Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z najbardziej znanych powieści kryminalnych Edgara Wallace'a, czterokrotnie filmowana i wielokrotnie wznawiana.
James Beardmore otrzymuje list z żądaniem natychmiastowej zapłaty 100 tysięcy funtów ze znakiem Czerwonego Kręgu. Decyduje się jednak postawić mafijnej organizacji i nie płacić, mimo że było to jego ostatnie ostrzeżenie. Konsekwencje tej decyzji mogą być dla niego tragiczne. Wkrótce pojawia się więcej listów ze znakiem kręgu, a ostatnie wydarzenia wskazują, że nie są to jedynie puste groźby. Kto stoi za tajemnicza organizacją? Czy uda się ją powstrzymać?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
Nie ulega żadnej zgoła wątpliwości, że gdyby nie rocznica urodzin pana Wiktora Palliona, w dniu 29 września nie byłoby wcale tajemnicy Czerwonego Kręgu. Kilkunastu ludzi obecnie nieżywych, żyłoby dotąd prawdopodobnie, a pozbawiony wszelkich uczuć inspektor policji nie nazwałby na pewno Talii Drummond „złodziejką i wspólniczką złodziei”.
Pan Pallion ugaszczał swoich trzech pomocników w szyneczku „Pod złotym Kogutem” w Tuluzie, a małe towarzystwo biesiadowało zgodnie i wesoło. O trzeciej rano przypomniał sobie pan Pallion, że przybył do Tuluzy w celu ścięcia pewnego, angielskiego zbrodniarza, nazwiskiem Lightman.
– Chłopcy! – rzekł poważnie, choć trochę bełkotliwie, – Już trzecia, a mamy ustawić przecież „Czerwoną Damę”. Poszli na plac przed więzieniem, gdzie stał już od północy wóz z rozmaitymi częściami składowymi gilotyny. Wprawnie, jak to tylko uczynić mogą fachowcy, ustawili straszny przyrząd, wprowadzając nóż w przeznaczone nań wyżłobienie.
Ale największa wprawa nie uchroni się przed siłą win południowofrancuskich, toteż gdy spróbowali spuścić nóż, nie spadł w sposób należyty.
– Zaraz będzie wszystko w porządku! – oświadczył pan Pallion i wbił w ramę gwóźdź, tam właśnie, gdzie go całkiem nie było potrzeba.
Zmieszał się, gdyż żołnierze wkroczyli już na plac.
W cztery godziny później (rozwidniło się już tak, że ochoczy do pracy fotograf mógł z bliska zdjąć skazańca) wyprowadzono delikwenta z więzienia.
– Uszy do góry! – szepnął mu pan Pallion.
– Niech cię szlag trafi! – zgrzytnął nieszczęśnik, którego właśnie przywiązywano do deski.
Pan Pallion pociągnął za rękojeść, a nóż spadł... ale tylko do gwoździa.
Kat próbował trzy razy, zawsze daremnie. Niecierpliwi widzowie przerwali kordon wojska, a więźnia odprowadzono do celi.
W jedenaście lat później, gwóźdź ten zabił wielu ludzi.
Działo się to w porze, kiedy czcigodni obywatele włażą do łóżek. Górne okna wąskich, wysokich, staromodnych kamienic połyskiwały światłem, na tle którego widać było zarysy bezlistnych drzew wiatrem kołysanych. Zimny podmuch płynął od rzeki, docierając do najdalszych i najlepiej osłonionych zakątków.
Człowiek jakiś chodził zwolna wzdłuż wysokiej kraty i drżał mimo ciepłej odzieży ze zimna, gdyż nieznajomy wyznaczył mu schadzkę, w miejscu wystawionym na całą nawałę burzy. Ułomki różnych zerwanych przedmiotów wirowały mu fantastycznie dokoła nóg, a liście i gałęzie hałaśliwie spadały z drzew. Czekający spozierał z zazdrością na miłe światło w jednym z domów, gdzie by go przyjęto ochotnie, gdyby tylko zastukał.
Zegar wydzwonił jedenastą, a z ostatnim uderzeniem wjechało na plac szybko i bezgłośnie auto, zatrzymując się tuż obok niego. Latarnie świeciły mglisto, a w zamkniętym pojeździe nie było można nic zobaczyć. Po krótkim wahaniu otwarł czekający drzwi i wsiadł.
