David Copperfield (elegancka edycja) - Charles Dickens - ebook + książka

David Copperfield (elegancka edycja) ebook

Dickens Charles

0,0
99,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"David Copperfield" to powieść autorstwa Charlesa Dickensa, opublikowana w latach 1849-1850.

Jest to historia życia głównego bohatera, który opowiada swoje perypetie od dzieciństwa aż do dorosłości. Skupia się na tematach takich jak rodzina, edukacja, miłość, zdrada, bieda, przyjaźń i rozczarowanie. David Copperfield jest także ukazany jako postać, która musi przezwyciężać trudności i przeciwności losu, aby znaleźć swoje miejsce w społeczeństwie i osiągnąć szczęście.

Powieść ta jest częściowo oparta na życiu samego Dickensa oraz zawiera wiele autobiograficznych elementów. Zdobyła ogromną popularność oraz została uznana za jedno z największych osiągnięć literackich XIX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1115

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tom I

Rozdział I

Przy­cho­dzę na świat

Czy sam zostanę boha­te­rem niniej­szej powie­ści czy miej­sce to zaj­mie kto inny, następne roz­strzy­gną stro­nice. W każ­dym razie zaczy­nam od początku, to jest od chwili mego uro­dze­nia. Zgod­nie z tym, co sły­sza­łem i w co wie­rzę, wypa­dek ten miał miej­sce w pią­tek o pół­nocy. Zegar bił wła­śnie dwu­na­stą godzinę i jed­no­cze­śnie ozwało się kwi­le­nie nowo naro­dzo­nego, co wła­śnie, przez mamkę i pewną mądrą matronę z sąsiedz­twa, od mie­sięcy już kilku i zanim oso­bi­ście poznać mnie mogła, wielce w ist­nie­niu moim zain­te­re­so­waną, zgod­nie uznane zostało za zapo­wiedź po pierw­sze nie­oso­bli­wej doli w świat wcho­dzą­cego czło­wieka, po dru­gie uzdol­nie­nia tegoż czło­wieka do widy­wa­nia duchów i stra­chów, wła­ści­wo­ści nie­chyb­nie wro­dzo­nej, jak to utrzy­my­wały obie doświad­czone nie­wia­sty, i zwy­kłej dzie­ciom obojga płci, zro­dzo­nym w piąt­ko­wych noc­nych godzi­nach.

Co do pierw­szego wnio­sku, histo­ria mego życia wykaże, o ile był praw­dzi­wym. Co do dru­giego zauważę, że dotąd nie zda­rzyło mi się spraw­dzić jego słusz­no­ści, na co się zresztą by­naj­mniej nie uskar­żam.

Uro­dzi­łem się, jak to mówią, w czepku, któ­rego sprze­daż ogło­szono w dzien­ni­kach za skromną cenę pięt­na­stu gwi­nei. Czy to, że żegla­rze w nie­oso­bli­wych w tym cza­sie znaj­do­wali się inte­re­sach, czy że osła­bła wiara w podobne prak­tyki i bar­dziej niż czep­kom zaufano kor­ko­wym pasom, nie wiem, dość, że się zgło­sił jeden tylko nabywca, pewien adwo­kat, ofia­ru­jący za wysta­wiony na sprze­daż przed­miot dwa funty w gotówce i tyleż winem, lecz odma­wia­jący sta­now­czo zabez­pie­cze­nia się od uto­nię­cia w wyż­szej cenie. Że zaś nawet piw­nica bied­nej mojej matki była do sprze­da­nia, nie dobito targu i dopiero w dzie­sięć lat póź­niej cze­pek pusz­czono w oko­licy, któ­rą­śmy zamiesz­ki­wali, na lote­rię, w pięć­dzie­się­ciu bile­tach, pół­ko­rony każdy, z dopłatą przez wygry­wa­ją­cego pię­ciu szy­lin­gów. Byłem obecny przy tym i pamię­tam nie­miłe uczu­cie, jakie­gom doznał wobec podob­nego roz­po­rzą­dza­nia się cząstką mej osoby. Fant wygrany został przez starą damę z koszycz­kiem w ręku. Pamię­tam, jak nie­chęt­nie dosta­wała z niego należną dopłatę drob­nymi, co zabrało nie­skoń­cze­nie wiele czasu i było powo­dem wielu aryt­me­tycz­nych zawi­kłań. Dama ta, co jest fak­tem nie­zwy­kłym i war­tym pamięci, istot­nie nie uto­nęła, lecz na wła­snym łóżku god­nie umarła w dzie­więć­dzie­sią­tym dru­gim roku życia. Wypada jed­nak dodać, że się trzy­mała stale lądu, a nawet wykli­nała nie­zboż­ność żegla­rzy i innych podob­nych nie­go­dziw­ców, usi­łu­ją­cych – jak mówiła – „wykrę­tami” naru­szyć natu­ralny bieg rze­czy. Na próżno tłu­ma­czono jej, że z tej to wła­śnie walki z natu­ralnym bie­giem rze­czy osią­gano znaczne korzy­ści, a mię­dzy innymi her­batę, którą szcze­gól­nie lubiła; na wszel­kie dowo­dze­nia odpo­wia­dała ona nie­odmien­nie: „Wykręty to, ate­uszow­skie wykręty”.

A teraz bez wykrę­tów do rze­czy, to jest do mego przyj­ścia na świat.

Uro­dzi­łem się w Blun­der­stone, w hrab­stwie Suf­folk. Jestem pogro­bow­cem, gdyż ujrza­łem świa­tło dzienne w sześć mie­sięcy po zamknię­ciu na zawsze powiek mego ojca. Nie mogłem się ni­gdy pogo­dzić z myślą, że mój ojciec nie widział mnie nawet. Dotąd też pamię­tam żal, który mnie zdej­mo­wał, ile­kroć pomy­śla­łem o samot­nej jego mogile. Zwłasz­cza w słotną i ciemną noc, gdy w jasnym i cie­płym naszym miesz­ka­niu pło­nął ogień na komi­nie, dostrze­ga­łem coś bez­li­to­snego, jak mi się nie­raz zda­wało, w tych szczel­nie zamknię­tych naszych drzwiach i oknach.

Naj­bo­gat­szą osobą w naszej rodzi­nie była ciotka mego ojca, a tym samym moja cio­teczna babka, o któ­rej opo­wiem wię­cej w odpo­wied­nim cza­sie – panna Tro­twood albo też panna Bet­sey, jak ją nazy­wała biedna moja matka, gdy się zdo­była na odwagę, co zda­rzało się nie­zmier­nie rzadko, wzmian­ko­wa­nia tej impo­nu­ją­cej osoby. Panna Bet­sey wyszła za mąż za czło­wieka młod­szego od sie­bie i nie­zwy­kłej urody, na któ­rym, nie­stety, nie spraw­dziło się przy­sło­wie o pięk­nej duszy w pięk­nym miesz­ka­ją­cej ciele. Utrzy­my­wano, jakoby źle obcho­dził się z żoną, bił ją, a nawet przy draż­li­wej jakiejś pie­nięż­nej kwe­stii chciał z dru­giego pię­tra oknem wyrzu­cić. Taka nie­zgod­ność tem­pe­ra­men­tów skło­niła ciotkę mego ojca do roz­sta­nia się z mężem za wszelką cenę. Mąż, przy­szedł­szy w ten spo­sób do posia­da­nia kapi­tału, wyje­chał do Indii, gdzie, wedle prze­cho­wa­nego w rodzi­nie poda­nia, widy­wano go jeż­dżą­cego na sło­niu, w towa­rzy­stwie księż­niczki hin­du­skiej jakoby. Bądź co bądź, w dzie­sięć lat potem doszła wieść o jego zgo­nie. Jak wieść tę przy­jęła ciotka, nikt nie wie. Wró­ciła po śmierci męża do panień­skiego swego nazwi­ska, nabyła mały na brzegu morza sto­jący domek i osiadł­szy w nim z jedną tylko słu­żącą, wio­dła życie samotne i zamknięte.

Zrazu ojciec mój był jej ulu­bień­cem, lecz odkąd nie mogła mu wyba­czyć oże­nie­nia się z „woskową lalką”, jak nazy­wała moją matkę, tyle tylko o niej wie­dząc, że nie ma jesz­cze lat dwu­dzie­stu, prze­stał ją widy­wać. Ojciec mój, znacz­nie od żony star­szy i sła­bego zdro­wia, zmarł w rok po oże­nie­niu, a na sześć mie­sięcy, jak to już mówi­łem, przed moim przyj­ściem na świat.

Tak się rze­czy miały w wie­czór tego dnia, który pozwa­lam sobie nazwać pamięt­nym. Nie rosz­cząc wsze­lako naj­mniej­szej pre­ten­sji do oce­nia­nia na pod­sta­wie świa­dec­twa wła­snych zmy­słów ist­nie­ją­cego wów­czas stanu rze­czy ani nawet do pamięci wła­snym naby­tej doświad­cze­niem, powta­rzam, co sły­sza­łem.

Otóż matka moja, sie­dząc przed komin­kiem, słaba i przy­gnę­biona, przez łzy spo­glą­dała na ogień, roz­my­śla­jąc nad sobą i nad tym drob­nym wycze­ki­wa­nym gościem – sie­rotą, któ­rego przyj­ście na świat powi­tać miał pło­nący na kominku ogień. W pogodne, lecz wietrzne mar­cowe popo­łu­dnie sie­działa tak cicha i wystra­szona, wąt­piąc, czy prze­żyć zdoła zbli­ża­jącą się chwilę kry­tyczną. Pod­no­sząc głowę, dla otar­cia łez, spoj­rzała wypad­kiem w okno i dostrze­gła prze­cho­dzącą przez ogród nie­zna­jomą kobietę.

Od razu zga­dła, że był to nie kto inny, tylko panna Bet­sey. Słońce, prze­dzie­ra­jąc się przez ogro­dze­nie, oświe­cało idącą śmiało, wprost przed sie­bie postać kobiecą, która zbli­żyw­szy się do domu, dała nie­zbity już dowód toż­sa­mo­ści. Ojciec mój mawiał nie­raz, że jego ciotka nie sto­suje się w niczym do utar­tych zwy­cza­jów. Toteż i tym razem zamiast zadzwo­nić u drzwi domu, zbli­żyła twarz do okna, aż nos jej, jak utrzy­my­wała moja matka, spłasz­czył się i pobie­lał zupeł­nie. Widok ów tak dalece prze­ra­ził bie­daczkę, że zapewne temu to nie­zwy­kłemu zja­wie­niu się ciotki Bet­sey zawdzię­czam przyj­ście me na świat w fatal­nym dniu piąt­ko­wym.

Matka moja porwała się z krze­sła, szu­ka­jąc schro­nie­nia w głębi pokoju, gdzie ją panna Bet­sey, prze­wra­ca­jąc oczy, niby głowa Sara­cena na sta­rym holen­der­skim zega­rze, spo­strze­gła i przy­wo­łała do drzwi ruchem przy­wy­kłej do roz­ka­zy­wa­nia osoby. Matka moja drzwi otwo­rzyła.

– Zapewne pani Cop­per­field – zauwa­żyła panna Bet­sey, wcho­dząc do pokoju i spo­glą­da­jąc na żałobne szaty i zmie­nioną kibić mojej matki.

– Tak jest – odrze­kła cicho zagad­nięta.

– Tro­twood – przed­sta­wiła się nowo przy­była. – Przy­pusz­czam, żeś musiała coś o mnie sły­szeć?

Matka moja odpo­wie­działa twier­dząco wpraw­dzie, lecz bez zbyt­niego entu­zja­zmu.

– Widzisz mnie przed sobą we wła­snej oso­bie – dorzu­ciła nowo przy­była.

Obie usia­dły u kominka. Po kilku chwi­lach nie­prze­rwa­nego przez ciotkę Bet­sey mil­cze­nia matka moja wybuch­nęła pła­czem.

– Ts… ts… ts… – upo­mi­nała ją ciotka – uspo­kój się, uspo­kój.

Długo biedna kobieta nie mogła się uspo­koić.

– A teraz zdejm ten cze­pek – zade­cy­do­wała przy­była – niech ci się przy­pa­trzę.

Matka moja tak była prze­ra­żona, że gdyby nawet i chciała, nie śmia­łaby sprze­ci­wić się dziw­nemu nieco żąda­niu swego gościa.

Drżącą ręką się­ga­jąc po wdowi cze­pek, w pośpie­chu roz­rzu­ciła włosy, które spły­nęły na jej twarz i ramiona.

– Ależ to dziecko! Istne dziecko! – zawo­łała panna Bet­sey.

Istot­nie matka moja była młoda, a wyglą­dała jesz­cze mło­dziej. Spu­ściła tedy głowę, przy­zna­jąc się do tego mimo­wol­nego grze­chu, i łka­jąc upew­niała ciotkę, że na nie­szczę­ście młodą jest, zbyt młodą na wdowę, na matkę… jeśli nota­bene prze­żyć zdoła to, co jej grozi… Zda­wało się jej przy tym, że gdy tak skar­żyła się, pła­cząc rzew­nie, czuła prze­su­wa­jącą się po swych wło­sach piesz­czo­tliwą i miękką kobiecą rękę. Musiało to być jed­nak przy­wi­dze­nie. Gdy pod­nio­sła załza­wione oczy, ciotka sie­działa na krze­śle pro­sta i sztywna, z zało­żo­nymi na pier­siach rękoma, z nogą wspartą o kratę kominka.

– Ha! – ozwała się po chwili – „Wroni Bór”, dla­czego mia­no­wi­cie „Wroni Bór”?

– Pani ma zapewne na myśli nazwę tej miej­sco­wo­ści? – spy­tała moja matka.

