Dirty Diana - Jen Besser, Shana Feste - ebook + audiobook

Dirty Diana ebook

Jen Besser, Shana Feste

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Cudownie prowokująca, błyskotliwa i zabawna opowieść o kobiecie rozdartej między dobrze znaną małżeńską rutyną a wspomnieniami zmysłowej przeszłości. Pierwszy tom trzyczęściowej serii opartej na podcastowym hicie z udziałem Demi Moore.

Diana Wood ma wszystko – pracę, w której się spełnia, przystojnego męża i sześcioletnią córkę, która jest oczkiem w głowie rodziców. U boku Olivera kobieta spędza niemal każdą chwilę – oboje pracują nawet w tym samym biurze.Łącząca ich małżeńska miłość nie do końca jest równoznaczna z taką prawdziwą, ale przecież nie ma na co się skarżyć.

A może jednak jest? Czy „nie ma na co się skarżyć” naprawdę wystarczy?

W relacjach intymnych Diany i Olivera od miesięcy wieje chłodem, po dawnej namiętności nie został nawet ślad. W ich długoletni związek wkradły się nuda i rutyna. Proza życia codziennego zaczyna Dianę przytłaczać – nie mogąc znaleźć sobie miejsca, z dnia na dzień coraz bardziej odsuwa się od męża.

Wyjazd do Santa Fe na spotkanie z dawno niewidzianą przyjaciółką rozbudza w niej wspomnienia o kobiecie, którą kiedyś była: aspirującej artystce, twórczej, spontanicznej, zmysłowej. Niegdyś – zwłaszcza w towarzystwie Jaspera, charyzmatycznego fotografa, z którym przeżyła płomienny romans – pozwalała sobie na fantazje, dawała się prowadzić własnemu ciału. Żyła… pełnią życia.

Po powrocie do Dallas postanawia odnaleźć w sobie tamte uczucia. Zaczyna przeprowadzać wywiady z innymi kobietami, jednocześnie malując ich portrety. Zachęca je, by wypowiadały na głos swoje najskrytsze pragnienia, i rejestruje ich najgłębsze, najbardziej intymne fantazje. Czy bez szkody dla małżeństwa Diana będzie w stanie odkryć na nowo swoją seksualność? A co, jeśli rozbudzenie tłumionych latami pragnień oznaczać będzie rozpad uporządkowanego życia, które tak starannie budowała?

Odważne i bezkompromisowe spojrzenie na kobiecą seksualność, zmysłowość i trudności, jakie napotykają wieloletnie związki. Idealna powieść dla fanów serialu „Sex/Life” emitowanego na platformie Netflix. Na podstawie książki planowana jest adaptacja filmowa z Demi Moore w roli głównej.

„Zbyt wiele kobiet czuje, że ich seksualność jest czymś niebezpiecznym, czymś, co powinno być trzymane w tajemnicy. Dirty Diana obala ten mit. Zmagania Diany staną się dla kobiet na całym świecie punktem odniesienia, a jej przebudzenie inspiracją. Dirty Diana to przepyszna, zabawna i kusząca opowieść”. – Demi Moore

„Dążenie Diany Wood do ożywienia swojej zmysłowej przeszłości przy jednoczesnych próbach wpasowania się w ramy obecnego małżeństwajest zabawne i seksowne. Dirty Diana to szalenie zajmująca powieść – idealna dla każdego, kto pokochał The Idea of You. Na samą myśl o Tobie”.– Renée Carlino, autorka bestsellera Zanim zostaliśmy nieznajomymi

Jen Besser i Shana Feste, przyjaciółki od zawsze, poznały się w Kalifornii, gdy miały po jedenaście lat, i od tamtej pory nieustannie ze sobą współpracują. Shana to nagradzana autorka scenariuszy i reżyserka kilku filmów fabularnych, w tym Country Strong i Uciekaj, kochanie. Jen jest redaktorką i wydawczynią literatury. Obecnie mieszkają o tysiące kilometrów od siebie, ale nadal codziennie ze sobą rozmawiają. Dirty Diana – pierwotnie podcast z udziałem Demi Moore, który zadebiutował na pierwszym miejscu listy Apple, otrzymał nominację do Podcastu Roku i zdobył nagrodę Ambie w kategorii Najlepsza Fikcja i Scenariusz – to ich pierwsza powieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 327

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
autsajderka

Nie oderwiesz się od lektury

Dirty Diana to pierwsza część serii "Dirty Diana" historia opowiada o kobiecie która czuje się niezbyt szczęśliwa w małżeństwie, rutyna je powoli "zabija" a z drugiej strony jej wspomnienia z przeszłości są pełne emocji i uniesień erotycznych. Diana ma przystojnego męża Olivera oraz sześcioletnia córkę. Z pozoru idealne życie mąż, córka, dom, praca... przez rutynę ich małżeństwo zaczyna się psuć. Decydują się na terapię małżeńską. Czy terapia pomoże uratować małżeństwo? Czy przeszłość nie zawładnie teraźniejszością? To prosta historia ukazująca rutynę w związku i tęsknocie za przeszłością. Myślę, że warto zapoznać się z tą historią ponieważ podejrzewam, że sporo kobiet może się utożsamiać z główna bohaterka. Książka jest bardzo lekko i przyjemnie napisana przez co nawet nie odczuwa się, że to już koniec
00

Popularność



Podobne


Prolog

Na zewnątrz naszego namiotu – noc; ciemna, głę­boka i prze­czy­sta. Wewnątrz – zamy­kam oczy i usi­łuję zasnąć. Ale grunt pod moimi ple­cami jest zimny i twardy. Zaci­skam usta, żeby powstrzy­mać zęby przed szczę­ka­niem.

W twoim śpi­wo­rze na pewno jest cie­plej.

Prze­krę­cam się na bok, żeby na cie­bie spoj­rzeć. Dziś nów, więc świecą tylko gwiazdy. Powle­kają cię marzy­ciel­skim odcie­niem – skórę masz gładką, nie licząc szcze­ciny, która zaczęła ci rosnąć po trzech dniach na pustyni. Twoje oczy są zamknięte, twarz odwraca się w kie­runku zasło­nię­tej moski­tierą szcze­liny w namio­cie, a twoje usta, pełne i dosko­nałe, ukła­dają się w roz­luź­niony uśmiech, jak­byś podzi­wiał we śnie gwiazdy. Na pewno nie jest ci zimno, bo ręce masz na wierz­chu śpi­wora, wycią­gają się trium­fal­nie wzdłuż tuło­wia. Pierś, naga i umię­śniona, unosi się i opada w mia­ro­wym ryt­mie.

Nie kocha­li­śmy się zale­d­wie od kilku godzin, a już mam wra­że­nie, jakby to były lata.

Byłam przy­go­to­wana na to, że dni na pustyni będą gorące, a noce zimne. A w każ­dym razie słu­cha­łam i pota­ki­wa­łam, gdy mnie przed tym ostrze­ga­łeś, co – jak teraz wiem – wcale nie ozna­cza, że się przy­go­to­wa­łam. Nie doce­ni­łam pogody tak samo, jak dziś w ciągu dnia oboje nie doce­ni­li­śmy ota­cza­ją­cych nas poszar­pa­nych wzgórz.

– Ten szczyt wcale nie jest aż tak wysoki – stwier­dzi­li­śmy. – Wejdźmy na samą górę.

Wspi­na­łeś się tak, jakby słońce wcale ci nie prze­szka­dzało, i gdyby mnie z tobą nie było, poru­szał­byś się znacz­nie szyb­ciej.

Pod szczy­tem minę­li­śmy wej­ście do jakiejś jaskini. Zasta­na­wia­łam się na głos, co w niej mieszka.

– Może jakiś ryś – stwier­dzi­łeś i wzru­szy­łeś ramio­nami. Więc ja rów­nież zro­bi­łam to samo, rzu­ci­łam: „Eks­tra”, a potem wyco­fa­łam się.

Zagrze­buję się głę­biej w śpi­wór i z żalem myślę, że przy­da­łaby mi się jesz­cze jedna war­stwa ubra­nia. W twoim śpi­wo­rze musi być cie­plej. Wyobra­żam sobie, że się do niego wczoł­guję. Ale nie jestem pewna, czy chciał­byś, żebym cię wybu­dziła. Nasz zwią­zek jest tak świeży, że każda decy­zja wydaje się donio­sła, jakby można ją było zin­ter­pre­to­wać na opak – na przy­kład gdy­bym cię obu­dziła, mogłoby to zasy­gna­li­zo­wać, że nie rozu­miem oso­bi­stych gra­nic i tego, jak ważna jest odro­bina prze­strzeni, żeby zrów­no­wa­żyć naszą inten­sywną fizyczną bli­skość. Ten począt­kowy etap jest odu­rza­jący, ale też śli­ski i nie­pewny.

Ostat­nie trzy dni były upojne, obojgu nam wystar­cza naj­drob­niej­szy szcze­gół, żeby się nakrę­cić – powolne wydmu­cha­nie dymu z trawki, ramiączko sta­nika zsu­wa­jące mi się z ramie­nia. Nie­ustan­nie odry­wamy wzrok od roboty i przy­ła­pu­jemy to dru­gie na tym, że się gapi.