Ledwo rozróżniał w ciemności plecy siedzącego przed nim szofera, a serce mu biło mocno na myśl o całym ryzyku tego kroku.
Ale wóz stał w miejscu, a szofer siedział bez ruchu. Cisza panowała przez chwilę.
Potem odezwał się mężczyzna, który wsiadł, tonem nerwowego podrażnienia:
– I cóż?
– Czy się pan zdecydował? – spytał szofer.
– Oczywiście, inaczej nie byłbym przychodził – odpowiedział gość. – Nie z ciekawości to uczyniłem. Czego pan chce ode mnie? Powiedz mi pan to, a ja postawię swoje żądania.
– Wiem, czego pan chce ode mnie! – rzekł szofer głucho i niewyraźnie, jakby mówił poprzez zasłonę.
Człowiek, który wsiadł, przywykłszy do ciemności, rozeznał zarys czarnej jedwabnej czapki na głowie szofera.
– Stoi pan nad brzegiem bankructwa! – oświadczył szofer. – Zużył pan nieswoje pieniądze i chcesz się zabić. Ale nie bankructwo skłania pana do samobójstwa. Masz wroga, który zna hańbiący pana fakt, którym by niezawodnie zajęła się natychmiast policja. Przed trzema dniami otrzymałeś pan od jednego z przyjaciół, współwłaściciela fabryki chemicznej, śmiertelną truciznę, której nabyć nigdzie nie można, czytałeś przez tydzień o rozmaitych truciznach i jeśli nie nastąpi jakiś ratunek, otrujesz się pan w sobotę wieczór lub w niedzielę rano. Sądzę, że raczej w niedzielę.
Słysząc poza sobą okrzyk zdziwienia, uśmiechnął się łagodnie.
– I cóż sir? Czy gotów pan jest za pewnym wynagrodzeniem pracować dla mnie?
– Czego pan żąda? – spytał, drżąc całym ciałem.
– Tego tylko, by pan spełniał zlecenia, ja zaś ochronię pana przed niebezpieczeństwem i dobrze zapłacę. Gotów jestem dać znaczną kwotę na umorzenie najkonieczniejszych zobowiązań. W zamian za to będzie pan puszczał W obieg wszystkie nadsyłane przeze mnie pieniądze, wymieniając je w razie potrzeby na obcą walutę, zacierać ślady numerów znanych policji, sprzedawać papiery wartościowe, których ja sprzedawać nie mogę, słowem zostaniesz pan agentem moim i na żądanie – dodał z naciskiem, – będziesz robił czego zażądam.
Siedzący poza szoferem mężczyzna namyślał się długo, potem zaś spytał z niejakim zuchwalstwem:
– Co to jest „Czerwony Krąg”?
– Pan nim jesteś – odrzekł szofer.
– Ja? – wykrztusił zdumiony wielce.
– Tak, pan i setki współpracowników, z których pan żadnego nie pozna nigdy i żaden z nich pana znać nie będzie.
– A pan?
– Ja znam wszystkich. No co, czy zgoda?
– Zgoda – rzekł po chwili.
Szofer obrócił się trochę na siedzeniu i wyciągną! rękę.
– Weź pan to – powiedział.
Była to wielka, gruba wypchana koperta, a nowy członek „Czerwonego Kręgu” wetknął ją w kieszeń.
– Wysiądź pan teraz – rozkazał szofer krótko, a tamten posłuchał, nie stawiając dalszych pytań.
Zatrzasnąwszy drzwi wozu, podszedł do szofera, chcąc go zobaczyć, co miało dlań wielką wagę.
– Nie zapalaj pan tu cygara – rzekł szofer. Inaczej muszę przypuścić, że świecenie zapałki stanowi tylko pozór. Drogi przyjacielu, wiedz, że ten, kto mnie pozna, natychmiast znajomość tę zabiera ze sobą do piekła.
Zanim mógł odpowiedzieć, wóz ruszył, a on stał z kopertą w ręku i patrzył tak długo, aż znikła tylna czerwona lampa.
Drżał całym ciałem, a zapałka użyta do cygara trzymanego w kłapiących zębach dygotała niezwykle.
