Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość potrzebuje czasu, a żądza iskry
Życie Maryśki Banach jest w miarę poukładane, wystarczająco szybkie i względnie zwariowane. Kobieta jest szczęśliwą trzydziestolatką, która osiągnęła wszystko, czego chciała. Ma dom, własny biznes, papugi i psa.
Sprawy nieco się komplikują, gdy wydawca zleca jej napisanie książki erotycznej. Okazuje się, że może jej w tym pomóc Sebastian Historyk, barman pracujący w nocnym klubie Ciemna Dalia. Klubie, do którego wejście wiąże się zazwyczaj z jakąś rewolucją.
Sebastian musi odpuścić przeszłość, a Maryśka – zmierzyć się ze swoją. Przedefiniować słowo „samotność” i rozstrzygnąć dylematy, przed którymi postawił ją los. Musi też poznać siebie od nowa, konfrontując przyzwyczajenia z niecodziennymi sytuacjami, z jakimi styka się w klubie albo, jak kto woli, sklepie z ekskluzywnymi usługami Dalia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 547
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Jak mam niby wykreować z polotem fabułę w książce, w której podstawą są dupy, dupa lub dupsko łamane przez następną dupę? Okraszone serią kutasów w różnym rozmiarze? Że opisy wyszukane, że może lirycznie? Albo nietuzinkowo? – Odchyliła się razem z oparciem fotela. – Musi być przecież jakaś osnowa dla wściekłego pieprzenia! – Kobieta westchnęła głośno, założyła dłonie za głowę i wgapiła się w pustą pierwszą stronę dokumentu w Wordzie. – Jesteś wszak najlepszym przykładem ze wszystkich możliwych… Patologia seksualna aż wychodzi ci uszami, nic, tylko czerpać garściami z twoich wykwintnych podbojów miłosnych – wymamrotała i zmarszczyła nos. – Powiadam ci, kobieto, nie wyjdzie z tego nic dobrego. Hmm, jak by to powiedzieć Dawidowiczowi? Wystarczy ci słowo: „niemożliwe” czy musisz mieć do tego całą serię wykrzykników?
Na parkiecie, tuż za jej plecami rozległo się delikatne stukanie pazurów i po chwili nos białego, olbrzymiego malamuta otarł się o nagie, niezbyt gładkie udo swojej pani.
– Donkey, masz jakiś pomysł? – zapytała, patrząc w złote ślepia zwierzęcia. Pies kłapnął zębami, rozpryskując kropelki śliny. – No wiesz? – parsknęła i złapała za miękkie, szpiczaste uszy. – Po jakiego grzyba ubzdurałam sobie, że napiszę powieść o piczkach i kutasach? Gdzie ja miałam głowę? – Poruszyła głową na boki. – W dupie, w duuupie! – Roześmiała się i wstała. – Idziemy, dzisiaj już niczego nie wymyślę! Widzę tylko ciemność!
Wyciągnęła ręce w stronę sufitu i się przeciągnęła, co ulżyło jej stawom. Zanuciła Billie Jean i karykaturalnym księżycowym krokiem ruszyła w stronę drzwi na taras. Wpadła w firankę z długich, białych frędzli i się w nią zaplątała. Zaklęła pod nosem, wyrzucając z siebie mieszaninę słów rodem z rynsztoka. Dwa metry dalej otrzepała się i wykonała w stronę firanki gest Kozakiewicza.
W tym czasie pies, przyzwyczajony do nielogicznych zachowań swojej pani, siedział całkiem spokojnie w bezpiecznej od niej odległości – w progu między salonem a wiatrołapem. Ruszył z miejsca dopiero na wrzask kobiety. Rozpoczął wtedy szybki odwrót do sypialni, sądził, że tam nigdy nie zostanie znaleziony.
– Donderion, moje kwiaty! Ty nagła, zdradziecka, jaśnista cholero!
Rośliny wsadzone do ziemi dwa miesiące temu nie miały jeszcze kwiatów, za to zielone liście nastroszyły się i z dnia na dzień stawały się coraz bujniejsze. Maria Banach przeczytała w związku z ich pielęgnacją dwie książki, nad jedną prawie umarła z nudów. Przestudiowała cztery strony internetowe z dokładnymi, w jej odczuciu, instrukcjami, jak pielęgnować większość gatunków hortensji. Dodatkowo nauczyła się, jak szczepić krzewy owocowe, jak przycinać orzechy włoskie i jak trwale usuwać mlecz z trawnika. Wszystkie te informacje sprawiały jej niemal dziecięcą radość, poszerzały spektrum jej i tak dużej wiedzy ogrodniczej, jednocześnie dawały jej pełne przyzwolenie na brudzenie się w ziemi po same łokcie. Uwielbiała chodzić po trawie boso, a w warzywniaku często pracowała bez obuwia. Wyglądać jak miotła też mogła i korzystała z tego przywileju więcej niż często.
Miała trzydzieści cztery lata i, jak sama podkreślała, wszystkie życiowe rewolucje dawno za sobą. Posiadała własny, kupiony za swoje wyprute żyły i garść wszelkiego rodzaju kompromisów, dom z dużą działką na obrzeżach Wrocławia. Napisała trzy, okupione godzinami głodówek, książki, z czego jedna stała się bestsellerem. Miała rękodzielnicze hobby, z którego również czerpała profity, oraz psa, za którym poszłaby w ogień, chociaż zjadł większość drzewek zasadzonych przez nią wiosną. Psa, który idealnie przekopywał ogródek i grzał ją w stopy, gdy zimą popijała wino, pochylona nad tekstami do poprawki.
Była jedną z tych kobiet czujących się świetnie same ze sobą. Szanowała swój czas i siebie. Kochała wylegiwać się w słońcu na trawniku, dlatego niemalże od kwietnia do lutego jej skóra miała ten oliwkowy, zdrowy odcień, za którym wszyscy zaczynają tęsknić już w połowie listopada. Natura nie poskąpiła jej kształtów – ujarzmiła je za pomocą diety i codziennej dawki ruchu z psem przy nodze. Włosy miała gęste i rudawe, sięgające ramion i kompletnie niesforne, dzięki czemu często wyglądała jak rażona piorunem. Spojrzenie jej szarych oczu było przenikliwe i zawsze radosne, a szeroki uśmiech i donośny głos gwarantowały jej, jak do tej pory, kolorowe i pozbawione nudy życie. Kiedyś jej głos stanowił problem, którego znacznie młodsza Maria nie potrafiła rozwiązać, później, gdy już dorosła do jego głębokiej barwy, nauczyła się za jego pomocą rządzić uwagą innych.
W tym roku świadomie zrezygnowała z urlopu, bo do niewielkiego, urządzonego w stylu skandynawskim domu wprowadziła się niedawno, w lutym, i jeszcze nie zdążyła nacieszyć się tym sukcesem. Maria urządzała go sama – kawałek po kawałku, we własnym tempie. Cała jej rodzina określała wystrój domu jako oszczędne aranżacje albo patologiczną chęć pokazania wszystkim, że da się mieć jedynie stół i sofę. Rzecz jasna, nie było to prawdą, bo większa część sprzętów znajdowała się na swoim miejscu, tyle że zdaniem niektórych ciągle czegoś brakowało. Nie brakowało za to markizy nad składanym tarasem, hamaka oraz hałasujących papug, bez których Maria nie wyobrażała sobie życia. Obiecała Donderionowi i ptakom, że nie ruszy się z miejsca nawet w trakcie końca świata bądź nalotu obcej cywilizacji. Chyba że będzie w pracowni.
Pracownię pokochałby każdy szanujący się mężczyzna ze zmysłem majsterkowania. Aranżowała ją z założeniem, aby jej zazdroszczono wszystkiego, co ma pod ręką, oraz tego, że ma własną samotnię, w razie gdyby jej dom nawiedziło niewychowane stado wariatów. Stolarnia była pełna bezwzględnie potrzebnego sprzętu oraz niewielkich worków z trocinami, mających trafić do zaprzyjaźnionego sklepu zoologicznego. Drewniana podłoga była usłana opiłkami i drobnym pyłem, którego nie szło pozamiatać. Wśród niego były wytyczone szlaki komunikacyjne, pokazujące, jak po pracowni porusza się Maria.
Pod ścianą tuż przy wejściu były poustawiane gatunkami drewna deski o trzech stopniach grubości. Dalej stała frezarka, którą Maria kilka lat wcześniej znalazła na złomie, a którą naprawił jej dziadek, specjalista od renowacji zabytków. Niemalże na środku znajdowała się nowa, poręczna i piekielnie ostra pilarka tarczowa do przecinania desek na mniejsze, które lądowały tuż obok na blacie i czekały na oszlifowanie. Znowu blat, dwie brudne szlifierki i na wpół zardzewiałe, solidne imadło, nad którym wisiały pilniki, podbijaki i obcęgi.
Wieszak z fartuchami, przy nim okulary ochronne i maski pyłowe, umywalka z dużym lustrem i apteczką, a na ścianie trzy kalendarze z blondynką, brunetką i rudą. Każda rozebrana i ustawiona w pozycji gotowości do stosunku seksualnego. Jak przystało na lata osiemdziesiąte, bo takie daty widniały na plakatach. Dla Marii były tym samym, czym była szlifierka albo imadło – elementem nieodzownym, kultowym, absolutnie potrzebnym, który grał na nosie wszystkim feministkom odwiedzającym jej dom.
We względnie czystej strefie po prawej od drzwi znajdowało się małe biurko z dwoma głośnikami podłączonymi do grubego laptopa, pamiętającego początki rozwoju technologii komputerowej. A cały zestaw wieńczyło stare, drewniane krzesło, które Maria wykonała jeszcze w domu. Obok zaś wisiały dwa czyste fartuchy na zmianę, kewlarowa rękawica i kilka różnokolorowych par bokserek.
Słońce przebiło się przez gałęzie gęstej, wysokiej brzozy, przyciętej specjalnie, by rozrosła się na boki i dawała więcej cienia. Leżąca na trawie kobieta spojrzała w zasnute kłębiastymi chmurami niebo, dostrzegła kołującego wysoko ptaka, a jeszcze wyżej samolot pozostawiający za sobą smugę jasnego dymu. Gdzieś szczekał pies, śpiewały ptaki, samochody robiły hałas, który zdążyła już znienawidzić. Westchnęła pod nosem i chwyciła telefon leżący nieopodal. Wybrała numer swojego wydawcy i odczekała kilka sygnałów, aż ten odbierze.
– Halo, panno Banach?
Nienawidziła, gdy tak ją nazywał.
– Tomku? – Maria starała się mówić neutralnym tonem i nabrała głośno powietrza.
– Tak, kochanie? – odpowiedział czule, czym kompletnie ją rozstroił.
– Przypominam, że masz już żonę. Szlag, nie o tym chciałam rozmawiać, napięcie miałam zbudować, wrażenie wywrzeć i poczucie winy wzbudzić…
– Wyszło jak zwykle. – Parsknął śmiechem. – A co do żony, to śmiało mógłbym mieć dwie, obrotny jestem.
