jedzą dziś wieczorem kolację?
– Sądzę, panienko, że z sir Rogerem i lady Fulton.
Ach tak, rzeczywiście, z baronetem i jego żoną. Choć sir Roger był tylko baronetem, małżonkowie zajmowali wysoką pozycję w towarzystwie. Mieli dwóch nieżonatych jeszcze synów, z których jednego spodziewała się usidlić Winifred.
Młodsza siostra Victorii nie przepuściłaby z pewnością okazji, by spędzić z nim czas nawet na rozrywce tak nieinteresującej, jak przedstawienie teatralne. Ale czymże była premiera najnowszej sztuki Valentine’a Lawe’a w porównaniu z perspektywą trzepotania rzęsami i spoglądania na pana Henry’ego Fultona ponad srebrną zastawą?
– Dziękuję, Quince – powiedziała Victoria, starając się niczym nie zdradzić swego rozczarowania. – Dobranoc.
– Dobranoc, panienko. Aha… Ojciec panienki prosił, bym życzył panience wieczoru zwieńczonego sukcesem. Powiedział, że panienka będzie wiedziała, co miał na myśli.
Victoria uśmiechnęła się. Tych kilka prostych słów, równie enigmatycznych jak lakonicznych, wystarczyło, by podnieść ją na duchu. Kochany papa! Zawsze był jej sprzymierzeńcem, nawet w tej sprawie. Podziękowała kamerdynerowi jeszcze raz i wyszła na chłodne wieczorne powietrze. Jak na koniec kwietnia dzień był wyjątkowo ciepły, ale po zachodzie słońca temperatura szybko spadała, więc Victoria z wdzięcznością pomyślała o aksamitnej pelerynie.
– Dobry wieczór, panno Bretton – powitał ją z szacunkiem stangret.
– Dobry wieczór, Jamesie – odparła z uśmiechem, wsiadając do powozu z pomocą lokaja.
W domu, w hrabstwie Kent, nie mieli lokajów. Dawali tam sobie radę wyłącznie z kucharką, dwiema pokojówkami, pomocą kuchenną oraz poczciwcem, który służył zarówno jako lokaj, jak i stajenny. Gdy gdzieś się wybierali, to albo na piechotę, albo jechali gigiem. Z takimi luksusami jak osobista pokojówka i zamknięte powozy Victoria zetknęła się dopiero w Londynie, a powóz, do którego właśnie wsiadła, był szczytem luksusu. Jego wnętrze rozświetlał blask dwóch małych lampek, ściany obite były rdzawoczerwonym jedwabiem i ozdobione złocistymi frędzlami, a poduszki obciągnięte rdzawoczerwonym aksamitem.
Jej brat, Laurence, siedział już w środku i czytał książkę. Był przystojnym młodym człowiekiem, albo raczej mógłby nim być, gdyby choć odrobinę się do tego przyłożył. Najwyższej jakości frak z ciemnoniebieskiego materiału, włożony na białą kamizelkę, nie leżał bowiem tak doskonale jak w zeszłym roku, a gęste falujące włosy znajdowały się w nieładzie, nadając mu wygląd niedbałego brata łaty. Na końcu kształtnego nosa tkwiły okulary w drucianych oprawkach, a kciuk był pomazany atramentem.
– Niech zgadnę – powiedziała Victoria. – „Uwagi na temat pewnych zabytków” White’a albo „Podróże po Egipcie i Nubii” Nordena?
– Ani jedno, ani drugie – odrzekł Laurence, niczym posłuszne dziecko odkładając książkę. – To są „Listy o Egipcie” Savary’ego. Gdy ją niedawno dostałem, pomyślałem, że będzie to lekka lektura, w sam raz w drodze do teatru. – Zdjął okulary i umieścił je na książce. – A ty? Gotowa na to, co się ma wydarzyć?
– Niby tak, choć wyznam, że jestem bardzo zdenerwowana – zwierzyła się Victoria. – Co będzie, jeżeli nikt się nie pojawi?
– Ależ publiczność dopisze! Stryj Theo spodziewał się, że wyprzeda wszystkie bilety.
– Zawsze jest optymistą.
– Nie, stryj Theo jest człowiekiem, który zna swój fach – powiedział spokojnie Laurence. – To oczywiste, zważywszy na to, jak długo się nim zajmuje. A doświadczenie uczy, że sztuki Valentine’a Lawe’a zawsze cieszą się powodzeniem.