– Więc to on – mruknął chrypliwie, przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął na zakręcie.
Zaledwie odszedł, wyszedł z ciemnej bramy domu ktoś ledwo widoczny po ciemku i jął się ostrożnie skradać za pierwszym. Był to człowiek wysoki, barczysty, ale przeszkadzał mu w szybkim ruchu krótki oddech. Uszedłszy sto kroków, zauważył, że trzyma ciągle jeszcze w ręku silną lornetkę, przez którą wcześniej obserwował.
Na głównej ulicy nie spostrzegł już śledzonego i spodziewając się, że tak będzie, nie czuł niepokoju. Wiedział, gdzie go szukać. Kto jednak siedział w aucie? Odczytał numer i mógł nazajutrz wyśledzić właściciela. Pan Feliks Marl skrzywił się uciesznie, ale nie czułby z pewnością radości, gdyby do uszu jego doleciała część choćby rozmowy obserwowanych ludzi. Silniejsi od niego ugięli się przed grozą „Czerwonego Kręgu”.
Filip Brossard płacił i żył, bowiem „Czerwony Krąg” dotrzymywał słowa. Jakób Rieci, bankier płacił także i żył, ale wśród nieustannej trwogi. W miesiąc później zmarł naturalną śmiercią na serce. Benson, syndyk kolei, drwił z pogróżek „Czerwonego Kręgu” i znaleziono go martwego obok własnego auta.
Pan Derrick Yale, obdarzony niezwykłymi zdolnościami, schwytał Murzyna, który, zakradłszy się do prywatnego wozu Bensona, zamordował go i wyrzucił oknem zwłoki.
Powieszono mordercę, który nie zdradził nazwiska swego rozkazodawcy. Policja mogła drwić dowolnie z psychometrycznej wiedzy Derricka Yale.. i czyniła tak nawet. . ale dzięki temu właśnie w ciągu dwóch dób zbrodniarz został pochwycony i przyznał się.
Po tym zdarzeniu wiele osób musiało chyba płacić okup, gdyż przez długi czas nie było w dziennikach wzmianki o „Czerwonym Kręgu”. Jednak dnia pewnego znalazł James Beardmore na stole, obok zastawy lunchowej, czworoboczną kopertę z kartą zaopatrzoną w czerwone koło.
– Jacku! Interesują cię melodramaty życia, przeto przeczytaj to.
Potem rzucił przez stół kartę synowi i wziął do ręki następny list z wielkiego stosu leżącego przy talerzu.
Jack podniósł kartę z ziemi, gdzie spadła i jął ją badać, chmurząc czoło. Był to zwyczajny list tylko bez adresu, a wielki, czerwony krąg sięgający brzegów był wyciśnięty, zda się, stemplem gumowym, gdyż farba miała nierówne plamy. Pośrodku zaś tego kręgu widniał napis drukowanymi literami.
STO TYSIĘCY STANOWI MAŁĄ TYLKO CZĘŚĆ PAŃSKIEGO MAJĄTKU. SUMĘ TĘ WYPŁACI PAN MEMU POSŁAŃCOWI W BANKNOTACH. OGŁOSZENIEM W "TRYBUNIE" ZAWIADOMI MNIE PAN O CZASIE NAJDOGODNIEJSZYM DO WYPŁATY, A TO W CIĄGU JEDNEJ DOBY. JEST TO OSTATNIA PRZESTROGA.
Nie było podpisu.
– No i co?
Stary James Beardmore patrzył na syna przez okulary, a oczy jego się uśmiechały.
– „Czerwony Krąg” – rzucił syn z przerażeniem.
Ojciec roześmiał się głośno z jego strachu.
– Tak – powiedział. – To jest „Czerwony Krąg”. Dostałem już cztery takie epistoły.
Młodzieniec otworzył szeroko oczy.
– Cztery! Wielki Boże! Czy z tego powodu przebywa u nas Yale?
James Beardmore uśmiechnął się.
– Tak. Z tego właśnie powodu.
– Oczywiście, wiedziałem, że jest detektywem, ale nie miałem pojęcia…
– Nie troszcz się, mój drogi, tym „Czerwonym Kręgiem” – przerwał zniecierpliwiony ojciec. – Nie zastraszy mnie on. Froyant boi się, czy go nie wciągnięto na listę. Istotnie, w czasach ostatnich narobił sobie wrogów.