Wsu­wam ramiona w rękawki koszulki, żeby się troszkę ogrzać, i wpa­truję się w gwiazdy przez sia­tecz­kowy sufit namiotu. Myślę o stro­mym, ska­li­stym szlaku, o wej­ściu do tam­tej jaskini. I o rysiu.

Nagle przy­po­mi­nam sobie weł­nianą czapkę, którą bez­tro­sko zosta­wi­łam przy ogni­sku. Oto spo­sób na moją bez­sen­ność. To mnie ogrzeje. Muszę ją odzy­skać.

Wysu­wam się ze śpi­wora – ostroż­nie, żeby cię nie obu­dzić – i roz­pi­nam namiot, żeby po cichu wymknąć się w noc.

Powie­trze jest tak zimne, że aż szczy­pie. Gdzieś w pobliżu sie­dzi sowa; sły­szę ją, gło­śną i czujną, gdy macam w poszu­ki­wa­niu czapki dokoła zamie­ra­ją­cego ognia. Drzewa na skraju naszego obo­zo­wi­ska wydają się jarzyć na nie­bie­sko, a pod moimi sto­pami prze­biega jakaś jasz­czurka. Tak łatwo mnie prze­stra­szyć, że aż sama się śmieję.

Biorę głę­boki oddech i pocie­szam się ostat­nimi czer­wo­nymi pola­nami w ogni­sku, wycią­ga­jąc ku nim ręce, żeby się ogrzać. Moje ramiona się roz­luź­niają, kiedy spi­jam tę ciszę.

– Diana!

Na dźwięk two­jego głosu aż się pod­ry­wam. Chwy­tasz mnie za ramiona i przy­cią­gasz do swo­jego boku. Pro­mień two­jej latarki oświe­tla drzewa, tań­czy wśród nich, aż wresz­cie zatrzy­muje się na parze oczu – lśnią­cych, jasnych i utkwio­nych gniew­nie pro­sto w nas.

– Scho­waj się do środka.

Gło­śno wcią­gam powie­trze, a potem wolno zaczy­nam się cofać. Zwie­rzę nas obser­wuje.

Już z wnę­trza namiotu świe­cimy latarką przez okienko, aż wydłu­żony, koci kształt znika w nocy, odda­la­jąc się w kie­runku wzgórz.

– Myślisz, że wróci?

– Nic nam nie grozi – mówisz, ale serce na­dal tłu­cze ci się mocno o klatkę pier­siową; moje zresztą też. W ciszy przy­glą­damy się sobie nawza­jem: nasze oczy sze­roko otwarte i czujne, nasze ciała zasty­głe. Mój śmiech jako pierw­szy prze­ła­muje napię­cie. Po nim roz­lega się twój.

– Ale się stra­chu naja­dłem – mówisz.

– Ja też.

Namiot jest mały, ale dzie­ląca nas odle­głość nagle wydaje się aż nazbyt duża. Twój wzrok prze­nosi się z moich oczu na usta. Ja spo­glą­dam na twoją szyję, potężne mię­śnie two­ich ramion, twoją twarz.

Gdy nasze wargi się spo­ty­kają, uświa­da­miam sobie, że drżę. Usta masz cie­płe i sło­nawe. Cału­jemy się, aż oboje zaczy­namy czuć cie­pło pro­mie­niu­jące z mojego ciała. Ścią­gam koszulkę. Odchy­lasz się w tył, żeby objąć spoj­rze­niem krzy­wi­zny moich piersi, mięk­kich i spra­gnio­nych w bla­dej poświa­cie.

Roz­pi­nasz śpi­wór i roz­kła­dasz go dla nas jak koc. Kła­dziemy się na ple­cach, oboje nadzy od pasa w górę, i tylko nasze dło­nie deli­kat­nie się doty­kają. Pró­bu­jemy spo­wol­nić eks­tazę tej chwili.

– Nie chcę wra­cać jutro do mia­sta – mówię. „Bo kiedy wró­cimy”, dodaję w myślach, „wszystko się ulotni, łącz­nie z nami”.

Patrzę na nocne niebo, ale za bar­dzo mnie roz­pra­szasz. Gdy odwra­cam się twa­rzą do cie­bie, też już jesteś odwró­cony, żeby spoj­rzeć mi w oczy. Prze­krę­camy się na boki i przy­cią­gasz mnie do sie­bie. Skórę masz cie­płą, jak­byś wyle­gi­wał się na słońcu.

Zsu­wam ci z bio­der spodnie i muskam cię nagą skórą swo­jego brzu­cha. Czuję, jak tward­nie­jesz.

Biorę cię do ręki i aż stę­kasz.

– Gdzie ja jestem? – pytasz. Uśmie­cham się i ujmuję cię moc­niej. – I co my robimy?

Śmieję się.

– Ogól­nie ze swoim życiem czy kon­kret­nie w tej chwili?

Cału­jesz mnie, kąsa­jąc lekko moją dolną wargę.

– Jedno i dru­gie.

– Obo­zu­jemy – mówię. A potem dodaję: – I jesz­cze upra­wiamy seks. Dużo seksu.

– Mhm, racja – mru­czysz, na­dal mnie cału­jąc.

– I może jesz­cze kry­jemy się przed świa­tem. – Zarzu­cam na cie­bie nogę, a potem cała się na cie­bie prze­su­wam. – Ale może nikt nas nie szuka. – Może czuwa nad nami tylko tamta sowa.

Twoje dło­nie zsu­wają się po moich ple­cach, wkra­dają do moich spodni.

– Trzeba to z cie­bie ścią­gnąć – mówisz.

Uśmie­cham się i uno­szę bio­dra, żebyś mógł mnie roze­brać.

– A tego to już na pewno musimy się pozbyć – doda­jesz i wspól­nymi siłami zsu­wamy ze mnie majtki, tak że teraz oboje jeste­śmy nadzy.

– Na­dal ci zimno?

W odpo­wie­dzi roz­su­wam nogi, tylko tro­chę, żeby musnąć two­jego członka naj­cie­plej­szą, naj­mięk­szą czę­ścią sie­bie.

Z roz­ko­szy odchy­lasz głowę w tył i chwy­tasz mnie za bio­dra.

– Lubię się z tobą ukry­wać.

– Ja z tobą też. – Całuję szcze­cinę na twoim policzku. Przy­cią­gasz mnie jesz­cze bli­żej do sie­bie i namiot wypeł­niają twoje gar­dłowe jęk­nię­cia.

„A poza tym się w sobie zako­chu­jemy”, dodaję, ale nie na głos.

Zaha­czam nogami o twoje uda i poru­szam się na tobie. Muszę cię w sobie mieć. To już nie kwe­stia pra­gnie­nia, tylko potrzeby. Deli­kat­nie prze­su­wam się wyżej i napie­ram mied­nicą, tak że koń­cówka two­jego penisa wcho­dzi we mnie.

– Pocze­kaj. – Chwy­tasz mnie za bio­dra. – Naj­pierw chcę cię dotknąć.

Prze­su­wasz się deli­kat­nie na mnie, opie­ra­jąc się przed­ra­mio­nami o zie­mię obok. Roz­su­wam sze­rzej nogi. Ale ty krę­cisz głową.

– Nie ruszaj się. – Przy­trzy­mu­jesz mi ręce w górze. Prze­ta­cza się przeze mnie fala żaru i wiję się pod tobą, chcąc poczuć w sobie twoją twar­dość. Ale ty znowu krę­cisz głową. – Ani drgnij – szep­czesz.

Pusz­czasz moje nad­garstki i prze­su­wasz rękami po moim ciele. Dło­nie mam teraz wolne, ale zosta­wiam je tam, gdzie są. Zamy­kam oczy. Oboje jeste­śmy teraz gdzie indziej, uno­simy się jakby w roz­go­rącz­ko­wa­nej ciem­no­ści, gdzie jedy­nym, na czym mogę się sku­pić, jest podą­ża­nie za two­imi wska­zów­kami, które pro­wa­dzą nas do głębi roz­ko­szy.

Cału­jesz dołe­czek w mojej szyi w miej­scu, gdzie spo­tyka się ona z klatką pier­siową, i bie­rzesz w dło­nie moje piersi. Cału­jesz mnie po sut­kach, które tward­nieją pod two­imi ustami. Wsu­wasz we mnie dwa palce i wiem, że czu­jesz, jaka jestem nabrzmiała. Nie mogę się powstrzy­mać, moja dłoń szuka two­jej.

– Pro­szę – mówię szep­tem. – Chcę się z tobą ruchać.

Ale ty nie cofasz ręki, zata­czasz pal­cami powolne kółka.

– Chcę cię w sobie mieć – bła­gam.

– Zaufaj mi.

Na dźwięk two­jego głosu, niskiego i zgłod­nia­łego, zaczyna we mnie nara­stać jakaś peł­nia, napię­cie, któ­remu tylko ty możesz ulżyć. A może po pro­stu do tej pory nikt oprócz cie­bie nie sta­rał się tak dokład­nie zapo­znać się z topo­gra­fią mojego ciała.

