Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 93
Rok wydania: 1973
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
F. Scott Fitzgerald
Diament wielki jak góra
Opowiadania
Tłumaczył Adam Kaśka
KSIĄŻKA i WIEDZA 1973 Warszawa
Tytuł oryginału
THE DIAMOND AS BIG AS THE RITZ
Ilustracja na okładce i stronie tytułowej
Zofia Konarska
Redaktor serii
Mirosława Karpińska
Gdy się ktoś znajdzie na długim, krytym molo, wkracza w widmowy kraj: nie jest już Tu, a jeszcze nie Tam. Szczególnie w nocy. Molo wygląda jak mglisty żółty wąwóz pełen krzyków i ech. Dudnienie ciężarówek, łoskot skrzyń, piskliwy skrzyp dźwigu i pierwszy, słony zapach morza. Spieszysz się, nawet jeśli masz jeszcze dużo czasu. Przeszłość, kontynent, jest za tobą; przyszłość to ta żarząca się paszcza w burcie statku. Mroczna, ruchliwa uliczka molo jest zbyt niespokojną teraźniejszością.
Wchodzisz na pomost i obraz świata dostosowuje się odpowiednio; jest węższy. Stajesz się obywatelem kraju mniejszego niż Andora. Nie jesteś już niczego pewny. Potem przedziwnie obojętni mężczyźni przy biurku oficera obrachunkowego, podobna do celi kabina, wzgardliwe spojrzenia podróżnych i ich przyjaciół, uroczysty oficer, który stoi na pustym pokładzie spacerowym i myśląc o jakichś swoich sprawach patrzy na tłum w dole. Dziwna, ostatnia myśl, że właściwie nie powinieneś był się tu znajdować... Potem długie, żałobne gwizdy i to coś — z pewnością nie statek, ale raczej ludzka myśl, stan umysłu — rusza w gęstą ciemną noc.
Adrian Smith, jedna ze znakomitości na pokładzie — niezbyt wielka znakomitość, lecz dość ważna, aby ją skąpał w świetle lampy błyskowej jakiś fotograf, któremu ktoś tylko podał nazwisko, lecz nie był pewny, „co ten gość robi” — Adrian Smith i jego jasnowłosa żona weszli na pokład spacerowy, wyminęli melancholijnego oficera i znalazłszy spokojny zakątek, oparli łokcie na relingu.
— Odjeżdżamy! — wykrzyknął Adrian i oboje roześmieli się uszczęśliwieni. — Uciekliśmy. Nie mogą nas teraz złapać.
— Kto?
Skinął raptownie dłonią w kierunku świateł miasta.
— Tamci ludzie. Przybędą ze swoją obławą, nakazami aresztowania i listą zbrodni, jakie popełniliśmy, zaczną dzwonić do naszych drzwi przy Park Avenue i pytać o państwa Smithów. A tymczasem państwo Smith wraz z dziećmi i boną wyjechali do Francji.
— Gdy ciebie słucham, zdaje mi się, że naprawdę popełniliśmy zbrodnię.
— Ci ludzie nie mogą złapać ciebie — powiedział marszcząc czoło. — Chodzi o to, że oni ścigają mnie... wiedzą, że nie mam żadnego prawa do kobiety takiej jak ty, i są wściekli. To jeden z powodów, dla których odjeżdżam z radością.
— Kochanie — rzekła Ewa.
Miała dwadzieścia sześć lat — była o pięć lat młodsza od męża. Każdy, kto ją znał, musiał ją bardzo cenić.
— Ten statek podoba mi się bardziej niż „Majestic” czy „Aquitania” — zauważyła. Uwagą tą zdradziła statki, które służyły Smithom w miesiącu poślubnym.
— Jest o wiele mniejszy.
— Ale za to bardzo elegancki i ma te wszystkie kioski w korytarzach. I chyba kabiny są większe.
Teraz zjawiły się cztery osoby — cztery młode dziewczyny rzędem okrążyły pokład. Ich oczy musnęły Adriana i Ewę, a potem natychmiast zwróciły się w innym kierunku, z wyjątkiem jednej pary oczu, które zatrzymały się nieco dłuższą chwilę z pewnym jakby zaskoczeniem. Należały one do dziewczyny idącej w środku. Z całej czwórki tylko ona była pasażerką. Nie miała więcej niż osiemnaście lat — ciemna, mała piękność, promieniująca subtelnym, krystalicznym blaskiem, typowym dla brunetek.