– Czyżby? – Przewróciła oczami i roześmiała się w głos. Czuła zbliżające się kichnięcie. Nie chciała oddalać go w nieskończoność. Spojrzała w niebo na wychodzące właśnie zza chmury słońce. Kichnęła głośno.
– O! Na zdrowie! Widzisz, kwestia czasu. Zawsze uważałem, że kobiet w domu nigdy za mało.
– To zrób sobie córkę, zobaczymy, co powiesz. Ale teraz poważnie. – Podrapała się po głowie. – Nie dam rady tego napisać, nie mam kompletnie pomysłu na nic erotycznego. Nie czytałam nic takiego z milion lat i nie wiem, jak się pisze takie książki. Siadam do komputera i mam pustkę w głowie. Próbowałam skonsultować się z moją bratową i trzema innymi kobietami, z czego dwie to gospodynie pełną gębą. Takie, co to z trawy robią ambrozję w sosie z borowików na śmietanie z kaparami – wymyślała. – Ale nic to nie dało. Płaskie to i raczej mało zachęcające, bankowo wydawnicza klapa. – Westchnęła głośno i znów spojrzała w niebo na lecący wysoko samolot i smugę, którą po sobie zostawił.
– Marysiu, wiesz, jak ja w ciebie wierzę?
– Oczywiście, ale nie można być aż tak utalentowanym – mruknęła, chociaż na brak talentu nie narzekała. Nawet jej to nigdy do głowy nie przyszło.
– Hmm… Słuchaj, jeśli ty nie wierzysz w powodzenie tego planu, to nic na to nie poradzę, ale…
Słyszała w słuchawce szelest przewracanych stron.
– Poczekaj chwilę, chyba mam pomysł, jak ci nieco pomóc. Może się udać – mamrotał już do siebie, nie do niej, choć ona wciąż czekała, by dokończył swój monolog. – Gdzie ja to miałem… Mona! – zawołał, ale nie uzyskał odpowiedzi.
Maria wydęła wargi i przewróciła oczami, śmiejąc się.
– Tomasz, ja piszę fantastykę, nie erotykę. Fantastykę, rozumiesz? – marudziła. – Tam mamy do czynienia z walką na miecze, dzidy bądź też na groźne spojrzenia. Ewentualnie jakiś szybki numerek w krzakach, gdzie tylko dupa wystaje z trawy. Albo stopy. Albo biała flaga.
– Dodaj trochę do tej wystającej dupy i będzie erotyczne arcydzieło.
– Już same słowa „erotyczne arcydzieło” brzmią jak jakiś kiepski żart. Co można dodać do tych miliardów opowieści o chędożeniu?
– Według mnie masz wystarczający warsztat i fantazję. A jeśli dobrze pójdzie, załatwię ci kogoś, kto pomoże ci stworzyć świetną historię. Daj mi czas do jutra i nie rezygnuj jeszcze – przekonywał, a ona uśmiechnęła się do jego entuzjazmu. – Naprawdę chcę to zrealizować, śni mi się po nocach wielki sukces. Drapie mnie po mózgu… Zupełnie jak Dębowe mojego dziadka… – dodał i się roześmiał.
Maria nie znała żadnego dziadka poza swoim, tym bardziej nie wiedziała, co oznaczało rzucone mimochodem hasło: „Dębowe”.
– Twoje problemy psychiczne w ogóle mnie nie obchodzą, ale Anita ma dobrego terapeutę, zapytam o numer telefonu dla ciebie.
Tomek roześmiał się raz jeszcze, a Maria mu zawtórowała.
– Maryśka, co ja mam z tobą zrobić? Co?
– Zwolnić mnie nie możesz, to jakby ukręcić głowę złotej kurze.
– Nie ma i nigdy nie było żadnej złotej kury, jajka były złote.
– Może za mało kurników odwiedziłeś? A nie przyszło ci do głowy, że to może być zły pomysł? Może potrzebujesz innej pisarki? Albo pisarza? Pisarza znajdź. Wyobrażasz sobie faceta piszącego erotykę…
– Nie – przerwał jej w końcu. – Od razu wiedziałem, że nikt poza tobą nie może rozpocząć tego cyklu. Rozumiesz, poprzeczkę ustawiasz… Ale w razie czego porozmawiam jeszcze z Anitą, tylko że ona ma zupełnie inny styl i jej bohaterowie będą jedynie rzucać głośno kurwami.
– Co nie zmienia faktu, że będzie to kawałek dobrej literatury.
– Owszem nie zmienia, ale nie chcę Anity na początek. Skontaktuję się z pewnym człowiekiem. Dam ci znać, co i jak. Postaram się jak najszybciej oddzwonić.
Maria przeciągnęła się na trawie i westchnęła teatralnie.
– No dobrze.
– Bez odbioru, Marysiu.
– Pa.
Rozłączyła się i obserwowała Donderiona polującego na grubego trzmiela. Roześmiała się, gdy zaskoczony pies odkrył, że owad też potrafi zaatakować.
– Widzisz, brachu, zawsze oczekuj nieoczekiwanego. Jak ja, Maria Banach, próbująca ze strzelania z łuku do wroga przejść do strzelania spermą po babskich tyłkach.
Pies, skamląc, uciekł do domu, a kobieta wybrała numer weterynarza.
Wieczorem usiadła w hamaku i w ciszy spoglądała w rozgwieżdżone niebo. Zwierzę leżało spokojnie na twardym posłaniu w pozycji sfinksa z grubą szmatą nasączoną szałwią na pysku. Cicho postękiwało i w końcu puściło bąka.
– Donkey! Naprawdę? – zapytała, przyglądając mu się.
W odpowiedzi pies zaskomlił głośno i żałośnie opuścił uszy.
* * *
Jeszcze tego samego dnia, kilka godzin po rozmowie z Marią Tomasz Dawidowicz wybrał numer telefonu, którego dotychczas unikał w swoich kontaktach. Stał w swoim volvo na światłach dwa skrzyżowania od domu. Sygnał połączenia ciągnął się i ciągnął, a w głowie Tomka przewijały się sceny sprzed kilku lat, gdy przyszło mu ratować życie nieznanego człowieka, który ucierpiał w spowodowanym przez niego wypadku na trasie. Wyciągnął go wtedy z przewróconego na bok auta i reanimował. Nie wiedział, skąd znalazł siłę, by to zrobić. Człowiek był niemal dwa razy większy od niego, ale Tomaszowi udało się przywrócić mu akcję serca i odciągnąć go od pogiętego samochodu. W zamian za uratowanie życia dostał zaproszenie do najniezwyklejszego klubu, jaki odwiedził w całym swoim trzydziestoletnim życiu.
– Halo? – Po drugiej stronie odezwał się niski, zaspany głos. – Tak?
– Sebastian? Cześć. Tu Tomek Dawidowicz.
– O! Cześć! – Mężczyzna się roześmiał. – Kopę lat, stary. Co u ciebie?
– Wszystko w porządku, dziękuję. Praca, życie w pędzie, znowu praca. A niedawno powiększyła mi się rodzina, więc dalej życie w pędzie. – Uśmiechnął się na kolejne wspomnienie. – A u ciebie?
– Gratuluję. – Człowiek po drugiej stronie odchrząknął i zapewne poprawił się w pościeli, a łóżko skrzypnęło pod jego ciężarem. – U mnie stabilnie. Znasz realia mojej pracy, akurat odsypiam. – Zaśmiał się ponownie. – Mów, o co chodzi, bo chyba nie chcesz umówić się na browar.
– Szczerze mówiąc, chętnie bym to zrobił. – Tomek podrapał się po brodzie i w końcu ruszył samochodem. – Ale jak uwolnię robotę pod prawą ręką, zabieram się za tę pod lewą.
– Dalej w redakcji?
– Tak. Czasami chciałbym być bezrobotny. – W słuchawce rozległo się ciche pikanie, rzucił okiem na wyświetlacz i mruknął pod nosem. – Szlag, słuchaj, czy mógłbyś podjechać do mnie do biura w wolnej chwili? Mam urwanie dupy, nawet teraz. Zaraz wyślę ci adres, będę zobowiązany. I to bardzo.
– Przyjadę, jutro z rana. Dzięki za telefon, dobrze było cię słyszeć po takim czasie.
– Trzymaj się. I ja dziękuję.
Zanim zdążył przełączyć, telefon zamilkł. Tomek kiwnął głową z politowaniem i w końcu wjechał przez otwartą bramę. W drzwiach wejściowych obejrzał swoje odbicie, ściągnął krawat i puścił do siebie oko. Był mężczyzną sukcesu w każdym znaczeniu tego słowa – wysportowany, z olśniewającą żoną, rumianym, zdrowym synem, pasmem konkretnych sukcesów zawodowych.
Nie zawsze tak było. Pamiętał czas, gdy z trudem przychodziło mu związanie końca z końcem, gdy był niepewny siebie i zamknięty na świat. Wszystko się zmieniło, gdy wpadł w tamten poślizg, gdy jechał zbyt szybko samochodem, którego nienawidził, i liczył na to, że w końcu zginie za jego kierownicą. Wychowany w domu, gdzie mężczyzna jest na każde skinienie i ma znaleźć rozwiązanie w każdej sytuacji. Na słowo „depresja” padające z ust kolejnej jego dziewczyny parskał śmiechem i zbywał sprawę machnięciem ręką.
Trzy lata temu, gdy reanimował Sebastiana, którego jego głupota niemal pozbawiła przyszłości, pozostawił za sobą całe swoje marne życie i swoją niedorobioną wersję.
Ciemna Dalia postawiła kropkę nad jego i.
* * *
– Tomku, jest tutaj pan Sebastian Historyk. Mówi, że był umówiony.
Głos recepcjonistki, której imienia jeszcze nie zapamiętał, rozbrzmiał dosyć słabo w słuchawce. Ani trochę go to nie zdziwiło, najprawdopodobniej Historyk właśnie w tej chwili wbijał w nią spojrzenie.
– Jasne, przyślij go, czekam. Dziękuję – odpowiedział i odłożył słuchawkę. Zasępił się i zapatrzył w obraz wiszący na ścianie naprzeciwko.
Oddech Sebastiana wrócił po najdłuższej minucie, którą Tomek przeżył, choć chwile, kiedy próbował dostać się do rozbitego auta, a później wyciągnąć duże i bezwładne ciało na równą powierzchnię, również ciągnęły się w nieskończoność. Ale te sześćdziesiąt sekund było milowym krokiem jego życia. Doskonale pamiętał, co wtedy pomyślał: „Jeśli on przeżyje, pokonam wszystkie swoje ograniczenia. Niech przeżyje”.
Klatka piersiowa gwałtownie ożyła, a okrwawiona twarz zareagowała na ból i lejący się z nieba deszcz. Syrena ambulansu zawyła przeciągle i wokół nich zaroiło się od ratowników medycznych. A Tomek wrócił do rzeczywistości.