Im peł­niej­sza się staję, tym bar­dziej chcę się odsu­nąć. Zwal­czam chęć, żeby ode­pchnąć twoją rękę, i nagle roz­bu­dza się we mnie jakaś czą­steczka. Zasta­na­wiam się, czy wypa­ruje, czy też zacznie nara­stać.

Znika i korzy­stam z tej chwili, żeby zła­pać oddech.

– Nie roz­pra­szaj się – szep­czesz mi do ucha.

Wygi­nam plecy w łuk i moc­niej na cie­bie napie­ram. Twoja szcze­cina dra­pie mnie w poli­czek, aż pie­cze. Czą­steczka powraca i tym razem zaczyna się mno­żyć. Moje usta się otwie­rają, oddy­cham szyb­ciej i cię­żej.

– Zaufaj mi – mówisz. – Jesteś już tak bli­sko.

Moje bio­dra poru­szają się razem z twoją ręką, doma­gają się, żebyś naci­snął moc­niej, został dłu­żej, nie prze­sta­wał, póki się z tobą nie sto­pię.

– Jesteś już tak bli­sko – powta­rzasz, jak­byś znał moje ciało lepiej niż ja sama.

Napie­ram na cie­bie, aż czuję, że chyba się roz­trza­skam.

– Zaraz dojdę.

Ta gło­śna dekla­ra­cja udziela mojemu ciału pozwo­le­nia. Moja głowa opada do tyłu. Krzy­czę w pustynne niebo.

Uśmie­chasz się, cału­jesz mnie chci­wie i już wiem, że to jesz­cze nie koniec.

Moje ciało drży.

– Co to było? – pytam.

Ale ty tylko dalej się uśmie­chasz, a potem pytasz mię­dzy poca­łun­kami:

– Mogę cię prze­le­cieć?

Moje ciało należy do cie­bie. Możesz z nim robić, co tylko zechcesz. Kiwam głową i kładę się z powro­tem na cie­płym śpi­wo­rze, roz­su­wam przed tobą nogi. Uda jesz­cze mi drżą. Wcho­dzisz we mnie szybko i teraz jesz­cze wyraź­niej czuję, jak nabrzmia­łeś. Zaci­skam się wokół cie­bie, jak­bym bła­gała, żebyś został. „Ni­gdy nie odchodź”.

Chwy­tasz mnie za ręce i spla­tamy palce, wbi­jamy się w twardą zie­mię.

– Boże, jak mi w tobie dobrze – szep­czesz.

Prze­ta­czam się na cie­bie tak, że obej­muję cię w pasie nogami. Ty też sia­dasz pro­sto, z rękami na moim krzyżu. Bie­rzesz do ust moją pierś, gry­ziesz sutek, a potem go ssiesz, jak­byś chciał prze­pro­sić. Uno­szę i opusz­czam bio­dra, gdy wcho­dzisz we mnie coraz głę­biej. Poru­szamy się w jed­nym ryt­mie, coraz szyb­ciej i szyb­ciej.

Odchy­lam się w tył i nagle czuję na szyi dziwne łasko­ta­nie. Jest cie­płe. Za cie­płe. Odpę­dzam ręką to uczu­cie.

Pro­stuję się i sku­piam na tobie. Na naszych cia­łach, na two­jej skó­rze przy mojej, na tym, jakie to uczu­cie, gdy cię dosia­dam.

Teraz łasko­ta­nie prze­nosi się na mój poli­czek. Przy­po­mina mdły wiatr. Znowu macham ręką, żeby je odgo­nić. Poru­szam się na tobie, lecz wza­jemne tar­cie naszych ciał znik­nęło. Pod sobą czuję twardą zie­mię – ale prze­cież sie­dzę na tobie, powin­nam czuć cie­bie, a nie grunt. Ta dziwna, iry­tu­jąca bryza powraca na mój poli­czek i odciąga od cie­bie moją uwagę.

Spo­glą­dam w dół, ale odwra­casz się ode mnie. Nie widzę two­jej twa­rzy.

Zaci­skam powieki i siłą woli pró­buję zmu­sić się, żeby wró­cić do swo­jego ciała, do prze­ta­cza­ją­cych się przez nie fal roz­ko­szy. Roz­pacz­li­wie pra­gnę odzy­skać ten żar, który nas łączy.

Ale jestem już gdzie indziej.

Moje oczy otwie­rają się gwał­tow­nie. Wpa­truję się pro­sto w twarz męża, który śpi obok mnie. Nie jestem w żad­nym namio­cie ani pod gwiaz­dami. Leżę we wła­snej sypialni, w wykroch­ma­lo­nej prąż­ko­wa­nej pościeli.

Gorąco, które czuję, to nie moje pożą­da­nie, ale oddech męża, cie­pły i nie­świeży, na mojej twa­rzy. Przy każ­dym wyde­chu wydo­bywa się z niego odgłos jakby maleń­kiej rowe­ro­wej pompki, ciężko pra­cu­ją­cej, żeby nadmu­chać ogromną tra­twę ratun­kową.

Cho­wam twarz w poduszkę i sta­ram się wró­cić do swo­jego snu, do namiotu, do zim­nej, roz­gwież­dżo­nej nocy.

Ale to na nic. Już się roz­bu­dzi­łam.

Dal­las, Tek­sas

Teraz

Rozdział 1

W naszym domu jest taki pokój, do któ­rego rzadko zaglą­damy. Ostat­nia z trzech sypialni, mała i ide­al­nie kwa­dra­towa; pokój, w któ­rym nikt nie sypia. Jest to także jedyne pomiesz­cze­nie, w któ­rym na­dal mamy wykła­dzinę – o gęstym, kre­mo­wym wło­siu, poło­żoną jesz­cze przez poprzed­nich wła­ści­cieli.

Weszli­śmy tu z Oli­ve­rem w poszu­ki­wa­niu papieru pre­zen­to­wego – potrze­bu­jemy tylko tro­chę, żeby opa­ko­wać pla­sti­kową syrenkę, którą on i nasza córka Emmy kupili na uro­dziny jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki.

– Prze­cież mogli wam to opa­ko­wać w skle­pie – mówię. Nie mogę się powstrzy­mać. – Za darmo.

Oli­ver zerka na prze­peł­nioną szafę.

– Musie­li­śmy się stam­tąd zwi­jać, bo ina­czej Emmy znowu by coś ukra­dła.

– Oli­ver. – Śmieję się. – Prze­cież to był tylko jeden raz. Pra­wie rok temu.

Nasza pię­cio­let­nia córka ukra­dła paczkę gumy balo­no­wej, gdy sta­li­śmy w kolejce w spo­żyw­czym. Potem w samo­cho­dzie zgry­wała nie­wi­niątko, jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc nadmu­chać balona.

– Diano, ona jest zło­dziejką. Zim­no­krwi­stą klep­to­manką. – Oli­ver uśmie­cha się i wyco­fuje z pokoju, zosta­wia­jąc mnie, żebym poszu­kała papieru.

Na początku marzyło nam się, że to pomiesz­cze­nie będzie pra­cow­nią dla nas obojga. Co prawda jest za cia­sne, żeby Oli­ver mógł się w nim roz­sta­wić z przy­zwo­itym warsz­ta­tem, ale po połu­dniu mamy tu dobre świa­tło i zmie­ściłby się stół kre­ślar­ski, o jakim Oli­ver zawsze marzył. A ja mia­ła­bym miej­sce na swoje szta­lugi i farby.

Gdy się pozna­li­śmy, mia­łam dwa­dzie­ścia sześć lat i miesz­ka­łam w Dal­las z sied­mior­giem współ­lo­ka­to­rów w rude­rze, która rze­komo miała być arty­styczną komuną. Nazy­wa­li­śmy ją „koope­ra­tywą”, ale wyglą­dała bar­dziej jak impre­zow­nia, któ­rej nikt ni­gdy nie sprzą­tał. Raz zebra­łam się w sobie i zawie­si­łam tabelę obo­wiąz­ków domo­wych z kolumną, w któ­rej można się było zapi­sy­wać. Myśla­łam, że to zała­twi sprawę. Ale współ­lo­ka­to­rzy, zamiast wpi­sy­wać swoje ini­cjały, wpi­sy­wali „Mat­thew McCo­nau­ghey” przy ubi­ka­cjach i „Duch sir Aleca Guin­nessa” przy kuchni.

W środku lata ktoś zosta­wił surowe mięso w zepsu­tym zsy­pie na śmieci i zalę­gły nam się robaki, więc zaczę­łam trzy­mać jedze­nie we wła­snym pokoju. Cza­sami po połu­dniu zaba­wia­łam się szki­co­wa­niem domu i współ­lo­ka­to­rów, nada­jąc im prze­sadny i nieco gro­te­skowy wygląd. Garść tych rysun­ków prze­sła­łam mojemu przy­ja­cie­lowi Barry’emu w Santa Fe, a resztę mojej przy­ja­ciółce Ali­cii, która wyje­chała do szkoły fil­mo­wej w Nowym Jorku. Pod­pi­sy­wa­łam je „Dirty Diana”, bo prze­sa­dzone opo­wie­ści o moich przy­go­dach w zasy­fio­nej koope­ra­ty­wie przej­mo­wały Barry’ego dresz­czem zgrozy, a w Ali­cii wzbu­dzały śmiech. Oboje przy­sy­łali mi dłu­gie, kochane listy, a raz Ali­cia odpo­wie­działa tylko kar­teczką o tre­ści: „Zamru­gaj dwa razy, jeśli mam wysłać pomoc”, którą przy­kle­iła do nie­uży­wa­nej gąbki do zmy­wa­nia naczyń.