– Dla­czego mia­no­wi­cie „Wroni Bór” – powta­rzała panna Bet­sey. – Przy waszej nie­prak­tycz­no­ści, „Domów Wzór” brzmia­łoby sto­sow­niej.

– Nazwę tę – odrze­kła moja matka – mąż mój wybrał jako odpo­wied­nią.

Wła­śnie wiatr tak zachrzę­ścił w sta­rych drze­wach ogrodu, że mimo woli wzrok roz­ma­wia­ją­cych zwró­cił się w tę stronę. Wiązy, pochy­la­jąc się ku sobie na kształt borów szep­czą­cych zwie­rze­nia, zatrzę­sły się gwał­tow­nie, jak gdyby ode­pchnąć chciały ciężką i straszną jakąś tajem­nicę, na wiatr pusz­cza­jąc roz­bu­jałe gałę­zie. Z naj­wyż­szych strą­cone, a zawi­słe tam stare wro­nie gniazdo spa­dło, podobne do szcząt­ków roz­bi­tego na burz­li­wym morzu okrętu.

– Gdzież są ptaki? – spy­tała panna Bet­sey.

– Ptaki? – powtó­rzyła, budząc się z zamy­śle­nia, moja matka.

– Wrony, gdzież się podziały? – pytała ciotka.

– Nie widzia­łam ich, odkąd­śmy tu zamiesz­kali – odrze­kła moja matka i dodała – Myśle­li­śmy, to zna­czy pan Cop­per­field sądził, że miej­sce to jest dla nich sto­sowne. Widać jed­nak gniazda były stare i od dawna już puste.

– Mam go, mam Dawida, jak gdy­bym go widziała – zawo­łała ciotka – miej­sce nazwać od gniazd i ufać, że ponie­waż są gniazda, będą i ptaki. Liczyć na pta­sią fan­ta­zję, to mi prak­tycz­ność!

– Pan Cop­per­field – prze­rwała matka moja – nie żyje i jeśli pani ośmiela się mówić o nim w podobny spo­sób, w mojej obec­no­ści…

Biedna kobieta pró­bo­wała sta­wić czoło naszej ciotce, zdol­nej poko­nać o wiele sil­niej­szego od sła­bej tej istoty wroga! Matka moja padła osła­biona na krze­sło, z któ­rego usi­ło­wała powstać, a gdy przy­szła do sie­bie czy też może została ocu­cona przez pannę Bet­sey, ta stała u okna. Wie­czór zapa­dał coraz głęb­szy i gdyby nie pło­nący na kominku ogień, roz­ma­wia­jące kobiety nie mogłyby sie­bie widzieć.

– Hm! – zaczęła ciotka Bet­sey, wra­ca­jąc obo­jęt­nie na uprzed­nio zaj­mo­wane przy kominku miej­sce – a kie­dyż to spo­dzie­wasz się?…

– Czuję się słaba – wyjęk­nęła moja matka – nie wiem, co mi jest, pew­nie nie prze­żyję tego…

– O! o! – uspo­ka­jała ciotka – napij się tylko her­baty.

– Gdyby mi to pomo­gło!

– Pomoże, nie­wąt­pli­wie pomoże, wyobra­żasz sobie wię­cej, niż jest. Jak na imię tej dziew­czy­nie?

– Sama nie wiem jesz­cze, czy to będzie dziew­czynka – zauwa­żyła naiw­nie moja matka.

– Niech nieba mają w swej pie­czy to dzie­cię – zawo­łała ciotka, bez­wied­nie powta­rza­jąc sen­ten­cję wypi­saną na pew­nej szu­fla­dzie szafy w pokoju mojej matki, w któ­rej zło­żono począ­tek mego docze­snego dobytku – wcale nie to mia­łam na myśli. Myśla­łam o słu­żą­cej.

– Peg­gotty – odrze­kła moja matka.

– Peg­gotty – powtó­rzyła z pew­nym obu­rze­niem ciotka – chcesz we mnie wmó­wić, mała, że chrze­ści­jań­ska dusza została ochrzczona podob­nym imie­niem?

– To jest jej nazwi­sko – odrze­kła słab­nąc moja matka – po nazwi­sku nazy­wał ją mój mąż, gdyż Peg­gotty nosi moje imię.

– Peg­gotty! – zawo­łała panna Bet­sey otwie­ra­jąc drzwi – poda­waj prę­dzej her­batę. Twoja pani zasła­bła, nie marudźże!

Wydaw­szy ten roz­kaz tonem osoby przy­wy­kłej do roz­kazów i rzu­ciw­szy badaw­cze spoj­rze­nie na wycho­dzącą z kuchni ze świecą w ręku, zdzi­wioną tym nie­zna­nym i roz­kazującym gło­sem słu­żącą, ciotka Bet­sey wró­ciła na poprzed­nie miej­sce, pod­nio­sła brzeg sukni, nogę poło­żyła na kratce kominka, a obie ręce zło­żyła na kola­nach.

– Mówi­łaś dopiero – zaczęła – o dziew­czynce. Nie wąt­pię też ani na chwilę, że będzie to dziew­czynka. Otóż od chwili uro­dze­nia tej dziew­czynki…

– Może będzie to chłop­czyk – wtrą­ciła nie­śmiało moja matka.

– Nie zaprze­czaj mi – odparła ciotka – wiem, co mówię. Prze­czu­cie mnie nie myli. Otóż od chwili uro­dze­nia tej dziew­czynki roz­cią­gam nad nią opiekę, będę jej chrzestną matką i pro­szę, aby się nazy­wała Bet­sey Tro­twood Cop­per­field. W życiu tej Bet­sey Tro­twood nie powinno być omy­łek i niech nikt się nie ośmieli zażar­to­wać z uczuć tej Bet­sey Tro­twood. Wycho­wamy ją sta­ran­nie, będziemy strzec, aby zaufa­nia i serca nie trwo­niła na darmo. Moja to już rzecz.

Za każ­dym z powyż­szych zdań ciotka potrzą­sała głową, jak gdyby z myśli i pamięci zrzu­cić chciała cię­żar daw­nych cier­pień. Tak się przy­naj­mniej zda­wało mojej matce, gdy patrzała na nią przy nie­pew­nym bla­sku ognia, zbyt słaba zresztą, zbyt wystra­szona i nie­spo­kojna o sie­bie, aby zda­wać sobie sprawę z tego, co widziała lub mówiła.

– Czy Dawid dobry był dla cie­bie, moje dziecko? – spy­tała ciotka po krót­kim mil­cze­niu. – Czy­ście byli szczę­śliwi?

– Bar­dzo szczę­śliwi – odrze­kła moja matka. – Był chyba zbyt dobry dla mnie.

– Pie­ścił cię, psuł zapewne.

– Teraz gdym została sama i opusz­czona na tym świe­cie, teraz wiem, że w isto­cie tak było – załkała biedna kobieta.

– Ts… nie płacz, no nie płacz – pocie­szała ją panna Bet­sey – nie byli­ście, widzisz, dobraną parą. Jak gdyby były dobrane pary! Dla­tego pyta­łam. Sie­rotą byłaś, co?

– Sie­rotą.

– Nauczy­cielką, zdaje mi się.

– Nauczy­cielką dzieci w rodzi­nie, którą pan Cop­per­field odwie­dzał cza­sem. Zauwa­żył mnie i był zawsze bar­dzo dla mnie dobry… oświad­czył się… przy­ję­łam oświad­czyny i take­śmy się pobrali – koń­czyła, ze zwy­kłą sobie pro­stotą, matka moja.

– Dzie­cię! Biedne dzie­cię! – mru­czała panna Bet­sey, pochy­la­jąc nad ogniem zmarsz­czone czoło. – Czy ty w ogóle coś umiesz?…

– Prze­pra­szam panią – wyjęk­nęła znów moja matka.

– Jak dom pro­wa­dzić, na przy­kład? – koń­czyła ciotka Bet­sey.

– Słabo – odrze­kła – o wiele mniej niż bym chciała. Dawid uczył mnie…

– Niby sam się znał na tym! No! – wtrą­ciła ciotka.

– Chcia­łam korzy­stać, chcia­łam z całego serca, a on był tak dobry, wyro­zu­miały, cier­pliwy i gdyby nie…

Łka­nie prze­rwało mowę mej matce.

– Pro­wa­dzi­łam rachunki sta­ran­nie, co wie­czór spraw­dza­li­śmy je razem – cią­gnęła moja matka, łka­jąc cią­gle.

– Uspo­kój się, no, uspo­kój, nie płacz tak – mówiła ciotka.

– I ni­gdy naj­mniej­sze nie zaszło mię­dzy nami nie­po­ro­zu­mie­nie – koń­czyła pła­cząc matka moja. – Cza­sem tylko zarzu­cał mi, że moje trójki zbyt są podobne do pią­tek, że laseczki przy sió­dem­kach i dzie­wiąt­kach zbyt kręte…

– Uspo­kój się, nie płacz tak – upo­mi­nała ciotka. – Może ci to zaszko­dzić i nie tylko tobie, lecz i mojej chrzest­nej córce.

Ostatni ten wzgląd uspo­koił nieco moją matkę. Czuła się zresztą coraz słab­szą. Zapa­no­wało mil­cze­nie prze­ry­wane pochrzą­ki­wa­niem ciotki.

– Dawid – rze­kła ona wresz­cie – posia­dał rentę. Czy zapew­nił ci jaki fun­dusz?

– Był tak dobry, że pomy­ślał o mnie i część renty prze­lał na moje imię.

– Na jaką sumę?

– Sto pięć fun­tów rocz­nie.

– Mogło być gorzej – zauwa­żyła ciotka.

Tym­cza­sem z biedną moją matką tak źle już było, że wno­sząca her­batę i świecę Peg­gotty prze­lę­kła się na dobre. Pomo­gła swej pani natych­miast przejść do sypial­nego pokoju, wysy­ła­jąc jed­no­cze­śnie po dok­tora swego sio­strzeńca, Hama Peg­gotty, któ­rego od dni już kilku w prze­wi­dy­wa­niu tej koniecz­no­ści prze­cho­wy­wała w kuchni bez wie­dzy mojej matki.

I dok­tor, i wezwana do pomocy nie­wia­sta zdzi­wili się wielce nie­spo­dzie­wa­nym wido­kiem obcej damy, sie­dzą­cej u kominka z groźną miną, prze­wie­szo­nym przez lewą rękę kape­lu­szem i uszami peł­nymi waty. A że ani moja matka w tej chwili nie mogła udzie­lić żad­nych obja­śnień, ani też Peg­gotty nie umiała wytłu­ma­czyć, zja­wi­sko pozo­stało tajem­ni­czym, do czego też przy­czy­niała się nie­mało wielka ilość wycią­ga­nej z kie­szeni i do uszu przez nie­zna­jomą pako­wa­nej waty.

Dok­tor wró­ciw­szy z pokoju cho­rej i prze­ko­naw­szy się zapewne, że zmu­szony będzie spę­dzić kilka godzin z nie­zna­jomą, usi­ło­wał być uprzejmy i towa­rzy­ski. Był to naj­spo­koj­niej­szy i naj­ła­god­niej­szy pod słoń­cem czło­wie­czek, sta­rał się jak naj­mniej zabie­rać wszę­dzie miej­sca, chód jego był cichy, jak stą­pa­nie ducha w Ham­le­cie, głowę prze­chy­lał skrom­nie na ramię. Nie nazwałby złym sło­wem psa ani nawet na wście­kłego psa nie potra­fiłby burk­nąć, dałby mu choć jedno, choć pół, choć cząstkę dobrego słowa, a mowa jego, jak i kroki, była cicha i powolna. Nie, za nic w świe­cie, nawet dla wście­kłego psa nie byłby on szorstki i ostry.

Toteż pan Chil­lip, spo­glą­da­jąc uprzej­mie na moją ciotkę i zwra­ca­jąc pyta­nie do nie­zna­jo­mej zaty­ka­ją­cej uszy watą, spy­tał najuprzej­miej, doty­ka­jąc przy tym swego lewego ucha:

– Miej­scowe zapewne cier­pie­nie?

– Co takiego? – odrze­kła ciotka, wycią­ga­jąc watę z ucha, niby korek.

Szorst­kość pyta­nia tak bar­dzo prze­ra­ziła łagod­nego dok­tora, że o mało, jak zapew­niał potem, nie stra­cił głowy. Nie­mniej jed­nak ze zdwo­joną uprzej­mo­ścią powtó­rzył pyta­nie:

– Miej­scowe zapewne zapa­le­nie?

– Głup­stwo! – odrze­kła ciotka, zaty­ka­jąc znów ucho.

Dok­to­rowi nie pozo­sta­wało nic innego jak usiąść i przy­glą­dać się wpa­trzo­nej w ogień nie­zna­jo­mej, dopóki nie wezwano go znów do cho­rej. Po kwa­dran­sie wró­cił do bawial­nego pokoju.

– Co, a jakże tam? – spy­tała ciotka wycią­ga­jąc watę.

– Pomyśl­nie, wcale pomyśl­nie – odrzekł – poma­leńku zbli­żamy się do końca.

– Ba! – wstrzą­snęła wzgar­dli­wie głową i znów zakor­ko­wała ucho.

Raziło to, strasz­nie raziło dok­tora, jak upew­niał potem, lecz cóż miał począć? Sie­dział tedy cicho i spo­glą­dał na nie­zna­jomą, która nie odwra­cała twa­rzy i oczu od ognia. I tak sie­dzieli naprze­ciw sie­bie godzin parę, zanim znów nie wezwano dok­tora do cho­rej. Gdy wró­cił:

– I jakże tam? – spy­tała ciotka wyj­mu­jąc watę z jed­nego ucha.

– Nie­źle, łaskawa pani! Postę­pu­jemy powoli, postę­pu­jemy.