To, że podpity sprawca wypadku nie trafił za kraty, było zasługą Sebastiana. Dawidowicz wybłagał u znajomego policjanta wizytę u Historyka. Rozmawiał z obandażowanym mężczyzną niemal godzinę. O dziwo, obaj mieli sobie dużo do powiedzenia, chociaż Sebastian przez większość czasu słuchał. Miał złamane trzy żebra, obitą twarz, złamany nos, wstrząśnienie mózgu i mętlik w głowie, bo powinien był zginąć. Tymczasem żył, a jego obrażenia zdały się śmieszne nawet dla niego. Sam nie był bez winy, nie obarczał nią więc Dawidowicza. A w trakcie przemowy, którą uraczył go Tomek, rozpoczął mozolną próbę przewartościowania swojego dotychczasowego życia.
Nie wniósł oskarżenia przeciw sprawcy wypadku. Tomasz dostał jedynie gigantyczny mandat, stracił prawo jazdy i przez trzy miesiące pracował społecznie. Między innymi w wydawnictwie, w którym niedawno dostał awans.
– Nic nie dzieje się bez przyczyny – powiedział do siebie. – Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że mam więcej szczęścia niż rozumu. – Tym razem roześmiał się głośno.
Widział się z Sebastianem Historykiem dwa lata temu na swoim ślubie z Moniką. Mężczyzna, którego potrącił, był gościem jego żony. Pałała ona do niego osobliwymi uczuciami, o które Dawidowicz nieraz bywał zazdrosny. Zapamiętał długie, ciemne włosy Historyka, wysoką, barczystą sylwetkę i skupione spojrzenie granatowych oczu. Sebastian był jak ruchomy posąg, idealny w swoich klasycznych kształtach, zawsze poważny i powściągliwy. Człowiek tajemnica.
Z zamyślenia wyrwało Tomka pukanie w szklane drzwi.
– Tomasz Dawidowicz. Człowiek sukcesu. Raz jeszcze gratuluję.
Historyk wsunął się do biura jak cień i zamknął za sobą drzwi. Był jeszcze masywniejszy, niż Tomek zapamiętał. Pod zieloną koszulą Sebastian na pewno nie miał ani grama tłuszczu.
– O! Człowieku, wyglądasz jak góra.
Dawidowicz wyszedł zza biurka i uścisnął wyciągniętą w jego stronę dłoń. Tatuaży też Historykowi przybyło – na dłoniach, na knykciach. Ciemnopopielate, nieco skołtunione włosy były jeszcze dłuższe, broda bujniejsza, bardziej siwa. Bruzdy między brwiami wskazywały na zmęczenie.
„Założę się, że tak wyglądali wikingowie”, przeszło przez myśl Tomkowi.
– Siadaj, naprawdę miło cię widzieć.
Sebastian rozparł się na krześle i rozejrzał po minimalistycznie urządzonym biurze, odchylił się w tył, a nogi krzesła zatrzeszczały. Tomek tymczasem oparł się o biurko i raz jeszcze przyjrzał Historykowi.
– Co u Mony? – zapytał Sebastian, przerywając ciszę.
Tomek patrzył na niego ze ściągniętym brwiami. Roześmiał się na widok jego zdziwionej miny.
– Dobrze, przepraszam – odpowiedział nieco zmieszany. – Po prostu dawno cię nie widziałem, a Monika wie, że mieliśmy się spotkać. Urwie mi jaja, jeśli nie zdam jej dokładnej relacji… – Parsknęli obaj. – Wszystko dobrze, dziękuję. Moja żona powoli odnajduje się w roli matki pielęgnującej dziecko. – Tomek się zamyślił. – Idzie jej to raz lepiej, raz gorzej, ale stara się i jestem pod wrażeniem tej… tęczy, którą wokół siebie roztacza.
– Monika? Naprawdę? – Sebastian wybuchł głośnym, gardłowym śmiechem, a Tomek jedynie kiwnął głową.
– Uwierz, że i ja poznałem ją na nowo. Intrygujące. W ogóle wychowanie małego człowieka to całkiem ciekawe zajęcie.
Sebastian nabrał powietrza i je wypuścił, spojrzał gdzieś ponad głową Dawidowicza i zmarszczył brwi.
– A nie zdarza jej się… – Przełknął ślinę. – No wiesz, wracać myślami na tę ciemniejszą stronę mocy?
– Zdarzało się – przytaknął Tomasz. – Skutecznie wytłukłem jej to z głowy odpowiednim narzędziem. – Mężczyzna uśmiechnął się szelmowsko.
Sebastian zmrużył oczy i mruknął pod wąsem.
– Bardzo mnie cieszy, że wam się układa. To dla mnie wiele znaczy. Mona zawsze była mi bardzo bliska. – Założył dłonie za głowę.
– Nie musisz mi niczego tłumaczyć, znam historię, z którą przyszła. Zresztą… – Westchnął, po czym się odwrócił i usiadł za biurkiem. – W małej części też w niej uczestniczyłem, chcąc nie chcąc. Zważywszy na to, do czego doprowadziła nas ta sytuacja, jestem wdzięczny za przewrotność losu. Chociaż wszystkich nas trochę skopało po drodze.
– A jej… jak ona to określiła? Niecny plan? Już go zrealizowała?
– Pewnie. Zatrudnili ją w jednej z tych amerykańskich firm przewożących najbogatszych szachrajów na świecie, ale teraz jest na macierzyńskim i odpoczywa od nich z radością.
– Pozdrów ją ode mnie, bardzo się cieszę, że dopięła swego.
– Ja też, chociaż nie jestem przekonany, czy ścieżka do tego była… odpowiednia. – Tomek spojrzał mu wymownie w oczy, a Historyk rozłożył ręce przed sobą.
– Była, jaka była. Tego już nie zmienisz. Nie zmienimy. Ale wyciągnęliśmy z tej lekcji daleko idące wnioski. – Uśmiechnął się lekko i zmarszczył brwi.
– Tak, to na pewno.
– No więc… Czego ode mnie oczekujesz? – Mężczyzna się pochylił i oparł łokcie o kolana.
– To jest całkiem nowy i pokręcony projekt. Wpadłem na ten pomysł w chwili słabości właśnie z Moną.
Sebastian roześmiał się tak głośno, że kobieta siedząca przy biurku najbliżej szklanych drzwi do gabinetu Tomka wychyliła się i obrzuciła ich ciekawskim spojrzeniem.
– Czyli może być interesująco – stwierdził, kiwając głową.
– Nie wiem, sam ocenisz. – Tomek uśmiechnął się tajemniczo i wzruszył ramionami. Nabrał powietrza. – Przed oczami od razu miałem, oprócz tyłka mojej żony, dolary. Dużo dolarów.
– Dolary i tyłek Mony, ciekawe zestawianie.
Tomek przeczesał włosy i zmarszczył czoło.
– Chcę ruszyć z nową serią wydawniczą. Będzie dotyczyć szeroko pojętej erotyki, ale erotyki z polotem, a nie ze spermą latającą gdzie popadnie i na co popadnie. Potrzebuję lirycznych opisów, dobrego pomysłu, niesztampowych bohaterów.
– Liryczny pornos? To oksymoron. – Historyk spojrzał na niego z powątpieniem.
– Nie pornos, ale erotyka. Jak w filmie Parka Chan-wooka albo Gaspara Noégo. Albo jak w tym krótkometrażowym Hotel Desire. Rozczulił mnie ten film wybitnie.
Sebastian uśmiechnął się i odpłynął myślami.
– I potrzebujesz realiów Ciemnej Dalii, dlatego tutaj jestem. Sprytnie.
– Owszem. Właśnie tak. – Tomasz kiwnął głową, dumny z siebie.
– I rozumiem, że masz kogoś, kto będzie potrafił opisać to z tym… lirycznym polotem?
– Mam – przytaknął entuzjastycznie, akcentując to klaśnięciem dłoni o biurko.
– Przydałoby się, żeby nie była to… Bo to ona, jak mniemam? – Widząc, że Tomasz skinął potwierdzająco, zapytał: – Ma wystarczająco otwartą głowę? Znasz realia mojej pracy. To specyficzne miejsce przyciągające specyficznych ludzi.
– Ma. Ma wszystko, co potrzeba. I da radę, chociaż wydaje się jej to teraz nieosiągalne. Taki typ.
Brodaty mężczyzna znów spojrzał ponad głową Tomka. Zamyśliwszy się, mruczał coś pod nosem.
– Wiesz, że nie zależy to ode mnie. Niczego nie mogę ci obiecać, ale zapytam. Ciemna Dalia to teren zamknięty. Dla większości. – Wyszczerzył do Tomka białe zęby.
– Seba, wiem o tym. Jeśli twoja szefowa odmówi, przyjmę to na klatę i zrezygnuję z pomysłu. Albo znajdę inną pisarkę. Nie przemyślałem tego, bo byłem pewien, że Marysia… znaczy Maria sobie poradzi. – Złożył palce razem.
– Maria? – Historyk zmarszczył czoło.
– Tak. Maria Banach. Zajmuje się kompletnie innym gatunkiem. Fantastyką. Jest zdolna, patrzy na świat… – Tomek szukał właściwego słowa. – Patrzy na świat inaczej, unikatowo.
Sebastian przyjrzał mu się wnikliwiej i uniósł brwi.
– Bardzo dziwaczna?
– Specyficzna. Mam nadzieję, że plan się powiedzie i będziecie mogli się poznać. – Tomek uśmiechnął się szeroko. – Słuchaj, ten browar jest dalej aktualny?
– Teraz? Nie, przykro mi, ale nie dzisiaj… Jak zwykle muszę odespać. – Sebastian się zasępił.
– To w jakiejś wolnej chwili wpadnij do nas na obiad – wypalił Tomek. – Adrian na pewno poprawi ci humor.
– Dziękuję, ale to też nie jest najlepszy pomysł. – Krzesło stęknęło, gdy mężczyzna wstał. Sebastian posłał Tomkowi skupione i nieco zmęczone spojrzenie. – Pójdę już. Zobaczę, co da się zrobić, i dam ci znać. W razie czego wyślij mi jej adres i numer… Erotyka z polotem u Tomka Dawidowicza. Jestem szczerze zainteresowany efektem.
Tomasz wstał i uśmiechnął się szeroko.
– Na pewno obdarzę cię egzemplarzem – obiecał. – Dobrze było cię widzieć, Seba. Nawet tak krótko. – Wzruszył ramionami.
– Ciebie również. Pozdrów Monikę… I jeszcze przemyślę zaproszenie.
– Wydaje mi się, że powinieneś. – Tomek westchnął pod nosem.
– Trzymaj się.
Sebastian wyszedł, a Tomasz, stojąc za szybą, śledził jego ruchy, zresztą nie tylko on. Odwróciła się za nim znaczna część pracowników biura. Nie mógł ich za to winić. Za Historykiem odwracali się wszyscy. Imponował posturą, emanował siłą. Był jednym z tych mężczyzn, którego kobiety pożądały mimo wszystko. Ostrożny, zrównoważony, skupiony.
Tomek uśmiechnął się na wspomnienie słów Mony o Historyku. „Ruszenie tej góry jest niemożliwe. Kocham go, ale nie jestem w stanie wyobrazić sobie Historyka oddającego serce komukolwiek oprócz kostuchy”.