Wresz­cie pew­nego dnia czymś się stru­łam – praw­do­po­dob­nie w restau­ra­cji, gdzie pra­co­wa­łam jako kel­nerka, po wspól­nym posiłku dla per­so­nelu – i musia­łam się zaszyć w dol­nej łazience. Leża­łam na zim­nej pod­ło­dze wyło­żo­nej kafel­kami ze spo­coną twa­rzą oble­pioną dłu­gimi ciem­no­blond wło­sami i modli­łam się, żeby te wymioty już się skoń­czyły, tym­cza­sem współ­lo­ka­to­rzy impre­zo­wali w naj­lep­sze, a goście prze­stę­po­wali nade mną, żeby sko­rzy­stać z toa­lety. Zwi­nięta w kulkę przy wan­nie zauwa­ży­łam, że ktoś nary­so­wał coś fla­ma­strem na brze­gach. To była cał­kiem nie­zła podo­bi­zna Barta Simp­sona na desko­rolce. Ktoś inny uło­żył rymo­wankę: „Poślady spi­nam i bala­sek / wyci­skam z sie­bie wielki jak Tek­sa­sek”. Głowa pękała mi z bólu, ale pomy­śla­łam wtedy: „Fajny rym, tylko rytm się nie zga­dza”. Następ­nego dnia zaczę­łam szu­kać nowego lokum.

Obej­rza­łam pięć kawa­le­rek, wszyst­kie z zacie­kami i dziw­nym zapasz­kiem, aż wresz­cie dotar­łam do ostat­niego miej­sca na swo­jej liście. Budy­nek stał w zacisz­nej uliczce, był niski i szary, kryty stiu­kiem, z rzę­dem weso­łych różo­wych róż przy wej­ściu.

Na zewnątrz sie­dział jakiś męż­czy­zna i ze spo­ko­jem zabi­jał komary.

– Pani Reece?

Zło­żył gazetę, którą czy­tał, w per­fek­cyjny kwa­drat i wstał, cho­wa­jąc ją do kie­szeni spodni. Ubrany był jak ktoś znacz­nie star­szy, w beżowe spodnie z zakład­kami i mię­tową zapi­naną koszulę. Dopiero gdy pode­szłam bli­żej, zorien­to­wa­łam się, że jeste­śmy chyba w podob­nym wieku. Miał gęste brą­zowe włosy, sze­ro­kie ramiona i nie­bie­sko­zie­lone oczy w kolo­rze – przy­naj­mniej tak sobie wyobra­ża­łam – jeziora gdzieś na środ­ko­wym zacho­dzie w środku lata: żad­nych poszar­pa­nych fal, tylko cie­pła, lśniąca woda.

Prze­pro­si­łam, że musiał cze­kać.

– Wsia­dłam do złego auto­busu. I to dwa razy. Naj­pierw wysia­dłam, żeby zła­pać ten wła­ściwy, a potem wsia­dłam z powro­tem do nie tego co trzeba.

Popa­trzy­łam badaw­czo w jego twarz, w te życz­liwe oczy, i od razu zaczę­łam sobie wyobra­żać, jak go nary­suję: z tym ide­al­nie pro­stym nosem spusz­czo­nym w dół, z utkwio­nym we mnie spoj­rze­niem i zmarsz­czo­nymi brwiami, a nad jego głową będzie chmurka z myślą: „Jezu, a tę kto przy­słał?”.

Ale w rze­czy­wi­sto­ści na jego twa­rzy nie było widać żad­nej dez­apro­baty, przez jego spo­kojne oczy nie prze­mknął nawet jej ślad. Odgar­nę­łam z czoła grzywkę i poża­ło­wa­łam, że nie umy­łam wło­sów, lecz skrę­ci­łam je w nie­po­rządny węzeł na karku.

– A potem w trze­cim auto­bu­sie nie dzia­łała klima, więc cho­ciaż to była ta wła­ściwa linia, mia­łam wra­że­nie, że… – O, jest, poja­wiło się: drobne, ale zauwa­żalne zmarsz­cze­nie brwi. – No, to był wła­ściwy auto­bus – pod­su­mo­wa­łam. – Ale mia­łam wra­że­nie, że nie.

Mil­czał przez chwilę, jakby chciał mi pozwo­lić na zła­pa­nie odde­chu.

– Jestem Oli­ver Wood. Chciała pani obej­rzeć cztery „B”, prawda?

– Zga­dza się. Jestem Diana.

Poda­li­śmy sobie dło­nie i ruszy­łam za nim do windy. Była tak mała, że gdy sta­nę­li­śmy obok sie­bie, muska­łam ramie­niem jego biceps i czu­łam zapach jego płynu po gole­niu, lekki i czy­sty. Drzwi się zamknęły. Oli­ver nachy­lił się do przodu i trzy razy wci­snął przy­cisk czwar­tego pię­tra. Nic się nie stało. Cze­ka­li­śmy w mil­cze­niu. Spró­bo­wał jesz­cze raz. Wciąż nic. Chyba go to zmie­szało, więc pod­sko­czy­łam, a wtedy winda szarp­nęła i się obu­dziła.

– Dzięki. – Odchrząk­nął. – Od dawna miesz­kasz w Dal­las?

– Nie, nie­zbyt długo. Jakiś rok.

– Stu­diu­jesz?

– Nie. Maluję. – W win­dzie było gorąco i cicho, więc doda­łam: – Wła­śnie wyda­łam książkę.

– Naprawdę? – Jego brwi się unio­sły, jakby auten­tycz­nie cie­szył się moim suk­ce­sem. – Będę musiał kupić egzem­plarz.

– Tro­chę trudno ją zna­leźć. Wydało ją takie maleń­kie lokalne wydaw­nic­two.

– Aha. – Zasko­czyło mnie jego roz­cza­ro­wa­nie.

– Ale jak chcesz, mogę ci prze­słać egzem­plarz.

Ta książka była całym powo­dem, dla któ­rego wylą­do­wa­łam w Tek­sa­sie – jedna tutej­sza redak­torka bar­dzo pozy­tyw­nie wyra­żała się o moich pra­cach i nawet zna­la­zła mi pokój w koope­ra­ty­wie. Już sobie wyobra­ża­łam, co by się stało, gdy­bym teraz, w tej win­dzie, wycią­gnęła swoją książkę i razem z tym uprzej­mym nie­zna­jo­mym zaczę­li­by­śmy wspól­nie oglą­dać moje obrazy; nie­które z nich przed­sta­wiały kobiety w róż­nych sta­nach sek­su­al­nej tęsk­noty, a oka­lały je prze­pro­wa­dzone przeze mnie wywiady o ich pra­gnie­niach.

– Moja cio­cia też maluje – rzu­cił Oli­ver.

– Tak?

– Głów­nie por­trety. Jej psów. – Oli­ver ści­szył głos, jakby ciotka mogła go usły­szeć. – Tro­chę są prze­ra­ża­jące. Ale jak się zasta­no­wić, to te psy też są prze­ra­ża­jące, więc może cio­cia ma więk­szy talent, niż mi się wydaje?

– Może. – Uśmiech­nę­łam się i poczu­łam, jak jego ramiona się roz­luź­niają.

Oli­ver zapro­wa­dził mnie do drzwi miesz­ka­nia, a potem wycią­gnął z teczki ogromny pęk klu­czy i zaczął kolejno je spraw­dzać. Uszy coraz bar­dziej mu czer­wie­niały. Wresz­cie zamek zasko­czył z trza­skiem, a on ode­tchnął z ulgą.

– Nie­złe zabez­pie­cze­nia, nie? Nawet najemca nie dosta­nie się do środka.

Miesz­ka­nie nie było spe­cjal­nie impo­nu­jące: kwa­dra­towy pokój z dwoma nie­wiel­kimi oknami, jedno wycho­dziło na par­king, a dru­gie na róże. Do tego nie­wielki aneks kuchenny z lodó­weczką, kuchenką elek­tryczną i zle­wem. Oli­ver zaj­rzał do swo­ich papie­rów i powie­dział:

– Wszyst­kie urzą­dze­nia są nowe!

Otwo­rzył lodówkę – w środku znaj­do­wały się na wpół pusta butelka ket­chupu, słoik majo­nezu i piwo.

– I patrz, jakie dodat­kowe luk­susy!

Gdy się roze­śmia­łam, zro­bił taką minę, jakby mu ulżyło.

– Opro­wa­dził­bym cię, ale w sumie wystar­czy się obró­cić dokoła – stwier­dził. – Choć to nie­ko­niecz­nie wada. Mniej do sprzą­ta­nia, prawda?

Przy­po­mniały mi się wier­szyki na wan­nie i lepka pod­łoga łazienki w koope­ra­ty­wie.

– Dla mnie bomba.

– Rachunki za wodę i wywóz śmieci są wli­czone w czynsz. Lubisz kąpiele?

