Czekaj do północy - Amanda Quick - ebook

Czekaj do północy ebook

Amanda Quick

4,5

Opis

[PK] 

 

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Elizabeth Delmont, słynne medium, pada ofiara zabójstwa. Morderca zostawia przy zwłokach ślubny welon, broszę z portretem młodej kobiety i strzaskany zegarek , którego wskazówki zatrzymały się o północy. Znika jednak dziennik zamordowanej. Cenna zguba interesuje pewnego młodzieńca, autorkę powieści sensacyjnych i sławną spirytystkę. Jednemu z nich przyjdzie wkrótce słono zapłacić za zbytnią ciekawość. 
[Opis wydawcy] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Centrum Kultury i Biblioteka Publiczna w Gniewie 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (5) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży 
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach (2) 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie (2) 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (6 ocen)
3
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Dobrze spędzony czas

Bardzo poprawnie napisany romans, zawiera wszystko to, co lubią fani autorki :)
00
Dominia323

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna jak zawsze
00

Popularność




czekaj do polnocy

oma/nA

W serii pojawią się m.in.:

Mary Balogh

Między występkiem a miłością „Miłosny skandal” „Złodziej marzeń” „Pojedynek”

Adrienne Basso

„Poślubić wicehrabiego” „Skazany na miłość” „Uwieść aroganta” „Zakład o miłość”

Connie Brockway

„Bal maskowy”

Meagan McKinney

„Księżycowa Dama” „Lodowa panna” „Łowcy fortun” „Niegodziwa czarodziejka” „Uzurpator” „Zamek na wrzosowisku”

Amanda Quick

„Czekaj do północy” „Fascynacja” „Od drugiego wejrzenia”

„Ryzykantka” „Wynajęta narzeczona”

Amanda Quick

czekaj do północy

Przekład

ANNA PALMOWSKA

Tytuł oryginału Wait until Midnight

Korekta

Katarzyna Pietruszka

Druk

DRUK-INTRO S.A., Inowrocław

Copyright © 2005 by Jayne Ann Krentz All rights reserved

For the Polish edition

Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Serię przygotowało Wydawnictwo Amber na zlecenie Polskie Media Amer.Com S.A.

Książka została wydrukowana na papierze Ecco Book Cream o gramaturze 55 g vol. 2.0

ISBN 978'83-241-3260-7

Warszawa 2009

Frankowi, z wyrazami miłości

Prolog

Ostatnie lata gumowania królowej Wiktorii

„Zadziwiający pokaz zdolności spirytystycznych Gilbert Otford

dla »Latającego Detektywa«

Pani Fordyce, znana pisarka, dała ostatnio zadziwiający pokaz zdolności spirytystycznych przed niewielką, starannie dobraną, złożoną wyłącznie z dam publicznością.

Obecne na pokazie niewiasty opisały przejmującą scenę. Pokój został zaciemniony, wyglądał niesamowicie i dramatycznie. Pani Fordyce siedziała przy stole oświetlonym niewielką lampką. Odpowiadała na pytania i wygłaszała niezwykle osobiste uwagi o wielu zgromadzonych.

Po pokazie wszyscy zgodzili się, że tylko posiadanie nadzwyczajnych mocy spirytystycznych może tłumaczyć tajemniczą zdolność pani Fordyce do udzielania poprawnych odpowiedzi na zadawane jej pytania. Zadziwiająca trafność uwag o wielu nieznanych jej wcześniej, a obecnych w pokoju damach zrobiła duże wrażenie.

Pani Fordyce została następnie zasypana prośbami o kolejne spotkania i seanse. Sugerowano również, że powinna się zwrócić do pana Reeda, prezesa Towarzystwa Badania Spirytyzmu, o zgodę na poddanie jej zdolności próbie w Wintersett House, siedzibie towarzystwa. Odmówiła przyjęcia wszelkich zaproszeń, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie będzie żadnych dalszych seansów czy demonstracji jej umiejętności.

Jest powszechnie wiadome wśród osób badających zjawiska nadprzyrodzone, że wykorzystywanie talentów spirytystycznych ogromnie wyczerpuje nerwowo, a kobiety z natury mają dużo delikatniejszą psychikę niż mężczyźni.

Pan Reed powiedział nam, że obawa przed nadwerężeniem nerwów jest tylko jednym z powodów, dla których osoba płci pięknej praktykująca spirytyzm z niechęcią demonstruje swe zdolności. Według niego wrodzona delikatność uczuć i skromność, właściwe prawdziwej damie, sprawiają, że każda kobieta posiadająca zarówno autentyczne zdolności spirytystyczne, jak i subtelne poczucie tego, co wypada, będzie się usilnie wzbraniać przed demonstrowaniem swej mocy publicznie”.

1

Twarz martwego medium stanowiła upiorną plamę pod zalanym krwią ślubnym welonem.

Za życia kobieta była zapewne całkiem ładna, a jej uroda musiała się rzucać w oczy. Długa obfita spódnica ciemnoniebieskiej sukni kłębiła się wokół zgrabnych nóg, obciągniętych białymi pończochami. W pobliżu leżał porzucony żelazny pogrzebacz, którym roztrzaskano jej tył głowy. Widniały na nim ślady zakrzepłej krwi i przylepione jasne włosy.

Adam Hardesty przeszedł przez mały, mroczny pokój, zmuszając się, by pokonać niewidzialną barierę stworzoną przez szczególny zapach i chłód śmierci. Przykucnął obok ciała i uniósł świecę.

Przez pajęczynę welonu dostrzegł błysk niebieskich paciorków ozdabiających szyję Elizabeth Delmont. W jej uszach tkwiły także niebieskie kolczyki. Na podłodze, tuż przy jej bladych, bezwładnych palcach, leżał strzaskany zegarek kieszonkowy. Wskazówki na zawsze zatrzymały się o północy.

Adam wyjął własny zegarek i sprawdził godzinę. Dziesięć po drugiej. Jeśli zegarek leżący na dywanie istotnie uległ zmiażdżeniu podczas gwałtownej walki, która najwyraźniej rozegrała się w pokoju, Delmont nie żyła już od ponad dwóch godzin.

Na ciasno zasznurowanym, sztywnym staniku niebieskiej sukni tkwiła żałobna broszka ozdobiona czarną emalią. Wyglądało na to, że ktoś z rozmysłem położył ją na piersi Elizabeth Delmont w ponurej parodii rytuału pogrzebowego.

Podniósł broszkę i odwrócił, by spojrzeć na rewers. Migoczący płomień świecy oświetlił niewielką fotografię, portrecik jasnowłosej kobiety w ślubnym welonie i białej sukni. Wyglądała na nie więcej niż osiemnaście czy dziewiętnaście lat. Coś w smutnym, zrezygnowanym wyrazie jej pięknej, poważnej twarzy sugerowało, że wcale nie cieszy się na życie w małżeństwie. Poniżej wizerunku, pod kryształowym szkiełkiem, umieszczono ciasno zwinięty kosmyk jasnych włosów.

Przez dłuższą chwilę przyglądał się kobiecie na fotografii, próbując zapamiętać każdy szczegół. Potem ostrożnie ułożył broszkę na tym samym miejscu na staniku sukni. To może być istotna wskazówka dla policji.

Podniósł się i obrócił na pięcie, by popatrzeć na pokój, w którym zamordowano Elizabeth Delmont. Pomieszczenie wyglądało, jakby przetoczyła się przez nie gwałtowna burza. Na środku znajdował się przewrócony duży stół. Umieszczony pod spodem dziwny mechanizm odsłaniał tajemnicę unoszenia się i przesuwania w powietrzu ciężkiego drewnianego mebla. Naiwni widzowie dawali się nabrać, uznając taką lewi-tację za przejaw obecności duchów.

Z boku stołu, tuż pod blatem, znajdowały się dwie szuflady. Teraz obie były wysunięte. Podszedł bliżej i na próbę zamknął każdą z nich. Tak jak podejrzewał, po zamknięciu stawały się zupełnie niewidoczne.

Przesunął palcami wzdłuż krawędzi kwadratowego blatu, szukając innych sprytnie ukrytych szuflad, ale ich nie znalazł.

Wokół leżało kilka porozrzucanych krzeseł, a na dywanie walały się różne dziwne przedmioty - flet, tuba naśladująca głosy, kilka dzwonków i cymbałki.

Koło otwartej szafki piętrzył się stos innych niezwykłych rzeczy. Były wśród nich teleskopowo rozsuwany pręt, tabliczka z alfabetem i liczne kłódki. Podniósł jedną z nich i obejrzał w świetle świecy. Bez trudu odnalazł ukrytą sprężynę, która pozwalała otworzyć zamek.

Obok krzesła leżała trupio blada ręka odcięta w łokciu, z bardzo ładną, kształtną dłonią. Trącił ją czubkiem buta.

Stwierdził, że została odlana z wosku i bardzo starannie wyrzeźbiona, łącznie z białymi paznokciami i liniami papilarnymi.

Był sceptykiem, drażnił go szum narosły wokół spirytyzmu. Dobrze jednak wiedział, że gdy wieść o śmierci medium dostanie się do gazet, mnóstwo ludzi będzie gotowych uwierzyć, że Elizabeth Delmont została uśmiercona przez groźne duchy, które przywołała z zaświatów.

Jeśli chodzi o skandale, miał jedną, niewzruszoną zasadę. Unikał ich jak ognia. Nie chciał, by śmierć Elizabeth Delmont stała się sensacją, ale było raczej mało prawdopodobne, że uda się temu zapobiec. Jedyne, co mógł zrobić, to starać się uchronić własne nazwisko przed pojawieniem się w prasie.

Skrupulatnie przeszukał pokój, w którym odbywały się seanse. Zakładał, że właśnie w tym pomieszczeniu medium skrywało wszystkie swoje sekrety. Odkrył jeszcze trzy tajemne schowki, jeden w ścianie i dwa w podłodze, nigdzie jednak nie było śladu dziennika.

Gdy skończył, wszedł na piętro do sypialni Elizabeth Delmont i niezwykle metodycznie przejrzał każdą szufladę oraz szafę.

Bez skutku. Jedyną interesującą rzeczą okazał się niewielki katalog pod tytułem Sekrety medium. Oferował wiele użytecznych przedmiotów, w tym sztuczne części ciała, przeznaczonych do symulowania manifestacji duchów, magiczne zwierciadła oraz dziwną uprząż z drutów i krążków, która miała umożliwiać lewitację. Firma gwarantowała potencjalnym klientom, że wszystkie transakcje zostaną przeprowadzone poufnie i z zachowaniem pełnej dyskrecji.

Zszedł na dół i przeszedł długi ciemny hol, zamierzając wyjść kuchennymi drzwiami. Zrobił, co mógł. Przeszukanie całego domu cal po calu w nadziei odnalezienia wszystkich tajemnych schowków i skrytek było niemożliwe.

Gdy mijał ponury salon, wśród ciężkich mebli dostrzegł biurko.

Wszedł do pokoju, przemierzył dywan w czerwono-czarne wzory i przeszukał szuflady biurka. W żadnej nie było jednak dziennika. W wąskiej przegródce znalazł jednak niedbale wetkniętą kartkę z listą nazwisk i adresów Na górze strony zapisano datę z poprzedniego dnia i godzinę dziewiątą.

Chwilę przyglądał się liście, zanim zrozumiał, że prawdopodobnie patrzy na nazwiska uczestników ostatniego seansu Elizabeth Delmont.

Jedno z nazwisk było podkreślone grubą kreską. Wydało mu się dziwnie znajome, ale nie potrafił sobie przypomnieć, skąd. Już samo to było niepokojące. Miał przecież doskonałą pamięć. Dzięki niej dobrze mu się powodziło, gdy kiedyś, w dawnych czasach zarabiał na życie, sprzedając plotki i handlując ludzkimi tajemnicami.