James Beardmore, o twarzy wyschłej, pomarszczonej, z brodą szczecinowatą i szpakowatą, wyglądał na dziadka pięknego młodzieńca siedzącego naprzeciw. Majątku dorobił się Beardmore z wielkim trudem. Początkowe liczne niepowodzenia, niebezpieczeństwa, troski i braki spekulanta uwieńczyło bogactwo. Nie mogły bardzo przerazić pogróżki „Czerwonego Kręgu” tego człowieka, który walczył ze śmiercią wśród bezwodnej puszczy Kalahari, szukał nieistniejących diamentów w mule rzeki Yale, a w Klondyke utrzymał się jedynie przez wynalazek sztucznego topienia lodu. W tej chwili zajmowało go niebezpieczeństwo bliższe znacznie, a dotyczące syna.
– Drogi Jacku – zaczął. – Ufam bardzo twemu rozsądkowi i dlatego niech cię nie obrazi to, co ci powiem. Nie wtrącałem się nigdy do twych rozrywek i nie wątpiłem w twój sąd o rzeczach… czy jednak w tym danym wypadku postępujesz rozsądnie?
Jack zrozumiał dobrze słowa ojca.
– Masz, ojcze, na myśli miss Drummond, nieprawda? – spytał.
Starzec potwierdził skinieniem.
– Jest ona sekretarką Froyanta... – zaczął młodzieniec.
– Wiem, że jest sekretarką Froyanta – rzekł ojciec, – i to jej wcale nie ubliża.
Czy wiesz jednak o niej coś więcej?
Jack złożył w zadumie serwetę. Poczerwieniał i zasępił się, co bawiło widocznie tajemnie Jima.
– Lubię ją – powiedział Jack – Jest moją przyjaciółką. Ale nigdy nie nadskakiwałem jej, ojcze, i pewny jestem, że w takim razie prysnęłaby zaraz nasza przyjaźń.
James skinął ponownie głową. Powiedziawszy co trzeba, wziął w rękę wielką kopertę i spojrzał na nią z zaciekawieniem. Jack zauważył francuskie znaczki i zadumał się, kto by mógł to nadesłać.
Starzec rozerwał ją. Zawierała mnóstwo listów i drugą jeszcze, opieczętowaną kopertę. Przeczytał napis na wierzchu umieszczony i skrzywi} się z niechęcią.
– Ach! – powiedział i odłożył kopertę, nie otwierając jej.
Przejrzawszy pobieżnie korespondencję, spojrzał na syna.
– Nie dowierzaj nigdy mężczyźnie ni kobiecie – powiedział – dopóki się nie dowiesz o nich tego, co najgorsze. Dzisiaj odwiedzi mnie człowiek będący wybitnym członkiem społeczeństwa. Przeszłość jego jest czarna, jak mój kapelusz, a mimo to będę z nim robił interesy, gdyż wiem o nim rzecz najgorszą.
Jack się roześmiał, a rozmowę przerwało wejście gościa.
– Dzień dobry, Yale. Spał pan dobrze? – zapytał starzec. – Jack, zadzwoń i każ przynieść świeżej kawy.
Odwiedziny Derricka Yale były wielką radością dla Jacka Beardmore’a. Jako młody czuł pociąg do wszystkiego, co romantyczne. Najzwyklejszy detektyw był dlań osobą wielce pożądaną. Ale nimb otaczający Derricka Yale miał w sobie coś zgoła nadprzyrodzonego.
Człowiek ten wyposażony był w zdolności niezwykłe, które go wyróżniały spośród innych.
Delikatne, estetyczne rysy. poważne, tajemnicze oczy, a nawet ruchy długich, wrażliwych rąk posiadały swoistą, odrębną cechę.
– Nigdy nie śpię naprawdę – powiedział wesoło, rozkładając serwetkę.
Wziął w palce obrączkę srebrną, w której tkwiła serwetka. James Beardmore patrzył na niego z uradowaniem, a Jack z nietajonym zgoła podziwem.
– I co? – spytał James.
– Człowiek, który ostatni miał w ręku tę obrączkę, otrzymał bardzo złe wieści. Jakiś jego krewny. . może ojciec.. zachorował ciężko.
Beardmore skinął głową.
– Jane Higgins, pokojówka zastawiająca dziś rano śniadanie, otrzymała wiadomość, że matka jej spoczywa na łożu śmierci,
Jack zdumiał się.
– I to wyczuł pan w tej obrączce? – spytał. W jaki sposób otrzymuje pan te wrażenia?
Derrick Yale potrząsnął głową.
– Nie będę czynił prób wyjaśnienia – powiedział spokojnie. – Wiem tylko, że w chwili rozkładania serwetki poczułem wielką troskę. To jest wprost niesamowite... nieprawdaż?
– Skądże panu wpadł ten krewny, ta matka?
– Wyczułem to w jakiś tajemny sposób – odparł Yale tonem podrażnienia. – Jest to rodzaj wnioskowania podświadomego. Czy ma pan jakieś nowe wiadomości, panie Beardmore?
Zamiast odpowiedzi podał mu James otrzymaną tego poranka kartkę.
Yale przeczytał i zważył kartkę na białej dłoni.
– Kartkę tę wrzucił do skrzynki pocztowej marynarz – rzekł po chwili. – Człowiek ten siedział w więzieniu, a w czasach ostatnich stracił dużo pieniędzy.
Jim Beardmore zaśmiał się.
– Ja mu ich nie zwrócę na pewno – powiedział, wstając od stołu. – Czy uważa pan to ostrzeżenie za rzecz poważną?
– Nawet bardzo – odparł, jak zawsze, z powagą. – Jest to tak poważne, że radziłbym panu wychodzić z domu tylko w moim towarzystwie. „Czerwony Krąg” – dodał, uchylając gestem swoistym niechętny sprzeciw Beardmore’a, – jest, co przyznaję, w metodach swych po prostu melodramatyczny. Ale spadkobierców pańskich nie pocieszy fakt, że zmarłeś w sposób teatralny.
Jim Beardmore milczał przez chwilę, a syn spoglądał nań z trwogą.
– Czemuż nie wyjedziesz, ojcze, za granicę? – spytał.
Ale starzec ofuknął go.
– Przeklęty wyjazd! Czyż mam uciekać przed bandą czarnej ręki? Postaram się o to, by się dostali do...
Nie powiedział gdzie, ale można się było tego domyślić.
Jack Beardmore kroczył tego ranka głęboko zamyślony przez łąkę, kierując się bezwiednie ku małej dolince odległej o milę mniej więcej od domu. Żywopłot rozdzielał posiadłości Beardmore’a i Froyanta. Ranek był cudny. Minęła burza, która ubiegłej nocy przeszła tędy, a wszystko wokół lśniło w złocistych promieniach słońca. W dali, poza warstwą zieleni porastającą Penton Hill, widniała wielka, biała pańska rezydencja Froyanta.
Młodzieniec zawahał się, czy iść tam, bowiem ziemia rozmiękła, a trawa była mokra.
Przystanął pod wielkim wiązem na skraju doliny i patrzył z niepokojem wzdłuż linii żywopłotu aż ku niewielkiej willi letniej wystawionej przez dawniejszych właścicieli miejscowości Tover House, bowiem Harvey Froyant, nienawidzący zresztą samotności, nie pozwoliłby sobie za nic na taką rozrzutność.
Nikogo nie było widać i młodzieńca ogarnął smutek. Po dziesięciu minutach dotarł do dziury w żywopłocie, którą sam uczynił. Przeszedł nią na drugą stronę. Dziewczyna będąca we wili musiała usłyszeć jego westchnienie ulgi, gdyż obejrzała się, wstając jakby z niechęcią.
Była niezwykle piękna, jasnowłosa i miała delikatną płeć. Ale podchodząc do przybyłego nie uśmiechnęła się na powitanie.
– Dzień dobry – powiedziała chłodno.
– Dzień dobry, Talio – odrzekł, a ona zmarszczyła czoło.
– Wolałabym, byś pan tego nie czynił – zauważyła, on zaś wiedział, że mówi serio.
Jej zachowanie w stosunku do niego było mu zagadką i wielką troską jednocześnie.