– Lubię.

– To faj­nie. Ja też. – Oli­ver otwo­rzył drzwi, które znaj­do­wały się na wprost przed nami, i zbladł na widok roz­mia­rów łazienki: z tru­dem zmie­ściła się w niej ubi­ka­cja, o wan­nie nie wspo­mi­na­jąc. – Jestem bez­na­dziejny w opro­wa­dza­niu najem­ców.

– Nie, to naj­sym­pa­tycz­niej­sze miesz­ka­nie, jakie dzi­siaj widzia­łam.

– No dobrze, ale ty prze­cież zasłu­gu­jesz na wannę. – Oso­bi­sty cha­rak­ter tej uwagi zasko­czył nas oboje. Oli­ver oblał się rumień­cem.

– No a kuch­nia zde­cy­do­wa­nie jest naj­lep­sza z tych, które dziś widzia­łam.

– Dużo gotu­jesz?

– Wcale. – A potem, ponie­waż odnio­słam wra­że­nie, że żadne z nas nie chciało jesz­cze koń­czyć tego opro­wa­dza­nia, otwo­rzy­łam lodówkę i wycią­gnę­łam tamto piwo. – Ale doce­niam dodat­kowe luk­susy.

Oli­ver znowu się uśmiech­nął, wyjął mi z rąk butelkę i otwo­rzył ją jed­nym z wielu klu­czy na swoim bre­loku. Piwo było zimne i pyszne. Wycią­gnę­łam je na powrót do niego, żeby się poczę­sto­wał.

– Nala­ła­bym ci do szklanki, no ale… – Obję­łam gestem pustą kuch­nię. – Za to możemy usiąść na mojej nie­ist­nie­ją­cej kana­pie.

Zasta­no­wił się nad zapro­sze­niem – albo nade mną jako taką – i kiedy to robił, wyobra­zi­łam sobie, że nad naszymi gło­wami poja­wia się napis „ogłu­sza­jąca cisza”, jak w man­dze. Oli­ver obró­cił butelką w dłoni. A potem mach­nął ręką w stronę ściany, pod którą powinna stać kanapa.

– Nie spo­dzie­wa­łem się, że pój­dziesz w obi­cie z wiśnio­wej skóry, ale dobrze tu wygląda.

Par­sk­nę­łam śmie­chem.

– Pasuje do ple­cio­nych pod­sta­wek pod szklanki, które dla mnie zro­bi­łeś.

Usie­dli­śmy na pod­ło­dze i pili­śmy piwo, poda­jąc je sobie na zmianę. Poma­rań­czowe świa­tło zga­sło za zachod­nim oknem, ale żadne z nas nie ruszyło się, żeby włą­czyć lampę, i w pokoju zapa­no­wał pół­mrok.

Prze­cią­gnę­łam ręką po sta­ran­nie odku­rzo­nej wykła­dzi­nie.

– Widać, że dopiero co ją wyczysz­czono. Doce­niam to.

Oli­ver zro­bił taką minę, jakby musiał zrzu­cić z serca jakąś tajem­nicę.

– Muszę ci coś powie­dzieć. Tak naprawdę nie jestem opie­ku­nem tej nie­ru­cho­mo­ści. Budy­nek należy do moich rodzi­ców. Ale Con­nie, która zwy­kle opro­wa­dza zain­te­re­so­wa­nych, musiała ode­brać skądś dziecko, więc powie­dzia­łem, że ją zastą­pię.

Ulżyło mi, że oboje mamy coś do wyzna­nia.

– A ja, jeśli mam być szczera, nie mogę sobie pozwo­lić na to miesz­ka­nie. Star­czy­łoby mi na czynsz za pierw­szy mie­siąc i na depo­zyt. Ale nie na opła­ce­nie z góry ostat­niego mie­siąca. – Opar­łam się głową o ścianę. – A do tego mam fatalną histo­rię kre­dy­tową.

Gdy to mówi­łam, jego spoj­rze­nie prze­no­siło się z moich oczu na usta i z powro­tem.

– Masz jakąś pracę? Zna­czy poza malo­wa­niem?

– Jestem kel­nerką. W Momo’s.

– W tej knaj­pie sty­li­zo­wa­nej na gang­ster­ską spe­lunę z lat trzy­dzie­stych? Tej, gdzie kel­nerki na każde „dzię­kuję” muszą odpo­wia­dać „ada­pan­spo­kój”?

– Nie innej. – Pod­nio­słam ręce jak pod­czas napadu z bro­nią. – Byłeś tam kie­dyś?

Oli­ver pokrę­cił głową.

– Widzia­łem tylko w wia­do­mo­ściach. Wła­ści­ciel ma na kon­cie jakieś prze­stęp­stwa sek­su­alne, nie?

– Hmm. – Zasta­no­wi­łam się nad pyta­niem. – Nawet by się zga­dzało.

– No dobra. – Oli­ver spu­ścił wzrok na swoje nogi. – Czyli teraz w wol­nym cza­sie będę ci szu­kał nowej roboty.

– Dzięki.

Nachy­lił się bli­żej i dał mi deli­kat­nego sztur­chańca ramie­niem.

– Ada­pa­ni­spo­kój.

Osiem lat póź­niej, gdy wpro­wa­dza­li­śmy się do naszego obec­nego domu z trzema sypial­niami, byłam już w ciąży z Emmy. Kolej­nych kilka mie­sięcy spę­dzi­li­śmy na przy­go­to­wy­wa­niu się na dziecko, dobie­ra­niu odcieni farb i gło­wie­niu się nad dzie­cin­nymi mebel­kami z Ikei. Oli­ver sam potra­fił robić piękne drew­niane meble od zera, jed­nak instruk­cje mon­tażu budziły w nim taką samą kon­ster­na­cję jak we mnie.

– Coś tu się nie zga­dza – powta­rzał, prze­krę­ca­jąc kartki do góry nogami i z powro­tem. – Może bra­kuje nam jakie­goś ele­mentu?

A potem zja­wiła się Emmy, a wraz z nią bez­senne noce i napady miaż­dżą­cych lęków prze­pla­tane chwi­lami czy­stego szczę­ścia i nie­skoń­czo­nymi ładun­kami pra­nia.

Emmy ma teraz sześć lat. Wolny pokój wypeł­niają pla­sti­kowe pudła wypchane zabaw­kami, na które jest już za duża, ubran­kami, z któ­rych wyro­sła, i ogromną kolek­cją lalek w histo­rycz­nych kostiu­mach, od któ­rych ma kosz­mary, tylko że Oli­ver boi się powie­dzieć o tym swo­jej matce. Ozna­czy­li­śmy te pudła napi­sami „DO ODDA­NIA” i obie­cu­jemy sobie – raz po raz – że w następny week­end na pewno się z nimi upo­ramy. To już nasz stały dow­cip. Wie­czo­rem, gdy padamy na łóżko i jed­nemu z nas chce się pić, ale nie ma ochoty się ruszać, mówimy:

– Jeśli przy­nie­siesz mi wody, przy­się­gam, że zabiorę te pudła do odda­nia. Jutro.

W tych pojem­ni­kach nie ma za to choćby skrawka papieru pre­zen­to­wego. Prze­ci­skam się mię­dzy dwiema wie­żami z pla­stiku, żeby dostać się do gar­de­roby w głębi pokoju. Włą­czam górne świa­tło i roz­glą­dam się po pół­kach. Znaj­duję zapa­sowe koce, dmu­chany mate­rac zwi­nięty w kulkę i stare pudełko na haczyki węd­kar­skie, w któ­rym trzy­mam zapa­sowe pędzle. Pod ścianą stoją dwa moje stare płótna: olejny obraz przed­sta­wia­jący łubin i scenka pla­żowa – jedno i dru­gie nama­lo­wa­łam kilka lat temu na zaję­ciach wie­czo­ro­wych.

Zaglą­dam głę­biej do gar­de­roby. Za pudeł­kiem na haczyki zauwa­żam spo­nie­wie­rane czer­wone pudełko na buty. Zapo­mnia­łam już, że tu leży. Zapie­czę­to­wa­łam je taśmą malar­ską, więc teraz znaj­duję jakąś skro­baczkę i ją roz­ci­nam. W środku znaj­dują się dyk­ta­fon i dwa rzędy mini­ka­set. Ozna­czono je róż­nymi imio­nami: „Jess”, „Clau­dia”, „Brynn”, „The­resa” i tak dalej. Ogar­nia mnie zna­jome uczu­cie – tak jakby coś mi uszło na sucho. A pod pudeł­kiem leży stara teczka wypchana szki­cami: wszystko to por­trety tych kobiet z kaset. Kie­dyś miały mi posłu­żyć do nama­lo­wa­nia obra­zów do dru­giej książki. Naszki­co­wa­łam je szybko gru­bym węglem rysun­ko­wym: tu pro­fil kobiety wyglą­da­ją­cej przez okno, tam innej, roz­par­tej w fotelu i roz­cie­ra­ją­cej sobie kark dło­nią.

Po mojej prze­pro­wadzce do Dal­las redak­torka, z którą pra­co­wa­łam przy pierw­szej książce, czę­sto zabie­rała mnie na bilard i jasne piwo. Patrzyła na mnie spod cięż­kich powiek i pró­bo­wała mi sprze­dać moją wła­sną książkę, tak jak­bym w życiu o niej nie sły­szała.