– Coś w tym jest – powiedział do siebie i wrócił do odłożonych wcześniej papierów.
Wysłał Sebastianowi wiadomość z adresem Marii i uśmiechnął się bezwiednie na wyobrażenie jej miny w chwili, gdy się poznają.
* * *
Dom zatętnił życiem. Zawsze nim tętnił, ale pojawienie się rodziny jej brata zwiastowało jeszcze większe zamieszanie w postaci matki rodzeństwa. Tętnienie nabierało mocy autentycznego huraganu. Armagedonu.
Maria czujnie obserwowała ten hałaśliwy i kolorowy armagedon z bezpiecznej odległości, z podwieszonego pod sufitem fotela. Jej pięcioletnia chrześnica właśnie oblała swojego brata bliźniaka tężejącą galaretką. Chłopiec odpowiedział siostrze w ten sam sposób. Kobieta parsknęła i zakryła twarz dłonią, aby ukryć napad wesołości. A jej pies? Donderion nie miał żadnych oporów przed zlizywaniem słodkości to z jednej, to z drugiej twarzy. Biegał w tę i z powrotem między umorusanymi słodkościami buziami, gruntownie je oblizywał i ślinił się w najlepsze.
Kolorowa i długa spódnica Marysinej matki, Magdy, owijała się wokół jej kostek, gdy ta kręciła piruety z trzecim, najmniejszym wnukiem w dłoniach. Śpiewała jedną z tych melodyjnych, a chwilami skrzekliwych pieśni, którymi raczyła Marię w dzieciństwie. Dziecko w jej rękach śmiało się tym najbardziej perlistym z rodzajów dziecięcego śmiechu, na co kobieta uśmiechała się jeszcze szerzej i ku nieszczęściu reszty domowników śpiewała jeszcze głośniej. Maria skrzywiła się i teatralnym ruchem zakryła uszy.
– Mamuśka, ja cię błagam. Oszczędź mnie i te dzieci! – wrzasnęła.
– Cicho tam, sama byś pośpiewała, to łagodzi obyczaje!
– A nie powoduje aby depresji u słuchaczy? Tych świadomych twojego rzężenia?
– Nie wiem, ich spytaj. – Kobieta podrzuciła dziecko do nieba, śpiewając głośniej.
– Zapytałam! Zapłacisz za moją terapię! – Maria nakryła głowę poduszką.
– Co ta ciotka gada? Co ona gada? – zaśpiewała, a chłopczyk ubrany w kolorowe spodenki w czarne grochy roześmiał się i oślinił. Część z tego potoku wylądowała na bluzce kobiety.
– Masz, to znak! – burknęła Maria i parsknęła niekontrolowanym śmiechem.
– Znak, oczywiście, że znak. Że twój brat ze swoim rozgadanym ojcem już dawno powinni przygotowywać grill. Czeka nas tu głód. Głód! „Musimy stąd odejść” – zaintonowała głosem jednej z lwic z Króla Lwa, który aktualnie był najbardziej eksploatowaną przez jej wnuki bajką. – „Opuścić lwią ziemię!”.
– Dorosła kobieta. – Maria przewróciła oczami. – „Nie odejdziemy stąd!” – dodała i zgramoliła się z fotela.
– „Skazujesz nas na pewną śmierć!”.
– „Niech tak będzie!”. – Maria tupnęła nogą. – Krzysiek! Matka przymiera głodem! Chuda jest jak szczapa.
– Miałaś powiedzieć: wdzięczna jak lwica! – Zakręciła piruet i usadziła wnuka na ramionach.
– Raczej rachityczna jak hiena… – zauważyła ironicznie Maria. – I nawet śmiech ma podobny!
– Gdybym nie miała dziecka na rękach, dałabym ci za tę hienę – odpowiedziała radośnie i zrobiła jedną z tych groźnych min, przez które kiedyś mała Maria umierała ze śmiechu. Teraz wzdychała do tych niewinnych i całkiem przyjemnych czasów.
– Powiedz tasiemcowi, że zaraz będzie. Zbierają się w sobie – usłyszały z głębi domu. – Kazali mi tak powiedzieć.
Głos należał do bratowej Marii, Doroty. Robiła piętnastą miskę sałatki przy wyspie kuchennej, słuchając przy tym jednej z tych onirycznych, medytacyjnych melodii, które ponoć zwiększają ludzkie możliwości.
– Kurwa mać, z tym słonecznikiem… – zaklęła Dorota.
Maria szczeknęła krótkim śmiechem, a matka jej zawtórowała.
– To byłoby na tyle, jeśli chodzi o ten mityczny zen – dodała Maria, obserwując czającego się Donderiona. Oblizał dokładnie palce Matyldy i ruszył w stronę jej brata.
Było słoneczne sobotnie popołudnie. Wyjątkowo udany dzień spędzony na zakupach i babskich rozmowach, taki przyjemny i sielski. Zupełnie jakby jakaś kolorowa bańka mydlana wokół nich pozwalała im w stu procentach przeżywać każdą chwilę wypełnioną tylko dobrymi emocjami.
Ryk Mateusza sprawił, że bańka pękła w cholerę, a pies podkulił ogon i strategicznie wycofał się w zakamarki ogrodu, pozostawiając wrzeszczące dziecko na pastwę powściągliwego spojrzenia jego starszej o minutę siostry.
– No i co beczysz? Co beczysz? Nadepnął cię tylko i trochę oślinił, smarki ci wyczyścił. – Sześcioletnia, zawsze opanowana Matylda szturchnęła płaczącego w ramię i pomogła mu wstać z trawy.
– Ale mnie zdeptał! I dostałem ogonem!
– Wystraszył się bardziej od ciebie. Popatrz, poszedł sobie i kto teraz zje po nas te wstrętne makaroniki? – zapytała konspiracyjnie, na co Maria znów parsknęła niekontrolowanym śmiechem.
„Jaka mać, taka nać”, pomyślała pisarka i kucnęła przed chłopcem.
– Dobrze wszystko? – spytała, a że nie miała w rękach niczego, czym mogłaby wytrzeć jego zapłakaną twarz, ściągnęła bluzkę i przetarła nią policzki Mateusza.
– Taaak – stęknął tonem wskazującym na to, że za chwilę znów będzie płakać.
– Boli gdzieś?
Wskazał na ucho, a kobieta kiwnęła ze zrozumieniem głową.
– A tu boli? – Szturchnęła go lekko w brzuch.
– Nie… – Pociągnął nosem.
Maria tymczasem połaskotała go w okolicach pachy.
– A tu boli?
Tym razem roześmiał się krótko i pokręcił głową.
– A tu? – Gdy zaczęła go łaskotać z tyłu ramion, śmiał się już wniebogłosy.
Matylda wdrapała się jej na plecy i zacisnęła wąskie ręce wokół ciotczynej szyi.
– Mnie też boli! – krzyknęła Marii do ucha.
Gdzieś obok rozbrzmiał śmiech Magdy.
– Brawo, Maryśka. Teraz polubią tortury. – A gdy dzieci przewróciły Marię na trawę i odpowiedziały na „toltoly”, Magda wprost pękała ze śmiechu.
– Mamo? – zaczęła Marysia, gdy dzieciom znudziło się maltretowanie ciotki. – Idę na godzinkę do warsztatu, muszę wykonać trzy zamówienia na poniedziałek, a nie miałam kiedy się nimi wcześniej zająć. Jesteście u siebie, więc uciekam…
Włożyła brudną, oślinioną bluzkę, którą na dodatek Matylda usmarowała na lewej piersi ciastkiem. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu i zakręciła się na pięcie, aby umknąć do stolarni.
– Dam ci znać, gdy wszystko będzie gotowe… Uważam, że za dużo pracujesz.
– Naprawdę? Moja opalenizna świadczy o czymś innym. – Wystawiła język do matki i zniknęła za zakrętem.
W warsztacie zmieniła poplamioną bluzkę na roboczą, włączyła klimatyzację i otworzyła laptop, na którym wybrała jeden z albumów Device. Sprzęt prychnął i zarzęził, po czym z głośników poleciały pierwsze, głośne gitarowe riffy. Kobieta raz jeszcze sprawdziła wymiary desek i rzuciła okiem na projekt afirmacji, jakie miała na nich zmieścić.
– Powinny wejść – powiedziała do siebie.
Nałożyła okulary ochronne i szmaciane rękawice. Uruchomiona piła zabuczała wraz ze zdzierającym gardło wokalistą i już po chwili trzy ostatnie deski wylądowały na równym stosie na dalszej części blatu.
Tartak pod Wołowem, gdzie kupowała drewno, dostarczał jej wyrównane i wymiarowe produkty. Uśmiechnęła się, przystępując do korowania materiału ośnikiem.
Jedynie Donderion usłyszał dzwonek do drzwi, pojawił się przy wejściu jak biały duch i zamiast rzucić się na intruza, jak powinien uczynić to pies domowo-obronny, skoczył na niego, oparł łapy na szerokiej piersi i zamachał ogonem. Nie sięgnął jęzorem, by oblizać zarośniętą twarz.
Sebastian uśmiechnął się do zwierzęcia i poklepał je po boku i między uszami. Wyminął psa i zadzwonił raz jeszcze. Dopiero wtedy po drugiej stronie pojawił się cień postaci – szczupły, wysoki mężczyzna. Zupełnie jakby spotkali się sprinter i maratończyk.
– Słucham? Tak?
Zmierzyli się spojrzeniami oczu w różnych odcieniach błękitu.
– Szukam Marii Banach. Dobrze trafiłem?
– A kim jesteś? Znam niemal wszystkich jej znajomych. Ciebie widzę pierwszy raz. – Wzruszył ramionami.
– Przysłał mnie jej wydawca, Tomek. Chodzi o projekt ich książki.
– A… No tak. – Przeszedł przez próg, minimalizując dystans, i wyciągnął dłoń do Sebastiana.
– Jak zrozumiałem, zależy mu na jej dobru, więc szaleńca by chyba nie przysłał – zażartował Historyk.
– Czasami mam wrażenie, że trzeba mieć masochistyczne zapędy, żeby kontaktować się z moją siostrą. – Rzucił okiem na rozentuzjazmowanego psa. – Zawsze jej powtarzałem, że ten pies nie nadaje się do obrony. Chodź za mną. – Zamknął za sobą drzwi, wyminął Sebastiana i skręcił w prawo. – Jaskinia. – Wskazał brodą na pokrytą liśćmi ścianę. – Nie wystrasz jej, gdy tam wchodzi, zapomina o całym świecie, a później rzuca w ludzi, czym popadnie. Raz prawie mnie zabiła. – Odwrócił się i na odchodnym dodał: – Przypomnij jej, że rozpaliłem już grilla.
– Dzięki – odpowiedział Historyk i uśmiechnął się samymi ustami.
Skierował się w stronę dudniącego dźwiękami, brązowego budynku porośniętego już bluszczem. Pukanie do drzwi uznał za kompletnie bezsensowne. Uchylił je i wślizgnął się do środka. Pierwsze, na co zwrócił uwagę, to wysoka postać pod oknem. Miała na sobie bury, gruby fartuch, nieco podobny do tych kowalskich. Domyślił się, że akurat szlifuje, więc idąc za udzieloną mu radą, postarał się jej nie wystraszyć. Usiadł okrakiem na drewnianym krześle i jako że Maria nie miała pojęcia o jego obecności, obejrzał ją sobie bez skrępowania. Miała kok pełen trocin, długie nogi, widoczne wcięcie w talii i mocne plecy, które go zastanowiły. Parsknął na widok kalendarzy rodem z zamierzchłych czasów dziupli, w których rozbierało się kradzione na Zachodzie samochody.
Muzyka ucichła, a urządzenie, którym kobieta operowała, w istocie okazało się szlifierką. Kiedy Maria się odchyliła, by pod innym kątem zeszlifować powierzchnię deski, dostrzegł jej zadarty nos i wydatną dolną wargę. Raz jeszcze obejrzał ją od stóp do głów. Nie zauważył, że szlifierka już nie hałasuje, a Maria patrzy na niego gniewnie ze zmarszczonymi brwiami i pilnikiem w dłoni.
– Co pan tu, do jasnej cholery, robi? Gdzie jest mój pies? I jak pan tu wlazł?
Odłożyła z hukiem urządzenie i stanęła przed nim, cała oblepiona trocinami, bo spociła się mimo działającej klimatyzacji. Skrzyżowała ręce na piersi, bardziej wyeksponowała pilnik i popatrzyła mu śmiało w twarz. Sebastian wstał z ociąganiem, oderwał zaciekawiony wzrok od jej ramion i spojrzał w oczy z wysoka. Nabrał powietrza, ale nie odezwał się od razu, jedynie patrzył. Zdziwiło go, jak głęboko wciągnął powietrze, gdy doleciał do niego zapach jej ciała.
– Powinnaś mieć maskę na twarzy. Założę się, że nos też masz pełen trocin. – Uśmiechnął się rozbrajająco, na co ona jedynie parsknęła gniewnie.
– Po pierwsze, nie pamiętam, kiedy przeszliśmy na ty. – Odwiązała fartuch i zdjęła go przez głowę. – Po drugie, czego pan tutaj chce?
– Nazywam się Sebastian Historyk, jestem znajomym Tomka Dawidowicza. Chociaż właściwie raczej jego żony. – Kiwnął potakująco głową. – Byłem mu winny małą przysługę, a on to wykorzystał, by mnie do ciebie wysłać. I oto jestem.
Zapadła cisza, podczas której Maria analizowała jego słowa. Przyjrzała się burzy ciemnych, niechlujnie związanych włosów i zarejestrowała wystające spod koszuli tatuaże. Spojrzenie nieznajomego było ciekawskie i rozbawione, ale twarz wydawała się raczej zastygła i spokojna.
– Tomek cię przysłał? – Odwiesiła narzędzie na ścianę.
– I już jesteśmy na ty?
– Oj, nie dramatyzuj. – Machnęła na niego ręką, jakby odganiała natrętną muchę, a ton jej głosu w mgnieniu oka uległ zmianie. – Przypomnij mi. Jak masz na imię? – zapytała, myjąc ręce do łokci.
– Sebastian Historyk.
– Historyk? Czytałam kiedyś książkę pod takim tytułem. Chyba o wampirach.
– Tak, o córce Draculi.
Spojrzała na niego przez ramię, nieco zaskoczona.
– Pewnie nie wyglądam, ale czytam książki. Zdziwiona? – Niemal roześmiał się w głos.
– Nieco, bo twój wygląd sugeruje, że skręcasz ludziom karki. A bibliotekę omijasz szerokim łukiem – mruknęła w stronę lusterka, w którym na niego patrzyła.
Ściągnęła przez głowę roboczy podkoszulek i odwiesiła go na haczyk. Widok jej niemal nagich pleców go zaskoczył. Otworzył usta ze zdziwienia, na co Maria jedynie zmarszczyła brwi.
– Ty też masz plecy – stwierdziła lakonicznie. Ubrała się w tę samą poplamioną bluzkę co wcześniej i w końcu odwróciła w jego stronę.
– Ale nie takie – odpowiedział z uśmiechem.
– Nie, raczej nie. – Puściła do niego oko. – Sebastian, Seba czy raczej Sebix? Dosyć strategiczne imię w dzisiejszych czasach. Prawie tak strategiczne, jak Janusz. – Maria wyminęła go i przełączyła komputer w stan uśpienia.
– Sebastian, albo samo Historyk. A wracając do tematu bibliotek, to fakt, omijam, nie lubię, śmierdzi w nich kurzem i starością. Pewnie dlatego, że teraz już nikt nie czyta, a przynajmniej mniej niż kiedyś – powiedział, patrząc jej w twarz. – Poza tym wystarczają mi moje zapasy.
– Z drugiej strony jakimi cechami mogą czy muszą się charakteryzować czytelnicy?
Uśmiechnęła się, eksponując białe uzębienie z wyraźnie widocznymi kłami i wyłączyła klimatyzację.
– Pozostaje zapytać retorycznie, czy yeti czyta książki – odpowiedział poważnie, rozglądając się raz jeszcze po warsztacie.
Miała szczerą ochotę parsknąć śmiechem, ale rozkaszlała się w zamian.
– Sk… skończyłam pracę na dziś, wychodzimy. – Odchrząknęła i machnęła teatralnie dłonią w stronę drzwi.
Nie ukrywał uśmiechu wywołanego jej reakcją. Wiedział, że na niego nie patrzy, i puścił ją przodem, przy czym zahaczył spojrzeniem o linię jej karku. Raz jeszcze nabrał przesyconego jej zapachem powietrza. Maria zatrzymała się za progiem i samym wzrokiem nakazała mu wyjść z warsztatu. Biały pies pojawił się przy jego nogach jak duch, zaskomlał i zamerdał ogonem, a olbrzymi mężczyzna kucnął, aby zwierzę w końcu polizało go po twarzy.
– Donderion, ty zdradziecka bestio! – wrzasnęła Maria i zaśmiała się na widok oślinionego policzka Sebastiana.
– Piękne zwierzę, imię pasuje do niego jak ulał.
– Doceniam, ale chyba nie po to tu przyjechałeś. Mógłbyś w końcu przejść do rzeczy? Czy mam zaprosić cię na obiad?
– A właśnie, miałem ci przekazać, że rozpalono grilla. Poinformował mnie o tym twój krewny.
Maria przewróciła oczami.
– I słyszałem też, że masz problem z fabułą swojej nowej powieści.
– To konstrukt myślowy Tomka. Coś, czego ja nie ogarniam, więc to nie jest moja nowa powieść ani nawet mój problem. Nie wiem, co brał, kiedy przyszło mu to do głowy. – Wzruszyła ramionami.
Sebastian z trudem zachował powagę.
– Witaminy – stwierdził, myśląc o Monice i jej inspirujących sposobach bycia. – Jest w tym mieście pewne miejsce, które mogłoby ci pomóc w stworzeniu… tego czegoś. – Wykonał dłońmi zagarniający ruch.
– Nie rozumiem.
– Dzisiaj nie mam już czasu, ty chyba też, ale jeśli nie masz nic przeciwko, przyjadę jutro, by ci wszystko opowiedzieć. Tymczasem zadzwoń do Tomka i zapytaj go o niektóre szczegóły. Przekaż, że moja szefowa zgodziła się na jego pomysł i sama jest ciekawa, co z tego wyniknie. Przy okazji pozdrów go ode mnie i dodaj, że cieszę się na naszą współpracę. Moją i twoją – podkreślił, uśmiechając się szeroko. – Do zobaczenia!
Ruszył w stronę furtki, zostawiając Marię na chodniku. Chwilę patrzyła w wielkie plecy. Nabrała powietrza.
– A nie możesz zadzwonić i mi opowiedzieć?! – wrzasnęła za nim.
– Nie lubię rozmawiać przez telefon! – odkrzyknął i roześmiał się głośno.
– Widocznie masz czasu jak lodu – wymamrotała i przewróciła oczami.
– Mam tylko dla nielicznych. I nie dla ciebie, ale dla Tomka!
Nie sądziła, że usłyszy jej słowa. Nie dosyć, że jej odpowiedział, to jeszcze pomachał na pożegnanie.
Maria ze zmarszczonymi brwiami obserwowała, jak jej własny pies, który ewidentnie oszalał na punkcie nieznajomego, odprowadza go do samego ogrodzenia, merdając ogonem i skomląc pod nosem. Westchnęła zrezygnowana i zaczekała, aż mężczyzna wyjdzie za bramkę, a pies straci nim zainteresowanie. Ruszyła z miejsca dopiero w chwili, gdy usłyszała warkot odpalanego silnika. Donderion wrócił do niej, machając ogonem jak gdyby nigdy nic.
– Zdradziłeś mnie. Wiesz o tym, zwierzu obmierzły?
Pies szczeknął krótko, zupełnie jakby rozumiał i dał jej jednocześnie do zrozumienia, że nic go to nie obchodzi.
– Mania! Długo jeszcze?
– Nie, już idę – jęknęła zrezygnowana i ruszyła w stronę domu.
Wolną chwilę znalazła dopiero nazajutrz. Gdy wszyscy rozjechali się w swoje strony, pies usnął pod drzwiami, a papugi zostały nakarmione. Słuchała, jak wydają przenikliwe, bliżej nieokreślone dźwięki. Relaksowały ją w takim samym stopniu jak ćwierkanie wróbli i chrapanie psa. Maria często porównywała ich odgłosy do gwizdka sędziego sygnalizującego niecny faul. Chwilami do nich mówiła albo je naśladowała i ze zgrozą stwierdzała, że odpowiadają jej po swojemu, zazwyczaj skrzecząc jeszcze bardziej. I takim sposobem wychodziła z tego całkiem głośna, bezsensowna kłótnia z walką o dojście do słowa, wyzwiskami, końcem świata, klątwami i haniebną porażką na końcu. Zazwyczaj jej porażką.
Zadzwoniła do Tomka i odczekała chwilę, nucąc Małgośkę, która zapętliła się w jej głowie.
– Czekaj, dam cię na głośny. Cześć, Mania.
– Cześć!
Usłyszała głos Moniki i mlaskanie dziecka.
– Miło cię słyszeć – odpowiedziała Maria. – Tomek, ciebie nie!
– Był u ciebie Historyk? Słyszałem, że zrobił wrażenie. – Mężczyzna po drugiej stronie roześmiał się głośno.
– Prawie jak Jason Voorhees, tylko bez maski i siekiery. Miał chyba nawet tę żądzę mordu w oczach, coś mu tam błysnęło nad nosem.
– Sebastian zdecydowanie nie potrzebuje żadnych rekwizytów, ma dłonie jak bochny chleba, więc…
– Nie mów tak, bo Marysia ukatrupi go w nocy – zażartowała Monika. – Sebastian to bardzo dobry, naprawdę miły, duży człowiek. Wygląda groźnie, ale zdecydowanie taki nie jest.