Teraz poruszał się w znacznie bardziej wytwornych kręgach, jednak pewne rzeczy się nie zmieniły. Nie zapominał nazwisk, twarzy i pogłosek. Informacja dawała mu władzę w połyskliwej, zdradliwej dżungli socjety, tak jak w młodości pomogła mu przetrwać na ulicach Londynu.

Skupił się na zaznaczonym nazwisku, usiłując przywołać w pamięci choćby najmniejsze skojarzenie. Wreszcie coś zaczęło mu świtać. Był już niemal pewien, że to Julia albo Wilson mimochodem wspomnieli to nazwisko. W związku z artykułem w gazecie. Jednak nie w „Timesie”. Na pewno nie w „Timesie”. Sam go codziennie uważnie czytał.

Wzmianka musiała pochodzić z jakiejś podrzędnej gazety, z rodzaju tych, które sprzedawały się dzięki sensacyjnym doniesieniom o brutalnych zbrodniach i skandalach.

Nie zwrócił wtedy na to nazwisko uwagi, bo osoba, która je nosiła, nie należała do wąskiego kręgu bogatych i uprzywilejowanych, gdzie się zwykle obracał.

Dreszcz jakiegoś ponurego przeczucia zjeżył mu włosy na karku.

„Pani Fordyce, Corley Lane 22”.

Teraz już nie zapomni tego nazwiska.

Tajemniczego dżentelmena spowijał niewidzialny płaszcz intrygi i cienia. W postaci mężczyzny, który czaił się groźnie w progu jej małego gabinetu, było coś ekscytującego, wręcz niepokojącego, pomyślała Caroline Fordyce. Ogarnęło ją dziwne przeczucie, pełne zniecierpliwienia i ciekawości.

Była zaledwie dziewiąta rano, a ona nigdy przedtem nie widziała Adama Grove’a. Dama hołdująca zasadom przyzwoitości nie powinna pozwolić mu przekroczyć progu swojego domu. A przynajmniej nie o tak wczesnej porze. Jednak zbyt ścisłe przestrzeganie zasad czyniło życie monotonnym. Wiedziała o tym aż za dobrze, bo przez ostatnie trzy lata skrupulatnie, aż do bólu, trzymała się wymogów etykiety. Zycie tutaj, na Corley Lane pod numerem 22, było naprawdę okropnie nudne.

- Proszę usiąść, panie Grove. - Caroline wstała zza biurka i odwróciła się plecami do wychodzącego na ogród okna, tak by łagodne światło słonecznego poranka wyraźniej oświetliło jej gościa. - Moja gospodyni poinformowała mnie, że przyszedł pan omówić sprawę, pańskim zdaniem, wielkiej wagi dla nas obojga.

To właśnie wyrażenie „wielkiej wagi” zwróciło uwagę Caroline i skłoniło ją do poinstruowania pani Plummer, aby wprowadziła gościa do gabinetu. Tak cudownie złowieszczo brzmiące słowa zapowiadały przygodę i zaskakujący obrót wydarzeń.

Na Corley Lane 22 nikt nigdy nie zjawiał się z wieściami wielkiej wagi. Chyba że za wyjątek uzna się niedawną wizytę córki handlarza ryb, która dyskretnie poradziła pani Plummer, by przed kupieniem łososia dobrze go powąchała. Dziewczyna zwierzyła się, że ojciec nafaszerował ryby jakąś chemiczną substancją, która miała usunąć fetor zgnilizny, ona jednak nie chciała dopuścić do otrucia domowników.

- Tak jakbym się mogła nabrać na takie podłe sztuczki - stwierdziła pani Plummer głosem pełnym pogardy.

W tym domu zdarzały się jedynie takie sprawy wielkiej wagi.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa dzisiejszy nieoczekiwany gość wkrótce zorientuje się, że pomylił adresy, i zaniesie swoje wieści wielkiej wagi gdzie indziej. Tymczasem jednak Caroline zamierzała w pełni wykorzystać tę interesującą przerwę w codziennej rutynie.

- Dziękuję, że zechciała pani mnie przyjść - powiedział od progu Adam Grove.

O mój Boże, pomyślała. Wjego cudownie kuszącym głosie, niskim i głębokim, pobrzmiewała męskość i spokojna pewność. Poczuła dreszcz i wiedziała, że musi mieć się na baczności. Grove wydawał się mężczyzną obdarzonym potężną siłą woli, przyzwyczajonym do osiągania zamierzonego celu, niewykluczone, że za każdą cenę.

Niespodziewane natchnienie uderzyło w nią niczym letnia błyskawica. Ależ to właśnie Adama Grove’a szukała cały ranek, właśnie jego!

Spojrzała na papier i pióro leżące na biurku, zastanawiając się, czy ośmieli się robić notatki. Nie chciała przestraszyć ani spłoszyć Grove’a - i tak wkrótce zorientuje się, że trafił pod niewłaściwy adres. A tymczasem ona miała wspaniałą okazję, której nie zamierzała zmarnować. Może przybysz nie zauważy, że w trakcie ich rozmowy od czasu do czasu zapisze kilka uwag.

- Oczywiście, miałam przeczucie, że powinnam wysłuchać pańskich wieści wielkiej wagi, sir - rzuciła, możliwie niepostrzeżenie przesuwając się z powrotem do krzesła za biurkiem.

- Nie zjawiłbym się o tak wczesnej porze, gdyby sprawa, z którą przychodzę, mogła poczekać - zapewnił ją.

Usiadła, sięgnęła po pióro i uśmiechnęła się zachęcająco.

- Zechce pan usiąść, sir?

- Dziękuję.

Patrzyła, jak przechodzi przez mały pokój, by zająć krzesło, które mu wskazała. Gdy stanął w świetle, przyjrzała się bliżej surdutowi i spodniom od drogiego krawca. Zacisnęła palce na piórze.

Uważaj, pomyślała. Ten mężczyzna należy do innego świata. Nie do krainy będącej obiektem zainteresowań badaczy spirytyzmu, ale do o wiele bardziej niebezpiecznej socje-ty. Do miejsca, gdzie bogaci sami ustalają reguły i bezlitośnie traktują tych, których uznają za stojących niżej w hierarchii. Trzy lata temu przeżyła fatalne doświadczenie z mężczyzną, który obracał się w uprzywilejowanych kręgach. Dało jej to nauczkę, której nie zamierzała zapomnieć, bez względu na to jak tajemniczy i intrygujący okaże się pan Adam Grove.

Obserwowała go, starając się robić to dyskretnie. Grove był szczupły i dobrze zbudowany. Poruszał się z gracją i sprawiał wrażenie człowieka spokojnego i powściągliwego. Zdarzało się, że w obliczu grożącego niebezpieczeństwa potrafi natychmiast zareagować, ale jednocześnie w pełni kontrolował swoją siłę i wolę. Nasycał atmosferę w pokoju energią i witalnością, których nie można było ignorować.

Bez wątpienia doskonale się nadawał jako wzór postaci Edmunda Drake’a.

Szybko zanotowała: „nasyca atmosferę witalnością”. Miała nadzieję, że wyglądało to, jakby mimochodem spisywała listę sprawunków.

Zdecydowała, że powinna też sporządzić notatki odnośnie do sposobu jego ubioru. Był elegancki i wykwintny, a jednocześnie zupełnie niepoddający się panującej męskiej modzie, która dyktowała kontrastujące zestawienia w stylu koszule w kropki i kraciaste spodnie.

Grove od stóp do głów odziany był w głęboki odcień szarości. Jedyny wyjątek stanowiła nieskazitelnie biała koszula z odpiętym modnie kołnierzykiem, który wydawał się dużo wygodniejszy niż zwykłe sztywno stojące kołnierze. Krawat zawiązano w nienaganny węzeł.

Nic dziwnego, że miała tyle kłopotu z wybraniem stroju dla Edmunda Drake’a. Usiłowała ubrać go w pasiaste spodnie i jaskrawe wzorzyste koszule, które mieli zwyczaj wkładać dżentelmeni modnisie. Lecz taki strój był dla Edmunda zupełnie niewłaściwy. On powinien emanować siłą i stanowczością. Kropki, paski i kratki zupełnie do niego nie pasowały.

Zapisała: „ciemnoszary surdut i spodnie”, nawet nie przenosząc wzroku na kartkę.

Grove usiadł w fotelu przy kominku.

- Widzę, że przeszkodziłem pani w porannej korespondencji. Jeszcze raz przepraszam.

- Nic nie szkodzi, sir. - Uśmiechnęła się do niego uspokajająco. - Robię tylko notatki, by zapamiętać kilka drobnych szczegółów, którymi muszę się zająć później.

- Rozumiem.

Włosy Grove’a, gładkie i krótko ostrzyżone, również wydawały się odpowiednie dla Edmunda Drake’a, pomyślała. Prawie czarne, lekko przyprószone srebrem na skroniach. Adam Grove nie uległ obecnej modzie i nie nosił wąsów ani bródki. Na jego wyrazistej twarzy zauważyła jednak ciemny zarost. Doszła do wniosku, że się rano nie ogolił. To dziwne.

Będzie musiała zmienić nie tylko ubiór i fryzurę Edmunda Drake’a, żeby uczynić tę postać bardziej diaboliczną. Nagle pojęła, że Edmund nie może być przystojny. Teraz jasno widziała, że jego rysy powinien cechować podobny chłód, jaki wieje z twarzy Adama Grove’a. Stanowczo Drake powinien być człowiekiem mrocznym i surowym.

Zanotowała: „drapieżne rysy”.

Z miejsca, gdzie siedział, Adamowi Grove’owi trudno było dostrzec ponad bogato rzeźbionym rokokowym biurkiem, co notuje Caroline, ale kobieta wyczuła, że jest obserwowana. Przerwała i spojrzała na gościa z szerokim uśmiechem.

I natychmiast znieruchomiała pod ciężarem chłodnych i przenikliwych oczu, sprawiających wrażenie dwóch groźnych ciemnozielonych luster.

Powoli, nie spuszczając wzroku, napisała „oczy jak szmaragdy, lśnią w ciemnościach”.

- Kolejne osobiste notatki, pani Fordyce? - Lekkie skrzywienie ust było pozbawione wszelkich śladów uprzejmości.

- Tak. Przepraszam. - Pospiesznie odłożyła pióro.

Teraz, gdy siedział w lepszym świetle, zauważyła, jak bardzo jest zmęczony. Było jeszcze dosyć wcześnie. Co więc mogło być przyczyną tego wyraźnego wyczerpania?

- Podać panu filiżankę herbaty? - spytała łagodnie.

Wydawał się lekko zdziwiony jej propozycją.

- Nie, dziękuję. Nie zostanę długo.

- Rozumiem. Może powie mi pan dokładnie, co pana tu sprowadza, sir?

- Naturalnie. - Przerwał, by upewnić się, czy skupiła na nim uwagę. - Przypuszczam, że znała pani niejaką Elizabeth Delmont?

Przez chwilę w głowie miała pustkę. Potem wiedziała już, o kogo chodzi.

- Medium z Hamsey Street?.

- Tak.

Oparła się na krześle. Ze wszystkich tematów, które mógł poruszyć, to był ostatni, jakiego się spodziewała. Chociaż wydawało się, że cały kraj ogarnęła ogromna fascynacja seansami, mediami i badaniem sił nadprzyrodzonych, po prostu nie potrafiła sobie wyobrazić dżentelmena pokroju Adama Grove’a na serio interesującego się takimi sprawami.

- Owszem, znam ją - powiedziała powoli. - Tak się składa, że wczorajszego wieczoru razem z ciotkami uczestniczyłam w seansie u pani Delmont. - Zawahała się. - Dlaczego pan pyta?

- Elizabeth Delmont nie żyje.