– To ide­alne połą­cze­nie kro­ni­kar­stwa ze sztuką – powta­rzała, a ja tylko pota­ki­wa­łam głową, nie bar­dzo wie­dząc, co jesz­cze mogę dodać.

Kilka tygo­dni po uka­za­niu się mojego albumu prze­pro­wa­dziła się do Michi­gan i już ni­gdy nie wró­ciła do pracy. Na jej posadę wsko­czył jej dotych­cza­sowy asy­stent, młody chło­pak o cichym gło­sie. Był tak nie­śmiały i skrę­po­wany, że nie chciał spo­ty­kać się ze mną twa­rzą w twarz. Prze­sła­łam mu kilka wstęp­nych pomy­słów na drugą książkę i powie­dział, że fajne te szkice, ale za mięk­kie.

– Spró­buj doko­pać się do mięsa. Ale tak wiesz, naprawdę się w nie wgryźć.

Tam­tego dnia, gdy Oli­ver poka­zał mi miesz­ka­nie, wgry­za­łam się w to mięso już od mie­sięcy i szło mi bar­dzo wolno.

Teraz wycią­gam pudełko z kase­tami z gar­de­roby i sia­dam na pod­ło­dze mię­dzy dwoma pojem­ni­kami – mam tam dość miej­sca, żeby wycią­gnąć nogi, ale nie tak dużo, żebym czuła się odsło­nięta. Prze­glą­dam kasety, jedną po dru­giej. Wszyst­kie te wywiady, które spa­ko­wa­łam i ni­gdy do nich nie wró­ci­łam…

Wyj­muję taśmę opa­trzoną imie­niem „Jess” i wkła­dam do dyk­ta­fonu. Wci­skam play i sły­szę jej głos:

Był wysoki. I wiesz co? To wystar­czyło, żeby nabrał pew­no­ści sie­bie. Nic wię­cej. Był wysoki. Wyobra­żasz sobie? Kobiety muszą pil­no­wać każ­dego szcze­gółu, żeby poczuć się choćby okej, a jemu, słowo daję, wystar­czyło, że bozia nie poską­piła mu wzro­stu. Był wysoki i miał fajne bary, więc wszyst­kie od razu stwier­dzi­ły­śmy: „mhm, w sumie czemu nie, dała­bym mu”.

Ale na serio, wcale poważ­nie tak nie myśla­łam. Że prze­śpię się z tym bar­ma­nem. W życiu nie zali­czy­łam jed­no­ra­zo­wego numerka. Tylko że, pro­szę: nagle znowu byłam do wzię­cia – okej, facet mnie rzu­cił – w dodatku pra­co­wa­łam jako kel­nerka w barze w obcym mie­ście i pró­bo­wa­łam poka­zać, co to nie ja. W pracy nie­trudno było o pew­ność sie­bie, bo zawsze mie­li­śmy tłok i wszy­scy żebrali o drinki, więc nawet jeśli byłaś tam po to, żeby obsłu­gi­wać ludzi, to mia­łaś nad nimi pewną wła­dzę. Jeśli tra­fił się klient do dupy, zwy­czaj­nie przez cały wie­czór go ole­wa­łaś i mówi­łaś pozo­sta­łym dziew­czy­nom, żeby też nie zwra­cały na niego uwagi. No, w każ­dym razie: ten gościu był przy­zwo­itym bar­ma­nem i flir­to­wał ze wszyst­kimi kel­nerkami w barze, bez wyjątku. Mógłby wyrwać dosłow­nie każdą z nas, nawet hostessę, a prze­cież ona miała chło­paka. No więc tam­tego wie­czoru w pracy roz­no­si­łam tacę za tacą z drin­kami i przez cały czas myśla­łam sobie, że tak, że mam ochotę prze­spać się z kimś, kogo nie znam. Z kimś, czyje ciało będzie dla mnie totalną nie­spo­dzianką. Tak że jak zacznie mnie doty­kać, to nie będę wie­działa, na jakie uczu­cie się przy­go­to­wać i czego się dalej spo­dzie­wać.

No więc gdy poda­wa­łam mu zamó­wie­nia z moich sto­li­ków, pisa­łam na nich coś w rodzaju: „Wódka z wodą sodową. Szkocka z lodem. Może stąd wyj­dziemy?”.

Przez cały wie­czór tak się zgry­wa­li­śmy. I za każ­dym razem moje wia­do­mo­ści robiły się coraz śmiel­sze. „Mar­tini z twi­stem. Poka­żesz mi, jak miesz­kasz?”

A potem na przy­kład: „Dwie Stelle. Mar­ga­rita z lodem. Sex on the Beach – nie no, to aż za łatwe”. Takie, wiesz, durne wygłupy. Ale oboje się z tego śmia­li­śmy.

A potem zro­biła się druga nad ranem, bar się zamknął i muzyka uci­chła. Włą­czyli mocne świa­tła sufi­towe i pomy­śla­łam, że już po atmos­fe­rze. Ale kiedy sprzą­ta­łam, czu­łam, że on na­dal mnie obser­wuje. Miał takie błę­kitne oczy i nawet przy włą­czo­nym świe­tle igrał w nich taki cho­chlik. No więc wresz­cie zgar­niam swoje napiwki – i od razu poczu­łam na krzyżu jego dłoń. Jakby mnie prąd prze­szył – zna­czy, czyli ja naprawdę zamie­rzam to zro­bić. Odwró­ci­łam się twa­rzą do niego, a on wziął mnie za rękę i pocią­gnął na ulicę. Padało, ale jakoś udało nam się zła­pać tak­sówkę, więc może tak miało być. No więc wsko­czy­li­śmy na sie­dze­nie, ale to migiem, i w tej ciem­no­ści wło­ży­łam mu ręce za pasek, a on zaczął mnie doty­kać pod koszulą… Nawet nie pamię­tam, jak miał na imię – serio nie pamię­tam – za to pamię­tam, jakie to było uczu­cie, gdy wsu­nął mi dło­nie pod sta­nik. Zimne, ale było mi dobrze, tak jakby całe moje ciało zaczy­nało się budzić. Mia­łam ochotę z miej­sca zedrzeć z sie­bie wszyst­kie ubra­nia, żeby mu to poka­zać. Żeby mógł wszę­dzie mnie dotknąć. I żebym mogła zoba­czyć, jak na to reaguje. Chcia­łam, żeby doty­kał mnie po całym ciele…

– Diana? – woła Oli­ver z kory­ta­rza i aż się pod­ry­wam z miej­sca. Wci­skam stop i wpy­cham dyk­ta­fon do kie­szeni. A potem zakry­wam pudełko po butach i cho­wam je głę­boko do pojem­nika z nie­mow­lę­cymi ubran­kami Emmy.

Oli­ver staje w drzwiach pokoju.

– I jak, udało się zna­leźć jakiś papier?

– Nic a nic. – Kręcę głową. – Kupię, jak wyjdę.

Oli­ver podaje mi kubek ter­miczny z kawą i obej­muje ramie­niem w talii.

– Dzięki.

– Nie ma sprawy.

Wtula nos w moją szyję.

– Ład­nie pach­niesz.

Czuję, jak moje ciało się spina, choć powinno się roz­luź­nić.

Oli­ver przy­ciąga mnie bli­żej i zerka na drzwi.

– Emmy wciąż jesz­cze mocno śpi.

Ska­nuję każdy ele­ment swo­jego ciała, pra­gnąc, aby zbu­dziła się we mnie wła­ściwa reak­cja – jed­nak wszelka tęsk­nota za tym, by odwza­jem­nić jego czu­łość, wydaje się po pro­stu poza moim zasię­giem. Odsu­wam się i uśmie­cham.

– No co? – pyta.

– Jak to: „no co”?

– No bo tak dziw­nie na mnie patrzysz. Gapisz się.

– Wcale że nie. – Wcale że tak. Rze­czy­wi­ście się gapię, a kon­kret­nie na krę­cony wło­sek, który wystaje mu z lewego noz­drza. „Nie myśl o wło­sie. Skup się na jego życz­li­wych oczach. Na kubku, na jego dło­niach, na parze”.

Oli­ver pociera się po bro­dzie, tak jakby myślał, że może przy­kle­iły mu się tam jakieś resztki jedze­nia.

– Tyle że masz… taki wło­sek. – Poka­zuję pal­cem. – O tutaj.

– Kurna. – Śmieje się. – Zmie­niam się we wła­snego ojca. Któ­re­goś dnia się­gnę po ten try­mer, który od cie­bie dosta­łem, słowo honoru. – Prze­suwa pal­cem pod nosem, pró­bu­jąc wepchnąć wło­sek na miej­sce. – Tak lepiej?

Na zewnątrz trąbi L’Wren. Trzy szyb­kie klak­sony.

– Szkoda, że muszę już iść. – Wysu­wam się z jego ramion, dając mu całusa w poli­czek.

Oli­ver roz­gląda się po pokoju i wszyst­kich gra­tach, któ­rych trzeba się stąd pozbyć.

– Następny week­end? – Uśmie­cham się.