– Ta-a-k! – wark­nęła, a dok­tor utrzy­my­wał, że tak go prze­stra­szyła tym mruk­nię­ciem, że wolał odtąd sie­dzieć na scho­dach po ciemku i nadto w strasz­nym prze­ciągu, niż dotrzy­my­wać dalej towa­rzy­stwa nie­zna­jo­mej.

Ham Peg­gotty, uczęsz­cza­jący do szkółki i bie­gły w kate­chi­zmie, a co za tym idzie – wia­ry­godny świa­dek, opo­wia­dał naza­jutrz, że wszedł­szy przy­pad­kiem do pokoju, w któ­rym znaj­do­wała się panna Bet­sey, został natych­miast pochwy­cony w szpony prze­cha­dza­ją­cej się nie­spo­koj­nym kro­kiem wzdłuż i wszerz pokoju damy. Docho­dziły tu głosy i jęki, któ­rych zapewne wata zgłu­szyć nie zdo­łała, i Ham padł ofiarą zde­ner­wo­wa­nia panny Bet­sey. Porwała go za koł­nierz, mio­ta­jąc nim, tar­gała go za włosy i za uszy, szar­pała, co zresztą potwier­dzone zostało przez wła­sną jego ciotkę, Peg­gotty, która widziała Hama po pół­nocy, wkrótce po wyj­ściu ze szpon panny Bet­sey, i zapew­niała, że był nie­mal tak czer­wony, jak moja, drob­niutka wów­czas, osóbka.

Dobry dok­tor Chil­lip nie­zdolny był do zemsty, toteż skoro mu czas na to pozwo­lił, wszedł do pokoju, w któ­rym prze­by­wała nie­zna­joma, i zbli­ża­jąc się do niej z uprzej­mym uśmie­chem:

– Rad jestem – rzekł – że mogę powin­szo­wać pani…

– I cóż? – prze­rwała mu ciotka.

Prze­ra­ził się bie­dak i sta­rał się uła­go­dzić nie­zna­jomą ukło­nami i uśmie­chem.

– Zwa­rio­wał czy co? – wrza­snęła nie­cier­pli­wie ciotka Bet­sey. – Nie możesz mi pan odpo­wie­dzieć?

– Uspo­kój się, droga pani. Nie ma się już czego trwo­żyć – uspo­ka­jał ją z uśmie­chem dok­tor.

I dzi­wił się długo potem, i za cud nie­mal poczy­ty­wał, że go nie ode­pchnęła i tylko wstrzą­snęła głową, ale to tak, że umilkł na razie. Po chwili dopiero, przy­szedł­szy do słowa, począł ją znów uspo­ka­jać:

– Rad jestem, że mogę powin­szo­wać łaska­wej pani. Wszystko odbyło się szczę­śli­wie, nader szczę­śli­wie.

Ciotka Bet­sey nie spusz­czała oka z mówią­cego.

– Jakże się ona miewa? – spy­tała zakła­da­jąc ręce na piersi.

– Nie­źle, wcale nie­źle, i spo­dzie­wam się, że nie­ba­wem wróci do sił – upew­niał lekarz – zwa­żyw­szy zwłasz­cza oko­licz­no­ści, w jakich się to odbyło… Dziw­nie szczę­śli­wie wszystko poszło. Możesz ją pani odwie­dzić choć zaraz, nie zaszko­dzi to jej wcale.

– Ależ ja pytam o nią – zawo­łała nie­cier­pli­wiąc się panna Bet­sey.

Dok­tor prze­chy­lił głowę na ramię, uprzej­mie uśmie­cha­jąc się do nie­zna­jo­mej.

– Jak się ma nowo naro­dzona? – obja­śniła ciotka.

– Sądzi­łem… wia­domo już pani… jest to chło­piec – rzekł dok­tor.

Ciotka Bet­sey nie odrze­kła na to ani słowa. Wziąw­szy kape­lusz za wstążki, ude­rzyła nim dok­tora po twa­rzy i odwró­ciw­szy się, wyszła, aby już nie wró­cić. Znik­nęła, jak roz­gnie­wana wróżka lub jedna z tych nad­przy­ro­dzo­nych istot, które, obda­rzony szcze­gól­nym darem, mia­łem widy­wać. Nie wró­ciła. Spo­czy­wa­łem w koły­sce, a matka moja na łóżku, lecz Bet­sey Tro­twood Cop­per­field roz­pły­nęła się we mgłach, z któ­rych dopiero com zstą­pił w rze­czy­wi­stość. Wypły­wa­jące z okien naszych świa­tło roz­świe­tlało mroczne szlaki podob­nym mnie piel­grzy­mom. Oświe­tlało też wzgó­rze usy­pane nad popio­łami tego, bez któ­rego nie mógł­bym ist­nieć.

Rozdział II

Zaczy­nam poj­mo­wać

Pierw­sze przed­mioty, które się rysują wyraź­nie na tle mego naj­wcze­śniej­szego dzie­ciń­stwa, gdy się w nie cofam wspo­mnie­niem, są: matka moja z pięk­nymi wło­sami i mło­do­cianą posta­cią i Peg­gotty, o któ­rej kibici nie ma co mówić, a któ­rej czarne oczy zda­wały się rzu­cać cień na całą twarz, a policzki tak były rumiane, ramiona okrą­głe i jędrne, że mi się dziw­nym zda­wało, iż ptaszki nie dzio­bią ich chęt­niej niż jabłka na drze­wie.

Zdaje mi się, że pamię­tam je obie od chwili, gdy klę­kały albo przy­sia­dały na ziemi, a ja pró­bo­wa­łem utrzy­mać się na nóż­kach. Pozo­stało mi raczej wra­że­nie dotknię­cia wska­zu­ją­cego palca Peg­gotty, za który chwy­ta­łem, gdym się chwiał, a który od ukłuć igły był szorstki niby tarka.

Może mi się tak zresztą tylko zdaje. Cho­ciaż sądzę, że pamięć nasza sięga dalej, niż zwy­kli­śmy przy­pusz­czać, jak rów­nież spo­strze­że­nia dzieci ude­rzają nie­zwy­kłą traf­no­ścią. Sądzę nawet, że doro­śli ludzie, posia­da­jący ów dar spo­strze­gaw­czo­ści, nie nabyli go z bie­giem czasu, lecz prze­cho­wali z dni dzie­cię­cych. Ludzie podob­nym obda­rzeni darem zacho­wują dziwną świe­żość i wraż­li­wość, łatwość cie­sze­nia się, które są prze­cież wła­ści­wo­ściami wieku dzie­cię­cego.

Zarzucą mi może nie­któ­rzy, że odbie­gam od tematu, lecz prze­ko­na­nie powyż­sze, wła­snym nabyte doświad­cze­niem, niech służy za popar­cie niniej­szej opo­wie­ści: czy jako dziecko posia­da­łem dar spo­strze­gaw­czo­ści, czy też jedy­nie zacho­wa­łem wierne i świeże wspo­mnie­nie dni dawno ubie­głych – w opo­wia­da­niu mym opie­rać się muszę bez względu na to na obu tych wła­ści­wo­ściach.

Pierw­szym tedy wra­że­niem pozo­sta­łym z dni dzie­cię­cych są, jakem to już rzekł: matka moja i Peg­gotty. Cóż pamię­tam nad to? Zoba­czymy.

Niby spoza mgły wyła­nia się dom nasz. Stary mi się wyda­wał i znany, dokąd się­gam pamię­cią. Na dole była kuch­nia z wyj­ściem na tylne podwó­rze. Na środku podwó­rza gołęb­nik bez gołębi, w kąteczku psia buda bez psa, a wszę­dzie pełno ptac­twa, które mnie prze­stra­szało wojow­ni­czym swym zacho­wa­niem. Pamię­tam zwłasz­cza jed­nego koguta. Pie­jąc na pieńku, zda­wał się nie spusz­czać ze mnie oka. Drża­łem spo­glą­da­jąc spoza drzwi kuchni, bo taki groźny mi się wyda­wał. O gęsi prze­śla­du­ją­cej mnie syka­niem i wycią­gniętą szyją śni­łem po nocach, jak podróżny śni o dzi­kich bestiach.

Z kuchni do drzwi wej­ścio­wych wiódł nie­skoń­cze­nie długi, jak mi się zda­wało, kory­tarz. Poło­żona przy nim ciemna spi­ża­renka mijana bywała przy­śpie­szo­nym kro­kiem, pod wie­czór zwłasz­cza, bo kto wie, co się kryć mogło w tych garn­kach, sło­jach i pudłach od her­baty, gdy pro­mień świecy nie roz­pra­szał mro­ków izdebki wyda­ją­cej woń mydła, octu, pie­przu, świec i palo­nej kawy, wszystko razem, niby jedno tchnie­nie, za każ­dym uchy­le­niem drzwi. Były też w domu dwa bawialne poko­iki, ten, w któ­rym prze­sia­dy­wa­li­śmy zwy­kle wie­czo­rami z matką moją i Peg­gotty, gdyż Peg­gotty po skoń­czo­nej pracy dotrzy­my­wała nam towa­rzy­stwa i wcho­dziła w skład rodziny, i drugi, obszer­niej­szy i wytwor­niej­szy, w któ­rym prze­sia­dy­wa­li­śmy tylko w nie­dzielę. Pokój ten wyda­wał mi się ponury, dla­tego może, że mi Peg­gotty opo­wie­działa raz, nie wiem już kiedy, bar­dzo dawno, o pogrze­bie mego ojca i w żałobę ubra­nym zgro­ma­dze­niu. Pew­nego nie­dziel­nego wie­czoru matka moja czy­tała nam o wskrze­sze­niu Łaza­rza. Prze­ra­ziło to mnie okrop­nie. Musiano wyjąć mnie z łóżeczka i poka­zać przez okno cmen­tarz w oddali, ze wszyst­kimi zmar­łymi spo­czy­wa­ją­cymi spo­koj­nie pod nie­na­ru­szo­nymi mogi­łami i łagod­nym świa­tłem mie­siąca.

Nie znam głęb­szej zie­leni niż zie­leń trawy tego cmen­ta­rza, ani więk­szego cie­nia niż cień rosną­cych tam drzew, ani spo­koju więk­szego niż spo­kój nagro­ma­dzo­nych w owym miej­scu mogił. Z rana, klę­cząc na moim posła­niu za para­wa­nem, przy łóżku mojej matki, widzia­łem trzody pasące się opo­dal i różowy odblask słońca na zega­rze sło­necz­nym i nie­raz myśla­łem, że i ono cie­szy się pew­nie, że znów może poka­zy­wać godzinę.

W kościele mie­li­śmy ławkę z wyso­kim opar­ciem, tuż przy oknie, skąd doj­rzeć można było dom nasz; korzy­stała z tego Peg­gotty, aby zoba­czyć, czy nie stał się on cza­sem pastwą pło­mieni lub zło­dziei. Lecz to, co wolno było Peg­gotty, mnie zabro­nione było surowo i gdy sta­wa­łem na ławce, ta sama Peg­gotty zwra­cała mnie twa­rzą do sto­ją­cego u ołta­rza księ­dza. Zna­łem go dobrze, jego i białe pokry­cie na ołta­rzu, toteż nudziło mi się wciąż na to patrzeć. A gdyby prze­rwał nabo­żeń­stwo i spy­tał, co robię?… Mro­wie prze­cho­dziło mnie na samą tę myśl. Musia­łem prze­cież czymś się zająć. Patrzy­łem na moją matkę, lecz ta uda­wała zawsze, że nic nie widzi. Spo­glą­da­łem w stronę sto­ją­cego u ołta­rza chło­paka, który robił do mnie wtedy miny. Spo­glą­da­łem na słup sło­neczny wpa­da­jący przez otwarte na oścież drzwi kościoła i dostrze­ga­łem owieczkę, nie zbłą­kaną ludzką, lecz naj­zwy­klej­szą pod słoń­cem owieczkę, usi­łu­jącą wejść do świą­tyni. Czu­łem, że jeśli będę się jej dłu­żej przy­glą­dał, ule­gnę poku­sie prze­mó­wie­nia gło­śno, a wów­czas co będzie?… Prędko tedy odwra­ca­łem oczy i wpa­try­wa­łem się z kolei w tablice mar­mu­rowe pokry­wa­jące ściany kościoła. Myśla­łem przy tym o nie­dawno zmar­łym panu Bod­gers i o tym, jaki żal ści­skać musiał serce pani Bod­gers, i o tym, dla­czego nie zawe­zwano do cho­rego dok­tora Chil­lipa. A jeśli wzy­wano go, czemu mu nie pomógł i jak mu przy­kro być musi co tydzień przy­po­mi­nać to sobie? Spo­glą­da­łem wów­czas na dok­tora sie­dzą­cego w odświęt­nym kra­wa­cie przed amboną i myśla­łem, że byłaby ona dosko­na­łym miej­scem do zabawy. Gdyby, na przy­kład, drugi chło­piec ata­ko­wał ambonę jak twier­dzę, aksa­mitne poduszki słu­żyć mogły za kar­ta­cze, jakże wygod­nie byłoby ciskać je z góry! Pomału, pomału kło­ni­łem senną główkę, powieki mi się kle­iły, zda­wało mi się, że sły­szę księ­dza, jak śpiewa koły­sankę, lecz wkrótce nie sły­sza­łem już nic, spa­da­łem z ławki i Peg­gotty wyno­siła mnie prze­ra­żo­nego z kościoła.