– Mój pies oszalał na jego punkcie, zupełnie jakby mi zwierza ktoś podmienił… – Maria chwilę się zastanowiła. – Dobrze, to nieistotne…
– Istotne, zwierzęta czują dobrych ludzi. Donek swoje wie – stwierdziła z oddali Monika.
– Nie wiem, czy chcę się o tym przekonać… – Maria odchrząknęła. – Ale ten osobnik spod ewidentnie ciemnej gwiazdy wspomniał o jakimś miejscu i powiedział, że mam do ciebie zadzwonić i zapytać o szczegóły. Dzwonię więc i pytam.
– Czyli Justyna zgodziła się na twoją wizytę, to świetnie! Po pierwsze, daj sobie szansę poznać te realia, podejdź do tego jak do felietonów, które dla mnie piszesz. Po drugie, otwórz maksymalnie głowę, bo może cię delikatnie sponiewierać. Mnie sponiewierało, aczkolwiek nie żałuję. Tylko między tobą a mną z tamtego czasu jest znaczna różnica… Za to obiecuję ci, że nie stanie ci się żadna krzywda, a już zwłaszcza przy Sebastianie.
– Co? Krzywda? Ty oszalałeś?! – strzelała słowami jak z karabinu. – Jak już tak sobie sielsko wyliczamy, to po pierwsze, nie dam jej sobie zrobić, po drugie, co to za miejsce, że tak mówisz? Rzucają tam w siebie nożami, obcinają głowy, a później chędożą zwłoki jak u markiza de Sade? Czy co?
Monika nie wytrzymała i wybuchła głośnym, perlistym śmiechem.
– Nie, nic z tych rzeczy… To nie Sto dwadzieścia dni Sodomy, to… – próbowała dopowiedzieć Monika.
– Sto dwadzieścia dni Sodomy?! – wrzasnęła Maria. Usłyszała, że i Tomek się roześmiał. – Dobrze, że siedzę, bo pewnie bym padła… Jak już przestałeś rżeć ze śmiechu, racz mi w końcu co nieco zdradzić. Bo ten Historyk tu dzisiaj przyjedzie, nawet zaraz, tak mówił. A mnie pozostanie jedynie poczęstować go herbatką z arszenikiem dla wyrównania szans. Bo kto ruszy ten kawał mięsa?
– Skąd ty bierzesz takie pomysły?
– Z szacownego i wielce potężnego pola mojej boskiej świadomości, Sherlocku. Nie zmieniaj tematu.
– Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że jesteś wariatką.
Tym razem i Maria, i Monika wybuchły głośnym i szczekliwym śmiechem. W słuchawce nie było słychać nic oprócz tego. Tomek odczekał swoje. Patrzył na Monikę prawie zgiętą wpół i uśmiechał się, kiwając z niedowierzaniem głową.
– Czy już mogę mówić? – zapytał rozbawiony.
– Pozwalam… Dawno nie uryczałam się ze śmiechu. Myślałby kto, że przyczyną będzie ktoś taki jak ten Sebastian.
– Będziesz mieć zdecydowanie więcej okazji do śmiechu przy nim. Ale na pewno nie dzisiaj… – dodała Monika.
– No dobrze, skoro już wytarłyście smarki spod nosów, to rozpocznę… Maryśka, skup się… Nie chcę używać swojej tajnej i brudnej broni, więc słuchaj uważnie.
– Ciekawa jestem, jaką ty masz na mnie broń – powiedziała zaskoczona Maria.
– Hasło: polecenie służbowe.
– Przecież mogę pisać, dla kogo mi się podoba! – zauważyła i głośno wypuściła powietrze. – Tomku, twoja fantazja jest tylko stopień niżej od mojej.
– Jestem zdania, że Sebastian i jego możliwości rozwiążą twój problem braku weny.
– Zgadzam się – potwierdziła Monika gdzieś z tła.
– No dobrze, mów. Wysłucham i przemyślę.
– To klub, nazywa się Ciemna Dalia. Prowadzi go kobieta o pseudonimie, jeśli można tak powiedzieć, Madame Gandhi, a właściwie Justyna Róż…
– Chwila, chwila. Madame jaka? Gandhi? Przyznaj się. To zwykły burdel! – Maria znowu parsknęła śmiechem.
– Nie, to zdecydowanie nie jest burdel, ale musisz ocenić to sama – odezwała się Monika. Zmieniła ton głosu, co sugerowało, że zwraca się bardziej do dziecka niż do niej.
– Byłaś tam?
– Tam poznałam twojego tatę i tata mi tak zawrócił w głowie, że całkiem dla niego zgłupiałam… – Monika nie zmieniła tonu, a dziecko odpowiedziało jej w sobie tylko znanym języku.
– Wejście do tego klubu słono kosztuje, naprawdę słono. Wtedy, gdy ja tam byłem, kosztowało piętnaście kafli. Nie wiem, ile teraz. Bardzo wysublimowany klimat, nie przychodzą tam zwykli goście z ulicy. Nie oglądasz tam tańca na rurze ani skaczących cycków posypanych brokatem. Tam jest to, co ja chciałbym przeczytać opisane twoimi słowami. Tam jest klimat, który twój pokręcony mózg potrafi uchwycić. Przetworzyć go, poukładać. Wyłożyć na kartkach wyłapane emocje, całą paletę odczuć. Opisać subtelne barwy, które może przyjmować okrucieństwo, gdy zajrzy mu się pod skórę.
– Odebrało mi mowę – stwierdziła sucho Maria, marszcząc brwi.
– Mnie też – dodała Monika.
Maria usłyszała stukot oddalających się obcasów.
– W każdym razie gdybym nie widział potencjału tego przedsięwzięcia, nie zawracałbym dupy ani tobie, ani tym bardziej Historykowi.
– A jakim cudem on ma możliwość wprowadzić kogoś na lewo? Nie mam piętnastu kafli. To znaczy mam, ale nie na klub sado-macho – fuknęła głośno.
– On tam pracuje, stoi za barem. Między innymi. A o to, jak czasami wprowadza kogoś za darmo, musisz zapytać jego i zapewne Madame Gandhi. Mnie to zbytnio nie interesowało, miałem inne rzeczy na głowie.
– Ty też wszedłeś tam za darmo?
– Dwa razy, za trzecim zapłaciłem wziętym kredytem.
– Co? – Parsknęła śmiechem.
– To. Już go spłaciłem. Najlepsza decyzja w moim życiu. Świat wtedy przestał dla mnie istnieć, bo ten klub całkowicie mnie odmienił. Zresztą sama zobaczysz. Musisz mu tylko dać szansę. Sebastianowi w sensie.
– A jak wszedłeś tam te dwa poprzednie razy?
– Wjechałem w Historyka na podwójnym gazie, a później wyciągnąłem z auta i reanimowałem, więc w sumie uratowałem mu życie. Zdążyłem, zanim przyjechali karetka, strażacy… Te rzeczy. Dzięki niemu nie poszedłem do paki. Dzięki niemu poznałem moją piękną żonę, mam fantastycznego i głośnego syna. I dzięki niemu jestem zupełnie innym człowiekiem.
– Dlaczego mi o tym nie mówiłeś?
– Bo to przeszłość, do której nie chcę już wracać. A czas, w którym jesteśmy obecnie, jest tak wspaniały, że szkoda wspominać o tym… gównianym.
– No dobrze, opowiedz mi w skrócie, bez szczegółów.
– Prawie go zabiłem… – stęknął. – Niemal uśmierciłem Sebastiana Historyka. I nawet nie masz pojęcia, ile te słowa dla mnie znaczą i co ze sobą niosą. Gdybym wierzył w Boga, powiedziałbym, że w tamtej chwili zamieszał palcem w kotle mojego życia. Historyk to dla mnie ktoś ważny, chociaż do tej pory stał jedynie w tle.
Wiedziała, że po drugiej stronie jej rozmówca kiwa głową.
– Jeśli tak, to kompletnie zmienia moją wizję. Właściwie to byłam dla niego raczej niemiła, bardzo. Ale on nie pozostawał mi dłużny. – Zastanawiała się, pocierając podbródek. – Hmm, a mogłeś siedzieć za kratami i nie wydać ani jednej mojej książki.
– Między innymi… Tak… Wprowadził mnie do klubu dwa razy i obiecał, że jak przyjdzie pora, spełni jeszcze jedną moją prośbę. Wykorzystałem ją na ciebie. Nie zmarnuj tego.
– Dziwny człowiek. Ty w niego wjechałeś, a on dla ciebie robi takie rzeczy. Ja obcięłabym ci głowę toporem albo maczetą. Albo przejechałabym cię kosiarką. Na śmierć.
– Ty tak… Mona, Monika, no weź… – Stęknął głośno. – Marysiu, przepraszam, ale… Nie… teraz, cholera. Ja tu interesy załatwiam!
– Mam gdzieś twoje interesy.
– Skarbie… – Tomek znów stęknął do słuchawki.
– Mańka, teraz mój małżon się rozłączy. Chyba że chcesz posłuchać, jak zabawiam się z nim na stole w kuchni – odpowiedziała Monika, a Maria usłyszała cichy dźwięk rozsuwanego rozporka.
– Dobrze, niech będzie. I tak znaleźliśmy się w punkcie bez wyjścia. Jesteśmy w kontakcie.
Kobieta rozłączyła się i uruchomiła komputer stacjonarny. Zabrzęczał startujący system.
– Klub sado-maso. Klub? Poważnie? Główna bohaterka? Sandra Sekretarka? Sieczka? Czy Siarka? – Uruchomiła plik. – Dziennikarka po studiach? Gospodyni domowa? A może szefowa banku? Zamieniająca się wieczorem w podnóżek dla niewyżytych samców? Albo samic?
Strzeliła sobie otwartą dłonią w czoło, za mocno. Skrzywiła się, a czoło rozpalił rumieniec. Oczami wyobraźni widziała odbitą na skórze dłoń.
– Przecież to wszystko już było, do cholery. A z drugiej strony, skąd ja mam wiedzieć, co było, a czego nie było? De Sade bawił się w takie historie trzysta lat temu. – Rozłożyła ręce. – Gdyby można było raz jeszcze napisać Juliettę… – Pomyślała o tej konkretnej książce i wybuchła śmiechem. – Miałaby czerwoną, lakierowaną okładkę ryczącą do nieba, o czym jest tym razem. I jaką grozą od niej wieje! I jakie czasy opisuje! – Wydęła wargi. – Po tym wszystkim jedynie kurz i błoto! Przecież ja nie znam tej literatury… – jęknęła. – Bozinko, zachowaj mnie ode złego, czarnego…
– Zachowaj mnie ode złego, czarnego… To mnie miałaś na myśli?
Maria podskoczyła, skóra jej ścierpła od przenikających ją dreszczy. Odwróciła się na obrotowym krześle wolniej, niż chciała, i przybrała jedną ze swoich najgroźniejszych min. A przynajmniej tak jej się zdawało.