– Jasne. – Jego oczy skie­ro­wane są nie na mnie, tylko na te góry nie­uży­wa­nych rupieci.

Rozdział 2

– Nie wiem, co jest bar­dziej przy­gnę­bia­jące: pięć­dzie­się­cio­sied­mio­la­tek, który pró­buje robić z sie­bie dwu­dzie­sto­kil­ku­latka, czy dwu­dzie­stocz­te­ro­la­tek, który wciąż mieszka z rodzi­cami. – L’Wren wzdy­cha i zjeż­dża na pas dla wspól­nych prze­jaz­dów. Kom­plet­nie nie potrafi się sku­pić jed­no­cze­śnie na roz­mo­wie i pro­wa­dze­niu samo­chodu. Chwy­tam się mocno kra­wę­dzi beżo­wego skó­rza­nego fotela. – Oni są moją rodziną, a mam wra­że­nie, że to bar­dziej współ­lo­ka­to­rzy – cią­gnie L’Wren. – A Hal­ston? Ma sześć lat, a zacho­wuje się, jakby miała szes­na­ście. Cią­gle każe mi googlo­wać „Harry Sty­les bez koszuli”.

– L’Wren! Nie roz­śmie­szaj mnie! – krzy­czy z tyłu Jenna. – Bo wypeł­nia­cze mi się spar­ta­czą! – Przy­ci­ska rękami policzki, jakby chciała je przy­trzy­mać na miej­scu.

L’Wren spo­gląda na nią w lusterku wstecz­nym. Przy­jaź­nią się od liceum, a teraz wszyst­kie trzy mamy córki w tym samym wieku.

– Prze­cież po botok­sie wolno się śmiać.

– Ale to nie botoks, tylko wypeł­niacz. Der­ma­to­lożka powie­działa, że przez dwa­dzie­ścia cztery godziny nie powin­nam ćwi­czyć ani zanadto ruszać twa­rzą, bo mogą się prze­mie­ścić.

– Jezu. Gdzie ty sobie robi­łaś te wypeł­nia­cze, na par­kingu pod super­mar­ke­tem?

– Nie. No weź prze­stań. – Jenna nie­mal par­ska śmie­chem. – U dok­tor Laredo. Robiła usta Rale­igh, a prze­cież byłaś nimi zachwy­cona.

Na wzmiankę o Rale­igh wszyst­kie trzy milk­niemy. Sie­dzimy przy akom­pa­nia­men­cie kli­ma­ty­za­cji, a L’Wren pędzi dalej trasą szyb­kiego ruchu. To nasza doroczna wyprawa do Round Top, na połu­dnie od Dal­las, na ogromne targi anty­ków. Pierw­szy raz wybra­ły­śmy się tam pięć lat temu, gdy wszyst­kie co sobotę cho­dzi­ły­śmy na te same zaję­cia dla mam z dziećmi. L’Wren zro­biła Jen­nie i mnie nie­spo­dziankę: wyna­jęła opie­kunkę do dzieci i zapro­po­no­wała, żeby­śmy urwały się z zajęć i zamiast tego wybrały się na wycieczkę.

Jenna odchrzą­kuje. Wysuwa głowę mię­dzy naszymi fote­lami i blond loki pod­ska­kują jej na gło­wie.

– Zawsze mogłaś tra­fić na gor­szych współ­lo­ka­to­rów. Przy­naj­mniej Liam to jak dar­mowa opie­kunka na miej­scu. Prze­cież na pewno wam pomaga. – Liam to pasierb L’Wren, zwy­kle za bar­dzo nawa­lony trawą, żeby na coś się przy­dać. Już raczej można go uznać za dobro­tli­wego ducha, który snuje się po domu. – No i przy­naj­mniej twój mąż jesz­cze nie wyły­siał.

– Ojej, jakie to słod­kie, naprawdę w to wie­rzysz? – pyta L’Wren. – Że Kev na­dal ma wła­sne włosy? Mam ci przy­po­mnieć ostat­nie lato? I te prze­szczepy?

Tłu­mię śmiech.

– Diana, nie musisz się kry­go­wać, że cię to nie bawi. – L’Wren odwraca się w moją stronę, cał­ko­wi­cie odry­wa­jąc wzrok od jezdni. – Fakt, Kevin nic na to nie pora­dzi, że łysieje. No ale nikt mu nie kazał para­do­wać w tym bere­cie.

– Aaa… – mówi Jenna. Czę­sto ma opóź­niony zapłon. – Kom­plet­nie o tym zapo­mnia­łam. Coś takiego. A ja myśla­łam, że on prze­cho­dził wtedy taki euro­pej­ski kry­zys wieku śred­niego.

– Co to, kurna, jest „euro­pej­ski kry­zys wieku śred­niego”? – pyta L’Wren.

Przez całe zeszłe lato jej mąż Kevin nie poka­zy­wał się bez nakry­cia głowy. Raz na ich przy­ję­ciu przy base­nie z oka­zji Memo­rial Day widzie­li­śmy z Oli­ve­rem, że nawet pod prysz­nic wszedł w myśliw­skiej czapce.

– W sumie nie­źle wyglą­dał – przy­znaje z czu­ło­ścią L’Wren. – Ale, bie­dac­two, co chwilę musiał zmie­niać opa­trunki na tych swo­ich miesz­kach wło­so­wych.

Roz­kła­dam lusterko nad fote­lem i spo­glą­dam na sie­bie w poran­nym słońcu, przy­glą­dam się skó­rze pod swoją szczęką – do tej pory ni­gdy nie zwra­ca­łam na nią szcze­gól­nej uwagi. Pod bursz­ty­no­wymi oczami mam cie­nie, ale przy­naj­mniej włosy posłusz­nie ukła­dają się w dłu­gie, równe fale. Nacią­gam skórę aż na uszy, jak­bym robiła sobie domowy lifting, i w myślach odma­lo­wuję swój por­tret w zre­tu­szo­wa­nej wer­sji, z pro­mien­nym, gład­kim czo­łem i policz­kami jak pulchne jabłuszka. Marsz­czę nos, uśmie­cha­jąc się na widok swo­jej głu­piej miny, i odsu­wam ręce, ale Jenna już mnie przy­ła­pała. Udaję, że tylko popra­wiam szminkę, i doty­kam pal­cem warg.

– Za to Liama nikt nie namówi na strzy­że­nie – cią­gnie L’Wren.

Skła­dam na powrót lusterko.

– A co to ma za zna­cze­nie, jakie on ma włosy?

– No bo wydaje mi się, że to przez nie go wylali.

– Kogo? – pyta Jenna.

– No Liama – tłu­ma­czy L’Wren. – Serio, ja nawet nie wie­dzia­łam, że można kogoś wylać ze stażu. Chyba naj­pierw muszą ci coś pła­cić, zanim będą mogli cię zwol­nić, nie?

Tak się składa, że wiem, że Liam by­naj­mniej nie został zwol­niony. Po pro­stu prze­stał przy­cho­dzić do pracy. Ale nic nie mówię. Wiercę się na fotelu i nagle czuję dyk­ta­fon, który na­dal trzy­mam w kie­szeni. Ukrad­kiem wsu­wam go do torebki, a L’Wren dalej wyrzuca z sie­bie fru­stra­cję:

– Myśla­łam, że może mu się tam spodoba, w końcu to agen­cja rekla­mowa, branża kre­atywna. Ale on tej pracy nie zno­sił. Tylko że, no na litość boską, prze­cież wszy­scy mie­li­śmy kie­dyś pracę, któ­rej nie zno­si­li­śmy, no nie? Niby skąd się wzięło poję­cie nie­dziel­nej chan­dry?

Kiedy Liam zamiesz­kał z nimi jakiś rok temu, myśla­łam, że L’Wren po pro­stu osza­leje. Noto­rycz­nie przy­gar­nia bez­domne zwie­rzaki – koty, kró­liki, jasz­czurki – a mimo to powrót pasierba do domu oka­zał się dla niej wyjąt­ko­wym szo­kiem. Szybko się jed­nak do niego przy­wią­zała. Nie rozu­mie go, ale chyba posta­no­wiła sobie, że zdoła go roz­szy­fro­wać.

Teraz wzdy­cha gło­śno.

– Nie mam pro­blemu z tym, żeby został arty­stą, jeśli tego wła­śnie pra­gnie. Tylko, wie­cie, chcia­ła­bym, żeby był arty­stą z jakąś ambi­cją.

Drogę zajeż­dża nam czer­wone mase­rati. L’Wren trąbi, ale nie zwal­nia.

– Może po pro­stu ciachnę mu te kudły golarką, jak będzie spał…

Za oknami łagodne falu­jące wzgó­rza poro­śnięte łubi­nem i upstrzone pasą­cymi się końmi ustę­pują miej­sca polom nie­bo­tycz­nych sło­necz­ni­ków. Prze­staję zwra­cać uwagę na roz­mowę przy­ja­ció­łek. Myślami prze­no­szę się do sta­rych płó­cien, które zna­la­złam w gar­de­ro­bie. I tych nie­szczę­snych łubi­nów, które usi­ło­wa­łam nama­lo­wać. Wyglą­dały jak psu z gar­dła wydarte. Potem myślę o pudełku z nagra­niami i szki­cach. Nie przy­po­mi­nam sobie, czy kie­dy­kol­wiek poka­za­łam komuś te rysunki. Nawet Ali­cii. Przez jakiś czas i ona, i Barry dopy­ty­wali przy każ­dej roz­mo­wie, jak tam nowa książka. Ale z cza­sem oboje chyba też o niej zapo­mnieli.