Widzę nasz dom, ozdo­bione kratą okna sypialni, otwarte dla wpusz­cze­nia świe­żego powie­trza, stare wiązy u bramy i koły­szące się na nich, powi­chrzone wro­nie gniazda. Widzę na dzie­dzińcu, o parę stóp za pustym gołęb­ni­kiem, tuż obok psiej budy, owia­nej ćmą motyli, bramę zamkniętą na kłódkę, a tam dalej na gałę­ziach drzew owoce obfit­sze i soczyst­sze od wszyst­kich, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łem. Pamię­tam, jak matka moja zbie­rała je do koszyka, a ja, uda­jąc nie­wzru­szo­nego, zry­wa­łem ukrad­kiem agrest po agre­ście.

Wiatr roz­wiał wio­senną i let­nią pogodę i oto nastały dłu­gie zimowe wie­czory. Bawimy się i tań­czymy sobie dokoła kominka, a na kominku pło­nie wesoły ogień! Gdy matka moja zmę­czona pada na fotel, widzę, jak naokoło deli­kat­nych palusz­ków owija roz­rzu­cone pasma wło­sów i popra­wia sta­nik sukni. O! matka moja była bar­dzo ładna, wie­działa o tym i nikt też lepiej ode mnie nie wie­dział, jak bar­dzo lubiła zawsze i wszę­dzie ład­nie wyglą­dać. Pozo­stało w mojej pamięci i to, żeśmy oboje z matką bali się tro­chę Peg­gotty, która też nami kie­ro­wała dowol­nie.

Wie­czoru pew­nego sie­dzia­łem z Peg­gotty przed komin­kiem. Pamię­tam, czy­ta­łem jej coś na głos o kro­ko­dy­lach. Musia­łem czy­tać nie­zwy­kle wyraź­nie lub też poczciwa Peg­gotty słu­chać musiała z nie­zwy­kłym natę­że­niem uwagi, gdyż pod koniec miała nie­ja­sne wyobra­że­nie, że kro­ko­dyle należą do świata roślin­nego. Zmę­czyło mnie to gło­śne czy­ta­nie, spać mi się chciało, lecz posta­no­wiw­szy docze­kać się powrotu matki, będą­cej gdzieś w odwie­dzi­nach, wola­łem paść jak nie­żywy na sta­no­wi­sku, niż poło­żyć się do łóżka. Powoli Peg­gotty zaczęła dziw­nie jakoś nabrzmie­wać i rosnąć w moich snem kle­ją­cych się oczach. Prze­tar­łem powieki. Zaczą­łem przy­pa­try­wać się uważ­nie, jak szyła. Patrzy­łem na kawa­łek wosku, o który ocie­rała nitki, jakże staro wyglą­dał, pory­so­wany głę­boko we wszyst­kich kie­run­kach! Patrzy­łem na maleńką chatkę, pod któ­rej sło­mianą strze­chą kryła się miarka, na skrzy­neczkę do roboty z wyma­lo­waną na niej kate­drą świę­tego Pawła o czer­wo­nej kopule, na brą­zowy napar­stek błysz­czący na palcu Peg­gotty i na nią samą, a wszystko to razem wzięte wyda­wało mi się nie­skoń­cze­nie piękne. Pomału, pomału wszystko to zacie­rało się, bla­dło, na chwilę zni­kło mi zupeł­nie z oczu.

– Peg­gotty – spy­ta­łem nagle, sze­roko otwie­ra­jąc powieki – czy byłaś kie­dyś zamężną?

– Jezus, Maria! – zawo­łała znie­nacka zagad­nięta Peg­gotty – skąd się pani­czowi przy­śniło mał­żeń­stwo!

Głos jej i spo­sób, w jaki powyż­sze słowa wypo­wie­działa, zbu­dziły mnie zupeł­nie. Prze­stała szyć, opu­ściła igłę, wpa­trzyła się we mnie.

– Pytam cię, Peg­gotty – powtó­rzy­łem – czyś była kie­dyś zamężną? Jesteś prze­cie bar­dzo przy­stojna, nie­praw­daż?

Wyda­wała mi się ładna, tylko w inny spo­sób niż moja matka, w innym zupeł­nie rodzaju. W salo­niku na pod­nóżku był wyma­lo­wany przez moją matkę na czer­wo­nym aksa­mi­cie bukiet kwia­tów. Otóż tło to zda­wało mi się podobne do cery Peg­gotty. Pod­nó­żek był wpraw­dzie miękki, a skóra Peg­gotty chro­po­wata, lecz to nie sta­no­wiło wiel­kiej róż­nicy.

– Ja przy­stojna! – zawo­łała Peg­gotty. – Patrz­cie go! Wcale nie jestem ładna, kochanku! Skąd ci się wzięło to zamę­ście?

– Sam nie wiem! Wszak nie można, Peg­gotty, żenić się na raz z kilku oso­bami, prawda?

– Oczy­wi­ście, że nie – brzmiała szybka odpo­wiedź.

– Ale jeśli jedna osoba umrze, to czy można znów się oże­nić?

– Zapewne… jeśli ci się podoba. To zależy, czy kto chce.

– A co ty o tym myślisz? – spy­ta­łem, wpa­tru­jąc się w nią cie­ka­wie, dla­tego tylko, że się bacz­nie wpa­try­wała we mnie.

– Jak widzisz – odrze­kła po chwili waha­nia, odwra­ca­jąc ode mnie oczy i pochy­la­jąc się nad robotą – nie wyszłam za mąż ani się też za mąż wybie­ram. Oto moje zda­nie.

– Nie gnie­waj się, Peg­gotty! – rze­kłem po chwili mil­cze­nia, gdyż istot­nie zda­wało mi się, że ją roz­gnie­wa­łem. Myli­łem się widocz­nie. Odrzu­ciw­szy bowiem robotę, porwała mnie w obję­cia i przy­ci­snęła z całej siły do piersi moją kędzie­rzawą główkę. Uścisk musiał być ser­deczny, Peg­gotty, będąc bowiem otyłą, przy każ­dym gwał­tow­nym ruchu zwy­kła była tra­cić guziki od sukni, i tym razem aż dwa poto­czyły się w naj­ciem­niej­szy kąt pokoju.

– No, a teraz wróćmy do tych kron­ko­dy­lów – rze­kła, nie mogąc sobie pora­dzić z tą nie­zwy­kłą nazwą. – Zacie­ka­wi­łeś mnie, pani­czu.

Nie poj­mo­wa­łem, dla­czego Peg­gotty wyglą­dała tak jakoś nie­zwy­kle ani dla­czego tak nagle zbu­dziło się w niej zain­te­re­so­wa­nie kro­ko­dy­lami, nie­mniej wró­ci­li­śmy do tych potwo­rów i z roz­bu­dzoną uwagą z mej strony skła­da­li­śmy ich jaja w gorą­cym pia­sku, ucie­ka­li­śmy przed nimi, nara­ża­jąc ich nie­obrot­ność na tysiące zwro­tów, wcho­dzi­li­śmy za nimi do wody jak rodo­wici Egip­cja­nie, rzu­ca­li­śmy na nich kłody drzewa i tak dalej, i tak dalej. Ja przy­naj­mniej odda­wa­łem się tym nie­bez­piecz­nym ćwi­cze­niom z zapa­łem, gdyż co do Peg­gotty, to zda­wała się być roz­tar­gniona, bo kłuła się usta­wicz­nie igłą w rękę i twarz.

Skoń­czy­li­śmy z kro­ko­dy­lami i zabra­li­śmy się wła­śnie do ali­ga­to­rów, gdy zadzwo­niono u drzwi. Otwo­rzy­li­śmy. Matka moja wra­cała do domu, a wyglą­dała ład­niej niż kie­dy­kol­wiek. Odpro­wa­dzał ją męż­czy­zna z pięk­nymi czar­nymi wło­sami i bakami, który ostat­niej nie­dzieli towa­rzy­szył nam w dro­dze powrot­nej z kościoła. Gdy matka moja wzięła mnie w obję­cia i czule uca­ło­wała, pan ten rzekł, że szczę­śliw­szy jestem od monar­chy, czy coś podob­nego. Pamięć nie dopi­suje mi w tym wzglę­dzie.

– Co pan mówi? – spy­ta­łem go poprzez ramię mojej matki.

Pogła­dził mię łaska­wie po wło­sach. A jed­nak było coś w jego twa­rzy czy gło­sie, co mi się nie podo­bało. Może zazdro­ści­łem, że jego ręka, doty­ka­jąc mnie, doty­kała zara­zem ręki mej matki; ode­pchną­łem ją.

– Och! Davy! – upo­mniała mnie matka.

– Kochany chło­piec – zaśmiał się nie­zna­jomy. – Nie dziwi mnie wcale to jego przy­wią­za­nie do pani.

Ni­gdy przed­tem nie widzia­łem na twa­rzy mej matki tak pięk­nego rumieńca! Łagod­nie stro­fo­wała mnie za nie­uprzej­mość i przy­ci­ska­jąc do piersi, zwró­ciła się do nie­zna­jo­mego z podzię­ko­wa­niem, że tru­dził się, towa­rzy­sząc jej. Wycią­gnęła przy tym do niego dłoń, a gdy jej doty­kał, spoj­rzała, zdaje mi się, na mnie.

– Poże­gnajmy się, mój ładny chłop­czyku – rzekł nie­zna­jomy, pochy­la­jąc się (widzia­łem to!) nad ręką mej matki.

– Dobra­noc – odrze­kłem.

– Bądźmy przy­ja­ciółmi – zaśmiał się nie­zna­jomy. – Daj mi rączkę!

Prawa moja ręka była w ręku mej matki, wycią­gną­łem lewą.

– Któż podaje lewą rękę! – śmiał się nie­zna­jomy.

Matka uwol­niła moją prawą rękę, lecz byłem zde­cy­do­wany nie podać jej temu panu. Poda­łem mu znów lewą, uści­snął ją, powie­dział, że jestem grzecz­nym i miłym dziec­kiem, czy coś podob­nego, i odszedł.

Widzę go odcho­dzą­cego! Widzę zło­wiesz­cze spoj­rze­nie jego czar­nych oczu, które padło na nas, zanim znik­nął za drzwiami.

Peg­gotty, która mil­czała przez cały ten czas, wwio­dła nas do pokoju. Matka moja nie usia­dła, jak zwy­kle, w fotelu, lecz pozo­stała w dru­gim końcu pokoju, nucąc coś z cicha.

– Spo­dzie­wam się, że pani przy­jem­nie spę­dziła wie­czór – spy­tała Peg­gotty, sta­jąc nie­ru­chomo jak beczka na środku pokoju, z lich­ta­rzem w ręku.

– Dzię­kuję ci, duszko – odrze­kła wesoło moja matka. – Bar­dzo przy­jem­nie.

– Nowe zna­jo­mo­ści, lub coś podob­nego, przy­no­szą zwy­kle roz­rywkę…

– A tak, istot­nie.

Peg­gotty nie ruszała się z miej­sca, a matka moja nuciła dalej. Drze­miąc, sły­sza­łem wpraw­dzie głosy, lecz nie rozu­mia­łem zna­cze­nia słów. Gdym się prze­bu­dził z tej drzemki, ujrza­łem obie, matkę moją i Peg­gotty, zalane łzami i roz­ma­wia­jące żywo.

– Nie takiego by życzył pan Cop­per­field – mówiła sta­now­czo Peg­gotty. – Nie takiego, ręczyć za to mogę.

– Boże mój – łkała moja matka. – Dopro­wa­dzasz mnie do roz­pa­czy! Widział to kto, aby słu­żąca tak trak­to­wała swą panią, niby jakie dziew­czątko! Wiesz prze­cie, że byłam mężatką.

– Wiem – odrze­kła Peg­gotty.

– Jakże śmiesz tedy… to jest nie jak śmiesz, lecz jak masz serce mówić mi takie gorz­kie słowa? Prze­cież wiesz, że nie mam na świe­cie nikogo, kto by się za mną ujął.

– Tym bar­dziej nie można dopu­ścić – twier­dziła Peg­gotty – aby to nastą­piło. Nie, nie powinno to nastą­pić za nic, za żadną cenę w świe­cie.

Mówiąc to, gesty­ku­lo­wała tak pate­tycz­nie, jak gdyby miała za chwilę cisnąć trzy­many w ręku lich­tarz.

– O! – wołała moja matka, coraz rzę­sist­szymi zale­wa­jąc się łzami – jakże jesteś okrutna, jak nie­spra­wie­dliwa! I mówisz o tym wszyst­kim, jak gdyby to było uło­żone, skoń­czone, gdy cię upew­niam po raz setny może, że są to zwy­kłe grzecz­no­ści! Mówisz o uwiel­bie­niu, Bóg wie o czym jesz­cze! Cóżem temu winna, co pora­dzę, powiedz pro­szę: czy mogę zabro­nić ludziom, aby na mnie patrzyli, mam sobie twarz posy­pać popio­łem, zeszpe­cić sie­bie, opa­rzyć, pokra­jać lub coś podob­nego? Chcia­ła­byś tego, powiedz? Pewna jestem, że tego byś tylko chciała!

Peg­gotty zda­wała się przyj­mo­wać słowa te do serca.

– A moje dziecko, mój uko­chany synek – łkała moja matka, zbli­ża­jąc się do fotela, na któ­rym drze­ma­łem, i okry­wa­jąc mnie poca­łun­kami. – Czy zasłu­ży­łam na to, aby mi zarzu­cano brak przy­wią­za­nia do mego skarbu?

– Nikt ni­gdy nie śmiałby zarzu­cić pani cze­goś podob­nego – rze­kła Peg­gotty.

– Zarzu­ca­łaś, sama wiesz dobrze, że zarzu­ca­łaś! Jasno to wynika ze wszyst­kiego, coś dopiero mówiła. Wiesz prze­cie dobrze, że zeszłego mie­siąca odmó­wi­łam sobie nowego para­sola i uży­wam ten stary, zie­lony, cały w dziu­rach. Co? Może mi zaprze­czysz? Wszystko przez przy­wią­za­nie do dziecka!