— Kto to jest? — zaciekawił się Adrian. — Już ją gdzieś kiedyś widziałem.
— Ładna — stwierdziła Ewa.
— Tak. — Zastanawiał się nadal, a Ewa uległa na chwilę jego roztargnieniu. Potem, uśmiechając się, powróciła znów do przerwanej rozmowy.
— Powiedz mi coś jeszcze... — powiedziała.
— O czym?
— O nas... Jak się będziemy świetnie bawili i jak będziemy o wiele lepsi i szczęśliwsi, i zawsze razem.
— Jak możemy być jeszcze bliżej?
Objął ją ramieniem.
— Chodzi mi o to, że nigdy nie będziemy się kłócili o głupstwa. Wiesz, postanowiłam sobie, kiedy dałeś mi prezent urodzinowy w ubiegłym tygodniu... — Jej palce pieściły naszyjnik z pięknych, drobnych pereł — że postaram się nigdy nie mówić ci nic nieprzyjemnego.
— Nigdy mi nic takiego nie mówiłaś, mój skarbie.
Ale Ewa nawet przytulając się do męża wiedziała, że chwila ich doskonałej samotności minęła, i to jeszcze nim się zaczęła. Adrian jak owad wysuwał czułki, obmacując nowy świat.
— Większość ludzi wygląda raczej okropnie — powiedział. — Mali, czarni i brzydcy. Amerykanie są inni.
— Wyglądają strasznie — zgodziła się. — Nie zapoznawaj my się z nikim, bądźmy tylko we dwoje.
Rozległ się dźwięk gongu, a stewardzi nawoływali po wszystkich pokładach: „Odprowadzający proszeni są o opuszczenie statku!” Głosy przekształciły się w piskliwy chór. Przez chwilę kładki były zatłoczone, potem opustoszały, a krzykliwy tłum za barierą falował, wołał niezrozumiałe słowa z szerokim uśmiechem dobrej woli. Gdy marynarze zaczęli odwiązywać już cumy, jakiś nieco podchmielony młody człowiek o płaskiej twarzy w wielkim pośpiechu wbiegł na pomost wraz z tragarzem i szoferem taksówki. Statek połknął go tak biernie, jak gdyby to był misjonarz płynący do Bejrutu, i rozpoczęła się powolna, potężna wibracja. Molo ze wszystkimi twarzami zaczęło się odsuwać i przez chwilę statek wyglądał jak przypadkowo odłupana jego część; potem twarze nagle odskoczyły daleko, molo stało się jedną z wielu żółtych smug na brzegu, a port płynął szybko ku morzu.
Na którymś z południków szerokości północnej formował się huragan i sunął ku południowi, poprzedzany przez silny wiatr zachodni. Przeznaczenie chciało, by połknął na swoim kursie „Petera I. Eudima” z Amsterdamu i sześćdziesiąt sześć osób jego załogi, złamał bom na największym statku świata i przyniósł rozpacz i nędzę żonom kilkuset marynarzy. Ów statek opuszczający Nowy Jork w niedzielę wieczorem miał wejść w strefę sztormu we wtorek, a huraganu — w środę późną nocą.
We wtorek po południu Adrian i Ewa złożyli pierwszą wizytę w palarni. Nie zgadzało się to z ich postanowieniami — mieli ,,nawet nie spojrzeć na cocktaile” po opuszczeniu Ameryki — ale nie pamiętali wtedy o dręczącej samotności statków i o tym, że całe życie skupia się tu wokół baru. A więc wpadli tylko na chwilę.
W palarni było pełno. Część pasażerów spędzała tutaj czas od drugiego śniadania, inni siedzieli od obiadu, nie licząc kilku wiernych, którzy przebywali tu już od dziewiątej rano. Towarzystwo składało się z ludzi zamożnych. Ich rozrywkę stanowił brydż, pasjanse, powieści detektywistyczne, alkohol, dyskusje i miłość. Nie różniło się to zbytnio od klubu czy kasyna jakiegokolwiek kraju, lecz pod tym wszystkim wyczuwało się przytłumioną energię i niecierpliwość, która ogarniała zarówno starych, jak i młodych. Cieszyli się z rozpoczęcia podróży, ale widowisko nie było wystarczająco urozmaicone, by mogło trwać sześć dni, i już pragnęli, żeby się skończyło.