Sebastian stał przy wyjściu z wiatrołapu z rękami w kieszeniach spodni i patrzył na nią w skupieniu. Spodobały mu się jej słowa. Chociaż jej mina zapewne miała go zniechęcać i wyrażać jakiś rodzaj złości, z chęcią parsknąłby śmiechem. Ale nie parsknął, bo uznał, że wtedy będzie mieć w niej wroga do grobowej deski.
– Rozumiem, że Tomasz zawdzięcza ci życiową rewolucję, ale to mój dom, a ja cię nie znam! Do licha! – Nabrała głośno powietrza i zmarszczyła brwi. – Nie masz prawa włazić tutaj jak do siebie albo jak gdziekolwiek tak włazisz! Nie życzę sobie więcej takich sytuacji…
Przerwał jej niezobowiązującym uniesieniem dłoni. Maria wytrzeszczyła oczy i urwała w pół zdania. Patrzyła, jak mężczyzna wychodzi, zamyka za sobą drzwi, o dziwo, nie trzaskając nimi, a po kilku sekundach ciszy głośno w nie puka. Jakby jej dom był stodołą. W odruchu rezygnacji, złapała się za głowę i westchnęła przeciągle.
– Proszę, do jasnej cholery. Wejść! – wrzasnęła i jęknęła.
– Dzień dobry. – Uśmiechnął się do niej bez przekonania. – Masz zepsuty dzwonek przy bramie, pies mnie wpuścił. Znowu. Wolę jego od ciebie. Drzwi nie były zamknięte, więc wlazłem jak do siebie. Jesteś nieuważna.
– Pies wie, komu odgryźć to i tamto – warknęła.
– Kultura nakazuje przynajmniej wstać, gdy pojawia się gość. Nawet ten, co włazi jak do siebie – pouczył ją.
Tym razem się zagotowała.
– Teraz wyjeżdżasz mi z brakiem kultury? To jakiś żart? – Wstała i zrobiła w jego stronę kilka kroków.
– O! W końcu stoisz, prawda? Mogę usiąść? Trochę bolą mnie nogi.
– A jeśli nie, to brak mi kultury? Czy czego tym razem? Siadaj sobie, gdzie zechcesz. – Kłapnęła zębami i wymamrotała przekleństwo pod nosem. – Skoro i tak brak mi kultury, to po co pytasz? Nie wytrzymam nerwowo!
– Nie jesteś sama.
W głowie rozważyła raz jeszcze herbatkę z arszenikiem. Podwójnym arszenikiem. Sebastian pochylił się i usiadł pod ścianą, po czym oparł się o nią plecami. Wyprostował plecy i długie nogi. Odetchnął głęboko. Spodobał mu się zapach unoszący się w jej domu, jakby właśnie zrobiła pranie. Gdy się zorientował, o czym myśli i z jaką intensywnością ona na niego patrzy, mruknął pod nosem do siebie i wyszczerzył się sztucznie i niechętnie.
Z jednej strony chciał zostać, z drugiej – iść w cholerę, bo grała mu na nerwach. Zastanowił się nad tą pierwszą myślą i zapytał siebie samego w duchu, z czego ona wynika. Ale jeszcze nie potrafił sobie odpowiedzieć.
– Nieprawdopodobne – warknęła i spojrzała mu w oczy. – Nie zaproponuję ci niczego do picia, bo alkoholu nie mam, a herbaty zapewne nie pijasz.
– Zrobiłbym wyjątek, zapewne masz całkiem ciekawy zestaw ziół… – Uśmiechnął się sarkastycznie.
Chyba spodobał mu się sposób, w jaki na niego reaguje. Jakby chciała go uśmiercić, ale zdrowy rozsądek jej podpowiadał, że za nic w świecie nie ukryje zwłok, bo będą dla niej za ciężkie.
– Aha. Czyli wlazłeś tu jak do stodoły, a teraz jeszcze sugerujesz, że jestem czarownicą, brawo ty! – wrzasnęła, odgarniając z czoła wchodzące w oczy włosy.
– Wiedźmą raczej – odpowiedział całkiem poważnie. – I nie piję alkoholu, błędnie mnie oceniasz. Kolejny raz zresztą. Ale nie mam ci tego za złe, bo po prostu… Mam. To. Gdzieś. Zadziwiające, jak grzeczny dla ciebie jestem – prychnął.
– Twoja łaskawość mnie zatrważa. – Wbiła w niego spojrzenie. – Nie wyglądasz mi na godnego zaufania, ot co – odgryzła się i odczekała chwilę, spodziewając się uszczypliwego komentarza, ale się go nie doczekała.
Historyk zmarszczył jedynie brwi, więc przysiadła na piętach na krawędzi dywanu, parę kroków przed nim.
– Myślę, że taki kompromis pasuje i mnie, i tobie. Co nie zmienia faktu, że to niemal jak napaść – wymamrotała, a mężczyzna znów mruknął pod nosem.
– Dzwoniłaś może do Tomka? – zapytał już wyraźniej i rozejrzał się po wnętrzu, w którym siedział. Jasne ściany, duże okna, potężne drzwi na taras. Nawet zimą musiało być tutaj widno. Dywan, na którym przysiadła, wydał mu się idealny do leżenia.
„Nie patrz, nie rozglądaj się. Ona jest stuknięta, a ty zmęczony, nie zwracaj uwagi”, pomyślał. „Z głębokich wdechów też zrezygnuj”.
– Tak, dzwoniłam. Mówił, że to klub sado-maso… – odpowiedziała, machając dłonią w powietrzu.
– Sado-maso? Tak ci powiedział? – Sebastian skupił się na czubku jej zadartego nosa, chociaż już po chwili spojrzał jej w oczy. Zawsze zwracał uwagę na szczegóły, ale gdy tylko minął próg jej domu, zdał sobie sprawę, że te szczegóły zazwyczaj były inne. Albo rozpraszała jego uwagę w sposób, z którym nie miał jeszcze do czynienia, i robiła z nią, co chciała.
Spojrzał w bok i parsknął śmiechem.
– Nie, ja to powiedziałam. Co?
– Nic. – Wzruszył ramionami – Mam pewien osobny i prywatny wniosek, kontynuuj. – Zachęcił ją ruchem dłoni.
– W każdym razie normalny nie jest. – Wystawiła do niego wnętrze dłoni. – I to też moje zdanie… O ile kluby go-go mają jakieś normy, bo ja tego nie wiem. I samo wejście? Ile teraz kosztuje? – Osunęła się z nóg na prawy pośladek. Ułożyła się na dywanie wygodniej.
– Osiemnaście tysięcy – powiedział bez emocji, tym razem patrząc z ciekawsko przechyloną głową na okrągły żyrandol. – I zdecydowanie nie jest to klub ze striptizem.
Wydawało się jej, że Sebastian ma ochotę się roześmiać, ale ku jej zaskoczeniu pozostał poważny.
– Wchodząc tam, akceptujesz bardzo szczegółowy regulamin, akceptujesz warunki. Otrzymujesz maskę, która oficjalnie cię kategoryzuje. Jako klienta lub gościa – odpowiedział rzeczowo. Nieoczekiwanie nabrał powietrza i oparł głowę o ścianę. Pozazdrościł jej swobody, którą mu prezentowała, i zmarszczył brwi.
Donderion pojawił się na tarasie jak zjawa, przedefilował przez salon, dotknął nosem policzka Marii i machnął ogonem, ocierając się grzbietem o jej plecy.
– A kim ja bym tam była?
– Jeśli raczysz ze mną pojechać. – Silił się na neutralny ton. Patrzył na psa z prawdziwym zainteresowaniem i analizował w duchu całą tę sytuację.
– Jeśli raczę z tobą pojechać – powtórzyła.
– Wydaje mi się, że gościem, takim delikatnie uprzywilejowanym. Tego nie zdążyłem jeszcze ustalić. Zapewne wyjdzie w praniu, bo być może skończy się jedynie na pierwszym razie, więc uznajmy, że na dzisiaj byłabyś turystką.
– Jako turystka pojechałabym do burdelu w Dubaju! – Uniosła jedną brew. – A jaka jest różnica między gościem a klientem?
Pies szczeknął na nią, a ona parsknęła w odpowiedzi, jakby właśnie się skomunikowali. Sebastian rozdziawił usta. Zwierzę obróciło się w jego stronę i po krótkiej chwili przydreptało do niego.
– Klient bierze udział w… – zaczął. – Nie zamorduję jej, nie panikuj – odpowiedział, gdy pies usiadł przy nim, otworzył pysk i wywalił jęzor na wierzch. Siedział i patrzył. – W pokazie zamkniętym. Gość nie.
– Nie byłabym łatwą zdobyczą.
Wrócił spojrzeniem do kobiety. Siedziała w tej samej pozie, uśmiechnięta, jakby rozbawiona.
– Właśnie doszłam do wniosku, że Donkey mógłby z tej pozycji bardzo łatwo złapać cię za gardło.
– Nie tyle za gardło, ile za całą twarz – odpowiedział i rozciągnął wargi w uśmiechu. – Gość korzysta jedynie z tego, co oferuje sala główna – kontynuował, a pies machnął ogonem. – Chyba że wystąpią jakieś szczególne okoliczności jak na przykład wręczenie złotej karty. – Wzruszył ramionami.
– A co robi gość delikatnie uprzywilejowany? – zapytała, drapiąc się po skroni.
– To już będzie zależeć od mojej szefowej albo od ciebie, tak sądzę.
Usłyszała w jego głosie aprobatę. Wyciągnął wielką dłoń w stronę psa i przesunął nią między uszami.
– Ile razy będę mogła wejść, zanim będę musiała wziąć kredyt? – zapytała poważnie, a Donderion raz jeszcze machnął ogonem. – Ty wstrętny zdrajco – jęknęła.
Sebastian się zaśmiał. Pies oblizał ślinę, zastrzygł uszami i ruszył biegiem na dwór. Oboje usłyszeli, jak szczeka, raczej na inne zwierzę niż obcego.
– Tyle razy, ile uznasz za stosowne.
Mężczyzna uśmiechnął się na widok jej miny. Siedziała przez chwilę w zupełnej ciszy, po czym zmarszczyła brwi.
– Zaraz, zaraz, chwila, chyba doszło do jakiegoś nieporozumienia. Skąd pomysł, że ja w ogóle dokądkolwiek z tobą pojadę? Jak już wcześniej wspomniałam, nie wyglądasz mi na godnego zaufania.
Sebastian zamrugał zaskoczony i otworzył usta, by odpowiedzieć.
– Poza tym…
– Uznaj możliwość wejścia do Dalii, i to wielokrotnie, za przywilej. – Zdążył jej przerwać i w mgnieniu oka tego pożałował.
– Czyżbyś mnie do tego przekonywał?
– Nawet mi to do głowy nie przyszło! – palnął. – Gadasz za dużo i za szybko, już to sugerowałem wczoraj. – Pokręcił przecząco głową. – Unikam kobiet, które tyle paplają. Wyjątkiem jest moja szefowa, ale ona za dobrze mi płaci, abym narzekał na liczbę słów, które wypowiada – dodał, gdy zauważył, że kobieta zamierza mu przygadać.