Victoria poprawiła się na aksamitnych poduszkach i pomyślała, że chciałaby mieć taką pewność jak brat. To prawda, wszystkie trzy poprzednie sztuki Lawe’a były cenione przez krytykę i publiczność, nie oznacza to jednak, że wszystkim kolejnym zagwarantować można to samo. Publiczność teatralna jest kapryśna, rzecz to dobrze znana. Jednego dnia przyjmuje coś z aplauzem, a drugiego wręcz jako obrazę, a biorąc pod uwagę satyryczny charakter sztuk Lawe’a, trzeba liczyć się z tym, że jakaś prominentna figura, podejrzewając, że prześmiewcze ostrze jest skierowane przeciwko niej, nie doceni humoru autora i wyrazi swoją dezaprobatę.
Jednak nie można już było powstrzymać biegu wypadków. Za niecałe pół godziny kurtyna pójdzie w górę i „Wybór damy” ujrzy po raz pierwszy światła rampy. Należało więc tylko mieć nadzieję, że Laurence ma rację, gdy twierdzi, że stryj Theo wie, o czym mówi.
Ruch w mieście jak zwykle był okropny. Ciągnące niekończącym się strumieniem powozy dudniły na bruku, wioząc pasażerów na wszelkiego rodzaju wieczorne rozrywki. Victoria, widząc sznur pojazdów zdążających do rezydencji w dzielnicy Mayfair, poczuła przez chwilę ulgę, ponieważ tego wieczoru zdążała nie tam, tylko do teatru Gryf, który był najnowszym i najelegantszym z londyńskich teatrów. Jego gmach, niegdysiejszy zrujnowany magazyn, został starannie odnowiony i przerobiony, a w jego wnętrzach znajdowała się obecnie istna skarbnica włoskich marmurów, weneckiego szkła oraz brokatów i jedwabi wprost z Dalekiego Wschodu. Widownia była większa, a loże wspanialsze niż w którymkolwiek z londyńskich teatrów, natomiast freski na suficie podobno zostały stworzone przez jednego z potomków samego Michała Anioła.
Niestety Gryf na początku swej działalności nie miał zezwolenia na granie prawdziwych dramatów, dlatego szefowie musieli kontentować się takim repertuarem jak komiczne operetki czy burleski. Jednak dość szybko teatr wsławił się tym, że proponuje wartościową rozrywkę na wysokim poziomie. Dzisiejszego wieczoru miało być podobnie, wystawiano bowiem najnowszą sztukę Valentine’a Lawe’a. Krążyła plotka, że na widowni znajdzie się sir Michael Loftus, krytyk teatralny „Morning Chronicle”, którego aprobata równała się aprobacie samego Pana Boga.
Tak w każdym razie powiedział Victorii stryj, a ona, znając jego doświadczenie, nie miała co do tego nawet cienia wątpliwości. Gdy powóz wziął ostatni zakręt, oczom Victorii i Laurence’a ukazał się teatr Gryf, wspaniała budowla górująca nad innymi i świecąca bielą murów na tle ciemniejącego nieba. Victorii na ten widok aż dech zaparło. I co za tłumy! – pomyślała, gdyż sądząc po strumieniu wolno posuwających się land i innych eleganckich powozów, większość londyńskiej śmietanki towarzyskiej wybrała się na tę premierę.
– Już prawie jesteśmy na miejscu – odezwał się Laurence, gdy powóz wjechał w uliczkę biegnącą wzdłuż murów teatru.
Victoria przycisnęła dłoń do piersi i zamknęła oczy.
– Ja tam nie wejdę, Laurie. Naprawdę. Po prostu nie mogę.
– Ależ możesz! Stryjenka Tandy i ja będziemy na ciebie czekali w loży, a przedstawienie okaże się oszałamiającym sukcesem. Tak po ostatniej próbie powiedział stryj Theo, a wiesz dobrze, że nigdy by nas nie okłamał.
Rzeczywiście, na pewno by nie okłamał. Był przecież człowiekiem mądrym, dlatego nie rzucałby na wiatr fałszywych zapewnień, i to w sytuacji, gdy gra idzie o tak wielką stawkę. Bowiem podczas dzisiejszej premiery ze sztuką, do pory znanej tylko aktorom, zapozna się publiczność, a jej reakcja zadecyduje, jak długo „Wybór damy” pozostanie na afiszu, jaki przyniesie dochód i jaki wpływ wywrze na przyszłość autora.
W razie premierowej klapy sztuka zapadnie się w niebyt, a będzie to jednoznaczne z podzwonnym dla kariery dramaturga.
– Pozdrów ode mnie aktorów – odezwał się Laurence w chwili, gdy powóz się zatrzymywał. – Powiedz Victorowi, że spodziewam się owacji na stojąco, a pannie Chermonde, że tak ma zagrać, by co najmniej trzy razy wywoływano ją przed kurtynę.