Przy pobliskim stole Adrian ujrzał tę samą piękną dziewczynę, która pierwszej nocy tak mu się przypatrywała na pokładzie. Znowu zafascynowała go jej niczym nie przyćmiona uroda, promieniująca w dymnym chaosie sali. Adrian z Ewą ustalili na podstawie listy pasażerów, że jest to prawdopodobnie ,,panna Elisabeth D’Amido wraz z pokojówką”. Adrian słyszał, jak wołano do niej „Betsy”, gdy wracała z partii tenisa. Wśród zgromadzonych wokół niej młodych ludzi znajdował się płaskonosy młodzian, którego „dostarczono na statek” w dniu odjazdu; wczoraj ponuro włóczył się po pokładzie, lecz dziś najwidoczniej już odżył. Panna D’Amido szepnęła mu coś, a on z zaciekawieniem spojrzał na Smithów. Adrian był znakomitością stosunkowo od bardzo niedawna, toteż nieśmiało odwrócił głowę.
— Trochę zaczyna huśtać. Czujesz? — zauważyła Ewa.
— Na wszelki wypadek łyknijmy nieco szampana.
Kiedy wydawał polecenie kelnerowi, przy tamtym stoliku odbywała się krótka narada; potem młody człowiek wstał i podszedł do Smithów.
— Czy pan Adrian Smith?
— Tak jest.
— Chciałem zapytać, czy nie moglibyśmy pana włączyć do rozgrywek tenisowych. Urządzamy turniej tenisa.
— No... — Adrian zawahał się.
— Moje nazwisko Stacomb — przedstawił się energicznie młody człowiek. — My wszyscy znamy pańskie... sztuki i w ogóle... i zastanawialiśmy się, czy by państwo nie zechcieli przejść do naszego stolika.
Nieco zaskoczony Adrian śmiał się, zaś pan Stacomb, gładki i elegancki, stał niedbale i czekał, uważając niewątpliwie, że powiedział wyszukany komplement.
Rozumiejąc to Adrian powiedział: — Dziękuję, ale może raczej państwo przesiądą się do naszego stolika.
— Przecież nasz jest większy.
— Ale my jesteśmy starsi i bardziej... bardziej nieruchliwi.
Młody człowiek roześmiał się uprzejmie, jakby chciał powiedzieć: „W porządku”.
— Niech mnie pan wciągnie na listę — powiedział Adrian. — Ile jestem winien?
— Dolara. Proszę mnie nazywać Stać.
— Dlaczego? — zdziwił się Adrian.
— Tak jest krócej.
Kiedy odszedł, małżeństwo roześmiało się serdecznie.
— O Boże — westchnęła Ewa. — Widzę, że się tu przenoszą.
Istotnie tak było. Pospiesznie wychyliwszy szklanki, z głośnym nawoływaniem kelnerów i odsuwaniem krzeseł, trzech młodzieńców i dwie dziewczyny przeszli do stolika Smithów. Jeśli ktoś był zażenowany, to tylko gospodarz; bowiem przybysze zgromadzili się wokół nich z zapałem, spoglądając z szacunkiem na Adriana — zbyt wielkim szacunkiem — jak gdyby chcieli powiedzieć: „Prawdopodobnie niepotrzebnieśmy to zaczynali i pewnie będziemy się nudzić, ale może, tak jak w szkole, coś z tego skorzystamy, co nam się kiedyś w życiu przyda”. Panna D’ Amido natychmiast zamieniła miejsca z jednym z mężczyzn i umieściła swą promienistą osobowość obok Adriana, patrząc na niego z demonstracyjnym podziwem.
— Zakochałam się w panu od pierwszego wejrzenia — powiedziała dość głośno i bez zakłopotania. — Więc ja ponoszę winę za tę całą inwazję. Oglądałam pańską sztukę cztery razy.
Adrian zawołał kelnera, by zrobić zamówienie.
— Widzi pan — kontynuowała panna D’Amido — rozpoczyna się sztorm i może pan być chory przez resztę podróży, więc nie mogłam nie skorzystać z okazji.
Zauważył, że nie ma żadnej dodatkowej nuty ani aluzji w tym, co mówiła, i nie były one potrzebne. Same słowa wystarczały, a to, że lekceważyła młodych mężczyzn i zwracała swe uprzejmości ku niemu, było niewątpliwie ogromnie wzruszające. Zrobiło mu się ciepło na sercu: było mu naprawdę więcej niż przyjemnie.