Oszołomiona, gapiła się na niego przez kilka sekund.

- Słucham?

- Została zamordowana wczorajszego wieczoru w jakiś czas po seansie - dodał aż nazbyt spokojnie.

- Zamordowana? - Przełknęła z wysiłkiem. - Jest pan pewny?

- Sam znalazłem ciało, dziś około drugiej nad rafiem..

- Pan znalazł ciało? - Dopiero po dłuzszej^chwili doszła do siebie po tej szokującej wiadomości. - Nię rozumiem. \

- Ktoś roztrzaskał jej głowę pogrzebaczem.

Poczuła chłód w żołądku. Przyszło jej do głowy, że przyjmowanie tajemniczych dżentelmenów, którzy twierdzą, że znaleźli ciało zamordowanej kobiety, może okazać się niezbyt rozsądnym posunięciem. Spojrzała na dzwonek wiszący przy biurku. Może powinna niezwłocznie wezwać panią Plummer?

Lecz nagle, gdy już prawie sięgała dzwonka, by zaalarmować gospodynię, górę wzięła ciekawość.

- Czy mogę spytać, po co pan poszedł do domu pani Delmont o tak późnej godzinie? - zapytała.

Gdy tylko wypowiedziała te słowa, zrozumiała, że popełniła okropną gafę. Poczuła rumieńce na policzkach. Był tylko jeden powód, dla którego bogaty, w pełni sił witalnych dżentelmen, taki jak Adam Grove, mógł odwiedzać Elizabeth Delmont o drugiej nad ranem.

Pani Delmont była piękną, zmysłową kobietą o ponętnej figurze. Wyraźnie zauroczyła pana McDaniela, podstarzałego wdowca, jednego z uczestników wspomnianego seansu. Niewątpliwie medium wywoływało podobną reakcję u wielu mężczyzn.

- Nie, pani Fordyce. Elizabeth Delmont nie była moją kochanką - powiedział Adam Grove, jakby czytał jej w myślach. - Prawdę mówiąc, wczorajszej nocy widziałem ją po raz pierwszy w życiu. Gdy ją znalazłem, było już stanowczo za późno, by się sobie przedstawiać.

- Rozumiem. - Usiłowała opanować gorący rumieniec i zachowywać się jak osoba światowa. Uchodząc za wdowę, miała prawo zdobyć w życiu trochę światowego obycia. - Proszę mi wybaczyć, panie Grove. Cała nasza rozmowa potoczyła się w dość dziwnym kierunku. Nie wiedziałam, że pani Delmont zmarła.

- Użyłem zwrotu „została zamordowana”. - Adam Grove przyglądał się jej w zamyśleniu. - Powiedziała pani, że nasza rozmowa nie potoczyła się po pani myśli. Proszę mi więc powiedzieć, jaki, według pani, był powód mojej dzisiejszej wizyty?

- Szczerze mówiąc, myślałam, że pan pomylił adresy... - przyznała.

- W takim razie, dlaczego nie poleciła pani gospodyni, by sprawdziła, czy dobrze trafiłem? - spytał z przytłaczającą lo-giką.

- Przyznam, że byłam ciekawa, z czym pan przyszedł. -Rozłożyła szeroko ręce. - Widzi pan, rzadko zdarzają się nam tutaj goście przybywający ze sprawami wielkiej wagi. Właściwie nie przypominam sobie ani jednego, od kiedy zamieszkałyśmy tu trzy lata temu.

- Zamieszkałyśmy?

- Mieszkam z dwiema ciotkami. Nie ma ich w tej chwili w domu, wyszły na poranny spacer. Emma i Milly z całą stanowczością twierdzą, że codzienny spacer szybkim krokiem ma zbawienny wpływ na zdrowie.

Zamyślił się.

- Nie widziałem ich imion na liście uczestników. Mówi pani, że obie towarzyszyły jej podczas wczorajszego seansu?

Nie podobał się jej taki obrót rozmowy. Odniosła wrażenie, że jest przesłuchiwana.

- Tak - odezwała się, ostrożnie dobierając słowa. - Nie chciały, bym sama wychodziła wieczorem. Pani Delmont nie miała nic przeciwko ich obecności.

- Po co pani poszła na ten seans? Czy naprawdę wierzyła pani, że Elizabeth Delmont potrafi komunikować się z duchami? - Nawet nie starał się ukryć, co o tym myśli.

Rozdrażnił ją swoim sarkazmem. Czuła, że musi bronić swoich poglądów.

- Sir, muszę panu zwrócić uwagę - powiedziała szorstko - że wiele sławnych, wykształconych, bardzo szanowanych osób traktuje spirytyzm i inne zjawiska nadprzyrodzone bardzo poważnie.

- Banda głupców

- Powstały liczne towarzystwa i kluby badające zjawisko spirytyzmu i analizujące przekazy mediów. Na te tematy ukazuje się regularnie kilka uczonych periodyków. - Sięgnęła przez biurko i chwyciła egzemplarz „Nowego Świtu”, który nadszedł poprzedniego dnia. - Na przykład ten. Publikuje go Towarzystwo Badania Spirytyzmu i zapewniam pana, że wszystkie artykuły są dobrze udokumentowane.

- Udokumentowane bzdury. - Machnął lekceważąco ręką. - Dla każdej logicznie myślącej osoby jest jasne, że ci, którzy twierdzą, iż dysponują nadprzyrodzonymi mocami, są szarlatanami i oszustami.

- Oczywiście ma pan prawo do własnych opinii - odparła. - Ale wybaczy pan, że zwrócę mu uwagę, iż nie świadczą one o otwartości umysłu i ciekawości świata.

Uśmiechnął się ponuro.

- Jak szeroko otwarty jest pani umysł, pani Fordyce? Czy naprawdę traktuje pani poważnie cały ten teatr z manifestacjami, głosami duchów i stukaniem w stolik?

Wyprostowała się nieco na krześle.

- Tak się składa, że ostatnio sama przeprowadziłam badania w tej dziedzinie.

- I czy udało się pani znaleźć jakieś medium, które uważa pani za wiarygodne? Na przykład panią Delmont?

- Nie - powiedziała, niechętnie przyznając mu rację. - Szczerze mówiąc, nie wierzę, by komunikowanie się z duchami było możliwe.

- Z ulgą przyjąłem te słowa. Odżywa we mnie wrażenie, które miałem na wstępie, że jest pani osobą inteligentną.

Spojrzała na niego piorunującym wzrokiem.

- Przypominam panu, sir, że dziedzina badań spirytyzmu gwałtownie się rozwija. Ostatnio zaczęła obejmować szeroki zakres zjawisk, nie tylko wywoływanie duchów. O ile nie wierzę, by media potrafiły się kontaktować z duchami i zjawami, o tyle wcale nie jestem gotowa z góry przekreślić inne nadprzyrodzone talenty.

Nieznacznie zmrużył zielone oczy, patrząc na nią ostro i groźnie.

- Jeśli pani nie wierzy, że medium może się kontaktować ze światem duchów, to po co wczorajszego wieczoru uczestniczyła pani w seansie u Elizabeth Delmont?

Bez wątpienia, najwyraźniej prowadził przesłuchanie. Ponownie zerknęła na dzwonek.

- Nie ma potrzeby wzywać na pomoc gospodyni - powiedział sucho. - Nie zamierzam zrobić pani krzywdy. Chcę tylko uzyskać kilka odpowiedzi.

Zmarszczyła brwi.

- To brzmi, jakby był pan policjantem, panie Grove.

- Proszę się uspokoić, pani Fordyce. Zapewniam panią, że nie mam nic wspólnego z policją.

- A więc na litość boską po co pan tu jest, sir? Czego pan chce?

- Informacji - rzucił krótko. - Po co pani wzięła udział w seansie?

On nie ustąpi, pomyślała.

- Mówiłam panu, prowadzę badania nad zjawiskami paranormalnymi - odrzekła. - Wbrew pana opiniom to najzupełniej dozwolona sfera dociekań.

Potrząsnął głową z pogardą.

- Salonowe sztuczki i gierki. Nic więcej.

Stanowczo nadszedł już czas, by sama zadała mu kilka pytań. Splotła oparte na biurku ręce i zrobiła poważną, władczą, przynajmniej taką miała nadzieję, minę.

- Z przykrością przyjęłam wiadomość o zamordowaniu pani Delmont - oznajmiła spokojnie. - Obawiam się jednak, że nie rozumiem, dlaczego interesują pana okoliczności jej śmierci. Jeśli faktycznie pana i pani Delmont nie łączyły żadne, hm, intymne stosunki, dlaczego był pan w jej domu o drugiej nad ranem?

- Niech pani wystarczy to, co powiem. Miałem swoje powody, by odwiedzić Elizabeth Delmont o tej godzinie i były to powody niecierpiące zwłoki. Teraz, gdy ona nie żyje, nie mam innego wyjścia, jak ustalić tożsamość jej zabójcy.

Była zaskoczona.

- Zamierza pan odnaleźć go sam?

- Tak.

- Sir, to z pewnością zadanie dla policji.

Wzruszył ramionami.

- Naturalnie przeprowadzą śledztwo, ale bardzo wątpię, czy uda się im dopaść tego łotra.

Rozplotła palce i chwyciła pióro.

- To bardzo ciekawe, panie Grove, doprawdy intrygujące. - Napisała na kartce: „zdecydowany i nieustępliwy”. - Sprawdźmy, czy widzę fakty we właściwym porządku. Prowadzi pan śledztwo w sprawie śmierci pani Delmont i przyszedł tutaj, by ustalić, czy wiem coś na temat tego morderstwa.

Obserwował jej szybko poruszające się pióro.

- W sumie tak mniej więcej przedstawia się sytuacja.

A to ci niezwykły obrót wydarzeń, pomyślała. Mało jest przypadków bardziej zaskakujących niż ten.

- Z przyjemnością powiem panu wszystko, co pamiętam, sir, jeśli najpierw wytłumaczy mi pan, dlaczego ta sprawa tak pana interesuje.

Przyglądał się jej, jakby była rzadkim gatunkiem zwierzęcia, które zjawiwszy się znienacka, okazało się trudne do zaklasyfikowania. W ciszy słychać było tylko tykanie ściennego zegara.

Po dłuższym wahaniu najwidoczniej podjął decyzję.

- Dobrze - odparł. - Odpowiem na kilka pani pytań. Muszę jednak nalegać, by to, co powiem, zachowała pani w największej tajemnicy.

- Oczywiście.

Napisała: „tajemniczy”.

Zerwał się z krzesła, zanim w ogóle zauważyła, że się poruszył.

- Co do diabła?

Zaskoczona jego gwałtownym zachowaniem, nagle straciła oddech i upuściła pióro.

W dwóch krokach przebył dzielącą ich przestrzeń, wyciągnął rękę i porwał kartkę z biurka.

Teraz nie wydawał się już zmęczony. I pomyśleć tylko, że niespełna kilka minut wcześniej było jej go trochę żal.

- Sir. - Próbowała wyrwać mu kartkę z ręki. - Proszę mi to natychmiast oddać. Co pan wyprawia?

- Jestem ciekaw listy pani sprawunków, madame. - Szybko przebiegł kartkę wzrokiem, a wyraz jego twarzy robił się coraz bardziej lodowaty. - „Ciemnoszary surdut i spodnie?” „Drapieżne rysy?” O co tu do diabła chodzi?

- Moje notatki nie powinny pana chyba interesować, sir.

- Właśnie pani powiedziałem, że nalegam, by ta sprawa była utrzymana w największej tajemnicy. Wisi nad nią groźba skandalu. W tej kwestii trzymam się bardzo surowej zasady.

Zmarszczyła brwi.

- Ma pan zasadę dotyczącą skandali? A jaką to?

- Unikam ich.