– Dobrze, powiem – odrzekła Victoria, gdy powóz już stał w miejscu, a James spuszczał schodki. – Jednak czy do nich dotrą twoje słowa, to już inna sprawa.
Została sama. Powóz odjechał, a ona, stojąc na ulicy, dla uspokojenia odetchnęła głęboko. Bez wątpienia aktorzy, którzy czekali na podniesienie kurtyny, czynili teraz to samo, jako że trema była nieodłącznym elementem premierowego szaleństwa. Jednak istniała nadzieja, że z chwilą, gdy wreszcie kurtyna pójdzie w górę, całkiem się ulotni, a aktorzy dadzą z siebie wszystko, bo właśnie tego spodziewa się po nich publiczność.
Tego też, myślała dalej Victoria, pukając do nieoznakowanych drzwi, spodziewa się stryj.
– Ach, więc jest pani! Dobry wieczór, panno Bretton – powitał ją starszy człowiek, który te drzwi otworzył. – Byłem ciekaw, czy pani przyjdzie.
– Dobry wieczór, Tommy. Pomyślałam, że przed przedstawieniem porozmawiam jeszcze ze stryjem. Czy wszystko już gotowe?
– Tak, panienko, jak zwykle. – Thomas Belkins cofnął się, żeby ją przepuścić. – Mieliśmy trochę kłopotu z prospektem w drugim akcie, ale już sobie poradziliśmy. Poza tym pani Beckett naprawiła kostium pana Trumphaniego. Zaszyła tak, że po rozdarciu nie widać ani śladu.
Spokój starszego pana wpłynął kojąco na nerwy Victorii. Tommy Belkins spędził w teatrze całe życie. Niegdyś aktor wędrownej trupy szekspirowskiej, teraz pracował za kulisami w teatrze Gryf, nadzorując skomplikowany system świateł, lin, bloków i reflektorów, potrzebny do stworzenia scenicznej magii. I Drury Lane, i Covent Garden próbowały go podkupić, jednak Tommy odrzucił te propozycje, twierdząc, że woli pracować w Gryfie za marne grosze niż przenieść się gdzie indziej, nawet gdyby oferowano mu ogromną gażę.
Zresztą, co oczywiste, wcale nie pracował za marne grosze. Theodore Templeton, stryj Victorii, sowicie wynagradzał wszystkich pracowników, ale też zatrudniał tylko najlepszych, co w dużej mierze decydowało o poziomie jego teatralnych produkcji. Przy tym popierał ducha współpracy i dbał o serdeczne więzy towarzyskie – rzecz tak niezwykła w teatralnym światku – a ponieważ na dodatek dawał szansę obiecującym młodym aktorom, w obsadach nigdy nie brakowało utalentowanych ludzi.
Choć oczywiście najwięcej zależało od poziomu wystawianej sztuki. Zatem Victoria, doskonale zdając sobie z tego sprawę, zamknęła oczy i odmówiła cichą modlitwę do świętego Genezjusza. Ktoś mógłby pomyśleć, że jest przesądna, jednak nigdy nie wchodziła do teatru bez prośby o błogosławieństwo zanoszonej do patrona aktorskiej braci.
Pomodliwszy się i z dźwięczącymi w uszach serdecznymi słowami brata oraz Tommy’ego Belkinsa, Victoria Bretton – alias Valentine Lawe – przekroczyła progi teatru, by stawić czoło temu, co zgotuje jej los.
Szanowny pan Alistair Devlin chodzić do teatru raczej nie miał zwyczaju, pojawiał się tam tylko z braku lepszej rozrywki. Mając wybór między amatorskimi popisami ludzi, którzy wyobrażali sobie, że potrafią grać, a swobodną męską atmosferą klubu, wybierał zawsze to drugie. Jedynym powodem, dla którego akurat dzisiaj znalazł się w teatrze, była prośba dobrego przyjaciela, lorda Collinsa, który od jakiego czasu zamęczał go, by poszedł do Gryfa i obejrzał pewną apetyczną aktoreczkę, kandydatkę na jego najnowszą kochankę.
– Spróbuj tylko powiedzieć, że nie jest fantastyczna! – zastrzegł Collins, gdy zasiedli w pierwszym rzędzie loży.
– Jestem pewien, że rzeczywistość przewyższy wszystkie twoje pochwały – odrzekł Alistair, rozglądając się z zainteresowaniem. – Zawsze byłeś arbitrem kobiecej urody.
Alistair znajdował się tutaj po raz pierwszy, jednak niejednokrotnie słyszał o tym teatrze pochlebne opinie. Krążyły plotki, że na odbudowę gmachu przeznaczono ponad osiemdziesiąt tysięcy funtów, a także zgromadzono wyborny zespół aktorski mający stale tu występować.
Zdaniem Collinsa, którego już wiązał intymny związek z inną młodą aktorką z tej trupy, wcale nie wystarcza, gdy aktor płynnie wypowiada swoje kwestie. Prawdziwe rzemiosło aktorskie polega bowiem na tym, by przedstawić graną postać w taki sposób, żeby publiczność zareagowała śmiechem lub łzami. Do tego trzeba umieć osiągnąć ten efekt bez uciekania się do tanich min i gestów, co nagminnie czynią różne beztalencia.
Mówiąc szczerze, Alistair miał do całej tej sprawy podejście nader sceptyczne. Wiedział, że niektórzy aktorzy są doskonali, jednak doświadczenie uczyło, że większość ucieka się do melodramatycznych chwytów, a to absolutnie go nie ruszało. Chwytów, które na dodatek powodowały, że publiczność zaczynała urągać aktorom, a nawet ciskać na scenę skórki od pomarańczy.
– A tak przy okazji, czy mówiłem ci, że Signy ma przyjaciółkę? – zagadnął Collins. – To także aktorka, należy do tej trupy. Powinieneś obejrzeć również i ją… No… chyba że takie rzeczy cię nie interesują… – Dzięki, Bertie, jednak nie mam zamiaru szukać nowej kochanki – odrzekł Alistair, przyglądając się wspaniałemu plafonowi. – Ta, z którą się właśnie rozstałem, potrafiła nadać nowe znaczenie i tak z samej swej istoty złowrogiemu słowu „mściwość”.
Collins roześmiał się z właściwą sobie bezczelnością.
– Tak, coś tam słyszałem o wspaniałej Celeste, której na odchodnym udało się potłuc w twoim domu kilka dość kosztownych wazonów.
– Dość kosztownych? Dość?! Ta piekielnica z premedytacją zniszczyła bezcennego konia z epoki Tang, jak również dwie drogocenne wazy z sewrskiej porcelany, które od kilku pokoleń należały do mojej rodziny! – powiedział oburzony Alistair. – Babcia Wilson wciąż nie może mi darować, że nie wyczułem, do czego jest zdolna ta piekielnica, i nie zapobiegłem katastrofie.
Niestety, Alistaira do ostatecznego zerwania z Celeste Fontaine skłoniło nie tylko to, że wszeteczna ślicznotka zniszczyła pamiątki rodzinne. Na dodatek go okłamywała! Zapewniając, że jest jedynym mężczyzną w jej życiu, spędzała w łóżku lorda Lansinga tyleż czasu, co i w jego. A gdy Alistair zwrócił jej uwagę na ten drobny szczegół, dała taki popis, jakiego nie powstydziłaby się sama wielka Sarah Siddons. Wyleciała z domu jak burza, zmiatając z postumentów i rozbijając w drobny mak dwie cenne porcelanowe wazy, a na drugi dzień przysłała pełen furii list, w którym informowała dobitnie, co sądzi o postępowaniu Alistaira, zaznaczając, że co prawda jest znośnym kochankiem, jednak jego biegłość w sprawach łóżkowych w szeptanej opinii publicznej została wyceniona skandalicznie zbyt wysoko.
I właśnie treść tego listu okazała się ostatnim gwoździem do jej trumny, bowiem Alistair, choć daleki od tego, by nazwać go arogantem czy pyszałkiem, był dumny z biegłości w sztuce kochania, z tego, że potrafi dać rozkosz kobietom. Przecież jeszcze jako żółtodziób dokonał jakże ważnego odkrycia, że doświadczenia seksualne się potęgują wtedy, gdy znajdują w nich przyjemność obie strony. Nauczył się więc zarówno czerpać rozkosz, jak i nią obdarzać. Dlatego szczytem hipokryzji wydały mu się drwiące z jego miłosnej biegłości słowa kobiety, która ani razu nie pozwoliła mu wątpić, że doznaje dzięki tej jego biegłości nadzwyczajnej rozkoszy.
Tak czy inaczej, w końcu się okazało, że ostatnie słowo należało do niego, gdyż w zeszłym tygodniu wszetecznica Celeste zapukała do jego drzwi i oznajmiła pokornie, że żałuje swojego postępku, a zalotom lorda Lansinga uległa jedynie w chwili słabości. Po czym zatrzepotała rzęsami i ze łzami w swych słynnych fiołkowych oczach zaczęła błagać, by przyjął ją z powrotem do siebie.
On jednak pozostał niewzruszony. Dla osuszenia łez podał wszetecznicy chusteczkę, po czym poradził, żeby wracała do lorda Lansinga lub do innego kochanka, kimkolwiek by był, a jemu niech nie zawraca więcej głowy. Kłamstwo było bowiem tym, czego najbardziej nie znosił u ludzi, z którymi łączyły go bliskie relacje. Było oczywiste, że kobieta, która raz go okłamała, zrobi to bez skrupułów ponownie. Poza tym nic nie wskazywało na to, że Celeste nie znajdzie się po raz kolejny w ramionach człowieka, z którym go już raz zdradziła.
Kobiety jej pokroju zawsze lądują na czterech łapach, a potem na grzbiecie, co z pewnością ma miejsce również i tym razem.
Już miał zagadnąć Collinsa o dzisiejszą sztukę, gdy zwrócił uwagę na ruch w jednej z przeciwległych lóż. Rozsunęły się kotary i do loży wkroczyła młoda kobieta, wynurzając się zza aksamitnej materii niczym promienny motyl wylatujący na światło słoneczne. Ubrana była w kremową jedwabną suknię, która połyskiwała z każdym jej ruchem, a na wysmukłych rękach nosiła długie do łokcia rękawiczki. Ułożone w loki włosy tworzyły wokół głowy uroczą fryzurę, sprawiającą wrażenie miękkiej i ulotnej złocistej mgiełki, a ozdabiające wycięcie dekoltu klejnoty migotały, rzucając rubinowe błyski. Młoda dama zatrzymała się na moment, by popatrzeć na wyczyny dandysów i młodego kawalerskiego narybku z parteru, a następnie odwróciła się, obdarzając uśmiechem starszą kobietę i młodego człowieka, którzy już siedzieli w loży.
I to właśnie ten uśmiech przykuł uwagę Alistaira. Tak niewinny jak uśmiech dziecka, potrącił w jego duszy jakąś czułą strunę odwołującą się do czasów, kiedy życie było prostsze, a przyjemności o wiele łatwiejsze do znalezienia.
Młoda kobieta emanowała tak wielkim skupieniem, jakby przebywanie w teatrze było jej najświętszym powołaniem, loża drugim domem, a obejrzenie spektaklu absolutnie najważniejszym zajęciem. Ot, teatromanka. Jednak o wiele bardziej zafrapowała Alistaira inna sprawa, a mianowicie czym jest to coś, czego określić nie sposób, ale co tak mocno go do niej pociąga. Czyżby była tym jej teatralna pasja, którą zapewne spora część publiczności z nią podziela, ale tylko niewielu aż w takim stopniu, natomiast dla reszty jest to przede wszystkim towarzyski i jakże często dość nudny obowiązek? Czy może raczej fakt, że nieznajoma nawet dla Alistaira, konesera kobiecej urody, jest skończoną pięknością? Ubrana w jedwabie i szyfony, miała twarz anioła, natomiast bujna, zmysłowa figura przywodziła na myśl gorące noce pełne erotycznych uniesień.
Niestety pierwsze, co tajemnicza piękność uczyniła, to z ciepłym uśmiechem podała rękę czekającemu w loży młodemu mężczyźnie, który wstał, żeby ją powitać, wskutek czego Alistair uznał, że nie ma co liczyć na takie uniesienia z jej strony. Cóż, kobieta zajęta… Potwierdzał to fakt, że natychmiast pogrążyła się z młodym mężczyzną w bardzo żywej rozmowie, a sposób, w jaki się do siebie odnosili, wskazywał jednoznacznie, że łączą ich silne i bliskie więzi. Co z tego, że ów mężczyzna nie dorównywał pięknej damie ani wyglądem, ani stylem? Liczyły się te więzi, ot co.
Szczęściarz z niego, pomyślał Alistair, przyjmując do wiadomości, że on takim szczęściarzem raczej na pewno nie zostanie.
Przez salę przebiegł szmer, gdyż na scenie pojawił się wysoki, ubrany na czarno, dystyngowany dżentelmen. Nosił długą pelerynę, która odsłaniając bryczesy i buty z cholewami, nadawała mu bardzo zawadiacki wygląd. Nie był to przy tym człowiek młody, bo ciemne włosy i brodę przetykały srebrne nitki siwizny, a zmarszczki na twarzy świadczyły o obfitości życiowych doświadczeń. Nie można jednak było zaprzeczyć, że prezencję ma doskonałą, a gdy uniósł dłoń w rękawiczce, na widowni zapanowała cisza.
– Panie i panowie! Nazywam się Theodore Templeton i mam zaszczyt powitać państwa w moim teatrze! Mam również przyjemność zapowiedzieć dwie sztuki, które, pragnąc dostarczyć państwu rozrywki, zagramy dziś wieczorem. Zaznaczam przy tym, że są to przedstawienia premierowe. Pierwsze z nich to „Wybór damy”, najnowszy utwór znakomitego dramaturga Valentine’a Lawe’a. Niezrównana Signy Chermonde zagra w tym spektaklu rolę Elizabeth Turcott, a pan Victor Trumphani będzie jej partnerował jako Elliot Black. Po tej sztuce obejrzycie i wysłuchacie państwo „Mi scuzi”, operetkę włoskiego twórcy Giuseppe Fratoliniego. Proszę więc usiąść wygodniej i przygotować się na doskonałą rozrywkę.
Po tych słowach rozległy się grzecznościowe oklaski, którym zawtórowały gwizdy i wiwaty młodych dandysów z parteru. Templeton zszedł ze sceny, zagrała orkiestra i kurtyna poszła w górę. Oczom widzów ukazało się wnętrze, które mogłoby być salonem rezydencji w dzielnicy Mayfair, a w którym znajdowała się jedna tylko aktorka – stara kobieta siedząca w fotelu babuni.
Alistair, który aż nadto dobrze wiedział, że w takich produkcjach akcja nie jest zbyt wartka, rozsiadł się wygodniej, spodziewając się, że sztuka zanudzi go na śmierć.
Tymczasem okazało się, że nie nudził się ani trochę. Patrzył i słuchał jak zahipnotyzowany, bo już od pierwszej sceny sztuka przykuła maksymalnie jego uwagę. Fabuła była intrygująca, dialog inteligentnie dowcipny, a aktorzy grali tak doskonale, że Alistair wprost nie mógł wyjść z podziwu.
Wybierając się do teatru, nie tego się spodziewał. Wiedział, że utwór jest całkiem nowy, a trupa aktorska młoda. Spodziewał się więc wszelkich wad wynikających z tych okoliczności. Jednak choć bardzo się starał, nie potrafił się ich doszukać ani w samym dramacie, ani w grze aktorów. Na widowni panowała absolutna cisza, której nie zakłócali nawet hałaśliwi młodzieńcy z parteru.
Jeżeli inne jego sztuki podobne są do tej, to nic dziwnego, że Valentine Lawe cieszy się taką popularnością, pomyślał Alistair, tak pochłonięty akcją, że z niechęcią powitał koniec pierwszego aktu.
– No i co? Jakie wrażenia? – zapytał Collins, przekrzykując burzliwe oklaski.
– Sądzę, że było to znacznie, ale to znacznie lepsze od tego, czego się spodziewałem – orzekł wielkodusznie Alistair.
– Nie chodzi mi o sztukę. Pytam o Signy! Czyż to nie najrozkoszniejsza istota, jaką w życiu widziałeś?
– Signy? – Alistair zmarszczył brwi.
– No tak, aktorka, która gra Elizabeth. Na Boga! Tylko mi nie mów, że jej nie zauważyłeś!
Alistair spojrzał w dół, na scenę. Oczywiście, że ją zauważył, ale nie jako Signy Chermonde, tylko jako Elizabeth Turcott. To ona była tą wspaniałą tycjanowską kusicielką, która pojawiła się na scenie najpierw jako stara kobieta ze smutkiem wspominająca swoje długie życie, a zaraz potem, już w następnej scenie, jako zarumieniona panna młoda w przeddzień własnego ślubu.
– Tak, była piękna – zgodził się. – Ale na mnie większe wrażenie niż jej uroda wywarł talent.
– No, no… W takim razie mam nadzieję, że jej talent do łóżkowych igraszek dorównuje talentowi scenicznemu – skomentował w swoim stylu Collins. – A skoro o tym mowa, to co sądzisz o pannie Lambert? Tylko mi nie mów, że jej też nie zauważyłeś! Stary Parker, widząc, jak wchodzi na scenę w prześwitującej białej nocnej koszuli, omal nie wypadł z loży!
– Tak, zauważyłem ją – odparł rozbawiony Alistair. – Była bardzo przekonująca w roli panny Tremayne.
– Panny Tremayne? – zdziwił się Collins. – Co w ciebie dzisiaj wstąpiło? Zeszłym razem, gdy byliśmy w teatrze, nie zapamiętałeś nawet tytułu sztuki, nie mówiąc o nazwiskach postaci.
– To dlatego, że sztuka nie była warta, by ją zapamiętać, podobnie jak grający w niej aktorzy. Natomiast dzisiejsza premiera jest spektaklem najwyższej próby.
– No tak, oczywiście. Valentine Lawe szybko staje się jednym z największych angielskich dramaturgów. Musi o tym wiedzieć nawet taki filister jak ty!
To, że w tej dziedzinie wiedzę miał niewielką czy zgoła żadną, jakoś nie wzbudzało w Alistairze wyrzutów sumienia. Pochodził z rodziny, w której nikt nie był zagorzałym wyznawcą muzy Melpomeny. Rodziców zraziły do teatru tragiczne wypadki, które pociągnęło za sobą skandaliczne małżeństwo ich najstarszego syna z aktorką, a siostra Alistaira i jego szwagier, wielebny Simon Baltham, archidiakon w Swithing, byli głęboko przekonani, że teatr jest wylęgarnią grzechu.
Paradoksalnie poglądy te nie powstrzymywały tej pary od pojawiania się od czasu do czasu na przedstawieniu w operze. Rzadko jednak ktoś słyszał, żeby wielebny i jego małżonka takie przedstawienie pochwalili czy skomplementowali któregoś ze śpiewaków.
A co do samego Alistaira, to niewiele go to wszystko obchodziło. Ograniczył bywanie w teatrze z szacunku dla uczuć rodziców i z troski o rodzinną harmonię. I nie żałował tego… aż do dzisiejszego wieczoru.
Jego wzrok powędrował ponownie w kierunku osób siedzących w przeciwległej loży. Młoda dama obserwowała dwóch młodych ludzi przestawiających na scenie rekwizyty. Wyglądała przy tym, jeżeli to możliwe, znacznie bardziej promiennie niż przed rozpoczęciem pierwszego aktu. Dżentelmen siedzący obok trzymał ją za rękę, a gdy pochylił się i szepnął jej coś do ucha, dama roześmiała się, podniosła wzrok i… jej oczy spotkały się z oczami Alistaira.
Trwało to zaledwie chwilę, nie dłużej niż kilka sekund, jednak Alistairowi wydawało się, że przez tych kilka sekund w teatrze ustały wszelkie dźwięki, a on i piękna nieznajoma są zupełnie sami. Zaobserwował, że jej śmiech zamarł, przechodząc stopniowo w zaledwie cień uśmiechu. I choć nie dała znaku, że widzi jego spojrzenie, lekki rumieniec na jej policzkach zdradzał, że jest go świadoma równie intensywnie, jak on świadomy jest jej obecności.
Gdy przestała na niego patrzeć, Alistair spytał przyjaciela:
– Słuchaj, Collins, ta kobieta w loży naprzeciwko nas… – Lady Lucy Prendergast?
– Nie, ta w loży piętro wyżej, w kremowej toalecie.
Collins wziął lornetkę i nakierował ją na damę.
– A tak… to panna Victoria Bretton. Najstarsza córka państwa Brettonów.
– Aha! A jak to się stało, że dotąd nigdy jej nie widziałem?
– Bo nie obracacie się w tych samych kręgach. – Collins opuścił lornetkę. – Brettonowie mieszkają w hrabstwie Kent, jednak dwa ostatnie sezony spędzają w Londynie. Zajmują dom na Green Street. Są tu oczywiście po to, by wprowadzić obie córki na salony. Panna Victoria debiutowała w zeszłym roku, a jej młodsza siostra, Winifred, debiutuje w bieżącym.
– A kim jest ten mężczyzna, który jej towarzyszy? – zapytał Alistair. – Oddany mąż? Zakochany narzeczony?
– Wielki Boże, ależ nie! To Laurence, jej brat, ultrakonserwatysta niepodążający za modą. Jednak z tego, co słyszałem, przeraźliwie inteligentny. Podobno włada czterem językami, a klasyków zna lepiej niż większość jego oksfordzkich profesorów. Ludzie mówią, że z Victorią łączą go bardzo bliskie siostrzano-braterskie więzy.
– To dziwne… że nie jest jeszcze zamężna… – w zadumie powiedział Alistair. – Jest przecież bardzo piękna.
– To prawda, urody jej nie brakuje, jak i niewyparzonego języczka. Panna Victoria ma trudną do poskromienia skłonność do mówienia tego, co myśli. A możesz sobie wyobrazić, jak bardzo zachwycone są tym starsze matrony, które sądzą, że rolą młodej damy jest być widzianą, ale nigdy słyszaną? A poza tym… widzisz tę starszą ekstrawagancką kobietę, która siedzi obok?
– Trudno jej nie zauważyć – odrzekł Alistair, mierząc spojrzeniem suknię w kolorze płomieni, kruczoczarne włosy oraz połyskujące w naszyjniku brylanty.
– No właśnie. Ta dama to Anthea Templeton, niegdyś słynna aktorka, a obecnie żona, zresztą druga żona, pana Theodore’a Templetona, właściciela tego teatru i człowieka, który, tak się składa, jest stryjem panny Bretton.
– Aha. Z tego wynika, że ta panna nie jest najlepiej skoligacona.
– Delikatnie mówiąc. Templeton porzucił pierwszą żonę dla pięknej Anthei, która, jak głosi plotka, ponoć w tym czasie grała Julię, i bez ślubnego błogosławieństwa stworzyli stadło. A po kilku latach, już jako legalni małżonkowie, przyjechali do Londynu, by tutaj otworzyć swój kramik. Nie muszę dodawać, że pani Templeton nie jest przyjmowana w towarzystwie.
– Nic w tym dziwnego – powiedział Alistair. – Bez wątpienia oskarża się ją o to, że rozbiła rodzinę, kradnąc męża prawowitej pani Templeton.
– To oczywiste, a fakt, że panna Bretton lubi towarzystwo stryjenki, rzuca na nią złe światło, podobnie jak to, że ma niefortunną skłonność do spoufalania się z aktorami.
– Spoufalania się?! – zapytał zdumiony Alistair.
– A tak, choć co prawda zwykle czyni to w towarzystwie brata. Ponoć jednak bywała za kulisami również sama – odrzekł Collins. – A taki zwyczaj, choć przystoi młodemu dżentelmenowi, zdecydowanie nie przystoi młodej damie.
Zdecydowanie, przytaknął w duchu Alistair, patrząc przy tym, jak na scenę wracają aktorzy, gdyż miał się zacząć drugi akt. Młodej damie wolno chodzić do teatru, rozmyślał dalej. Wolno jej nawet wyrażać swój zachwyt sztuką oraz grą aktorów, nie wolno jej jednak dopuścić, by widywano ją w ich towarzystwie. Zresztą Alistair, choć nie podzielał skrajnych poglądów wielebnego szwagra, wiedział dobrze, że wielu z nich prowadzi się niemoralnie, dlatego spędzanie czasu w ich towarzystwie spotyka się z dezaprobatą przyzwoitych ludzi. Zdziwiło go więc, że państwo Brettonowie pozwalają córce wystawiać na szwank swoją reputację. Przecież to właśnie robiła, bywając za kulisami, choćby nawet w towarzystwie brata.
– A tak przy okazji – zagadnął Collins – czy to prawda, że przestałeś się widywać z lady Frances Shaftsbury? Myślałem, że jesteście już po słowie.
– Byliśmy, dopóki się nie przekonałem, że lady Frances w równym stopniu jak we mnie kocha się w markizie Kopehamie – odrzekł obojętnie Alistair. – A jeśli nie mogę zaufać kobiecie przed ślubem, jaką mam gwarancję, że okaże się uczciwa i prawdomówna po nim?
– Ależ drogi przyjacielu, przecież wszystkie kobiety kłamią. To się zaczęło już w rajskim ogrodzie – powiedział Collins. – Ewa powiedziała Adamowi, że po skosztowaniu jabłka nic złego się nie stanie, a skutek wiadomy.
– Na szczęście w naszym rajskim ogrodzie jest więcej kobiet, nie trzeba więc żenić się z pierwszą, która nawinie się pod rękę.
– Cóż, niby prawda, ale prawdą jest również i to, że atrakcyjna córka bogatego hrabiego nie nawija się pod rękę codziennie.
– Słusznie, jednak nie ścierpiałbym towarzystwa kobiety, która kłamie i mnie oszukuje. Sekretów można mieć wiele przed znajomymi, ale między mężem a żoną obowiązuje prawdomówność – powiedział Alistair. – Jeżeli nie mogę mieć zaufania do kobiety, której mam dać swoje nazwisko, wolę nim nie obdarzać nikogo. – Przez chwilę z niejakim żalem znów zerknął na Victorię Bretton. – Życie i bez tego jest wystarczająco nieprzewidywalne, a kłamstwo to fatalny początek, od którego nie ma sensu zaczynać czegokolwiek.
Tytuł oryginału: No Occupation for a Lady
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2012
Redaktor serii: Dominik Osuch
Opracowanie redakcyjne: Władysław Ordęga
Korekta: Lilianna Mieszczańska
© 2012 by Gail Whitiker
© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2013
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżone.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-238-9753-8
ROMANS HISTORYCZNY – 386
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com