Maria patrzyła mu cały czas w oczy. Miała ochotę wstać i wyrzucić go za drzwi, chociaż nie miała pojęcia, jak go podnieść. Tymczasem siedziała zaskoczona i analizowała, czy aż tak bardzo zależy jej na wydaniu książki erotycznej, żeby znosić jego komentarze.
– A tą ciszą akurat teraz próbujesz mi coś udowodnić?
– Nie. Próbuję opanować pokusę, by pochować cię w ogródku. Serio, człowieku, albo jesteś jakimś socjopatą, albo zapatrzonym w siebie głąbem z ukrytym przed światem kompleksem małego ptaka. Chociaż niestety nie wyglądasz mi na głąba. –Parsknęła krótkim śmiechem.
– Bo nim nie jestem, niestety. – Mrugnął do niej prawym okiem, a ona zmarszczyła brwi. – Socjopata też może mieć taki kompleks. – Wzruszył ramionami. – Albo może być socjopatą właśnie dlatego…
– Nie kończ myśli, błagam.
– Czyżbyś właśnie ustąpiła mi pola? – Miał ochotę wybuchnąć śmiechem, chociaż zaczął się zastanawiać, ile jeszcze cierpliwości mu zostało.
– Próbuję uniknąć jałowej rozmowy o niczym, bo ponoć jesteś z tych, co nie gadają, byle gadać! – warknęła.
Historyk westchnął głośno. Maria pokiwała jedynie głową, raczej z politowaniem.
– Aby pochować mnie w ogródku, najpierw musiałabyś mnie zamordować, a to może być problematyczne przy twoich… niewielkich gabarytach. – Roześmiał się, wróciwszy do tematu.
– Przy tobie chyba wszyscy tak wyglądają – burknęła.
– Dziękuję. – Rozciągnął usta w cynicznym uśmiechu.
– I tak właśnie było. Zastanawiałam się, jak obciąć ci głowę… To może od razu chodźmy do ogrodu? Przynajmniej z transportem będę mieć spokój. – Podrapała się po czole. – Mam tam jeszcze szpadel i sekator, wymyślę coś na miejscu – zapewniła go, kiwając głową.
Sebastian uśmiechnął się lekko, odpuszczając nieco, a ona wydęła wargi w odruchu ulgi.
– Strasznie długo to trwało – westchnęła. – Jakbym brnęła przez zasieki. Zdążyłam nawet pomyśleć, czy nie brakuje ci jakiejś klepki.
– Decydujesz się czy nie? Bo szkoda mojego i twojego czasu. I nie masz racji. Jestem godny zaufania, nawet twojego, chociaż w tej chwili nic na to nie wskazuje. – Puścił do niej oko. – Przekonasz się. Może.
– Naprawdę? A skąd pewność, że chcę? – odpowiedziała z powątpiewaniem.
Sebastian otworzył i zamknął usta, niczego jednak nie powiedział.
– Mogę wejść tyle razy, ile będzie trzeba… Na tym skończyłeś.
– Za to ty nie dodałaś, co poza tym…
– Poza tym jesteś całkiem obcym chłopem i do tego kompletnie nie w moim typie! He, powiedziałam tę herezję na głos.
– No to już zakrawa na skandal! – odpowiedział rozbrajająco, po czym roześmiał się głośno i szczerze.
Dźwięk tego śmiechu był tak przyjemny, że kobieta siedząca przed nim zmarszczyła brwi i rozchyliła wargi, kompletnie zaskoczona. Podrapała się po głowie i czekała, aż Historyk opanuje ten niespodziewany wybuch wesołości.
– Już? – zapytała, gdy wytarł oczy wierzchem dłoni.
– Tak, Mary… – Nie dokończył, zmitygował się przy zdrobnieniu jej imienia. – Już. Chyba tego mi było dzisiaj potrzeba. – Odetchnął głośno. – Wróćmy do tematu. Ja też byłem zaskoczony, moja szefowa…
– Szefowa. Madame Gandhi. Jedno przeczy drugiemu – rzuciła pod nosem i się skrzywiła, na co on już nie zareagował.
– Tak, Justyna jakimś cudem uznała tę propozycję za genialną i jest ciekawa efektu. – Wzruszył ramionami.
– Czyżby podzielała wizję Tomka? Znają się?
– Niezbyt dobrze, była przez chwilę na jego ślubie jako gość Moniki, ale w klubie nie spotkali się ani razu… – Kiwnął potakująco głową. – Jak zauważyłem, Justynie najzwyczajniej w świecie spodobał się fakt, że marka, którą zbudowała, może posłużyć za tło do napisania książki. Urzekło ją to niezmiernie.
– „Urzekło ją to niezmiernie” – powtórzyła po nim. – Co wy widzicie w tej Ciemnej Dalii?
– Nie dam rady o tym opowiedzieć. – Wzruszył ramionami. – W Dalii trzeba być i doświadczyć tego na własnej skórze. Pracuję tam prawie pięć lat i jeszcze przez jakiś czas będę pracować. Cenię sobie znajomość z załogą i z Justyną. Oraz zajęcia, które mi zleca. – Uśmiechnął się lekko, bardziej do swoich myśli niż do niej.
Maria to zauważyła.
– Barmanem możesz przecież być gdziekolwiek, prawda?
Historyk spojrzał na nią z błyskiem ironii w oczach i roześmiał się szczekliwie.
– Tak, mogę być. W każdym razie – ciągnął, wracając do rzeczywistości – otrzymujesz maskę i korzystasz z pokazów w sali, pijesz, ile chcesz, rozmawiasz, z kim chcesz, a wszystko na wystarczająco wysokim poziomie, by nie gadać bez sensu. – Posłał jej wymowne spojrzenie.
Właśnie wtedy uznała, że jest durniem. Do tego nudnym.
– I, broń Boże, nie puścić bąka, bo świat ulegnie nuklearnej katastrofie. Zrozumiałam, panie Historyku. – Machnęła ręką i fuknęła gniewnie.
– Nie odpowiedziałaś mi. Czy dzisiejsza rozmowa jest naszą ostatnią? Pojedziesz czy nie? Masz…? – Zastanowił się, jakiego słowa użyć, ale Maria wybawiła go z opresji.
– Odwagę? – powiedziała z ironią w głosie, przekrzywiając głowę.
– Niekoniecznie o to mi chodziło, ale powiedzmy, że tak – przyznał w końcu.
Szybko przeanalizowała zajęcia, których miała od groma.
– Jakie warunki techniczne musiałabym wziąć pod uwagę?
– Wracanie nad ranem, nieprzespane noce, spanie do późna, spektakularne wschody słońca nad jeszcze śpiącym miastem, temperatura idealna do biegania…
Maria aż przekrzywiła z niedowierzania głowę, słuchając tego wyliczenia. Podrapała się po policzku.
– W twoich ustach brzmi to prawie romantycznie – stwierdziła poważnie. Zauważyła, że mężczyzna siedzący pod jej ścianą poruszył się niespokojnie, najwyraźniej zawstydzony, i opuścił głowę, ukrywając usta rozciągające się w uśmiechu.
Przez chwilę patrzyła na niego w ciszy i skupieniu.
– W takim razie nie zrozumiałem twojego pytania. – Wzruszył ramionami i odruchowo poprawił włosy.
Maria wyprostowała się i w zamyśleniu przygryzła wargę. Może faktycznie tylko wygląd Sebastiana był dziwaczny i wcale nie był taką osobą, jaką się wydawał? Zastanowiła się, mrużąc badawczo oczy.
– Hmm, to… – Zmarszczyła brwi, przypominając sobie odhaczone już zamówienia. Gapiła się przez chwilę w futrynę nad drzwiami wejściowymi i poruszała w zamyśleniu żuchwą w prawo i lewo. – No dobrze. Niech stracę, pojadę tam ze dwa razy, bo najwyraźniej przewrotny los tego właśnie ode mnie chce.
– Los? I to na dodatek przewrotny? – Przyglądał się jej bacznie, a Maria szybko skupiła na nim uwagę. – Domaga się tego twoja ciekawska natura, żaden los. On nie ma tu nic do rzeczy – stwierdził kategorycznie. – Przyjadę po ciebie w środę wieczorem, środy bywają spokojne albo wręcz nudne. Ubierz się odpowiednio, zaopatrz w notatnik, bo nie możesz wnieść ani telefonu, ani dyktafonu, ani kamery.
– Co to znaczy „ubierz się odpowiednio”?
– Zainspiruj się może… Nie wiem, Matrixem? Najlepiej obejrzyj Rewolucje i przyjrzyj się tańczącym gościom klubu tego Francuza, a zwłaszcza Persefonie. Tyle wskazówek chyba ci wystarczy?
Najwyraźniej nabijał ją w butelkę.
– Oglądałam tę część milion razy. Persefona miała cycki na wierzchu.
– Doprawdy? Nie zauważyłem. – Uśmiechnął się sarkastycznie, a ona z kamienną twarzą wytrzymała i spojrzenie, i ten uśmiech. – W Dalii pracuje tyle kelnerek, ile potrzeba, barmanów jest dwóch. Wejść można od dwudziestej, ja zaczynam pracę o dziewiętnastej. Pracę, która trwa mniej więcej do rana. Jeśli nie będziesz mogła wysiedzieć… A podejrzewam, że w środę będziesz tylko siedzieć i patrzeć… – Parsknął krótkim śmiechem. – Wtedy zamówisz ubera i pojedziesz do domu.
Zebrał się z podłogi i stęknął cicho, rozprostowując plecy. Chciał się przeciągnąć, ale czuł się przy Marii nieswojo. Zrezygnował więc z tego zamiaru i tylko skrzywił się nieznacznie.
Zdała sobie sprawę, jak bardzo był zmęczony, gdy odruchowo spojrzał w stronę kanapy stojącej za jej plecami i zawiesił na niej wzrok odrobinę zbyt długo. Zastanowiło ją też to, dlaczego zamiast pojechać do domu i odpocząć, stoi przed nią prawie o dziesiątej i opowiada o niuansach swojej nocnej pracy.
– Przyjadę w środę. Napraw dzwonek do bramy i trzymaj się ciepło. Obiecuję pukać za każdym razem.
Nie czekał na jej reakcję, odwrócił się i chciał już wychodzić.
– Poczekaj, zrobić ci kawy? Na drogę? – zapytała niespodziewanie, wstając z podłogi.
– Przed chwilą chciałaś mnie mordować… – Uśmiechnął się pod nosem i spojrzał na nią.
Zafrasowana Maria patrzyła na niego chwilę, niczego nie dodała. W końcu drgnęła, gdy zmarszczył brwi w niemym pytaniu.
– Tak, ale wydajesz się zmęczony… Zaśnięcie za kierownicą zazwyczaj nie kończy się zbyt dobrze… – Tym razem zaśmiała się na widok zaskoczenia, jakie wywołały u niego jej słowa. – Co? Ja też nie jestem potworem. – Wzruszyła ramionami. – Zrobię ci kawę na wynos.