- A któż ich nie unika? - Nie mogąc wyrwać mu kartki, próbowała zachować zimną krew. - Niech mi pan wierzy, sir, ja również nie chcę być zamieszana w skandal. Z pewnością nie zamierzam rozmawiać o pańskim śledztwie poza murami tego domu.

- Więc dlaczego uznała pani za stosowne zanotować te szczegóły?

Wezbrało w niej oburzenie.

- Próbowałam tylko uporządkować myśli.

Spojrzał na jej zapiski.

- Czy mam rację, twierdząc, że niektóre z tych notatek dotyczą mojego wyglądu i koloru oczu, pani Fordyce?

- Cóż...

- Żądam odpowiedzi, po co zapisała pani swoje spostrzeżenia. Do diabła, kobieto, jeśli zamierza mnie pani opisywać w swoim osobistym dzienniku...

- Zapewniam pana, że nie mam zamiaru umieszczać go w moim dzienniku. - Mogła to oświadczyć z całą szczerością, gdyż było to zgodne z prawdą.

- W takim razie dochodzę do wniosku, że naprawdę jest pani poważnie zamieszana w sprawę morderstwa - wycedził z groźbą w głosie.

Przeraziła się.

- Absolutnie nie.

- Nie ma innego powodu, dla którego sporządzałaby pani tak dokładne notatki. Jeśli nie zapisuje pani naszej rozmowy z myślą o własnym dzienniku, wnioskuję, że robi to pani, by potem przygotować raport dla swojego wspólnika.

- Wspólnika? - Zerwała się na nogi, zdezorientowana i naprawdę porządnie przestraszona. - Sir, to oburzające. Jak pan śmie sugerować, że mogłabym być zamieszana w morderstwo?

Pomachał jej kartką przed twarzą.

- Jak inaczej wytłumaczy pani potrzebę zapisywania naszej rozmowy?

Usiłowała zapanować nad sobą, próbując logicznie myśleć.

- Niczego nie muszę panu wyjaśniać, panie Grove. Jest wręcz przeciwnie. Przypominam, że to pan naszedł mnie dzisiaj w moim domu.

To oskarżenie najwyraźniej go zirytowało.

- Zabrzmiało to, jakbym wdarł się do niego siłą. Nic takiego nie miało miejsca. Poleciła pani swojej gospodyni, by mnie wpuściła.

- Tylko dlatego, że powiedział pan, że przychodzi w sprawie wielkiej wagi dla nas obojga. - Wyprostowała się. - Prawda jest jednak taka, że nagła śmierć pani Delmont zdaje się nadzwyczaj istotna jedynie dla pana, panie Grove.

- Myli się pani, pani Fordyce.

- Bzdura - oświadczyła głośno, pewna swojej racji. -Okoliczności popełnienia morderstwa na Elizabeth Delmont zupełnie mnie nie interesują.

Adam Grove uniósł brew. Nie odezwał się. W salonie zapadła napięta cisza.

- Kieruje mną tylko absolutnie naturalna ciekawość i oczywista troska, których można się spodziewać po każdym, kto właśnie usłyszał o strasznej zbrodni - dodała.

- Wręcz przeciwnie, pani Fordyce. Jestem przekonany, że pani zainteresowanie sprawą jest głębsze niż zwykła ciekawość i powierzchowna troska.

- A niby dlaczego? - zapytała. - Gościłam u tej kobiety zaledwie jednego wieczoru. Nie zamierzałam się z nią więcej spotykać. Przypominam panu również, że ja i moje ciotki nie byłyśmy jedynymi osobami biorącymi udział w ostatnim seansie pani Delmont. W pokoju znajdowało się jeszcze dwóch innych uczestników. Jeśli dobrze pamiętam, byli to pani Ho-well i pan McDaniel.

Podszedł do okna, by wyjrzeć na ogród. Mimo otaczającej go aury zmęczenia, jego silne, umięśnione ramiona były napięte i wyprostowane.

- Oboje są już starzy i zniedołężniali - odparł stanowczo. - Nie wierzę, by któreś z nich miało dość sił i determinacji, by pogrzebaczem roztrzaskać głowę młodszej, silniejszej osobie, nie mówiąc już o powywracaniu ciężkiego stołu i licznych krzeseł.

Zawahała się.

- Pan się z nimi widział?

- Nie było potrzeby osobiście z nimi rozmawiać. Przeprowadziłem dyskretną obserwację i zadałem parę pytań w miejscu ich zamieszkania. Jestem przekonany, że żadne z nich nie jest zamieszane w sprawę.

- Cóż, to rzeczywiście mało prawdopodobne... - przyznała.

- Proszę mi opowiedzieć, co się wydarzyło w trakcie seansu - powiedział cicho.

- Niewiele jest tu do opowiadania. - Rozłożyła ręce. - Typowe stukania i pukania. Jedna czy dwie manifestacje. Porady finansowe z zaświatów.

- Porady finansowe? - zapytał z nagłą ostrością.

- Tak, pan McDaniel usłyszał, że wkrótce przydarzy mu się doskonała okazja do zainwestowania pieniędzy. Nic nadzwyczajnego. Widzowie często są zawiadamiani przez duchy, że dostaną niespodziewany spadek albo czeka ich przypływ pieniędzy z jakiegoś nieznanego źródła.

- Rozumiem. - Odwrócił się do niej powoli i spojrzał z miną, której nie powstydziłby się sam diabeł. - A więc pojawił się temat pieniędzy, tak?

Ścisnęła oparcie krzesła, tak mocno, że aż zbielały jej kostki. Prawie nie mogła oddychać. Czy zamierzał pójść na policję i złożyć doniesienie o morderstwie, oskarżając ją i ciotki?

Zdała sobie sprawę z tego, że wszystkie trzy są w poważnym niebezpieczeństwie. Były niewinne, nie wątpiła jednak ani przez chwilę, że jeśli dżentelmen taki jak Adam Grove, o oczywistej pozycji i wpływach, oskarży je o morderstwo, znajdą się w poważnych tarapatach.

Nie miały innego wyjścia, jak tylko natychmiast uciekać z Londynu, podjęła w myślach szybką decyzję. Jedyną ich nadzieją było błyskawiczne zniknięcie, tak jak trzy lata temu. Próbowała sobie przypomnieć, ile gotówki mają w domu. Gdy tylko Adam Grove stąd wyjdzie, wyśle panią Plummer, by sprawdziła rozkład jazdy pociągów. Jak szybko zdołają się spakować?

Adam Grove ściągnął groźnie brwi.

- Czy pani się dobrze czuje, pani Fordyce? Wygląda pani, jakby miała zemdleć.

Ogarnął ją gniew, tłumiący panikę na krótką chwilę.

- Sir, zagraża pan życiu mojemu i moich ciotek. Jak według pana powinnam zareagować?

Nachmurzył się.

- O czym pani mówi? Niczym pani nie groziłem, madame.

- Prawie oskarżył pan jedną z nas albo i wszystkie trzy o morderstwo. Jeśli pójdzie pan ze swoimi podejrzeniami na policję, zostaniemy aresztowane i zamknięte w więzieniu. Powieszą nas.

- Pani Fordyce, ponosi panią wyobraźnia. Mogę żywić pewne podejrzenia, ale pozostaje drobna kwestia ich udowodnienia.

- Ha! Żadna z nas nie potrafi udowodnić, że nie wróciła po seansie, by dokonać morderstwa. Nasze słowo stanie przeciw pańskiemu, sir. Oboje dobrze wiemy, że trzy niezamożne, nieustosunkowane damy nie mają szans, jeśli człowiek o pańskiej pozycji i majątku zechce na nas rzucić podejrzenia.

- Kobieto, weź się w garść. Nie mam nastroju, by znosić atak histerii.

Gniew dodał jej sił.

- Jak pan śmie mówić mi, że popadam w histerię? Przez pana moim ciotkom i mnie grozi szubienica!

- Nie sądzę - wycedził.

- A ja sądzę, że tak.

- Do wszystkich diabłów! Mam dość tego melodramatu. - Zrobił krok w jej stronę.

- Stop. - Chwyciła krzesło za oparcie obiema rękami jak tarczę. - Proszę się do mnie nie zbliżać. Jeśli zrobi pan jeszcze jeden krok, zacznę głośno wzywać pomocy. Pani Plummer i sąsiedzi na pewno mnie usłyszą.

Zatrzymał się i ciężko westchnął.

- Pani Fordyce, proszę się uspokoić. To jest bardzo męczące, nie mówiąc o tym, że tracimy mnóstwo czasu.

- Trudno jest zachować spokój w obliczu tak poważnych gróźb.

Spojrzał na nią z namysłem.

- Czy przypadkiem nie występowała pani kiedyś na scenie? Zdaje się, że ma pani wyraźne skłonności do dramatyzowania.

- To dziwne, ale w tej sytuacji dramatyczna reakcja wyda-je mi się jak najbardziej na miejscu - wycedziła przez zęby.

Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Odniosła wrażenie, że w myślach rozważa zmianę strategii.

- Proszę głęboko oddychać i uspokoić się, madame - powiedział w końcu. - Nie mam zamiaru pani ani pani ciotkom postawić zarzutu morderstwa.

- Dlaczego miałabym panu wierzyć?

Pomasował skronie.

- Musi mi pani uwierzyć na słowo, że nie interesuje mnie wymiar sprawiedliwości. Z chęcią zostawię ten problem policji, chociaż wątpię, czy im się powiedzie. Są całkiem skuteczni, jeśli chodzi o chwytanie pospolitych przestępców, ale to nie było zwykłe zabójstwo.

Wyczuła, że mówi prawdę. Jednak nie rozluźniła palców zaciśniętych na krześle.

- Jeśli nie przyszedł pan tutaj, by żądać sprawiedliwości w imieniu Elizabeth Delmont, to o co panu chodzi, panie Grove?

Obserwował ją, chłodno kalkulując.

- Moim jedynym celem jest odnalezienie dziennika.

Nie próbowała ukryć zaskoczenia.

- Jakiego dziennika?

- Tego, który ubiegłej nocy został skradziony z domu Elizabeth Delmont.

Starała się go dobrze zrozumieć.

- Pan szuka dziennika Elizabeth Delmont? Zapewniam pana, że nic o nim nie wiem i moje ciotki również. Co więcej, mogę stwierdzić z całą stanowczością, że wczorajszej nocy podczas seansu nie zauważyłam w jej pokoju żadnego dziennika.

Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę i w końcu pokręcił głową, jakby niechętnie przyjmował do wiadomości porażkę.

- Wie pani, chyba wierzę, że mówi pani prawdę, pani Fordyce. Rzeczywiście, wygląda na to, że się pomyliłem w ocenie pani.

Rozluźniła się odrobinę.

- Pomylił się pan, sir?

- Przyszedłem tu dzisiaj z nadzieją, że uda mi się tak panią nastraszyć, aby przyznała się pani do zabrania tego przeklętego dziennika. Myślałem, że będzie pani miała przynajmniej jakieś pojęcie, co się z nim stało.

- Dlaczego akurat ten dziennik jest dla pana taki ważny?

Spojrzał na nią z uśmiechem groźnym i ostrym jak nóż.

- Niech pani wystarczy fakt, że madame Delmont sądziła, iż może mnie nim szantażować.

Pani Delmont najwyraźniej pozwoliła, by chciwość pokonała w niej ostrożność i zdrowy rozsądek, pomyślała Caroline. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaryzykowałby próby wymuszenia pieniędzy od tego człowieka.

- Co skłoniło pana do podejrzeń, że mogłabym wiedzieć, gdzie on się znajduje? - spytała.

Stanął w rozkroku i założył ręce do tyłu.

- Pani i pozostali uczestnicy wczorajszego seansu byliście ostatnimi osobami, które widziały Elizabeth Delmont żywą. Oczywiście poza zabójcą. Dowiedziałem się od jednego z sąsiadów zamordowanej, że gospodyni miała wolny wieczór.