Tu matka zwró­ciła się do mnie i, przy­kła­da­jąc piesz­czo­tli­wie twarz do mej twa­rzy, mówiła z cicha:

– Davy, czy jestem złą, okrutną, samo­lubną matką? Powiedz, moje kocha­nie? Powiedz, że jestem zła, bez serca, okrutna, a Peg­gotty kochać cię będzie, bo to widzisz, kocha­nie Peg­gotty wię­cej warte od mego. Ja cię nie kocham… co? Prawda?

Wszy­scy­śmy pła­kali, a ja naj­gło­śniej, lecz wszy­scy jed­nako szcze­rze. Serce mi się kra­jało i boję się, czym pod wpły­wem żalu nie nazwał cza­sem Peg­gotty „zwie­rzę­ciem”.

Poczciwa Peg­gotty była tak roz­ża­lona, że potra­ciła u sukni wszyst­kie guziki. Pękały jeden po dru­gim na jej wstrzą­sa­nych łka­niem pier­siach, gdy klę­cząc przy fotelu, usi­ło­wała porwać mnie w obję­cia.

Poło­ży­li­śmy się tego wie­czoru w wiel­kim stra­pie­niu. Łka­jąc, długo nie mogłem zasnąć, a prze­wra­ca­jąc się w łóżku, widzia­łem pochy­loną nade mną matkę. Zasną­łem wresz­cie w jej obję­ciach i spa­łem smacz­nie.

Nie pamię­tam już, czy owego nie­zna­jo­mego ujrza­łem następ­nej nie­dzieli, czy po dłuż­szym upły­wie czasu. Nie ręczę za ści­słość dat. Dość, żeśmy go spo­tkali w kościele i że znów towa­rzy­szył nam w dro­dze powrot­nej do domu. Wszedł wraz z nami, aby obej­rzeć oso­bliwe jakieś gera­nium kwit­nące w bawial­nym pokoju. Nie zdaje mi się, aby zwró­cił nań szcze­gólną uwagę, tylko przed odej­ściem pro­sił moją matkę o zerwa­nie i danie mu jed­nego kwiatka. Pro­siła go, aby sam to uczy­nił, lecz nie wiem czemu, nie chciał tego zro­bić i matka moja musiała sama mu podać zerwany kwiat. Zapew­niał, że się z kwia­tem tym ni­gdy już nie roz­sta­nie! Pomy­śla­łem, że chyba zwa­rio­wał, bo czyż nie wie­dział, że kwiaty więdną po dwóch albo trzech dniach?

W tym samym cza­sie Peg­gotty zaczęła jakoś mniej prze­sia­dy­wać z nami wie­czo­rem. Matka moja wpraw­dzie powa­żała ją jak i przed­tem, bar­dziej może niż przed­tem i nic nie zakłó­cało panu­ją­cej pomię­dzy nami troj­giem har­mo­nii, ale jed­nak ist­niało coś, co zda­wało się krę­po­wać nas wza­jem­nie. Co to było? Sądzi­łem, że może Peg­gotty umyśl­nie robi na złość mojej matce, kła­dąc na co dzień naj­lep­sze, w sza­fie dotąd zamy­kane suk­nie lub wycho­dząc czę­sto w odwie­dziny do sąsia­dów. W każ­dym razie, nie mogłem dojść, co to wszystko ma zna­czyć.

Stop­niowo przy­zwy­cza­iłem się do widoku pana z czar­nymi bakami. Nie lubi­łem go, zazdro­ści­łem mu cze­goś, sam nie wie­dzia­łem czego, i to bez żad­nego powodu, bo gdy­bym nawet był star­szy, przez myśl by mi nie prze­szło, że ja i Peg­gotty powin­ni­śmy wystar­czyć mojej matce. Teraz jasno przy­po­mi­nam sobie tysiące dro­bia­zgów, ode­rwa­nych wra­żeń, które zło­żyły się na ową anty­pa­tię żywioną do niego.

Pew­nego jesien­nego poranku znaj­do­wa­łem się wraz z moją matką przy wej­ściu do ogrodu, gdy pan Murd­stone – zna­łem go już z nazwi­ska – prze­jeż­dżał tam­tędy konno. Na widok mojej matki wstrzy­mał konia, powi­tał ją, oznaj­mia­jąc, że jedzie do Lowe­sto­ftu, żeby zoba­czyć się z przy­by­łymi parow­cem przy­ja­ciółmi. Uprzej­mie zapro­po­no­wał, że weź­mie mnie z sobą na konia.

Pogoda była prze­śliczna, koń wyglą­dał na tak zado­wo­lo­nego i weso­łego, że i mnie zdjęła nie­opa­no­wana chętka do tej nie­ocze­ki­wa­nej prze­jażdżki. Pobie­głem na górę, do Peg­gotty, aby mię ubrała, a tym­cza­sem pan Murd­stone zsiadł z konia i wio­dąc go za uzdę prze­cha­dzał się powoli wzdłuż gło­go­wego szpa­leru, po dru­giej zaś stro­nie prze­cha­dzała się moja matka. Pamię­tam, jake­śmy się z Peg­gotty przy­pa­try­wali im z okienka mego poko­iku, jak się zbli­żali ku sobie i pochy­lali nad gło­go­wym, dzie­lą­cym ich szpa­le­rem, i jak nagle Peg­gotty, wzór łagod­no­ści, wpa­dła w strasz­liwą złość, tar­ga­jąc moje włosy, które wła­śnie miała zacze­sać.

Wkrótce potem dzielny koń uno­sił mnie wraz z jeźdź­cem przez zie­lone bło­nia. Pan Murd­stone pod­trzy­my­wał mnie prawą ręką, a ja zacho­wy­wa­łem się spo­koj­nie, tylko że sie­dząc tak przed nim, nie mogłem oprzeć się chęci obró­ce­nia głowy od czasu do czasu, aby spoj­rzeć mu w twarz. Miał on ten rodzaj czar­nych, płyt­kich oczu – brak­nie mi dosad­niej­szego słowa dla opi­sa­nia oczu nie­po­sia­da­ją­cych głę­bo­ko­ści spoj­rze­nia – które w zamy­śle­niu, przy pew­nym świe­tle, wydają się chwi­lami, jakby były ze szkła. Kil­ka­krot­nie zauwa­ży­łem to z pew­nym prze­stra­chem, spo­glą­da­jąc na niego i gubiąc się w domy­słach, nad czym mógł się tak głę­boko zasta­na­wiać? Widziane też z bli­ska włosy jego i baki wydały mi się jesz­cze sto­kroć czar­niej­sze. Kwa­dra­towy zarys dol­nej czę­ści twa­rzy i ślady sil­nego, ale sta­ran­nie ogo­lo­nego zaro­stu, przy­po­mi­nały mi woskowe figury widziane przed pół rokiem. Równa i gęsta brew, sma­gła cera (niech­by prze­padł z tą swoją cerą i niech­by wspo­mnie­nie jego wraz z nim prze­padło!) spra­wiały, że pomimo wstrętu, jaki we mnie obu­dził, wydał mi się pięk­nym męż­czy­zną. Nie wąt­pi­łem, że biedna moja matka uważa go za takiego.

Zatrzy­ma­li­śmy się w hotelu nad morzem, gdzie w osob­nym pokoju zasta­li­śmy dwóch panów palą­cych cygara. Każdy z nich leżał, zaj­mu­jąc naj­mniej cztery krze­sła. Obaj mieli na sobie grube ubra­nia. W kącie, zwią­zane razem, leżały odzież i przy­bory wio­ślar­skie wraz z cho­rą­giewką.

Obaj, powsta­jąc na nasze powi­ta­nie, zato­czyli się na nogach w dzi­waczny spo­sób i zawo­łali:

– Hal­loa! Murd­stone! Myśle­li­śmy, żeś umarł.

– Nie tak prędko – odrzekł pan Murd­stone.

– Któż to znów ten żół­to­dziób? – spy­tał jeden z nich, spo­glą­da­jąc na mnie.

– Jest to Davy.

– Davy? Jaki Davy? Jones, co?

– Cop­per­field – odrzekł pan Murd­stone.

– Ach, tak – zawo­łał nie­zna­jomy – jest to więc uro­cze uoso­bie­nie obo­wiąz­ków pani Cop­per­field, owej ład­nej wdówki, co?

– Quinion – zauwa­żył pan Murd­stone – bądź uważ­niej­szy z łaski swo­jej. Ktoś jest bar­dzo domyślny.

– A kto mia­no­wi­cie? – zaśmiał się nie­zna­jomy.

Słu­cha­łem odpo­wie­dzi z natę­żoną uwagą.

– Nikt inny jak Bro­oks z Shef­field – rzekł pan Murd­stone.

Ucie­szy­łem się, sły­sząc tę odpo­wiedź, sądzi­łem bowiem z początku, że to o mnie mowa. Było jed­nak widocz­nie coś bar­dzo zabaw­nego w owym wzmian­ko­wa­nym panu Bro­oks z Shef­field, gdyż sły­sząc jego nazwi­sko, obaj nie­zna­jomi roze­śmieli się ser­decz­nie. Pan Murd­stone wtó­ro­wał im i prze­szła dobra chwila czasu, zanim ten, któ­rego nazwano Quinion, zapy­tał:

– A jakie jest zda­nie Bro­oksa z Shef­field w wia­do­mej spra­wie?

– Sądzę – odrzekł pan Murd­stone – że na razie nie domy­śla się, o co cho­dzi. Jed­nak na ogół nie oka­zuje naj­mniej­szej przy­chyl­no­ści.

Znów się roze­śmieli, po czym pan Quinion zadzwo­nił na służbę i kazał podać wina, utrzy­mu­jąc, że wypada wypić zdro­wie Bro­oksa. Gdy podano wino, nalał mi kie­li­szek, dał parę suchar­ków i zawo­łał:

– Niech dia­bli porwą Bro­oksa z Shef­field!

Toast wywo­łał ogólne zado­wo­le­nie. Śmiano się tak szcze­rze dokoła mnie i ja też się śmia­łem, co zda­wało się bawić nie­skoń­cze­nie obec­nych panów. Sło­wem, było wesoło.

Poszli­śmy na wybrzeże. Patrzy­li­śmy przez tele­skop. Wpraw­dzie nic doj­rzeć nie mogłem, zapew­nia­łem jed­nak, że widzę dosko­nale, po czym wró­ci­li­śmy do hotelu na uro­czy­sty obiad. Obaj nie­zna­jomi nie wypusz­czali cygar z ust, a sądząc z zapa­chu ich ubrań, musieli palić bez­u­stan­nie od chwili, w któ­rej ubra­nia te wyszły z rąk kraw­ców. Muszę dodać, że w cza­sie prze­chadzki wstą­pi­li­śmy na paro­sta­tek, gdzie pano­wie ci weszli do kajuty po jakieś papiery. Wydali mi się bar­dzo zajęci; śle­dzi­łem ich przez okienko, gdyż pozo­sta­wili mnie na pokła­dzie z miłym jakimś chło­pa­kiem, o dużej, rudymi wło­sami pokry­tej gło­wie, ubra­nym w mały, błysz­czący kape­lusz i kami­zelkę z napi­sem na pier­siach „Sky­lark”. Sądzi­łem z początku, że było to nazwi­sko chło­paka i że miesz­ka­jąc na pokła­dzie, z braku drzwi zmu­szony był wywie­szać na pier­siach swą kartę. Gdym go nazwał: panem Sky­lark, zaśmiał się i obja­śnił mi, że jest to nazwa okrętu.

Zauwa­ży­łem też w dniu tym, że pan Murd­stone jest poważ­niej­szy i powścią­gliw­szy od swych towa­rzy­szy. Tamci byli nie­sły­cha­nie weseli i roz­mowni. Cią­gle żar­to­wali mię­dzy sobą, rzadko kiedy z żar­ci­kami zwra­cali się do pana Murd­stone. Wyda­wał mi się inte­li­gent­niej­szy i chłod­niej­szy od nich; musieli się go też bać tro­chę. A może przy­pi­sy­wa­łem im wła­sne swe uczu­cia i wra­że­nia. Zda­wało mi się jed­nak, że pan Quinion mówiąc spo­glą­dał na niego spode łba, tak jak gdyby bał się powie­dzieć cze­goś, co by mu się mogło nie podo­bać, a raz nawet, gdy pan Pas­snidge nadto się roz­pę­dził, trą­cił go nie­znacz­nie w kolano, wska­zu­jąc ostrze­gaw­czo na pana Murd­stone, sie­dzą­cego w ponu­rym zamy­śle­niu. Zresztą nie przy­po­mi­nam sobie, aby on śmiał się tego dnia, oprócz wypadku, gdy była mowa o Bro­ok­sie z Shef­field, co było zresztą wła­snym jego pomy­słem.

Wresz­cie przed wie­czo­rem wró­ci­łem do domu. Pogoda była prze­śliczna i znów matka moja prze­cha­dzała się długo wzdłuż gło­go­wego szpa­leru, mnie zaś wysłano na górę, bym wypił her­batę. Gdy pan Murd­stone odje­chał, matka wypy­ty­wała mnie długo i dokład­nie o wycieczkę, o to, co tam robiono i co mówiono. Gdy powie­dzia­łem, co powie­dzieli o niej, roze­śmiała się, nazwała tych panów „wietrz­ni­kami”, lecz nie zdaje mi się, aby naprawdę była na nich roz­gnie­wana. Spy­ta­łem ją, czy zna nie­ja­kiego Bro­oksa z Shef­field. Odpo­wie­działa, że nie zna, lecz przy­pusz­cza, że musiała być mowa o jakimś fabry­kan­cie noży i widel­ców.

Mamże mówić o jej dro­giej twa­rzy? Pamię­tam ją tak zmie­nioną i wiem, że już nie ist­nieje. Ale czyż mogę powie­dzieć, że jej nie ma, skoro mi staje w pamięci wyraźna, jak żadna inna twarz doj­rzana w ulicz­nym tłu­mie? Mamże pisy­wać o bla­sku jej urody, że zgasł, że nie ist­nieje, skoro widzę go dotąd w pamięci, jak widzia­łem tego wie­czoru? Mamże wyznać, że się zmie­niła, jeśli we wspo­mnie­niach moich pozo­stała taka, jaką była wów­czas. Mło­dość jej i świe­żość zacho­wa­łem w sercu i w pamięci niczym nie­na­ru­szoną wier­ność.

I dziś ją widzę taką, jaką była owego wie­czoru, klę­czącą obok mego łóżeczka, z pochy­loną na dłoni głową, uśmiech­niętą.

– Jak to oni mówili, Davy? Powtórz, pro­szę, nie mogę sobie przy­po­mnieć…

– „Uro­cze” – zaczą­łem, lecz matka poło­żyła mi palec na ustach.

– Nie, nie – zawo­łała śmie­jąc się – nie tak, z pew­no­ścią nie tak mówili.

– Ale tak wła­śnie mówili, mamo, i doda­wali: „tej ład­nej pani Cop­per­field”.

– Nie, nie mówili „ład­nej”.

– Mówili, naprawdę mówili, „tej ład­nej wdówki”.

– Co za pusto­głowy – śmiała się matka moja, kry­jąc twarz w dło­niach. – Mówić takie rze­czy! Zabawne doprawdy! I co jesz­cze, Davy?…

– Co, mamo?

– Nie wspo­mi­naj o tym Peg­gotty, gnie­wa­łaby się. Ja sama gnie­wam się na tych wietrz­ni­ków. Nie trzeba, aby Peg­gotty wie­działa o tym.

Przy­rze­kłem, że nic nie powiem. Uca­ło­wa­li­śmy się raz i drugi, i trzeci, i nie wiem już który… Słodko zasną­łem.

Teraz, po tak dłu­gim cza­sie, zdaje mi się, że pro­po­zy­cja Peg­gotty, o któ­rej wła­śnie mam mówić, uczy­niona była naza­jutrz po tym pamięt­nym wie­czo­rze, w rze­czy­wi­sto­ści musiało to nastą­pić w parę mie­sięcy póź­niej.

Było to znów wie­czo­rem. Sie­dzie­li­śmy jak zwy­kle z Peg­gotty w bawial­nym pokoju, w nie­od­stęp­nym towa­rzy­stwie poń­czo­chy, bawełny, kawałka wosku, skrzy­neczki do robót, ozdo­bio­nej na wieczku wize­run­kiem kate­dry świę­tego Pawła i książki z kro­ko­dy­lami. Peg­gotty, spo­glą­da­jąc na mnie, kil­ka­krot­nie otwie­rała usta, żeby mi coś powie­dzieć (myśla­łem, że się po pro­stu zamy­śliła). W końcu rze­kła:

– Pani­czu! A gdyby panicz poje­chał ze mną na parę tygo­dni w odwie­dziny do mego brata, do Yar­mo­uth? To by dopiero był bal!

– Czy brat twój to przy­jemny czło­wiek? – spy­ta­łem.

– Ach! Jaki przy­jemny! – zawo­łała, pod­no­sząc ręce. – A poza tym jest morze, są statki, łodzie, są rybacy, zatoka, jest Am do zabawy.

Peg­gotty miała na myśli bra­tanka swego, Hama, o któ­rym wspo­mi­na­łem na początku tej opo­wie­ści.

Zachwy­cony per­spek­tywą wyżej wymie­nio­nych roz­ko­szy, odpo­wie­dzia­łem jej, że odwie­dziny w Yar­mo­uth byłyby praw­dzi­wym „balem”, tylko, co powie na to mama?

– Gotowa jestem iść o zakład, że pozwoli – potwier­dziła Peg­gotty, przy­pa­tru­jąc mi się bacz­nie. – Popro­szę ją sama, gdy wróci do domu.

– Ale jakże ona pora­dzi tu sobie bez nas? – rze­kłem, opie­ra­jąc łok­cie na stole dla lep­szego popar­cia argu­mentu. – Nie może prze­cież pozo­stać tak sama.

Jeśli Peg­gotty łowiła wów­czas opusz­czone w poń­czo­sze oczko, oczko to musiało być nie­wi­dzialne doprawdy.

– Mówię ci, Peg­gotty, że nie może pozo­stać sama.

– Bóg z tobą, dzie­cię – rze­kła wresz­cie, pod­no­sząc oczy. – Wiesz prze­cie, że ją na parę tygo­dni zapra­sza pani Gray­per, u któ­rej mają zebrać się goście.

O jeśli tak, to nie mia­łem nic już prze­ciw zamie­rzo­nej wycieczce i z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­łem powrotu matki od pani Gray­per (sąsiadki, u któ­rej bywała), aby pozy­skać jej zezwo­le­nie. Zgo­dziła się na pro­po­zy­cję Peg­gotty prę­dzej, niż sądzi­łem, i tegoż jesz­cze wie­czoru omó­wione zostały wszyst­kie warunki zamie­rzo­nych odwie­dzin.

Wkrótce też nad­szedł dzień wyjazdu, nad­szedł dziw­nie szybko nawet dla mnie, tra­wio­nego gorączką wycze­ki­wa­nia i boją­cego się, czy trzę­sie­nie ziemi, spa­da­jące skały lub tym podobne kata­kli­zmy nie staną w poprzek mym pro­jek­tom. Mie­li­śmy z Peg­gotty odje­chać po wcze­snym śnia­da­niu, wyna­ję­tym wóz­kiem. Wiele bym dał za to, gdyby pozwo­lono mi spać w obu­wiu i podróż­nym ubra­niu.

Dziś boleję, cho­ciaż doty­kam tego pobież­nie zale­d­wie, że z tak lek­kim ser­cem opusz­cza­łem dnia tego dom mój, nie domy­śla­jąc się, że opusz­czam go na zawsze. Miło mi wspo­mnieć, że gdy wózek sta­nął już u bramy, a matka uści­skała mnie na drogę, wez­brana w mym sercu czu­łość spły­nęła łzami… Miło mi wspo­mnieć, że matka moja roz­pła­kała się także i długo, długo tuliła mię w obję­ciach…

Miło mi wspo­mnieć, że gdy­śmy odjeż­dżali, wybie­gła jesz­cze za bramę i zawo­łała, aby wstrzy­mano konie, gdyż chciała poca­ło­wać mnie raz jesz­cze. Myślę o przy­wią­za­niu i czu­ło­ści, z jaką spo­glą­dała wów­czas na mnie.

Gdy odjeż­dża­li­śmy, stała na dro­dze, a pan Murd­stone zbli­żył się do niej i zda­wał się upo­mi­nać ją, aby nie pod­da­wała się wzru­sze­niu. Oglą­da­jąc się za matką moją, dzi­wi­łem się tylko, co mu do tego. W tę samą co ja stronę spo­glą­da­jąca Peg­gotty nie wyglą­dała by­naj­mniej na zado­wo­loną, jak to wno­sić mogłem z wyrazu jej twa­rzy.

Jadąc patrzy­łem czas jakiś na Peg­gotty i popa­da­jąc w marze­nie, pyta­łem sie­bie, czy cza­sem, jak to w bajce bywa, nie chce uwieść mnie gdzieś i zosta­wić. Wów­czas odna­la­zł­bym drogę za pomocą gubio­nych co chwila przez nią guzi­ków jej sta­nika.

Rozdział III

Zmiana

Koń nasz był naj­le­niw­szym ze wszyst­kich koni, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łem, i przez całą drogę wlókł się ze spusz­czoną w dół głową, jakby naumyśl­nie ocią­ga­jąc się z przy­by­ciem na miej­sce prze­zna­cze­nia. Wyobra­ża­łem sobie nawet, że pozwala sobie par­ska­jąc wyra­żać jakieś w tym wzglę­dzie uwagi, lecz woź­nica upew­nił mnie, że jest to tylko zwy­kły kaszel.

Woź­nica kiwał się na sie­dze­niu z opusz­czo­nymi na kolana rękami i podob­nie jak koń spusz­czał głowę. Cho­ciaż powia­dam, że „wiózł” nas, prze­ko­nany jestem, że koń dowlókłby się do Yar­mo­uth i bez jego pomocy. Woź­nica zresztą nie prze­mó­wił ani sło­wem; pogwiz­dy­wał tylko od czasu do czasu.

Peg­gotty miała na kola­nach kosz z pro­wian­tem, któ­rego wystar­czy­łoby nam do samego Lon­dynu chyba. Jedli­śmy też dużo, a spali jesz­cze wię­cej. Peg­gotty, śpiąc, opie­rała głowę na rączce od kosza, któ­rego ani na chwilę nie wypusz­czała z dłoni. Nie uwie­rzył­bym zaś ni­gdy, że słaba kobieta może tak gło­śno chra­pać, gdy­bym na wła­sne tego nie sły­szał uszy.

Tyle­śmy razy zba­czali z drogi, tak długo u wrót jakiejś gospody wypa­ko­wy­wa­li­śmy mające tam pozo­stać łóżko, że zmę­czony już byłem i szcze­rze zado­wo­lony, gdy­śmy ujrzeli Yar­mo­uth. Zaspany i pozie­wa­jący spo­glą­da­łem na roz­le­głe wybrzeże, dzi­wiąc się, że jeśli istot­nie, jak to uczy geo­gra­fia, zie­mia jest kuli­sta, to jakim spo­so­bem zna­leźć się na niej mógł taki obszar płasz­czy­zny? Myśla­łem, że Yar­mo­uth znaj­duje się chyba na jed­nym z bie­gu­nów.

W miarę jak, zbli­ża­jąc się, mogli­śmy okiem objąć całą tę pro­stą linię na hory­zon­cie, ośmie­li­łem się zauwa­żyć, że tu i ówdzie kilka wzgór­ków doda­łoby kra­jo­bra­zowi malow­ni­czo­ści, jako też, że ład­niej byłoby, jeśliby ląd był czym­kol­wiek prze­dzie­lony od morza, a mia­sto i woda nie tak zmie­szane razem niby grzanki z bulio­nem, na co Peg­gotty odrze­kła z nie­zwy­kłym prze­ję­ciem, że trzeba rze­czy brać takimi, jakimi są, co zaś do niej, to się szczyci rodzin­nym swym mia­stem.

Toteż, gdy­śmy wje­chali w ulicę (która mi się dziwną jakąś wydała) i poczuli zapach ryb, smoły, pakuł, dzieg­ciu i ujrzeli idą­cych żegla­rzy i tur­ko­cące po bruku wozy, poczu­łem, żem nie doce­nił zrazu tak zna­ko­mi­tego mia­sta, i natych­miast wyzna­łem to Peg­gotty. Słu­chała moich zachwy­tów z przy­jem­no­ścią i zapew­niła, iż jest rze­czą powszech­nie wia­domą (zapewne miej­sco­wym miesz­kań­com), że Yar­mo­uth jest naj­pięk­niej­szym miej­scem pod słoń­cem.

– Otóż i Am! – zawo­łała. – Wyrósł do nie­po­zna­nia!

Ham ocze­ki­wał naszego przy­by­cia przy gospo­dzie; powi­tał mnie jak sta­rego zna­jo­mego. Zrazu nie poczu­wa­łem się do tej zna­jo­mo­ści, bo istot­nie nie był on pod naszym dachem od nocy mych uro­dzin. Zna­jo­mość pomię­dzy nami nawią­zała się szybko, od chwili gdy mnie zdjął z wózka, aby zanieść do swego domu. Był z niego chło­pak wysoki i bar­czy­sty, o dzie­cin­nej, weso­łej twa­rzy i wiją­cych się, jasnych wło­sach, które czy­niły go podob­nym do baranka. Odziany był w sur­dut z żaglo­wego płótna i sztywne spodnie, które rów­nie dobrze same stać by mogły. Trudno też wła­ści­wie powie­dzieć, że miał na gło­wie kape­lusz, było to raczej coś na kształt strze­chy pokry­wa­ją­cej ruderę.

Ham ze mną i naszym kufer­kiem na bar­kach i Peg­gotty z dru­gim kufer­kiem w ręku mija­li­śmy ulice usłane wió­rami, kupami pia­sku, mija­li­śmy kuź­nie, warsz­taty powroź­ni­ków i tym podobne miej­sca, zanim doszli­śmy do owej pustej rów­niny, która zdzi­wiła mnie, gdy­śmy wjeż­dżali do Yar­mo­uth. Tu Ham zawo­łał:

– Oto i nasz dom.

Obej­rza­łem się dokoła. Jak okiem się­gnąć, wybrzeże, morze, ląd, woda, lecz ludz­kiego miesz­ka­nia ani śladu. Nie­opo­dal tylko czer­niała łódź, wysoka i głę­boka, z żela­zną, ster­czącą nad nią na kształt komina rurą, z któ­rej wycho­dził lekki kłąb dymu.

– Czyżby łódź miała być domem? – spy­ta­łem.

– A tak – odrzekł Ham.

Sam widok pałacu Ala­dyna nie mógłby mnie w więk­szy zachwyt wpro­wa­dzić niż myśl zamiesz­ka­nia we wnę­trzu łodzi. Z boku wycięte były takie małe, ładne drzwiczki i okienka, a wszystko to pokryte dachem; naj­zwy­czaj­niej­sza pod słoń­cem łódź, która tysiąc razy pły­wała po morzu i nie słu­żyła z początku za miesz­ka­nie dla ludzi na lądzie. To mnie wła­śnie zachwy­cało. W innym razie pomiesz­cze­nie to wyda­łoby mi się cia­sne, duszne, nie­wy­godne; teraz robiło wra­że­nie dosko­na­łego schro­nie­nia.

Wewnątrz było czy­sto i przy­tul­nie. Stał stół, zegar drew­niany, szafka. Na szafce pod­parta Biblią stała taca z wyma­lo­waną na niej damą z para­so­lem, prze­cha­dza­jącą się z dziec­kiem ubra­nym jak żoł­nierz i wywi­ja­ją­cym biczem. Gdyby przy­pad­kiem taca się prze­wró­ciła, stłu­kłaby nie­zli­czoną ilość spodków i fili­ża­nek usta­wio­nych wokół Biblii.

Na ścia­nach wisiały kolo­rowe ryciny. Ile­kroć oglą­da­łem póź­niej podobne dzieła sztuki, zawsze sta­wał mi w pamięci dom brata Peg­gotty. Był tam Abra­ham w czer­wo­nym płasz­czu i Izaak w błę­kit­nej chla­mi­dzie, Daniel żółto odziany pomię­dzy lwami o zie­lo­nej sier­ści, a nad komin­kiem wisiał wize­ru­nek statku „Sarah Jane”, z praw­dzi­wym malut­kim drew­nia­nym ste­rem przy­kle­jo­nym z wierz­chu, który wydał mi się ostat­nim wyra­zem sztuki, przed­mio­tem wzbu­dza­ją­cym zazdrość. Na sufi­cie były haki, o nie­wia­do­mym mi prze­zna­cze­niu, różne zaś pudła i pudełka zastę­po­wały kanapy i krze­sła.

Wszystko to obją­łem jed­nym cie­ka­wym rzu­tem oka; tym­cza­sem Peg­gotty, otwie­ra­jąc małe drzwiczki, uka­zała mi mój pokoik sypialny. Było to roz­koszne schro­nie­nie w dzio­bie łodzi, z oknem zro­bio­nym w otwo­rze, prze­zna­czo­nym nie­gdyś na ster. Do ściany przy­bite wisiało wąskie, jak raz dla mnie odpo­wied­nie lusterko w ram­kach wykle­jo­nych musz­lami. Pod luster­kiem stało wąskie łóżeczko, a na sto­liku, tuż obok, bukiet traw mor­skich. Ściany były bie­lut­kie, kapa roze­słana na łóżku olśniła mnie pra­wie. Po całym domu roz­cho­dził się tak silny zapach ryb, że kiedy wyją­łem z kie­szeni chustkę do nosa, zda­wało mi się, żem ją dopiero co zdjął z mor­skiego raka. Gdy się zwie­rzy­łem z tego odkry­cia Peg­gotty, oznaj­miła mi, że brat jej han­dluje rakami i podob­nymi mor­skimi przy­sma­kami, które też potem ujrza­łem spo­czy­wa­jące w wiel­kim nagro­ma­dze­niu, w drew­nia­nej skrzyni nie­da­leko łodzi.

Przy wej­ściu do domu spo­tkała nas wielce uprzejma nie­wia­sta, nie­młoda, w bia­łym far­tu­chu, z dala już wita­jąca nas ukło­nami, jako też prze­śliczna – prze­śliczną mi się przy­naj­mniej wydała – dzie­weczka z błę­kit­nymi na szyi pacior­kami, która jed­nak zaraz ucie­kła i scho­wała się, gdy ją chcia­łem poca­ło­wać. Gdy­śmy się już posi­lili goto­waną rybą polaną roz­to­pio­nym masłem i kar­to­flami, a dla mnie przy­go­to­wano jesz­cze kotlet – nad­szedł nie­młody, o przy­jem­nej twa­rzy męż­czy­zna. Ponie­waż nazy­wał Peg­gotty „dzie­weczką”, a na jej okrą­głych i rumia­nych policz­kach zło­żył gło­śny poca­łu­nek, od razu domy­śli­łem się, że był jej bra­tem, i rze­czy­wi­ście przed­sta­wiono mi go jako pana Peg­gotty, gospo­da­rza domu.

– Miło mi poznać pani­cza – rzekł. – Pro­ści jeste­śmy ludzie, ale szcze­rzy.

Odpo­wie­dzia­łem mu, że mnie tu wszystko nie­skoń­cze­nie zachwyca.

– Jak zdro­wie mamy? – spy­tał. – Czy dobrze wygląda?

Odpo­wie­dzia­łem, że matka moja wygląda dosko­nale i prze­syła mu swe ukłony, co zresztą było moim wymy­słem.

– Bar­dzo jestem wdzięczny, dzię­kuję!… – rzekł pan Peg­gotty. – I jeśli panicz zechce tu spę­dzić czas jakiś z nami – tu ski­nął głową w stronę sio­stry – z Hamem i Emilką, będzie to dla nas praw­dziwy zaszczyt.

Po uprzej­mym tym powi­ta­niu pan Peg­gotty poszedł umyć się w mied­nicy peł­nej gorą­cej wody, utrzy­mu­jąc, że zimna nie zdoła go oczy­ścić. Wró­cił po chwili zmie­niony na korzyść, lecz tak przy tym rumiany, że mimo woli pomy­śla­łem, iż twarz jego posiada wła­ści­wość raków i homa­rów, a mia­no­wi­cie pod wpły­wem gorą­cej wody z bru­nat­nej w czer­woną się zmie­nia.

Po her­ba­cie, przy zamknię­tych drzwiach i oknach, bo na dwo­rze zapa­dła noc zimna i mgli­sta, miesz­kanko w łodzi wydało mi się bar­dziej jesz­cze przy­tulne i miłe. Sły­sząc, jak wiatr sza­leje nad morzem, myśląc o mgłach, które zale­gają bez­brzeżne rów­niny, ocza­ro­wany byłem pło­ną­cym na kominku ogniem, w chatce zro­bio­nej z pro­stej łodzi, na bez­lud­nym wybrzeżu. Mała Emilka, ośmie­lona, sie­działa teraz tuż przy ogniu obok mnie na naj­niż­szym i naj­węż­szym z kufer­ków. Po dru­giej stro­nie kominka pani Peg­gotty w bia­łym far­tuszku robiła poń­czo­chę, Peg­gotty szyła, mając przed sobą na stole swą nie­od­łączną skrzy­neczkę do robót z wize­run­kiem kate­dry świę­tego Pawła i rów­nie nie­od­łączny kawa­łek wosku. Ham, po udzie­le­niu mi pierw­szej lek­cji jakiejś gry, usi­ło­wał przy­po­mnieć sobie wró­że­nie ze sta­rych, zbru­ka­nych kart, zosta­wia­jąc na nich odci­ski swego dużego palca. Pan Peg­gotty palił w mil­cze­niu fajkę. Czu­łem, że nastała chwila nawią­za­nia roz­mowy i bliż­szej zna­jo­mo­ści.

– Panie Peg­gotty – rze­kłem.

– Co, pani­czu? – odrzekł.

– Czy dla­tego pan syna swego nazwał Ham, że miesz­ka­cie w domu podob­nym do arki?

– Nie, pani­czu, nie ja mu dawa­łem to imię.

– Któż go tak nazwał?

– Jego ojciec!

– To nie pan jesteś jego ojcem?

– Nie. Ojcem jego był brat mój, Joe.

– Umarł? – spy­ta­łem nie­śmiało po chwili.

– Uto­nął.

Dzi­wiło mię to, że Ham nie był synem pana Peg­gotty, i gubi­łem się w domy­słach nad stop­niem pokre­wień­stwa łączą­cego go z resztą obec­nych. Zde­cy­do­wa­łem się na nowe pyta­nie.

– Ale mała Emilka – rze­kłem, rzu­ca­jąc spoj­rze­nie na dziew­czynkę – jest pań­ską córką?

– Nie, pani­czu, szwa­gier mój, Tom, był jej ojcem.

Nie mogłem powstrzy­mać się znów od poprzed­niego pyta­nia:

– Umarł?

– Uto­nął.

Nastą­piła chwila mil­cze­nia. Czu­łem pewne utrud­nie­nie w nawią­za­niu na nowo roz­mowy, ale cie­ka­wość prze­mo­gła.

– A pan ma dzieci? – spy­ta­łem.

– Nie mam – odrzekł śmie­jąc się. – Jestem kawa­le­rem.

– Kawa­le­rem? – zawo­ła­łem zdzi­wiony i wska­zu­jąc kobietę w bia­łym far­tu­chu, robiącą poń­czo­chę, doda­łem:

– A to, któż to taki?

– Pani Gum­midge.

– Pani Gum­midge?…

Tu Peg­gotty, moja wła­sna Peg­gotty, ski­nęła na mnie tak wymow­nie, że zaprze­sta­łem dal­szych pytań i w mil­cze­niu roze­szli­śmy się na spo­czy­nek. Za zamknię­tymi szczel­nie drzwiami mego poko­iku wyja­śniła mi, że Ham i Emilka są sie­ro­tami, które wuj przy­gar­nął, zaś pani Gum­midge jest wdową po jego towa­rzy­szu i wspól­niku, czło­wieku ubo­gim, ale uczci­wym jak złoto, a pew­nym jak stal – było to ulu­bione porów­na­nie Peg­gotty.

– I brat mój – dodała – ubogi jest i uczciwy jak złoto, a jak stal pewny i wpada w gniew, gdy wspo­mina się przy nim o jego dobro­czyn­no­ści. Wów­czas ude­rza pię­ścią tak, że mu się aż raz zda­rzyło stół roz­bić, i klnie strasz­li­wie, nie­uży­wa­nymi przez nikogo innego słowy.

Wzru­szyła mnie dobroć serca mego gospo­da­rza. Zasy­pia­jąc sły­sza­łem, jak pani Gum­midge ukła­dała się do snu w sąsied­niej kaju­cie, a Ham i Emilka zawie­szali hamaki na hakach doj­rza­nych przeze mnie u sufitu w głów­nej izbie. Zapa­da­jąc w coraz głęb­szy sen, sły­sza­łem nie­ja­sno wycie wia­tru sza­le­ją­cego nad rów­niną i zaczą­łem się tro­chę bać, że pod­no­szące się fale mogą nas zalać. Uspo­ko­iła mnie myśl, że osta­tecz­nie znaj­duję się na łodzi i pod opieką doświad­czo­nego zapewne żegla­rza, przy­go­to­wa­nego na wszel­kie wypadki.

Nic się jed­nak nie wyda­rzyło poza tym, że nad­szedł ranek. Skoro pierw­sze pro­mie­nie odbiły się w wiszą­cym nad mym posła­niem i w ramki z muszli opraw­nym lusterku, porwa­łem się na nogi, a w chwilę potem zbie­ra­łem już z małą Emilką kamyki nad zatoką.

– Praw­dziwy z cie­bie żeglarz chyba? – spy­ta­łem ją, nie myśląc wcale, co mówię, lecz chcąc powie­dzieć coś nie­zwy­kle uprzej­mego, zachwy­cony wido­kiem pły­ną­cego żagla, co się odbił w jej jasnym oku.

– O nie! – rze­kła, krę­cąc główką. – Boję się morza.

– Boisz się! – zawo­ła­łem zucho­wato i patrząc z góry na potężny ocean, doda­łem z prze­chwałką – Ja się wcale nie boję.

– Gdy­byś wie­dział, jakie ono bywa okrutne – cią­gnęła dziew­czynka. – Widzia­łam to nie­raz! Widzia­łam łodzie o wiele więk­sze od naszej, potrza­skane…

– Ale to nie w tej prze­cie łodzi…

– …ojciec uto­nął – dokoń­czyła dziew­czynka. – Nie, tam­tej nie widzia­łam ni­gdy.

– A swego ojca? – spy­ta­łem.

Wstrzą­snęła główką:

– Nie pamię­tam.

Ude­rzyło mnie to ist­nie­jące pomię­dzy nami podo­bień­stwo. Zaczą­łem opo­wia­dać jej, że i ja ni­gdy nie widzia­łem mego ojca, że szczę­śliwi żyli­śmy we dwoje z moją matką i żyjemy, i żyć tak będziemy zawsze, zawsze… i o mogile ojca na pobli­skim cmen­ta­rzu, ocie­nio­nej drze­wami, pod któ­rych peł­nymi śpie­wa­ją­cych pta­ków gałęźmi prze­cha­dzamy się czę­sto. Tu wystę­po­wała sta­now­cza róż­nica mię­dzy sie­rocą dolą małej Emilki i moją. Stra­ciła ona matkę wcze­śniej jesz­cze niż ojca i nie wie­działa, gdzie w głę­bo­ko­ściach bez­brzeż­nego morza leży jego mogiła.

– Zresztą – doda­wała, szu­ka­jąc pil­nie w pia­sku muszli i świe­cą­cych kamy­ków – ojciec twój był zapewne panem, mama damą, mój ojciec zaś był ryba­kiem, moja mama córką rybaka i wuj Dan jest ryba­kiem.

– Czy panu Peg­gotty Dan na imię? – spy­ta­łem.

– Wuj Dan – odrze­kła, skła­nia­jąc główkę w kie­runku łodzi.

– Jest on zapewne bar­dzo dobry?

– Dobry! Gdy­bym była wielką damą, spra­wi­ła­bym mu kapotę cie­płą, z nie­bie­skiego aksa­mitu z bry­lan­to­wymi guzi­kami, nan­ki­nowe spodnie, czer­woną aksa­mitną kami­zelkę, kape­lusz z pió­rem, złoty zega­rek, srebrną fajkę i dała­bym mu tyle, ot tyle pie­nię­dzy.

Upew­ni­łem ją, że wuj jej zasłu­guje na wszyst­kie wyżej wymie­nione skarby, cho­ciaż w rze­czy samej nie mogłem go sobie przed­sta­wić w wytwor­nym stroju wymy­ślo­nym dlań przez wdzięczną i kocha­jącą sie­rotkę. Wyli­cza­jąc te bajeczne skarby, Emilka pod­nio­sła główkę i wpa­trzyła się w sza­fir nie­bios. Nie­ba­wem jed­nak wró­ci­li­śmy z tej kra­iny marzeń do rze­czywistości, to jest do musze­lek i kamy­ków.

– Chcia­ła­byś być wielką i bogatą damą? – spy­ta­łem.

Zaśmiała się wesoło.

– Czemu nie – odrze­kła – i bar­dzo. Byli­by­śmy panami, ja, wuj­cio, Ham i nawet pani Gum­midge. Nie dba­li­by­śmy o słoty i burze… to jest nie dba­li­by­śmy dla sie­bie, lecz żało­wa­li­by­śmy zawsze bar­dzo bied­nych ryba­ków i poma­ga­li­by­śmy im w nie­szczę­ściu, dawali pie­nią­dze.

Przy­pusz­cze­nie to było wielce przy­jemne i wydało mi się dla­tego bar­dzo praw­do­po­dobne, szczerą napeł­nia­jąc mnie rado­ścią. Wyra­ża­łem to tak gorąco Emilce, że się ośmie­liła zapy­tać:

– A co, teraz boisz się morza?

Spo­kojne było w tej chwili i wcale nie­straszne. Gdyby jed­nak nad­pły­nęła fala, uciekł­bym praw­do­po­dob­nie co tchu, pomny na to, co mi dopiero opo­wia­dała o losie ryba­ków. To mi nie prze­szka­dzało upew­nić ją, że się wcale nie boję, i że ona sama mniej się lęka zapewne, jeśli, jak mówiła, zbliża się do drew­nia­nego ogro­dze­nia u stro­mego w tym miej­scu wybrzeża.

– Tego się nie lękam – rze­kła. – Boję się, gdy morze huczy i szumi. Wów­czas oboje, ja i Ham, tru­chle­jemy na myśl samą, na jakie nie­bez­pie­czeń­stwo wuj nasz jest nara­żony. Zdaje się nam cza­sem, że go sły­szymy, jak woła o ratu­nek. Oto dla­czego wola­ła­bym być wielką panią. Ale tak, to się wcale nie boję morza, ani tro­chę, spójrz tylko.

Pobie­gła naprzód i wsko­czyła na spróch­niałą belkę ster­czącą nad głę­boką tonią. Widzę ją – i gdy­bym był mala­rzem, oddał­bym wier­nie spoj­rze­nie, jakie zato­piła w oddali, a które mi na zawsze zostało w pamięci.

Po chwili jasna, rumiana, try­um­fu­jąca pod­bie­gła do mnie i zapo­mnia­łem o stra­chu, jaki mnie zdjął przed chwilą, i o tym, że krzyk­ną­łem, woła­jąc o ratu­nek, cho­ciaż nikogo nie było w pobliżu. W wiele lat póź­niej, myśląc o tym i o tajem­ni­czych zagad­nie­niach ist­nie­nia, wobec tego objawu pociągu do nie­bez­pie­czeń­stwa, pyta­łem sie­bie nie­raz, czy nie lepiej by wyszła na tym, jeśliby życie stra­ciła w tej chwili? Pyta­łem sie­bie, czy gdyby wów­czas odsło­nione przede mną zostały przy­szłe koleje jej życia i gdy­bym dzie­cię­cym rozu­mie­niem obli­czyć mógł ich roz­cią­głość, a ode mnie zale­żało rato­wać ją od nie­bez­pie­czeń­stwa, czy dobrze bym zro­bił ratu­jąc? A był czas, w któ­rym na pyta­nie, czy nie lepiej wyszłaby na tym, jeśliby ją mor­skie w tej chwili pochło­nęły fale, zmu­szony byłem odpo­wie­dzieć we wła­snym sumie­niu: tak, byłoby lepiej.

Lecz nie wyprze­dzajmy wypad­ków. Odbie­głem od nich wspo­mnie­niem, wróćmy zatem do rze­czy.

Bie­ga­li­śmy długo po wybrzeżu, zbie­ra­jąc i dźwi­ga­jąc tysiące przed­mio­tów, które się nam wyda­wały nie­skoń­cze­nie cie­kawe, wrzu­ca­jąc nazad do wody wyrzu­cone na brzeg rybki i inne żyjątka, pewien zresztą nie jestem, czy im w ten spo­sób wielką odda­wa­li­śmy usługę. Po powro­cie do domu, w cie­niu, przy skła­dzie lin, zamie­ni­li­śmy z Emilką nie­win­nego, ale ser­decz­nego całusa i w naj­lep­szych humo­rach sta­wi­li­śmy się na śnia­da­nie!

– Niby dwie rodzone jagódki – zauwa­żył pan Peg­gotty.

Kocha­łem się w małej Emilce, kocha­łem się w tej małej dzie­ci­nie tak tkli­wie i czule, z takim zapo­mnie­niem sie­bie, jak się może w doj­rza­łym wieku nie kocha­łem już ni­gdy. Dziś jesz­cze marzy mi się ta drobna błę­kit­no­oka dzie­cina niby coś nad­przy­ro­dzo­nego, aniel­skiego. Jeśliby jej kiedy w pogodny letni wie­czór wystrze­liły nagle skrzy­dła z ramion, nie był­bym by­naj­mniej tym zdzi­wiony.

Prze­cha­dza­li­śmy się po wybrzeżu dłoń w dłoń godzi­nami całymi. Dnie nam mijały tak, jak gdyby sam czas zmie­nił się był w dzie­cię, aby igrać z nami. Pani Gum­midge i Peg­gotty wpa­dały w zachwyt nad nami i szep­tały pomię­dzy sobą co wie­czór, spo­glą­da­jąc na nas: „Cudo! Istne cudo!”. Pan Peg­gotty uśmie­chał się, patrząc na nas spoza kłę­bów dymu swej fajki, a Ham zży­mał się tylko lub wyszcze­rzał zęby. Byli­śmy dla nich rodza­jem roz­kosz­nej zabawki, cac­kiem, wido­wi­skiem, czymś w rodzaju Kolo­seum w mikro­sko­pij­nych roz­mia­rach.

Spo­strze­głem nie­ba­wem, że pani Gum­midge nie zawsze bywała uprzejma i przy­jemna. Ow­szem. Humor jej nie odzna­czał się rów­no­ścią, a gde­ra­nia jej i wyrze­ka­nia wypeł­niały cia­sne miesz­kanko. Współ­czu­łem jej szcze­rze, nie­mniej zda­rzały się chwile, w któ­rych myśla­łem, że dobrze byłoby, aby pani Gum­midge posia­dała wła­sne apar­ta­menty dla schro­nie­nia się tam w chwi­lach złego humoru.

Pan Peg­gotty uczęsz­czał cza­sem do gospody zwa­nej „Chętna Dusza”. Dowie­dzia­łem się o tym z ust pani Gum­midge pew­nego wie­czoru, wkrótce po naszym przy­by­ciu. Spoj­rzaw­szy na zegar pomię­dzy ósmą a dzie­wiątą, oświad­czyła nagle, że pan Peg­gotty udał się do gospody, a nadto, że od rana wie­działa, iż na tym się skoń­czy.

Pani Gum­midge była w złym humo­rze od rana, a przed obia­dem, gdy piec zaczął dymić, wybu­chła wiel­kim pła­czem, woła­jąc, że jest biedną, nie­szczę­śliwą, opusz­czoną istotą.

– Przej­dzie to zaraz – uspo­ka­jała ją Peg­gotty – zresztą przy­kre to jest zarówno i dla nas.

– Lecz ja bar­dziej na tym cier­pię – odparła pani Gum­midge.

Dzień był chłodny i wietrzny. Kąt, zwy­kle zaj­mo­wany przez wdowę u kominka, był naj­cie­plej­szy, fotel naj­wy­god­niej­szy, ale tego dnia widocz­nie jej to nie zado­wa­lało. Cią­gle się uskar­żała na zimno, na prze­bie­ga­jące po ple­cach dresz­cze. Pła­kała nawet i wyrze­kała na swą nie­szczę­sną dolę.

– Istot­nie jest zimno, wszy­scy to czu­jemy – zauwa­żyła Peg­gotty.

– Lecz ja to czuję bar­dziej niż kto­kol­wiek inny – odrze­kła pani Gum­midge.

Podob­nie było przy obie­dzie. Zaraz po mnie, a uwa­żano mnie za gościa, poda­wano pół­mi­ski pani Gum­midge, lecz nic nie mogło jej zado­wo­lić. Ryby były drobne i kości­ste, ziem­niaki przy­pa­lone. Wszy­scy­śmy to wpraw­dzie zauwa­żyli, lecz pani Gum­midge upew­niała nas, że ją to w szcze­gólny spo­sób dotyka, co potwier­dziła zresztą stru­mie­niem gorz­kich łez.

Toteż gdy około dzie­wią­tej pan Peg­gotty wró­cił do domu, zastał panią Gum­midge z poń­czo­chą w ręku i na zwy­kłym swym miej­scu, lecz posępną i roz­ża­loną. Peg­gotty szyła wesoło, Ham łatał buty, ja zaś, sie­dząc obok małej Emilki, czy­ta­łem na głos. Od her­baty pani Gum­midge nie ode­zwała się ani razu, tylko od czasu do czasu wzdy­chała ciężko.

– Dobry wie­czór – zawo­łał wcho­dząc gospo­darz domu.

Wszy­scy­śmy, oprócz pani Gum­midge, powi­tali go, ten sło­wem, ów spoj­rze­niem, ona sama tylko w ponu­rym mil­cze­niu skło­niła głowę niżej nad poń­czo­chą.

– Cóż znowu! – rzekł pan Peg­gotty, poda­jąc jej rękę. – No, nie mar­twże się, kobieto!

Pani Gum­midge nie zda­wała się by­naj­mniej zdolna do roz­sta­nia się ze smut­kami. Co wię­cej, wycią­gniętą z kie­szeni chustką zaczęła ocie­rać oczy.

– Co się stało? – pytał pan Peg­gotty.

– Nic się nie stało – odrze­kła. – Wra­casz prze­cie z gospody.

– Ano tak, wstą­pi­łem tam wie­czo­rem.

– Żałuję, żem cię wypra­wiła.

– Wypra­wiła! – zaśmiał się gospo­darz domu. – Nie potrze­buję być aż wypra­wiany, sam tam idę chęt­nie.

– Chęt­nie, zbyt chęt­nie – mru­czała, kiwa­jąc głową i ocie­ra­jąc oczy. – Otóż w tym bieda, że tym chę­ciom ja jestem winna.

– Ani myśl o tym – uspo­ka­jał ją pan Peg­gotty.

– Tak, tak – wołała, łka­jąc, pani Gum­midge – wiem dobrze, jakie jest moje nie­szczę­sne poło­że­nie, wiem, jak jestem opusz­czona i że nie tylko mnie się nie wie­dzie, lecz że przy­no­szę z sobą nie­szczę­ście. Tak, tak, czuję to, czuję wszystko żywiej niż kto­kol­wiek inny i oka­zuję to, i jest to wła­śnie moja nie­dola.

Nie mogłem, słu­cha­jąc owej roz­mowy, powstrzy­mać się od uwagi, że nie­dola w nie­ma­łej mie­rze spada na tych, któ­rzy z nią miesz­kają. Dobry pan Peg­gotty, cho­ciaż i był może podob­nego co ja zda­nia, nie wyra­ził tego, ow­szem sta­rał się uspo­koić roz­ża­loną kobietę.

– Nie jestem tym, czym być pra­gnę – mówiła pani Gum­midge – nie jestem tym, czym być powin­nam, wiem o tym, nie­dola roz­draż­niła mię, boleję nad mą nie­dolą, chcia­ła­bym nie czuć, lecz nie jest to w mocy mojej, chcia­ła­bym być męż­niej­sza, ale prze­cho­dzi to moje siły. Wiem, jestem nie­zno­śna, zatru­wam każ­demu życie, doku­czam sio­strze two­jej i małemu panu Davy.

Pośpiesz­nie zaprze­czy­łem.

– Ale tak, tak, wiem, co mówię – twier­dziła roz­ża­lona. – Lepiej będzie pójść precz stąd i umrzeć. Opusz­czoną, nie­szczę­śliwą jestem istotą, powin­nam ustą­pić z drogi. Nic mi się nie wie­dzie, wszystko prze­ciw mnie się obraca… Danielu, pozwól mi wró­cić do domu, pozbę­dziesz się mnie wresz­cie…

Z tymi słowy udała się na spo­czy­nek. Gdy ode­szła, pan Peg­gotty, który słu­chał wyrze­kań jej ze współ­czu­ciem, spoj­rzał po nas obec­nych i, wstrzą­sa­jąc głową, rzekł z cicha:

– Myśli o sta­rym.

Nie wie­dzia­łem, o jakim wła­ści­wie „sta­rym” mogła myśleć pani Gum­midge, i dopiero Peg­gotty, moja wła­sna Peg­gotty, roz­bie­ra­jąc mnie obja­śniła, że tym „sta­rym” był nie­bosz­czyk mąż jej. Wie­dział o tym brat Peg­gotty, współ­czu­jąc nie­doli wdowy. Istot­nie dosły­sza­łem, jak pan Peg­gotty, zawie­sza­jąc na noc swój hamak, mówił jesz­cze do Hama: „Bie­daczka! Myślała o sta­rym”. Powta­rzał to, i zawsze z nie­zmien­nym współ­czu­ciem, za każ­dym razem, gdy w cza­sie naszych odwie­dzin pani Gum­midge wpa­dała w swój żało­sny nastrój.