Pewnego dnia ujrzał, jak goni zająca i patrzył zdziwiony na śmiejącą się Dianę pędzącą drobnymi nóżkami w ślad przestraszonego zwierzęcia. Słyszał także jej śpiew wesoły, ochoczy. . ale bywała także przygnębiona i smutna, jakby ją trawiła choroba.
– Czemu pani jesteś dla mnie zawsze taka chłodna i formalistyczna? – spytał z niezadowoleniem.
Lekki uśmiech zjawił się w kątach jej ust.
– Dlatego, że czytałam książki – odrzekła uroczyście – i wiem, jaki zazwyczaj bywa los biednej sekretarki, która wobec syna milionera nie jest chłodna i formalistyczna.
Powiedziała to ze szczerością, wprawiającą go w zakłopotanie.
– Zresztą nie ma powodu dlaczego nie miałabym być chłodna. W ten sposób traktować należy bliźnich swoich, o ile się, oczywiście, któregoś nie kocha. A ja pana nie kocham.
Wyrzekła to spokojnie, z rozwagą, a młodzian poczerwieniał silnie. Poczuł drwiny i wstydził się, że je sam wywołał.
– Chciałabym panu coś powiedzieć, panie Beardmore – ciągnęła dalej jednostajnie, jak zawsze – coś, co panu pewnie jeszcze nie wpadło do głowy. Oto, jeśli młody człowiek i młoda dziewczyna znajdą się razem na bezludnej wyspie, jest rzeczą całkiem zrozumiałą, że młodzieniec ów uważa dziewczynę za jedyną piękność świata. Cała jego kapryśna wyobraźnia skupia się na tej jednej tylko kobiecie i idealizuje ją coraz bardziej. Czytałam dużo historii o takich bezludnych wyspach oraz widywałam nieraz filmy tej treści, nader interesującej. Uczucie pańskie dla mnie ujmuję w ten właśnie sposób. Jesteś pan tu na bezludnej wyspie... zbyt wiele czasu poświęcasz królikom, ptakom i Talii Drummond. Powinien pan udać się do miasta i żyć trochę więcej z ludźmi swojej warstwy społecznej.
Skinęła mu głową i odwróciła się, spostrzegłszy, że nadchodzi jej chlebodawca.
Zauważyła także, iż przystanął, spozierając spod oczu, i odgadła jego niezadowolenie.
– Sądziłem, że robi pani zestawienie rachunków – powiedział szorstko.
Był to chudy wielce człowiek, około pięćdziesięcioletni, o rysach wyrazistych i przedwczesnej łysinie. Miał niemiły zwyczaj pokazywania swych wielkich, żółtych zębów, gdy pytał. Nadawało mu to taki wyraz, jakby każdą odpowiedź uważał z góry za wykręt.
– Dzień dobry, Beardmore – mruknął na powitanie, a zwracając się ponownie do sekretarki, rzekł:
– Nie lubię, kiedy pani marnotrawi czas, miss Drummond – zauważył.
– Nie marnotrawię ani swego, ani pańskiego czasu – odparła spokojnie. – Zestawienie dawno już gotowe. Oto jest – wskazała trzymaną pod pachą zużytą tekę.
– Mogła pani przecież załatwić to w biurze, nie było zgoła potrzebne udawać się z tym w dzicz i samotność.
Potarł długi nos i przeniósł z dziewczyny spojrzenie na młodzieńca.
– Ano to dobrze – powiedział. – Mam właśnie zamiar odwiedzić ojca pańskiego. Może mi zechcesz towarzyszyć?
Talia zniknęła już na drodze do Tower Hill, przeto Jack stracił wszelki pretekst pozostania tu dłużej.
– Nie zabieraj pan tyle czasu tej dziewczynie, Beardmore. Nie czyń pan tego, proszę – rzekł Froyant gderliwie. – Nie ma pan pojęcia, ile ona ma do roboty. Przy tym pewny jestem, że ojciec pański nie byłby temu rad.
Jack chciał odpowiedzieć ostro, ale powściągnął się. Nienawidził Froyanta, a w tej chwili w trójnasób jeszcze, z powodu szorstkiego traktowania Talii.
– Dziewczęta tego rodzaju.. – zaczął Froyant, podczas gdy szli wzdłuż żywopłotu ku furtce przy końcu doliny – dziewczęta tego rodzaju.. – nagle stanął skamieniały. – Któż u diaska wyłamał mi żywopłot? – spytał, pokazując laską dziurę.
– Ja – odparł Jack gniewnie. – Zresztą jest to nasz żywopłot, a dziura oszczędza pół mili drogi. Chodźmy tędy, panie Froyant.
Nie czyniąc już dalszych uwag, przelazł Froyant przez żywopłot i poszli razem ku wielkiemu wiązowi, spod którego Jack rozglądał się niedawno.
Harvey Froyant kroczył w milczeniu. Trzymał się tradycji, o ile mógł z tego wyciągnąć jakąś korzyść.
Dotarli na szczyt wzgórza, gdy nagle poczuł, że Jack chwyta go z tyłu za ramię.
Obejrzał się i zobaczył, że młodzieniec tkwi spojrzeniem w pniu drzewa. Skierował tam oczy i cofnął się o krok. Jego chorowita twarz pobladła jeszcze bardziej. Na pniu widniał duży czerwony krąg. Farba jeszcze nie zaschła.
Jack Beardmore rozejrzał się bacznie wokół. Jedyną żywą istotą był człowiek z teką pod pachą, który się od nich oddalał powoli. Jack krzyknął, a idący obrócił się.
– Kto pan jest? – spytał Jack. – I czego pan tutaj szuka?
Był to mężczyzna wysoki, zażywny, zadyszany skutkiem dźwigania ciężkiej torby.
Sapał przez chwilę, zanim mógł odpowiedzieć:
– Nazywam się Marl, Feliks Marl. Sądzę, że słyszał pan o mnie. Jeśli się nie mylę, jest pan młodym panem Beardmore’em?
– Tak jest – odrzekł Jack – Czego pan tutaj chce? – spytał powtórnie.
– Powiedziano mi, że w ten sposób mogę sobie skrócić drogę z dworca. Ale nie jest ona tak krótka, jak mi obiecywano – odparł Marl, dysząc co słowo. – Idę właśnie do pańskiego ojca.
– Czy był pan w pobliżu tamtego drzewa? – spytał Jack, a Marl wybałuszył nań oczy.
– Czemuż miałem być w ogóle w pobliżu jakiegoś drzewa? – odrzucił wyzywająco.
– Powiadam panu przecież, że szedłem prosto polem.
Tymczasem zbliżył się Harvey Froyant, który znał widocznie przybysza.
– A, to mister Marl, znam go. Słuchaj no pan, czy widziałeś kogoś w pobliżu tamtego drzewa?
Marl zaprzeczył ruchem głowy. Drzewo i jego tajemnica to były dlań widocznie sprawy niezrozumiałe.
– Nie wiedziałem wcale, że stoi tam jakieś drzewo – odparł. – A cóż... cóż się stało?
– Nic – powiedział Froyant ostro.
Jack wziął torbę przybysza i niebawem dotarli do domu. Rosła, zażywna postać Marla nie uczyniła na Jacku korzystnego wrażenia. Głos jego brzmiał chrypliwie, zachowanie było poufałe, tak że zachodził w głowę, w jakich stosunkach zostawać może ojciec z tym dziwnym egzemplarzem ludzkiej rasy.
Tuż pod domem wydał gruby Marl, bez żadnego widocznego powodu, okrzyk strachu i skoczył wstecz. Był blady, wargi mu drżały i dygotał całym ciałem.
Jack patrzył nań ze zdziwieniem, a nawet Harvey Froyant objawił wielkie zainteresowanie.
– Cóż się, u diabła, dzieje z panem? – spytał z wściekłością.
Jego nerwy, napięte już bardzo silnie, doznały nowego wstrząsu skutkiem niezaprzeczalnego przestrachu dryblasa.
– Nic... nic... – mruknął Marl chrypliwie – ja tylko...
– Upiłeś się pan zapewne – huknął nań Froyant.
Odprowadziwszy gościa do domu, ruszył Jack na poszukiwanie Derricka Yale’a.
Detektyw siedział w trzcinowym fotelu, pośród krzewów, z głową opuszczoną na piersi i skrzyżowanymi rękami.
Usłyszawszy kroki młodzieńca podniósł głowę.
– Nie mogę panu powiedzieć, czego się przestraszył Marl – rzekł Yale, zanim Jack zadał pytanie, a widząc jego zdumienie, zaśmiał się i dodał – Wszakże o to chciał pan pytać?
– Przybyłem z tym zamiarem – roześmiał się także Jack. – Dziwny z pana człowiek. Czy może spostrzegł pan jego przerażenie.
Yale potwierdził skinieniem.
– Widziałem go tuż przed atakiem. Widać stąd całą drogę polną – oświadczył, marszcząc czoło. – Przypomina mi kogoś... – ciągnął dalej z wolna – a jednak nie mogę powiedzieć, kto to jest. Ojciec wspomniał, że przybędzie i dlatego odgadłem.
Jack potrząsnął głową.
– Widzę go po raz pierwszy – powiedział. – Pamiętam jednak, że ojciec i Froyant mieli jakieś interesy z niejakim Marlem. Ojciec wymienił raz to nazwisko. Handluje on, o ile wiem, parcelami gruntowymi, a ojca interesuje to obecnie. – Potem dodał: – Prócz tego widziałem znak „Czerwonego Kręgu” – i opisał świeżo malowany znak dostrzeżony na pniu wiązu. Yale przestał się natychmiast zajmować Marlem.
– Gdym szedł w stronę doliny, mogę przysiąc, nie było go na tym drzewie. Ktoś go wymalował podczas mej rozmowy... ze znajomym. Pnia tego nie widać od strony płotu, toteż mógł to uczynić ktoś niepostrzeżenie. Co oznacza ten znak, mister Yale?
– Oznacza to mnóstwo wielkich przykrości – odparł detektyw.
Wstał i jął chodzić po wykładanej flizami drodze, a Jack nie przeszkadzał mu w rozmyślaniach.
Tymczasem Marl usiłował, bezskutecznie zgoła, przedstawić interes, z którym tu przybył. Był on, jak mówił Jack, spekulantem gruntowym i przyniósł nader korzystne propozycje, jednak nie był w stanie ich wyłuszczyć.
– Trudna rada, moi panowie – powiedział dotykając po raz czwarty warg drżącymi palcami. – Dziś rano miałem atak.
– Cóż to było?
Marl nie umiał objaśnić, potrząsał tylko bezsilnie głową.
– Nie jestem w możności omówić dziś sprawy z koniecznym spokojem – oświadczył. – Musimy to odłożyć do jutra.
– Czy sądzi pan, że po to przyszedłem, by słuchać takich bzdur? – rozgniewał się Froyant. – Oświadczam, że chcę dziś sprawę załatwić, a tego samego domaga się mister Beardmore.
Jimowi Beardmore’owi było obojętne kiedy to nastąpi i zaśmiał się.
– Nic tak pilnego – powiedział. – Jeśli mister Marl czuje się źle, po cóż go dzisiaj męczyć? Może pan chce przenocować tutaj, panie Marl? – dodał.
– Nie, nie, nie! – wykrzyknął gość niemal ze zgrozą. – Jeśli pan pozwoli, nie zostanę tutaj na noc...
– Pańska wola – odparł Jim Beardmore obojętnie, składając papiery przysposobione do podpisu. Potem wyszli razem do wielkiego przedsionka, gdzie napotkali Jacka. Pojazd Beardmore’a zawiózł gościa i jego torbę na dworzec, gdzie mister Marl postąpił zgoła dziwnie. Mianowicie nadał torbę koleją do miasta, sam zaś wysiadł na najbliższym przystanku i ruszył pieszo z powrotem dziewięć mil aż do posiadłości Beardmore’a, co było wprost bohaterskim czynem dla człowieka nienawidzącego chodzenia, któremu szkodził każdy wysiłek fizyczny. Nie szedł nawet drogą najkrótszą.
Zmierzchało już, gdy wkroczył ostrożnie w zarośla, nad granicą Beardmore’a.
Usiadł okryty kurzem ale pełen odwagi, czekając, aż noc zapadnie i bawiąc się małym, szybkostrzelnym pistoletem, dobytym z kieszeni.