- Tak, to prawda. Pani Delmont sama otworzyła nam drzwi. Powiedziała, że przed seansem zawsze daje gospodyni wolny wieczór, ponieważ nie mogłaby się należycie skoncentrować, gdyby w domu był jeszcze ktoś poza uczestnikami spotkania. Szczerze mówiąc, po tej uwadze zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem...

- Tak? - ponaglił. - Nad czym zaczęła się pani zastanawiać, pani Fordyce?

- Jeśli musi pan wiedzieć, przyszło mi do głowy, że może pani Delmont nie chciała, by jej gospodyni była w domu podczas seansów, gdyż obawiała się, że ta kobieta odkryje jej sztuczki i za odpowiednią kwotę je ujawni. Widzi pan, zdarza się, że badacze spirytyzmu przekupują służących medium, by szpiegowali swego chlebodawcę.

- Trafne spostrzeżenie. - Adamowi Grove’owi najwidoczniej spodobał się tok jej rozumowania. - Przypuszczam, że ma pani rację. Media są znane z sekretów.

- Skąd pan znał moje nazwisko i adres?

- Gdy odkryłem ciało, znalazłem też listę uczestników ostatniego seansu. Obok nazwisk zapisane były adresy.

- Rozumiem.

Wyobraźnia podsunęła jej niepokojący obraz Adama Grove’a metodycznie przeszukującego salon pani Delmont, podczas gdy obok na podłodze leżało skulone ciało zamordowanej kobiety. Była to mrożąca krew w żyłach wizja, która wiele mówiła o stalowych nerwach Adama Grove’a. Przełknęła z wysiłkiem.

- Resztę nocy i wczesne godziny poranka spędziłem, przepytując służbę, woźniców i... - zawahał się, jakby starannie dobierał słowa - innych, którzy żyją na ulicy w pobliżu domu tej Delmont. Między innymi udało mi się ustalić, że ostatnią noc gospodyni pani Delmont spędziła u córki, która właśnie rodziła dziecko. Jej alibi jest niepodważalne. W końcu zostało mi tylko pani nazwisko, pani Fordyce.

- Nic dziwnego, że wygląda pan na zmęczonego - powiedziała cicho. - Nie spał pan przez całą noc.

Bezwiednie potarł ręką nieogoloną twarz i się skrzywił.

- Przepraszam za mój wygląd.

- Biorąc pod uwagę okoliczności, to raczej nie ma znaczenia - zawahała się. - A więc przyszedł pan tu dzisiaj, a pana celem było przestraszyć mnie i podstępem skłonić do ujawnienia jakiegoś strasznego spisku, tak?

Przegarnął ręką krótkie ciemne włosy, wcale nie okazując skruchy.

- Tak, taki mniej więcej był mój plan.

Miała niejasne wrażenie, że on chyba jeszcze nie do końca porzucił ten zamysł, i w myślach poszukała innych możliwych podejrzanych.

- Może pani Delmont padła ofiarą złodzieja, który wtargnął do jej domu - zasugerowała.

- Przeszukałem go od góry do dołu. Nie było żadnych śladów włamania. Wygląda na to, że ofiara sama wpuściła zabójcę do środka.

Obojętność, z jaką wypowiedział te słowa, pogłębiła jej niepokój.

- Ostatniej nocy poczynił pan wiele szczegółowych obserwacji, panie Grove. Można by pomyśleć, że obecność ciała brutalnie zamordowanej kobiety powinna utrudniać logiczne myślenie i metodyczne działanie.

- Niestety, wygląda na to, że żadna z tych obserwacji nie okazała się specjalnie użyteczna - stwierdził. Podszedł do drzwi zdecydowanym krokiem. - Straciłem czas pani i swój własny. Byłbym wielce zobowiązany, gdyby powstrzymała się pani od omawiania z kimkolwiek naszej rozmowy.

Nie odpowiedziała.

- Pani Fordyce? Czy mogę liczyć na to, że zachowa pani całkowitą dyskrecję?

Zebrała się w sobie.

- To zależy, sir.

Wydawał się cynicznie rozbawiony.

- Oczywiście. Niewątpliwie chce pani, byjej wynagrodzić milczenie. Proszę podać cenę, pani Fordyce.

Ogarnął ją gniew.

- Nie kupi pan mojego milczenia, panie Grove. Nie chcę pańskich pieniędzy. Zależy mi na bezpieczeństwie i spokoju moich ciotek oraz własnym. Jeśli któraś z nas z powodu pańskich czynów będzie zagrożona aresztowaniem, nie zawaham się podać policji pańskiego nazwiska i zrelacjonować w szczegółach naszej rozmowy.

- Szczerze wątpię, by miała pani jakieś problemy z policją. Zgodnie z pani sugestią, przypuszczalnie dojdą do wniosku, że pani Delmont została zamordowana przez włamywacza, i na tym sprawa się skończy.

- Skąd ta pewność?

- Bo to jest najprostsza odpowiedź, a Stróże prawa są znani z tego, że wybierają właśnie najprostsze rozwiązania.

- A jeśli znajdą listę uczestników seansu i włączą ich w krąg podejrzanych, tak jak pan to zrobił, sir?

Sięgnął do kieszeni i wyjął złożony papier.

- Nie znajdą tej listy.

Gapiła się na kartkę.

- Pan ją zabrał?

- Byłem przekonany, że żadne z nazwisk na liście nie będzie miało dla policji istotnego znaczenia.

- Rozumiem.

Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć.

- Skoro mowa o nazwiskach - odezwał się obojętnie - podanie mojego policji nie na wiele się pani zda.

- A to dlaczego? - spytała chłodno. - Bo dżentelmen z pana majątkiem i pozycją nie musi się specjalnie przejmować odpowiadaniem na pytania policji?

- Nikt nie stoi ponad prawem. To nie jest powód, dla którego radziłem pani nie wspominać o mnie policji. - Uśmiechnął się zagadkowo. - Rzecz w tym, że pan Grove nie istnieje. Wymyśliłem go tuż przed naszą dzisiejszą rozmową. Z chwilą gdy opuszczę pani dom, on zniknie jak jedna z tych manifestacji, które cieszą się taką popularnością na seansach.

Usiadła raptownie, gdyż zakręciło się jej w głowie.

- Dobry Boże, pan podał mi fałszywe nazwisko?

- Tak. Będzie pani tak miła i odpowie na moje ostatnie pytanie?

Zamrugała szybko, ciągle nie mogąc się uspokoić i zebrać myśli.

- O co chodzi?

Podniósł kartkę, którą porwał z jej biurka.

- Po co, do diabła, robiła pani te wszystkie zapiski?

- Ach, to. - Spojrzała posępnie na trzymaną przez niego kartkę. - Jestem pisarką, sir. Moje powieści są drukowane w odcinkach w „Latającym Detektywie” - przerwała na chwilę. - Czyta pan tę gazetę?

- Nie. O ile dobrze pamiętam, to jeden z tych nadzwyczaj irytujących dzienników, które karmią się sensacją.

- No cóż...

- Gazeta w rodzaju tych, które uciekają się do opisywania brutalnych zbrodni i nieobyczajnych skandali, żeby przyciągnąć uwagę czytelników.

Westchnęła.

- Przypuszczam, że pan woli „Timesa”.

- Tak.

- Pewnie nie powinnam się dziwić - wymamrotała. - Proszę mi powiedzieć, czy nie wydaje się panu nudny?

- Uważam, że to lektura wiarygodna i rzetelna, pani For-dyce. Wolę czytać właśnie takie gazety.

- Oczywiście. Jak wspomniałam, „Latający Detektyw” drukuje moje powieści. Kontrakt zobowiązuje mnie, bym co tydzień dostarczała panu Spraggettowi, mojemu wydawcy, kolejny rozdział. Mam pewien kłopot z Edmundem Drakiem, jedną z postaci. Gra bardzo ważną rolę w całej historii, ale właściwe opisanie go sprawia mi trudność. Obawiam się, że jak dotąd był za mało wyrazisty. Trzeba mu dodać charakteru.

Wydawał się zafascynowany, jakby wbrew sobie, i chyba lekko oszołomiony.

- Zrobiła pani notatki na temat mojego wyglądu i ubrania, żeby potem użyć ich do opisania głównego bohatera swojej powieści?

- O Boże, nie. - Zapewniła go, machnąwszy niedbale ręką. - Skąd ten pomysł? W mojej historii Edmund Drakę nie jest bohaterem. To czarny charakter.

3

Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu rozdrażniło go, że stał się powieściowym czarnym charakterem.

Zmierzając do swego okazałego domu przy Laxton Square, Adam Hardesty ponuro rozmyślał nad fatalnym spotkaniem z zadziwiającą i intrygującą panią Caroline Fordyce. Doskonale wiedział, że opinia owej damy o nim powinna być ostatnią rzeczą, jaką należy się przejmować, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę rosnącą liczbę nadciągających katastrof, którym usiłował zapobiec.

Tym niemniej rozzłościła go świadomość, że Caroline Fordyce dostrzegła w nim doskonały materiał na postać łajdaka. Intuicja podpowiadała mu, że nie tylko jego „drapieżne rysy” sprawiły, że tak nisko go oceniła. Odniósł wrażenie, że pani Fordyce nie darzyła szczególną estymą mężczyzn z jego sfery.

Ona natomiast od pierwszej chwili wzbudziła w nim dziwny szacunek. Jedno spojrzenie w jej inteligentne, zaciekawione, niezwykle piękne brązowe oczy powiedziało mu, że ma do czynienia z potencjalnie groźnym przeciwnikiem. Intuicja podpowiadała, by zachował dużą ostrożność w kontaktach z tą damą.

Niestety, szacunek nie był jedynym uczuciem, które wywołała w nim Caroline Fordyce. Od pierwszego wejrzenia rozbudziła jego wszystkie zmysły. Pomimo zmęczenia spowodowanego bezsenną nocą, zareagował na nią w bardzo, wręcz niepokojąco fizyczny sposób.

Do diabła! Nie potrzebował takiej komplikacji. Co się z nim do licha działo? Nawet w młodości rzadko pozwalał, by kierowały nim emocje. Dawno temu nauczył się, że wewnętrzna dyscyplina była kluczem do sukcesu i przetrwania nie tylko na ulicy, ale i w równie niebezpiecznych kręgach towarzyskich. Ustalił zbiór zasad i kierował się nimi. Podlegały im także intymne związki.

Te zasady dobrze się sprawdziły i nie zamierzał z nich teraz rezygnować.

A jednak nie mógł przestać myśleć o Caroline Fordyce. Zastanawiał się nad silnymi emocjami, które w nim wzbudziła. Zdawało mu się, że jej widok, siedzącej przy zgrabnym biurku wjasnym porannym słońcu, na zawsze wrył mu się w pamięć.

Miała na sobie prostą, niewyszukaną suknię w ciepłym kolorze miedzi. Strój był przeznaczony do noszenia po domu i dlatego pozbawiony falbaniastych halek i obfitych spódnic typowych dla ubiorów wizytowych. Mocno dopasowany stanik podkreślał kobiece kształty bujnych piersi i wąskiej talii.

Błyszczące brązowe włosy miała zaczesane do tyłu i upięte w zgrabny węzeł, który uwydatniał wdzięczną linię szyi i dumną sylwetkę. Uznał, że miała nie więcej niż dwadzieścia kilka lat.

Jej głos podziałał na niego jak pieszczota. U innej kobiety wyglądałoby to na wykalkulowaną prowokację, ale on wyczuł, że sposób wysławiania się Caroline był zupełnie naturalny i sugerował głęboką namiętność.

Zastanawiał się nad okolicznościami śmierci pana For-dyce’a. Zmarł ze starości? Złożony chorobą? Zginął w wypadku? Bez względu na przyczynę, cieszył się, że wdowa nie uznała za stosowne naśladować okropnej, jego zdaniem, mody na głęboką żałobę, zapoczątkowanej przez królową Wiktorię po stracie jej ukochanego Alberta. Czasami miał wrażenie, że połowa kobiet w Anglii była spowita w krepę i żałobne welony. Nie przestawało go zadziwiać, że posępny strój i dodatki, będące symbolami smutku, płeć piękna wydżwignęła na szczyty mody.

Na Caroline nie zauważył jednak nawet najmniejszego drobiazgu ozdobionego czarną emalią. Może tajemnicza pani Fordyce wcale nie opłakiwała straty pana Fordyce’a? Może rozglądała się nawet za okazją do nawiązania nowej bliższej znajomości?

Nie czas teraz, by wypływać na te wody, pomyślał. Stawka jest zbyt wysoka. Nie mógł ryzykować i zawracać sobie głowy kobietą, bez względu na to, jak bardzo atrakcyjną czy intrygującą.

Przeszedł przez ulicę, zatrzymując się na chwilę przed przejeżdżającym zatłoczonym tramwajem, ciągniętym z wysiłkiem przez konie. Woźnica szybkiej dwukołowej bryczki zaoferował mu swe usługi, ale Adam odprawił go machnięciem ręki. Prędzej dotrze na piechotę.

Gdy znalazł się po drugiej stronie ulicy, skręcił w wąską brukowaną uliczkę i przeszedł przez mały zaniedbany park. Z dawnego życia pod gołym niebem zostało mu rozeznanie w miejskim labiryncie ukrytych przejść i niewidniejących na mapach alejek, o których większość dorożkarzy nie miała zielonego pojęcia.

Gdy wynurzył się spod ceglanego łuku, zauważył młodego gazeciarza zachwalającego najnowsze wydanie „Latającego Detektywa”.

Jakiś idiotyczny odruch kazał mu się zatrzymać przed obszarpanym sprzedawcą.

- Dla mnie jeden egzemplarz, jeśli łaska. - Wyciągnął z kieszeni monetę.

- Dobra, sir. - Chłopak uśmiechnął się szeroko i sięgnął do worka po gazetę. - Ma pan farta, znajdzie się jeszcze jedna sztuka. Pewnie jak cała reszta nie może się pan doczekać, by przeczytać następny odcinek powieści pani Fordyce.

- Przyznaję, że jestem jej nieco ciekaw.

- Spodoba się panu kolejna część Tajemniczego dżentelmena, sir - zapewnił go chłopiec. - Zaczyna się zaskakującym obrotem wypadków, a kończy chwilą prawdziwej grozy.

- Doprawdy? - Adam spojrzał na pierwszą stronę taniej gazety i zauważył, że Tajemniczy dżentelmen autorstwa pani C.J. Fordyce zajmował pełne trzy kolumny. - A co z postacią Edmunda Drake’a? Czy źle skończył?

- Jeszcze nie, sir. Na to jeszcze za wcześnie. Ale Drake nadal zachowuje się bardzo tajemniczo i jasne jest, że ma złe zamiary. - Oczy gazeciarza zalśniły z podniecenia. - On knuje paskudny spisek przeciwko głównej bohaterce, pannie Lydii Hope.

- No tak. Czyż nie po to właśnie są czarne charaktery? Zęby knuć paskudne intrygi przeciw niewinnym damom?

- A jakże. Ale niech się pan nie boi - rzucił wesoło chłopiec. - Edmunda Drake’a czeka naprawdę straszliwy los. Każdego łajdaka w historiach pani Fordyce spotyka w ostatnim odcinku zasłużona kara.

Adam zwinął gazetę i wetknął ją pod ramię.

- O, niewątpliwie jest na co czekać.

Wkrótce potem wchodził po schodach do dużego domu na Laxton Square. Zanim zdążył wyciągnąć klucz z kieszeni, otworzył mu drzwi Morton z błyszczącą w porannym słońcu łysiną.

- Witam w domu, sir - powiedział lokaj.

Adam pomyślał, że gdyby nie był taki zmęczony, wystudiowana obojętność Mortona pewnie by go rozbawiła. W końcu było już wpół do jedenastej. Wyszedł wczoraj z domu do klubu krótko przed dziewiątą wieczorem, a wracał dopiero teraz. Lokaj zapewne umierał z ciekawości. Był jednak zbyt dobrze wyszkolony albo, co bardziej prawdopodobne, przyzwyczajony do ekscentrycznego zachowania domowników, by komentować porę powrotu Adama.

- Pan Grendon właśnie zasiadł do późnego śniadania, sir. - Morton zabrał od Adama płaszcz i kapelusz. - Zechce pan zjeść razem z nim?

- Świetny pomysł, Morton. Chyba tak zrobię.

Potrzebuję jedzenia tak samo jak snu, pomyślał Adam. Prędzej czy później będzie musiał spotkać się z Wilsonem i przekazać mu złe wieści. Lepiej od razu mieć to z głowy.

Wkrótce potem wszedł do pokoju śniadaniowego, którego ściany pokrywała błyszcząca boazeria. Wilson Grendon podniósł głowę znad lektury porannej gazety. Przez kilka sekund przyglądał się Adamowi, a potem zdjął i odłożył na bok okulary w złotych oprawkach.

- Przypuszczam, że ci się nie udało? - zaczął bez ogródek.

- Gdy tam dotarłem, medium było już martwe. Popełniono morderstwo.

- Do diabła! - Wilson zmarszczył gęste brwi nad wielkim nosem. - Delmont nie żyje? Jesteś pewien?

- W tych sprawach trudno się pomylić. - Adam rzucił na stół zwiniętą gazetę i podszedł do bufetu, by spojrzeć na stojące tam dania. - Po dzienniku nie było nawet śladu, należy zatem wnioskować, że ukradł go zabójca. Spędziłem resztę nocy i większą część poranka, wypytując w tej sprawie.

Wilson rozważał tę informację ze zmartwioną miną.

- Morderstwo to z pewnością nieoczekiwany obrót wydarzeń.

- Niekoniecznie. Przeciętny złoczyńca przypuszczalnie widzi tu świetną okazję do szantażu. - Adam wziął srebrny widelec i nałożył sobie kopiastą porcję jajecznicy oraz wędzonego łososia. - Perspektywa zdobycia pieniędzy może skłonić do morderstwa wielu ludzi.

Wilson się zamyślił.

- Jesteś pewien, że medium zostało zamordowane z powodu dziennika?

- Nie. - Adam zaniósł talerz do stołu i usiadł. - Ale wziąwszy pod uwagę czas i okoliczności, wydaje się to najbardziej logicznym wyjaśnieniem.

- Cóż, w takim razie jeśli masz rację, ktokolwiek jest teraz w posiadaniu dziennika, wkrótce się z tobą skontaktuje.

- Wolę nie czekać, aż zabójca zacznie mnie szantażować. - Adam zabrał się do jajecznicy. - Zamierzam odnaleźć go, zanim się do mnie odezwie.

Wilson napił się kawy i odstawił filiżankę.

- Czy w trakcie dochodzenia dowiedziałeś się czegoś, co może nam pomóc?

- Nie. Jedyna podejrzana osoba okazała się wyjątkowo trudną i nieprzewidywalną kobietą, która uznała mnie za idealny model do postaci złoczyńcy w powieści sensacyjnej.

- To ciekawe. - W szarych oczach Wilsona zatliło się zainteresowanie. - Opowiedz mi o niej.

Wilson jak zwykle zwrócił uwagę na ten aspekt sprawy, o którym on nie miał ochoty rozmawiać. Posmarował tost masłem, zastanawiając się nad odpowiedzią.

- Nie ma o czym mówić - rzekł. - Jestem przekonany, że wspomniana dama nie ma z tą sprawą nic wspólnego.

Wilson oparł się na krześle.

- Nie pierwszy raz omawiamy przy śniadaniu morderstwo i dokumenty, które mogą okazać się niebezpieczne.

- Dotychczas rozmowa zawsze dotyczyła interesów - uciął krótko Adam.

- Tym niemniej pierwszy raz w całej naszej długiej znajomości wspomniałeś rozmowę z wyjątkowo trudną i nieprzewidywalną kobietą, która uznała cię za świetny materiał na złoczyńcę w powieści. Wybacz, ale bardzo mnie zaintrygowałeś.

Adam ugryzł tosta.

- Powiedziałem już, że moim zdaniem ta dama nie ma żadnego związku ze sprawą dziennika.

- Najwyraźniej zrobiła na tobie wrażenie.

- Zrobiłaby wrażenie na każdym.

- Wiesz, co mówią Francuzi? W sprawę zawsze jest zamieszana kobieta.

- Jesteśmy w Anglii, nie we Francji. - Adam odłożył resztę tosta i powrócił do jajecznicy. - Tutaj sprawy wyglądają inaczej.

- Nie zawsze. Trudno nie zauważyć, że owa dama zadziwiająco wpłynęła na twój nastrój. Nie jesteś już taki opanowany jak zwykle.

Wilson zna mnie aż za dobrze, pomyślał Adam.

- Zwracam uwagę, że nie spałem od dwudziestu czterech godzin - powiedział spokojnie. - Nie powinno cię dziwić, że jestem w nie najlepszym humorze.

- Wręcz przeciwnie - zauważył Wilson. - Z doświadczenia wiem, że im wyższa stawka, tym bardziej nie okazujesz emocji i zachowujesz zimną krew.

Adam spojrzał na niego wymownie. Jednak Wilson go zignorował.

- Właściwie jeśli ktoś cię dobrze nie zna, mógłby przypuszczać, że jesteś pozbawiony wszelkich cieplejszych uczuć.

Adam poczuł lekką irytację. Zatrzymał pełny widelec nad talerzem.

- Z całym szacunkiem, sir, moje, jak je z upodobaniem nazywasz, cieplejsze uczucia są ostatnią rzeczą, o której mam ochotę w tej chwili rozmawiać.

- Och, Adamie. Dobrze wiem, że te emocje gdzieś w tobie drzemią. To jeszcze jeden powód, dla którego powinieneś się ożenić i wykorzystać je do pomnożenia dziedziców wielkiej fortuny Grendona i Hardesty.

- Nie możesz narzekać na brak dziedziców, sir. Julia jest już mężatką i zapewniła ci dwóch. Najbliższej wiosny Jes-sica zadebiutuje w towarzystwie. Wystarczą dwa tygodnie, a otrzyma z tuzin propozycji małżeństwa. Po ślubie urodzi ci kolejnych dziedziców. I nie zapominajmy o Nathanie. Prędzej czy później porzuci, przynajmniej na jakiś czas, filozofię i matematykę, zakocha się, ożeni i spłodzi ci jeszcze więcej wnuków.

- Ale ty ciągle pozostaniesz bez potomka - zwrócił uwagę Wilson. - Jesteś z całej czwórki najstarszy. Ty pierwszy powinieneś się był ożenić.

- To absurdalne siedzieć tutaj i kolejny raz omawiać moje nieudane próby znalezienia sobie żony, gdy tymczasem powinna nas zajmować dużo pilniejsza sprawa - powiedział Adam, z trudem trzymając nerwy na wodzy. - Lepiej wróćmy do kwestii dziennika.

Wilson się skrzywił.

- Dobrze, ale szczerze mówiąc, to ty się nim najbardziej przejmujesz, mnie on niespecjalnie interesuje.

- Tak, widzę. Zechcesz mi wyjaśnić dlaczego, do diaska, nie martwi cię jego zniknięcie?

- Jedynym niebezpieczeństwem związanym z dziennikiem jest to, że może być użyty do szantażu. Za jakiś czas ten, kto go ukradł Elizabeth Delmont, skontaktuje się z nami i będzie próbował wymusić pieniądze, tak jak to zrobiła zamordowana dama. Gdy już to nastąpi, wytropisz szantażystę, podobnie jak odnalazłeś Delmont. - Wilson niedbale wzruszył szczupłym ramieniem. - To tylko kwestia czasu.

Rozumowanie Wilsona jest jak zwykle bez zarzutu, pomyślał Adam. On sam jednak nie potrafił podejść do sprawy z równie stoickim spokojem.

- To wbrew mojej naturze czekać, aż szantażysta, który w dodatku prawdopodobnie jest też zabójcą, zechce się do mnie odezwać - powiedział cicho.

Wilson westchnął.

- Oczywiście. Dobrze, znajdź tego swojego szantażystę i załatw go. Wtedy będziemy się mogli zająć ważniejszymi sprawami.

Dla Wilsona najważniejszą sprawą był ożenek Adama. W tej kwestii wydawał się twardy jak skała.

Adam darzył swojego mentora uczuciem i szacunkiem i był wobec niego lojalny. Przypuszczał, że inni ludzie żywią takie uczucia wobec swoich ojców. Nie zamierzał jednak żenić się tylko po to, żeby zaspokoić zachcianki Wilsona Gren-dona.

Wilson Grendon zbliżał się do sześćdziesiątki. Był w prostej linii ostatnim potomkiem niegdyś potężnej arystokratycznej rodziny, której posiadłości i fortuna zostały poważnie uszczuplone przez kolejne pokolenia utracjuszy i hulaków. Obdarzony silną wolą i ogromnym talentem do interesów, Wilson poświęcił się odbudowaniu rodzinnego majątku. Odniósł sukces, który przerósł najśmielsze oczekiwania, ale stracił przy tym to, co popchnęło go do działania - ukochaną żonę i dwoje dzieci.

Z rozpaczy, oddał się z pasją budowaniu jeszcze potężniejszego finansowego imperium. Pochłonęły go bez reszty tajemnicze operacje należącego do niego rozległego przedsiębiorstwa w Anglii i na kontynencie. W ciągu minionych lat dalekosiężne macki imperium Grendona kilkakrotnie przysłużyły się rządowi Jej Królewskiej Mości.

Za granicą agenci i pracownicy Wilsona często gromadzili pogłoski i informacje dotyczące sekretnych intryg i spisków. Wiadomości te przekazywane były na dwór, który korzystał niekiedy z kontaktów Grendona, by przesyłać tajne wieści.

Ten nieformalny układ trwał także po tym, jak interesami Grendona zaczął zajmować się Adam. Stąd od czasu do czasu podczas śniadań zdarzało się im dyskutować o aferach i morderstwach. Dla Adama to wszystko łączyło się z interesami i było naturalną kontynuacją kariery, którą zaczął, gdy jeszcze żył na ulicy. Informacja była towarem, jak wszystko inne. Można ją było kupić, ukraść, wymienić i sprzedać.

Przez ostatnie czternaście lat, od kiedy on, Julia, Jessica i Nathan zamieszkali w dużej, pustej rezydencji Wilsona na Laxton Square, w jego życiu wiele się zmieniło - ale dalej zarabiał w ten sam sposób.

Towarzystwo było przekonane, że on i pozostała trójka byli cudem odnalezionymi krewnymi Wilsona. Według historii rozpowszechnianej przez Grendona to skoligacenie zostało przypadkiem odkryte przez jego prawnika, gdy przeglądał stare papiery. Wilson natychmiast odszukał czwórkę młodych ludzi, zabrał ich do swojego domu i uczynił swymi dziedzicami.

Część tej opowieści była z pewnością prawdziwa, pomyślał Adam. On, Julia, Jessica i Nathan rzeczywiście dziedziczyli po Wilsonie. Ale związki między całą ich piątką były dużo bardziej mroczne i pogmatwane, niż ktokolwiek z towarzystwa mógł sobie wyobrazić.

W ciągu ostatnich kilku lat Grendon przekazał w ręce Adama prowadzenie większości codziennych operacji finansowych swego imperium. Nie utracił jednak nic ze swej przebiegłości i przenikliwości. Ponieważ nie musiał się już angażować w interesy, miał mnóstwo czasu, by zająć się innymi sprawami, takimi na przykład, jak wyswatanie Adama.

- Widzę, że nie zrezygnujesz z poszukiwania dziennika - powiedział Wilson. - Co zamierzasz dalej zrobić?

Adam sięgnął po srebrny dzbanek z kawą.

- W drodze do domu przypomniałem sobie, że twój stary przyjaciel Prittlewell fascynował się niedawno spirytyzmem.

Wilson prychnął.

- Nie tylko Prittlewell. Także cała reszta towarzystwa. Powiadam ci, to zdumiewające, że tylu zdawałoby się rozsądnych, wykształconych ludzi traci rozum i wrodzony sceptycyzm na widok medium unoszącego w powietrzu stolik. Oczywiście to wszystko wina Amerykanów. Cała sprawa zaczęła się po tamtej stronie.

- Tamtej stronie?

- Atlantyku - parsknął Wilson. - Siostry Fox i te ich stukania, i pukania, Davenportowie ze swoimi seansami, D.D. Home...

Adam zmarszczył brwi.

- Zdawało mi się, że Home urodził się w Szkocji.

- Może się tam i urodził, ale wychował w Ameryce.

- Rozumiem - odrzekł oschle Adam. - To z pewnością wszystko wyjaśnia.

- Właśnie. Mówiłem już, że to nie pierwsza bzdura sprowadzona z Ameryki. I na pewno też nie ostatnia.

- Tak, sir. Ale mnie chodzi o to, że twój przyjaciel Prittlewell, biorąc udział w seansach i wykładach na temat badania spirytyzmu, niewątpliwie usłyszał jakieś plotki i pogłoski dotyczące kręgu mediów.

- To bardzo prawdopodobne. I co z tego?

- Zastanawiałem się, czy nie mógłbyś się dyskretnie w nich rozeznać. Dowiedz się, co on wie o Elizabeth Delmont i osobach z jej otoczenia.

Wilson rozpromienił się z entuzjazmu. Uwielbiał intrygi.

- Świetnie. To się może okazać bardzo ciekawe.

A jak dobrze pójdzie, skutecznie odwróci to twoją uwagę od planów znalezienia mi żony, pomyślał Adam.

Zanim zdołał pociągnąć ten temat, usłyszał z oddali przytłumiony dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi frontowych. Tylko jedna osoba mogła przyjść z wizytą o tak skandalicznie wczesnej godzinie.

- To Julia - powiedział. - Pamiętaj, ani słowa przy niej o sprawie. Nie chcę, żeby była zamieszana w tę aferę. Nie ma potrzeby jej niepokoić.

- Też tak myślę. Możesz mi wierzyć, nic nie powiem.

W holu rozległy się szybkie, lekkie kroki. Chwilę później w progu zjawiła się Julia. Obaj wstali z miejsc.

- Dzień dobry! - Julia weszła do pokoju z promiennym uśmiechem. - Mam nadzieję, że starczy wam sił, by przetrzymać dziś po południu kolejną inwazję dekoratorów i robotników.

- Oczywiście - odezwał się Wilson. - Jesteśmy dumni z naszego skromnego wkładu w największe wydarzenie towarzyskie sezonu. Prawda, Adamie?

- O ile tylko będziesz trzymać tę hordę z dala od biblioteki - zgodził się Adam, podsuwając jej krzesło.

Wykrzywiła się do niego i usiadła.

- Nie bój się, wszyscy wiedzą, że twoja bibliotekajest święta. Obawiam się jednak, że przez następne kilka dni będzie tu spory ruch. Zleciłam zainstalowanie fontann i zamontowanie luster w sali balowej. Efekt powinien przykuć uwagę gości.

- Z pewnością. - Adam usiadł i sięgnął po następny tost. - Domyślam się, że wszystko idzie zgodnie z planem?

- Owszem. Dziś rano przyznałam się jednak Robertowi, że chyba trochę przesadziłam, decydując się w tym roku na dekoracje w stylu rzymskiej willi.

- Nonsens, moja droga. - Wilson usiadł, cały promieniejąc z ojcowskiej dumy. - Tylko ty potrafisz zamienić naszą starą salę balową w rzymską willę. Nie wątpię, że ci się to uda. Zadziwisz i oszołomisz towarzystwo tak, jak to zrobiłaś w zeszłym roku.

- Dziękuję za zaufanie. - Julia nalała sobie herbaty. - Jednak jeśli wszystko się powiedzie, tobie należy się największe uznanie, wujku Wilsonie. Bez sali balowej nie udałoby mi się przygotować tak okazałej uroczystości. W moim domu starczy miejsca zaledwie na proszony obiad albo skromny wieczorek.

- Twój mąż słusznie robi, nie kupując dużego domu w mieście - powiedział Wilson. - To byłaby absolutna strata pieniędzy. I tak utrzymuje dość posiadłości, a wasz pobyt w Londynie nigdy nie jest na tyle długi, by usprawiedliwił ten wydatek.

Julia przytaknęła i odstawiła imbryk z herbatą.

- Masz rację. A przy okazji, Robert prosił, by ci przekazać, że jutro wybiera się z dziećmi do parku na festyn. Zastanawiał się, czy nie chciałbyś im towarzyszyć.

Wilson wydawał się zachwycony.

- Sprawdzę w kalendarzu, czy nie jestem zajęty.

W jego kalendarzu na pewno znajdzie się aż nadto czasu, żeby mógł towarzyszyć dzieciom i ich ojcu, hrabiemu South-wood, na spacerze, pomyślał Adam. Wilson z radością przełożyłby na inny termin nawet audiencję u królowej, żeby tylko móc spędzić popołudnie z dwójką wnuków.

Julia wymownie spojrzała na Wilsona.

- Pójście na festyn da ci świetny pretekst, by uciec z domu, gdy będą się tu panoszyć dekoratorzy i robotnicy. Muszę was ostrzec, że przez resztę tygodnia czeka was tu tylko hałas i bałagan.

- Nie od razu rzymską willę zbudowano - skomentował Wilson.

Julia napiła się herbaty.

- A przy okazji, dziś rano przyszedł list od Jessiki. Wspaniale się bawi w Dorset. Wywnioskowałam, że życie w majątku jej przyjaciółki jest niekończącym się pasmem pikników, gier i zabaw.

- A my dostaliśmy wiadomość od Nathana, w której pi-sze, że przyjedzie się z nami zobaczyć w przyszłym miesiącu z okazji moich urodzin - powiedział Wilson.

- Dobrze się czuje? - spytała Julia z lekkim niepokojem. - Martwię się, że tyle czasu ślęczy nad książkami.

- Nie martw się tym - rzekł spokojnie Wilson. - On jest w siódmym niebie. Zycie akademickie jest z pewnością jego powołaniem.

Julia się uśmiechnęła.

- I kto by pomyślał?

Rozmowa przy stole toczyła się dalej, ale nie docierała do uszu Adama. Nie tylko dlatego, że skupiał się w myślach na poważniejszych sprawach. Zaczynał odczuwać skutki nieprzespanej nocy. Zatęsknił za łóżkiem.

- Coś nie tak, Adamie? - spytała nagle Julia. - Błądzisz gdzieś daleko myślami. Czy nudzą cię moje plany związane z balem?

- Nie, ale przypomniała mi się właśnie sprawa, którą powinienem się teraz zająć. - Rzucił serwetkę na stół. - Zechce-cie mi wybaczyć...

Było już jednak za późno. Julia przyjrzała mu się uważnie z siostrzaną troską.

- A to co? Masz wygniecioną koszulę i wydaje mi się, że się dzisiaj nie goliłeś. To do ciebie niepodobne.

- Julio, wybacz, muszę już iść. - Wstał. - Miłego śniadania. Zobaczymy się później.

Wilson skinął głową i mrugnął niedostrzegalnie.

- Odpocznij trochę.

Julia szeroko otworzyła oczy.

- Odpocznij? Czyżbyś był chory?

- Czuję się świetnie, dziękuję. - Adam chwycił zwinięty egzemplarz „Latającego Detektywa” i czym prędzej opuścił jadalnię.

W holu usłyszał za sobą szybkie kroki i powstrzymał jęk. Powinien był wiedzieć, że nie wyłga się tak łatwo.

- Adamie! - zawołała stanowczo Julia. - Pozwól na słówko, jeśli łaska.

- O co chodzi? - Wszedł do biblioteki i usiadł za biurkiem. -Jakjuż wspomniałem, jestem trochę zajęty.

- Zwykle nie ubierasz się niechlujnie. - Julia weszła za nim do pokoju i przeszedłszy po orientalnym dywanie, stanęła przed biurkiem. - Zdaje się, że właśnie wróciłeś po całej nocy spędzonej poza domem.

- Julio, są rzeczy, o których dżentelmen nie rozmawia, nawet ze swoją siostrą.

- Ha! Wiedziałam. Naprawdę nie było cię całą noc. - W jej oczach zapłonęła ciekawość. - Czy tym razem to coś poważnego, czy też tylko kolejna nudna miłostka?

- Nie wiedziałem, że moje życie osobiste wydaje ci się nudne. Twoje zdanie nie ma zresztą specjalnego znaczenia, bo to moje życie osobiste, a nie twoje.

Zdziwiona jego tonem zmarszczyła brwi.

- Nie chciałam cię obrazić.

Poczuł wyrzuty sumienia. Nie miał zamiaru tak na nią warknąć.

- Wiem. Przepraszam za moje rozdrażnienie. Wilson ma rację, powinienem się przespać.

- Chyba oceniam twoje romanse jako nudne, bo ty sam zdajesz się nimi nudzić - powiedziała w zamyśleniu.

- Wybacz, Julio. Chyba zgubiłem wątek naszej rozmowy. I wcale nie pragnę go odnaleźć.

Kiwnęła głową, jakby przytakując jakiejś myśli.

- Oczywiście. Powinnam była wcześniej to zrozumieć. Twoje związki zawsze wyglądają mi na przeciętne, bo ty sam nigdy nie wydajesz się nimi poruszony.

- Nie tu szukam źródła wznioślejszych uczuć.

- To widać. Podchodzisz do swoich związków z kobietami tak samo jak do interesów. Zawsze wszystko w nich zaplanujesz i sprawnie przeprowadzisz zgodnie ze swoimi zasadami. Nigdy nie okazujesz nawet cienia silniejszych uczuć czy emocji. Gdy znajomość się kończy, czujesz ulgę, jakbyś doprowadził do finału rutynowe zadanie i mógł się zająć kolejnym projektem.

- Nie pojmuję, o czym ty mówisz.

- O tym, że nigdy nie pozwalasz sobie na to, by się zakochać, Adamie... - Przerwała na moment dla większego efektu. -Wujek Wilson i ja myślimy, że już najwyższy na to czas.

Zacisnął zęby.

- Julio, lojalnie cię ostrzegam. Właśnie musiałem wysłuchać wykładu Wilsona, że powinienem znaleźć sobie żonę. Nie jestem w nastroju na kolejne namowy.

Zignorowała jego słowa i zebrawszy spódnicę, usiadła w fotelu.

- Hm, nawiązałeś więc nową znajomość. Kim ona jest? Nie mogę się doczekać, by poznać jej imię.

Przyszło mu do głowy, że najprostszym sposobem odwrócenia uwagi Julii na czas poszukiwań dziennika, będzie utrzymywanie jej w przeświadczeniu, że zaangażował się w nowy romans. Jeśli będzie tak myślała, przestanie się dziwić jego niezwyczajnemu czy tajemniczemu zachowaniu w ciągu najbliższych kilku dni.

Przejrzał papiery na biurku, układając w myślach plan.

- Nie licz na to, że zdradzę ci jej imię - powiedział.

- Wiem, że masz w tym względzie swoje zasady, ale w tym przypadku mógłbyś chyba zrobić wyjątek.

- Żadnych wyjątków.

- Bzdura. Zawsze traktowałeś swoje zasady zbyt poważnie. No więc, czy przypadkiem zeszłej nocy byłeś u Lillian Tait? Wiem, że wpadłeś jej w oko. Czy w końcu uległeś jej wdziękom?

- Skąd myśl, że straciłbym całą noc i większą część poranka na Lillian Tait? - Ułożył w stos papiery, które skończył przeglądać. - Z trudem wytrzymuję rozmowę z nią podczas jednego tańca.

- Jest kilka powodów, dla których mogłaby cię pociągać. Pani Tait jest bardzo atrakcyjną, bogatą wdową, która nie ukrywa, że nie ma zamiaru ponownie wychodzić za mąż. Cieszy się swoją wolnością. W sumie spełnia większość twoich wymagań, jeśli chodzi o kochankę.

- Tak uważasz? - spytał teatralnym obojętnym tonem.

- Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny na świecie, może z wyjątkiem wujka Wilsona. Już od dawna wiem, że w swoich kontaktach z kobietami trzymasz się ścisłych zasad. - Zrobiła wymowną przerwę. - Wiesz, Adamie, może to jest twój największy problem.

Kompletnie osłupiał.

- Co mianowicie?

- Twój upór, by całe swoje życie układać według reguł. Na litość boską, kierujesz się zasadami we wszystkim, nawet w miłosnym związku.

Uniósł brew.

- Pani mnie zdumiewa, madame. Żyłem dotąd w przekonaniu, że dobrze wychowane damy nie rozmawiają z dżentelmenami o ich romansach.

Uśmiechnęła się pogodnie.

- Zapewniam cię, że wszystkie znane mi damy pasjonują się tym, kto z kim romansuje. W zasadzie to zwykle pierwsza kwestia, którą się omawia na herbatce lub spotkaniu towarzyskim.

- Kolejne stracone złudzenie co do płci pięknej. - Sięgnął po pióro. - A ja myślałem, że jedyne tematy, które poruszasz z przyjaciółkami, to moda i najnowsze powieści sensacyjne.

Prychnęła.

- Zadziwia mnie, że tak wielu inteligentnym dżentelmenom wydaje się, iż kobiety absolutnie nic nie wiedzą o prawdziwym życiu.

Na tę uwagę zastygł w bezruchu.

- Oboje wiemy, że o prawdziwym życiu wiesz aż za dużo - powiedział cicho. - Żałuję, że nie zdołałem ciebie i pozostałej dwójki lepiej przed nim uchronić.

- Nonsens. - Żartobliwy uśmiech zniknął z jej twarzy. - Nie mów takich rzeczy, Adamie. Doskonale się nami opiekowałeś, gdy byliśmy mali. Przypuszczam, że nie przeżylibyśmy bez ciebie. Ale nie spodziewałeś się chyba, że uwierzę, iż żyjesz jak mnich.

Skrzywił się.

- Nie wiedziałem, że moje życie prywatne tak bardzo zaprząta twoją uwagę.

- Jestem twoją siostrą pod każdym względem z wyjątkiem więzów krwi - przypomniała mu łagodnie. - Oczywiście, że poświęcam twoim prywatnym sprawom bardzo wiele uwagi. - Delikatnie uniosła brwi. - O ile dobrze pamiętam, gdy powiedziałam ci, że do szaleństwa zakochałam się w Robercie, ty przyglądałeś się moim sprawom o wiele bardziej wnikliwie.

- Byłaś dziedziczką fortuny. Musiałem się upewnić się, że nie masz do czynienia z łowcą posagów.

- Tak, wiem. Nie spocząłeś, dopóki nie miałeś pewności, że Robert i ja naprawdę się kochamy. Robert do tej pory wzdryga się na wspomnienie różnych przesłuchań, którym musiał się poddać, żeby zyskać twoje zaufanie i szacunek.

- Nie traktowałem naszych spotkań jak przesłuchań. Wołałem w nich widzieć okazje dla nas obu do wzajemnego poznania i nawiązania przyjaźni.

Roześmiała się.

- Opowiadał mi, że był bliski utopienia cię podczas waszej wyprawy wędkarskiej do Szkocji. Wyznał, iż przed popchnięciem cię do wody powstrzymała go jedynie świadomość, że doskonale pływasz.

- Podczas tamtej wyprawy udało nam się złowić wspaniałe ryby.

- A potem, gdy zaproponowałeś mu trzydniowy rejs wzdłuż wybrzeża na pokładzie jachtu Wilsona, nie śmiał ci odmówić z obawy, że uznasz go za mięczaka.

- Mieliśmy wspaniałą pogodę na żeglowanie.

- Przez cały rejs chorował. Do dzisiaj nie wie, jak odkryłeś przed waszą podróżą, że cierpi na chorobę morską.

Pokiwał głową z namysłem.

- Mam swoje źródła.

- Właśnie. Jak widać, zawsze wiele uwagi poświęcałeś moim sprawom sercowym i czuję, że powinnam ci się odwzajemnić tym samym. Niestety, jak dotąd twoje związki z kobietami nie były zbyt interesujące.

- Ubolewam nad tym, że jestem taki niesamowicie nudny, ale niewiele mogę z tym zrobić. A teraz, z przykrością muszę przerwać naszą pasjonującą rozmowę, bo naprawdę mam pewne plany na popołudnie. Chciałbym trochę odpocząć, zanim wyruszę z domu.

Wykrzywiła się do niego.

- Nie powiesz mi, jak się nazywa, prawda?

- Nie.

- Po co ta tajemnica? Prędzej czy później dowiem się, kim ona jest. Wiesz, jak w towarzystwie rozchodzą się plotki - urwała i przechyliła głowę. - Chyba że twoja nowa przyjaciółka nie obraca się w towarzystwie...

Wstał i sięgnął po gazetę.

- Wybacz, pójdę na górę trochę odpocząć.

- Dobrze, dam ci spokój. Przynajmniej na razie. - Wstała. -Widzę jasno, że nie zaspokoisz mojej ciekawości. Ale tak czy inaczej... - umilkła na widok gazety w jego ręce. - Adamie, nie wiedziałam, że czytasz „Latającego Detektywa”. To nie jest gazeta w twoim guście. Karmi się niezwykle bulwersującymi plotkami i sensacją.

- Zapewniam cię, to pierwszy i ostatni egzemplarz, który kupiłem.

- Miałeś szczęście, że udało ci się go dostać. - Ruszyła do drzwi. - W tej gazecie publikują powieść w odcinkach pani Fordyce, cieszącą się wielkim powodzeniem. Przypuszczam, że cały nakład bardzo szybko się rozchodzi. Sama wysłałam Willoughby’ego, żeby zaraz wczesnym rankiem kupił dla mnie jeden egzemplarz. Nie darowałabym sobie, gdybym straciła następny rozdział Tajemniczego dżentelmena.

Ogarnęło go dziwne przeczucie wiszącej nad nim zguby.

- Nie wiedziałem, że czytasz utwory pani Fordyce.

- O, tak. Jej najnowsza powieść jest moim zdaniem najlepsza ze wszystkich dotychczasowych. Czarny charakter nazywa się Edmund Drakę. Nie wiadomo jeszcze, co zamierza, ale to jasne, że ma niecne plany wobec Lydii Hope, głównej bohaterki.

Zacisnął szczęki.

- Tak, słyszałem coś o tym.

Zatrzymała się przy drzwiach.

- MożesZ być pewien, że spotka go nędzny koniec. Łajdak z ostatniej powieści pani Fordyce został na resztę życia zamknięty w domu dla obłąkanych. Przypuszczam, że dla Edmunda Drake’a pisarka planuje coś równie strasznego.