Ewa bawiła się nie tak świetnie, lecz okazało się, że mają wspólnych znajomych z młodym człowiekiem o płaskim nosie i nazwisku Butterworth, dzięki czemu całe spotkanie wyglądało mniej nieformalnie i przypadkowo. Ewa nie lubiła spotykać się z osobami, które „nie mają nic do dania”, i często nudzili ją ludzie wszelkich typów, odmian i klas, przesuwający się przez życie Adriana. Jej samej „niczego nie brakowało”, co oznacza, że była doskonale wyposażona w talenty i wdzięk — i wcale nie miała ochoty, by wiecznie ofiarowywać to wszystko coraz to innym ludziom.
W pół godziny później wstała i wyszła zajrzeć do dzieci. Była zadowolona, że ma ten epizod poza sobą. Na pokładzie zrobiło się chłodniej, w powietrzu wisiał gęsty opar, który prawie był deszczem, i odczuwało się wyraźną chwiejbę. Otworzyła drzwi swej kabiny i ze zdumieniem spostrzegła, że na jej łóżku siedzi niedbale steward, opierając głowę o pozostawioną poduszkę. Spojrzał na Ewę niespokojnie, ale nie uczynił żadnej próby, by wstać.
— Kiedy pan skończy drzemkę, może mi pan przyniesie nową poszewkę — powiedziała ostro.
Jednak mężczyzna nie poruszył się. Wtedy spostrzegła, że twarz jego jest zupełnie zielona.
— Pan nie może tutaj chorować — oznajmiła twardo. — Niech pan idzie i położy się w swojej kabinie.
— To bok mnie boli — odezwał się słabym głosem. Spróbował wstać, jęknął z bólu i znowu opadł na łóżko. Ewa zadzwoniła na stewardesę. Statek zaczął się chwiać, szarpać i zataczać teraz już na dobre, i Ewa nie czuła współczucia dla stewarda, tylko chciała możliwie najprędzej pozbyć się go z kabiny. To niesłychane, żeby członek załogi zapadał na morską chorobę. Gdy weszła stewardesa, Ewa próbowała to wytłumaczyć, ale w głowie jej się kręciło i upadłszy na łóżko zamknęła oczy.
— To jego wina — jęknęła, gdy stewarda wyprowadzono z kabiny. — Czułam się doskonale i dostałam mdłości na jego widok. A żebyś zdechł!
Po paru minutach zjawił się Adrian.
— Ach, jak mi niedobrze! — płakała.
— Biedne dziecko! — Pochylił się i objął ją. — Dlaczego mi nie powiedziałaś?
— Na górze czułam się doskonale, ale tu był steward... ach, jestem zbyt chora, żeby mówić.
— Obiad może lepiej zjedz w łóżku.
— Obiad! O, Boże!
Czekał niecierpliwie, ale ona chciała słyszeć jego głos wśród rozpaczliwej skargi wiązań okrętu.
— Gdzie byłeś?
— Pomagałem spisywać zawodników do turnieju.
— Czy to się może odbyć przy takiej pogodzie? Jeśli dojdzie do zawodów, to przegrasz przeze mnie.
Nie odpowiedział. Otworzywszy oczy spostrzegła, że Adrian krzywi się.
— Nie wiedziałem, że chcesz grać w deblu — rzekł.
— Przecież to jedyna przyjemność.
— Powiedziałem tej pannie D’Amido, że będę z nią grał.
— O...
— Nie pomyślałem. Wiesz, że wołałbym grać z tobą.
— Więc dlaczego nie grasz? — zapytała chłodno.
— Nie przyszło mi do głowy.
Pamiętała, że w czasie ich miodowego miesiąca doszli oboje do finału i zdobyli nagrodę. Minęły lata. Lecz Adrian nigdy nie miał tak skruszonej miny, jeśli nie czuł się trochę winien. Zataczał się po kabinie, wyciągając wieczorowy garnitur z kufra. Ewa zamknęła oczy.
Zbudził ją znowu gwałtowny wstrząs. Adrian był już ubrany i wiązał krawat. Wyglądał zdrowo i świeżo, a oczy mu błyszczały.
— Noi jak? — zapytał. — Będziesz mogła wyjść?
— Nie.
— Może ci coś podać, zanim wyjdę?
— Dokąd idziesz?
— Na spotkanie z tymi dzieciakami w barze. Może ci czegoś potrzeba?
— Nie.