Dzwoni mój tele­fon i oka­zuje się, że to Ali­cia – tak jakby wyczuła, że o niej myślę. Odrzu­cam połą­cze­nie i w zamian wysy­łam szybką wia­do­mość:

Oddzwo­nię wie­czo­rem!

Zasta­na­wiam się, czy nie puścić jej któ­rejś z tych kaset. Albo wysłać pocztą, tak bez zapo­wie­dzi, dla zabawy.

– Diana, a wy? – pyta L’Wren.

– Słu­cham?

– Jak czę­sto się kocha­cie z Oli­ve­rem? – L’Wren mówi to tak zwy­czaj­nym tonem, jakby pytała, jak czę­sto uży­wam nici den­ty­stycz­nej. – Dzwo­niła do mnie matka, żeby opo­wie­dzieć mi o jakimś wywia­dzie z Madonną, który gdzieś prze­czy­tała. I podobno Madonna twier­dzi, że klucz do zdro­wego mał­żeń­stwa to seks trzy razy na tydzień.

– Ale z mężem? – pytam.

– Diana! – Jenna chi­cho­cze z tyl­nego sie­dze­nia.

– Nie no… – Czuję, że się rumie­nię. – Mia­łam na myśli, że Madonna chyba nawet nie ma męża!

– Matka trzyma w domu wyłącz­nie stare numery „Porad­nika Domo­wego” sprzed dwu­dzie­stu lat. Ale łapiesz, o co cho­dzi – tłu­ma­czy L’Wren. – No więc jak czę­sto?

– Hmm. – Mrużę oczy, tak jak­bym musiała się nad tym zasta­no­wić. Na wspo­mnie­nie ostat­niego razu, kiedy kocha­li­śmy się z Oli­ve­rem, czuję na karku gorące mro­wie­nie. To było, gdy wybra­li­śmy się na randkę. Wie­czór był nie­ty­powo cie­pły, więc usie­dli­śmy w ogródku Del­mo­nico i szybko poża­ło­wa­li­śmy, że w taki upał zamó­wi­li­śmy maka­ron. Prze­py­cha­li­śmy jedze­nie po taler­zach, wypi­li­śmy za dużo bia­łego wina i potem ręce nam się plą­tały, gdy wycią­ga­li­śmy pie­nią­dze dla opie­kunki do dziecka. Na górze w sypialni zdar­li­śmy z sie­bie ubra­nia i zali­czy­li­śmy szybki, spo­cony seks. Dobrze mi było, gdy czu­łam w sobie Oli­vera, zresztą jak zawsze, a mimo to z jakie­goś powodu wola­łam to wszystko przy­śpie­szyć.

– Chcę, żebyś doszedł – szep­nę­łam mu na ucho.

– Już? – spy­tał. – Tak od razu?

– Tak, tak od razu.

– Jenna… – L’Wren kle­pie mnie po udzie, żebym niczego nie prze­ga­piła. – Powiedz Dia­nie, jak czę­sto robisz to z Char­liem.

Jenna odli­cza na pal­cach, poka­zu­jąc nam fran­cu­ski mani­cure z lawen­do­wymi kra­wę­dziami.

– Cztery razy na tydzień, no chyba że jedno z nas albo któ­reś z dzieci się pocho­ruje. W każdy ponie­dzia­łek, środę i pią­tek, a w nie­dzielę robię mu ręką, bo padam z nóg.

– Wow – komen­tuję. – Cztery razy.

– Jenna, ale ty wiesz, że sine jaja to mit, prawda? Żaden facet po pięć­dzie­siątce nie potrze­buje tylu orga­zmów! – mówi L’Wren.

– No ale Char­lie ma dopiero czter­dzie­ści lat. Poza tym to tak jak z ćwi­cze­niami – kontr­uje Jenna. – Nie zawsze ci się chce, ale jak już się zmu­sisz, to potem masz satys­fak­cję. A Char­lie po sek­sie jest znacz­nie łatwiej­szy w obej­ściu. To tak, jak­byś miała szcze­niaka i musiała go prze­go­nić, żeby się zmę­czył.

– Ha – par­ska L’Wren. – Fakt.

– Zro­bimy przy­sta­nek na siu­siu? – pytam ją.

L’Wren zerka na mnie i włą­cza migacz.

– Jenna, od teraz się nie krę­puj: w ponie­działki rób sobie wolne. Przy tobie możemy się scho­wać! Kev i ja robimy to co drugi pią­tek.

– My mniej wię­cej tak samo – kła­mię.

– Ale prze­cież ty z Oli­ve­rem nie musi­cie wpi­sy­wać seksu w gra­fik. Jesteś artystką, więc idziesz za gło­sem serca…

– Seks na spon­ta­nie. – Jenna kręci głową. – Wyobra­ża­cie to sobie?

Trudno stwier­dzić, czy ta myśl ją pod­nieca, czy prze­raża.

– Jak mus to mus, nie? – L’Wren prze­jeż­dża przez dwa pasy, żeby nie prze­ga­pić zjazdu. – Bo co, jak prze­sta­niesz sypiać ze swoim mężem? Wtedy ktoś inny przej­mie pałeczkę.

– Mhm. – Jenna poważ­nie przy­ta­kuje głową. – Jak z Rale­igh. Smutna sprawa.

I znowu na wzmiankę o Rale­igh w samo­cho­dzie zapada cisza, a ja nie bar­dzo wiem, co takiego mnie omi­nęło.

– Ale myśla­łam, że to Rale­igh zdra­dziła swo­jego męża, a nie na odwrót, no nie? – pytam. Sama nie wiem, czemu jej bro­nię. Pra­wie jej nie znam, widu­jemy się tylko wtedy, gdy pod­rzu­camy dzieci do szkoły, i na uro­dziny, i pod­czas ich meczów piłki noż­nej, kiedy wymie­niamy się uwa­gami o niczym.

Nie mogę prze­stać roz­my­ślać o tym, że nikt ni­gdy nie mówi, jaka to tajem­ni­cza sprawa: mał­żeń­stwo. Bo co się tyczy ciąży i macie­rzyń­stwa, wszyst­kie trzy, jak tu sie­dzimy, dzie­limy się każ­dym, nawet naj­bar­dziej intym­nym szcze­gó­łem.

– Wiem, że po poro­dzie nie powinno się za szybko patrzeć na swoją waginę – wyznała raz Jenna – ale nie mogłam się powstrzy­mać. Poszłam z luster­kiem do szpi­tal­nej łazienki… i myśla­łam, że zemdleję. Dziew­czyny, ona w ogóle była innego koloru!

A jed­no­cze­śnie nie mam poję­cia, jak się mają sprawy w ich mał­żeń­stwach. Jak one się kłócą z mężami? Jaka jest Jenna, gdy na poważ­nie się wku­rzy? Co prawda teraz już wiem dokład­nie, jak czę­sto upra­wia seks, ale czy dowie­dzia­łam się cze­goś, czego nie wyczy­ta­ła­bym z jej kalen­da­rza? Czy ona w ogóle lubi upra­wiać seks z Char­liem? Czy z nim docho­dzi?

Wiem, jak ważny jest seks w mał­żeń­stwie – na ten temat by­naj­mniej nie bra­kuje róż­nych tek­stów – a jed­nak… Mam wra­że­nie, że im lepiej rozu­miem jego zna­cze­nie, tym mniej­szą spra­wia mi przy­jem­ność. Ostat­nio na samą myśl o sek­sie z Oli­ve­rem czuję w środku takie jakby trze­po­ta­nie, panikę, jak­bym pro­siła się o kło­poty. Jak­bym pukała do drzwi nawie­dzo­nego domu i roz­bu­dzała śpiące w nim duchy. Ni­gdy dużo nie roz­ma­wia­li­śmy o naszym życiu ero­tycz­nym. Po pro­stu je mie­li­śmy – to zna­czy mamy. No więc może Oli­ver lubi seks bar­dziej niż ja. I chciałby go czę­ściej upra­wiać. Sta­ram się nie roz­trzą­sać tematu – ale potem zaczy­nam roz­trzą­sać sam temat roz­trzą­sa­nia tematu i koń­czy się tym, że wszystko to prze­mie­nia się jakby w żyjący byt, z któ­rego wysy­sam całą krew.

– Sły­sza­łam, że to nie był tylko ten jeden raz – cią­gnie Jenna. Wciąż gadamy o Rale­igh. – Nie wiem, czy to prawda (więc jakby co, to ja nic nie mówi­łam), ale podobno to się cią­gnęło już od dawna, ona miała z pię­ciu róż­nych face­tów.

L’Wren pogwiz­duje cicho.

– Jezu kochany, ja tu ledwo mogę doczła­pać na rowe­rek do ćwi­czeń, a ona się pro­wa­dza z pię­cioma typami?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki