Do Góry Nogami - Erika Reves - ebook

Do Góry Nogami ebook

Erika Reves

4,2

Opis

Kaitlin nie planowała zostać matką.

Kiedy jej siostra i szwagier giną w wypadku, po raz pierwszy staje przed wyzwaniem — zająć się kimś poza samą sobą.

Raymond nie umawia się z klientkami.

Tym razem jednak trafia mu się wyjątkowy... przypadek. Taki, który wywróci jego świat do góry nogami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 256

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (13 ocen)
7
3
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ellza1505

Dobrze spędzony czas

Główna bohaterka, Kaitlin, to pracoholiczka, której życie kręci się wokół kariery, a macierzyństwo to ostatnia rzecz, na jaką miałaby ochotę. Ale los ma dla niej zupełnie inne plany – po tragicznej śmierci siostry, Kaitlin musi zająć się swoją ośmioletnią siostrzenicą, Jenny. Jej świat wywraca się do góry nogami, a priorytety ulegają zmianie. Czy Kaitlin poradzi sobie z tym wszystkim? Ta książka to emocjonalny rollercoaster, który wciągnie Was bez reszty, sprawi, że czasem popłyną łzy wzruszenia, a czasem łzy radości, ale co najważniejsze sprawi, że skłoni was do tego by, choć na chwilę się zatrzymać i zastanowić nad tym, co w życiu jest najważniejsze. Autorka w swojej książce mierzy się z trudnymi tematami, jak toksyczne relacje rodzinne, między Kaitlin a jej matką, walczącymi o opiekę nad dzieckiem – ich napięte, wybuchowe relacje sprawiają, że historia jest jeszcze ciekawsza. Lekki i przyjemny styl autorki sprawie że zarówno bohaterowie, jak i cała historia jest bardzo wyrazista....
20
Atram86

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka 🙂Polecam🙂🙂🙂🙂
10
exiaxd

Dobrze spędzony czas

Kaitlin wyjechała na inny kontynent - do Mediolanu - by tam zajmować się ukochaną modą, uciekając także od nieciekawej sytuacji rodzinnej. Jednak życie miało dla niej inne plany i wypadek siostry sprawia, że musi wrócić do znienawidzonego Chicago by zostać matką zastępczą dla małej Jenny. Choć żeby nie było tak źle to los dodaje od siebie na osłodę przystojnego pana prawnika Raymonda 🤭 Muszę powiedzieć, że jak na romans to było tutaj sporo trudnych tematów, szczególnie na pierwszy plan wychodzi toksyczna matka, która skutecznie potrafi uprzykrzyć życie. Sceny z panią Palmer potrafią zaboleć i rozdrapać stare rany. Nieczęsto też spotyka się adopcję w takich historiach, częściej czytałam o samotnych rodzicach. To jak Kait radzi sobie z całą tą sytuacją, mimo rzucenia na głęboką wodę, jest naprawdę piękne. Natomiast od strony romansowej ja się czuję totalnie zadowolona, był Pan grumpy, który wyszedł ze swojego kokonu i totalnie pierwszy wpadł po uszy w Panią Kait 😎 Było uroczo, było h...
10
malfonsinio

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajna książka, można się przyczepić do zbyt dużej ilości niezbyt potrzebnych przekleństw ale jak się przymknie oko to nie jest to takie uciążliwe. Zdecydowanie będę śledzić Autorkę i chętnie przeczytam coś jeszcze 😊
10
dydynkaaaa

Nie oderwiesz się od lektury

[ recenzja patronacka] TAK TAK i jeszcze raz TAK. „Do góry nogami” jest to opowieść, która z pewnością porusza serca czytelników i sprawi, że tak, jak ja się w niej zakochacie. Książka opowiada o losach Kaitlin, która pomimo ułożonego życia i odcięcia się od własnej rodziny, musi wracać, aby zająć się swoją 8-letnią siostrzenicą. Dziewczynka została osierocona przez rodziców, którzy giną w wypadku. I tu z pomocą przychodzi nasz pan prawnik- Raymond Avery. Widzimy go, jako postać, która pomaga naszej Kait z adopcja siostrzenicy, która odebrać jej chcą rodzice. Losy tej dwójki są idealnie przedstawione. Każdy element, okazywanie emocji czy dialogi pomiędzy nimi są tak idealnie wyważone, że przez lekturę się dosłownie płynie. Bez żadnych zastrzeżeń, jestem zakochana w tej książce i histori tej dwójki oraz jestem wdzięczna wydawnictwu oraz naszej kochanej autorce, za możliwość patronowania takiego cuda. Gorąco wszystkim polecam, abyście w rękach trzymali właśnie tą książkę pewnego dnia. A ...
10

Popularność



Podobne


Erika Reves

DO GÓRY NOGAMI

Copyright ©Erika Reves

Copyright ©Wydawnictwo Pinkish Flame 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja:

Agata Bogusławska

Korekta:

Alicja Szalska-Radomska, Pracownia Muz

Okładka:

Bay.A Graphics

Wersja elektroniczna:

Bay.A Graphics

ISBN: 978-83-972342-0-8

Pinkish Flame

SPIS TREŚCI

INFORMACJA

PROLOG

JEDEN

DWA

TRZY

CZTERY

PIĘĆ

SZEŚĆ

SIEDEM

OSIEM

DZIEWIĘĆ

DZIESIĘĆ

JEDENAŚCIE

DWANAŚCIE

TRZYNAŚCIE

CZTERNAŚCIE

PIĘTNAŚCIE

SZESNAŚCIE

SIEDEMNAŚCIE

OSIEMNAŚCIE

DZIEWIĘTNAŚCIE

EPILOG

PLAYLISTA

PODZIĘKOWANIA

O AUTORCE

Wszystkim, którzy dopiero uczą się stawiać granice.

INFORMACJA

Podstawowe informacje na temat przebiegu adopcji w stanie Illinois zostały zaczerpnięte z dokumentu Katarzyny Bagan-Kurluty pt. Adopcja dzieci, str. 149. Natomiast wszelkie ustępstwa wprowadzono w celu uzyskania płynności fabularnej, dlatego też mogą się one nie zgadzać z rzeczywistością. Książka przeznaczona jest dla osób powyżej szesnastego roku życia. Występują sceny zbliżeń, przekleństwa oraz opisywane są problemy rodzinne mogące wywoływać u niektórych czytelników dyskomfort.

PROLOG

KAITLIN

– Przesuń to na prawo, a kolejna niech ustawi się w końcu przy wejściu na wybieg! Ile razy mam wam powtarzać jedno i to samo?! Naprawdę nic do was nie dociera?! – Z impetem rzuciła terminarz na biurko, które zajmowała, ledwo panując nad chęcią zwyzywania przy okazji koordynatora całego pokazu.

Obserwowała wszystko na ekranie laptopa i z każdą sekundą coraz bardziej żałowała, że jej lot do Monte Carlo został odwołany, wobec czego utknęła w biurze w Mediolanie i nie mogła zjawić się na własnym pokazie.

– Przysięgam, że jeśli coś spieprzycie, wyleję was na zbity pysk – wycedziła do słuchawki, w myślach odliczając do dziesięciu.

– Kaitlin, twoja matka na linii trzeciej – usłyszała dochodzący z progu gabinetu głos sekretarki.

Machnęła lekceważąco ręką, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Niech pozawraca dupę Jane, nie mam czasu na wysłuchiwanie kolejnych wątów, że nie pojawiłam się na urodzinach ciotki Gertrud. Swoją drogą, kto nazywa tak dziecko? – Przymknęła powieki, kręcąc głową. – Powiedz, że oddzwonię – westchnęła w końcu, nie mając jednak najmniejszej ochoty na rozmowę z matką.

Nie chodziło jedynie o to, że ostatnimi czasy się z nią nie dogadywała, ale również o fakt, że ilekroć próbowała poruszyć jakikolwiek temat niezwiązany z założeniem przez nią samą rodziny, kończyło się na całej liście przykazań, których powinna była przestrzegać, a których brak doprowadził ją – jak to lubiła określać Amanda Palmer – do stanu bezużyteczności. Napiętym stosunkom z matką nie pomagała obecność starszej siostry Kaitlin – Jane, która to idealnie wpasowała się w schemat dobrej córki i w wieku dwudziestu dwóch lat wyszła za mąż, przyjęła po mężu nazwisko Collins, a sześć miesięcy później urodziła córkę.

Jeśli wcześniej Kaitlin nie znosiła się tłumaczyć, dlaczego jest sama, tak teraz, po ośmiu latach od narodzin Jenny, na samą myśl o powrocie do domu dostawała mdłości.

Z siostrą dogadywała się dobrze, nawet pomimo różnic ich dzielących. Szanowały wzajemnie swój styl życia i utrzymywały stały kontakt telefoniczny bez względu na dezaprobatę ze strony matki.

– Podobno to ważne.

Zacisnęła dłoń na myszce, w ostatniej chwili powstrzymując się przed rzuceniem nią o ścianę.

– Kurwa, Ali, czego nie rozumiesz w „Powiedz, że oddzwonię”? Wyjdź i daj mi skończyć pracować, potem zajmę się moją matką – powiedziała ze złością.

Ku jej uldze asystentka posłusznie się wycofała. Rozmowa z Amandą z pewnością nie należała do przyjemnych, ale w końcu Kaitlin za coś jej płaciła.

Dwie godziny później, gdy pokaz jakimś cudem okazał się sukcesem, a jej mowa wygłoszona przez FaceTime’a dobiegła końca, Kaitlin sięgnęła po komórkę i z przerażeniem zanotowała łącznie dwadzieścia sześć nieodebranych połączeń, zarówno od matki, jak i ojca.

– Co jest, do cholery? – wymamrotała.

Państwo Palmerowie bywali natrętni, na przykład gdy odmówiła powrotu do domu na jakiś rodzinny zlot, ale nigdy do tego stopnia.

Już miała wybrać numer domowy rodziców, gdy na ekranie komórki wyświetlił się nieznany jej szereg cyfr, a telefon ponownie się rozdzwonił.

– Kaitlin Palmer, słucham – powiedziała rzeczowym tonem, spodziewając się kogoś z firmy.

– Dzień dobry, panno Palmer, z tej strony Raymond Avery, prawnik pani Jane Collins. Z pewnością otrzymała pani już tę przykrą wiadomość, jednak formalności, których należy dopełnić jak najszybciej, nie mogą czekać. Prosiłbym, aby zjawiła się pani w moim biurze w poniedziałek o dziewiątej, chciałbym z panią przestudiować i podpisać dokumenty adopcyjne. Adres prześlę mailem, a tymczasem proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje…

– Proszę poczekać, nie mam pojęcia, o czym pan mówi! Jakie znowu dokumenty adopcyjne i jakie kondolencje?!

– Och.

W słuchawce zapadła cisza, a Kaitlin oparła się o drzwi wejściowe gabinetu, czując, jak jej plecy oblewa zimny pot.

– Przepraszam, sądziłem… że została już pani poinformowana przez państwa Palmerów.

– Proszę przejść do rzeczy – zażądała, wstrzymując oddech, nim z ust nieznanego mężczyzny padło kolejne zdanie, które kompletnie ją oszołomiło.

– Pani siostra i jej mąż mieli dziś rano wypadek, trafili do szpitala w stanie ciężkim i, niestety, nie udało się ich odratować. Ponieważ pani rodzice nie zostali wyznaczeni na ewentualną rodzinę zastępczą, nie mogą zająć się dzieckiem. Wyznaczona do tego została przez państwa Collins właśnie pani.

Telefon wyślizgnął się Kaitlin z dłoni, gdy gwałtownie ugięły się pod nią kolana.

Chwyciła klamkę, by złagodzić upadek, i poczuła, jak zaczyna brakować jej powietrza.

Zaczerpnęła rozpaczliwie tchu, pragnąc jak najszybciej się uspokoić, podczas gdy w głowie telepało się wciąż jedno stwierdzenie.

Nie udało się ich odratować.

Drżącymi dłońmi podniosła do ucha komórkę, z której dobiegało powtarzane niczym mantra jej imię, nie była jednak w stanie od razu na nie odpowiedzieć.

– Panno Palmer, proszę oddychać.

Pokiwała bezsensownie głową, choć przecież rozmówca i tak nie był w stanie jej zobaczyć.

– Przepraszam ja… – urwała, nie wiedząc nawet, co mogłaby mu powiedzieć. – Dziękuję za informację – wykrztusiła w końcu i zakończyła połączenie.

JEDEN

KAITLIN

Kiedy następnego dnia Kaitlin znalazła się na lotnisku w Chicago, nie wiedziała, czy jest bardziej zaniepokojona, czy po prostu chce jej się wymiotować. Myślami wciąż wracała do rozmowy, którą odbyła z matką po powrocie do hotelu i która zakończyła się dziką awanturą, gdy obu kobietom puściły nerwy.

– Jak możesz nie odbierać, kiedy ktoś do ciebie dzwoni?! Moglibyśmy wszyscy umrzeć, a ty nawet byś nie zauważyła! Zawsze interesuje cię tylko własny zad! – krzyczała Amanda i Kaitlin bez problemu mogła sobie wyobrazić wściekłą minę matki.

– Myślę, że akurat to jest teraz najmniejszym problemem. Powiesz mi w końcu, co się stało?! – wybuchnęła, odsuwając lekko słuchawkę od ucha, gotowa usłyszeć kolejne wrzaski.

Jednak ku zdziwieniu kobiety nic takiego nie nastąpiło, a zamiast krzyków odpowiedziała jej cisza przerywana pociąganiem nosem.

– Matko, nie zrozumiem, jeśli niczego z siebie nie wydusisz – powiedziała, stukając nerwowo palcami o blat szklanego stolika.

– Jak możesz być taka…

Kaitlin zmrużyła oczy, doskonale wiedząc, jakie słowa zaraz padną. Słyszała je niejednokrotnie i zawsze pozostawiały ją z uczuciem frustracji.

– …nieczuła! Twoja siostra nie żyje, twoja siostrzenica straciła rodziców, a ty nic sobie z tego nie robisz!

– Gdybym nic sobie z tego nie robiła, nie narażałabym się na nieprzyjemność rozmowy z tobą! Powiedz mi, co się stało, do ciężkiej cholery!

Amanda ponownie zamilkła i Kaitlin w tamtym momencie pragnęła jedynie się rozłączyć. Czekała jednak cierpliwie, zdając sobie sprawę z tego, że tym razem unikanie konfrontacji nie wchodziło w grę.

– Daj mi ojca – powiedziała w końcu, mając serdecznie dość.

– Kait?

Odetchnęła z ulgą, słysząc w słuchawce spokojny głos Josepha.

– Dobry wieczór, tato. Powiesz mi, co się stało i co będzie się teraz działo? Dzwonił do mnie po południu prawnik Jane.

– Jechali do pracy, Arthur odwoził Jane. Na zakręcie kierowca ciężarówki stracił panowanie nad pojazdem, podobno hamulce przestały działać i… Nie mieli szans, Kait – wyjaśnił Joseph.

Kaitlin zacisnęła wargi, starając się zapanować nad nerwami. Czekała na kolejne słowa ojca, choć tak naprawdę wolałaby ich nigdy nie usłyszeć.

– Jenna została… Na razie nadal jest u nas. Prawnie jednak to ty masz się nią zająć, bo tego chciała Jane.

– Nie możemy jej jakoś… przepisać wam? – zaproponowała, nawet dla samej siebie brzmiąc głupio.

Perspektywa opieki nad dzieckiem, w dodatku całkiem młodym, nie napawała jej entuzjazmem, ale przerażeniem. Poza tym z siostrzenicą raczej nie były blisko. Owszem, Kaitlin wysyłała młodej prezenty i rozmawiała z nią czasem przez FaceTime’a, ale na tym koniec.

– To nie majątek, tylko dziecko, nie da się jej przepisać – skarcił ją Joseph, przez co natychmiast pożałowała swoich słów.

– Tato, ja nie nadaję się do dzieci, nie lubię bachorów. I dobrze wiesz, że nie radzę sobie z Jenną. To pomiot szatana, tak ją rozpuścili – zaoponowała, zapominając o jakiejkolwiek dojrzałości. Wizja zostania macochą bardzo jej się nie podobała i Kaitlin była gotowa walczyć ze wszystkich sił, by się nią nie stać.

– No to powinnyście się świetnie dogadać, bo rozwydrzenie to wasza cecha wspólna – usłyszała w odpowiedzi, zostając tym samym bez argumentów.

– Moja praca nie pozwala mi na siedzenie w domu i niańczenie gówniaka – spróbowała jeszcze, licząc, że rodzice w końcu się nad nią zlitują.

– Kaitlin. – Głos ojca nagle stał się chłodny, poważny, przez co kobieta natychmiast zamilkła. – Czy naprawdę w tej chwili to właśnie jest najważniejsze? Dziecko zostało bez rodziców, a ty masz okazję zrobić coś nie tylko dla siebie i dać jej dom. Musisz przestać być tak samolubna, tym razem to nie przejdzie. Jane ci zaufała i oddała pod opiekę swój największy skarb, nie zawiedź jej.

Jęknęła na samą myśl o porażce, jaką poniosła w tamtej rozmowie. Nie dość, że nic nie osiągnęła, to jak zawsze wyszła na zimną i wyrachowaną, a do tego samolubną bezdzietną lambadziarę. O wyrzutach sumienia, które zaatakowały ją niczym najgorszy wirus, wolała nie wspominać.

Wiedziała, że ojciec podjedzie na lotnisko, by ją odebrać, choć z każdym kolejnym krokiem wolała, by nie zjawiał się wcale.

Kolejne pół godziny spędziła na wpatrywaniu się w walizkę i czekaniu na Josepha, przerabiając w głowie najczarniejsze scenariusze. Wszystko mogło pójść nie tak: młoda mogła ją znienawidzić, mogła zacząć się buntować i zejść na złą drogę… Co, jeśli zaszłaby w nastoletnią ciążę? Nie. Musiała skończyć o tym myśleć, to było tylko dziecko.

– Jeszcze możesz uciec… – wymamrotała pod nosem, wahając się do ostatniej chwili.

Miała malutki dom letniskowy na Dominikanie, może mogłaby…

– Kait!

Odwróciła głowę i zmusiła się do uśmiechu, widząc machającego do niej Josepha.

– Tato.

Podeszła do niego i uściskała, zauważając, że nic się nie zmienił, odkąd widziała go rok temu. Dalej wyglądał na zmęczonego życiem, wyczerpanego i mającego wszystkiego dosyć.

– Dobrze się trzymasz – skłamała gładko, na co tylko się roześmiał.

Wiedziała jednak, że to sztuczny gest. Żadnemu z nich nie było do śmiechu.

– Mama i Jenna już czekają. Mama stara się załatwić ostatnie formalności związane z pogrzebem, który odbędzie się jutro, tak swoją drogą.

– O dziewiątej mam być u prawnika. Na którą ten pogrzeb?

– Na jedenastą. Zdążysz?

– Raczej nie będę miała wyjścia – odparła, wzruszając ramionami.

Cała sytuacja wciąż wydawała jej się nierealna i abstrakcyjna, przez co chwilami czuła się, jakby rozmawiała o pogodzie. Wiedziała, że prędzej czy później świadomość tego, co się działo, uderzy w nią bardziej, niż była na to przygotowana, jednak starała się jak najdłużej odwlec ten moment w czasie.

– Wyjaśnisz mi, dlaczego nie mogłam pojechać najpierw do swojego mieszkania, choćby po to, żeby odłożyć rzeczy? – spytała w końcu.

– Matka bała się, że uciekniesz.

Skrzywiła się, po czym wsiadła do samochodu rodziców, zajmując miejsce obok kierowcy.

– Świetnie – rzuciła w przestrzeń, zapinając pas i unikając spojrzenia ojca.

– Chce też, abyś wzięła do siebie Jennę na noc.

– Że co?! Tato!

Joseph odpalił samochód i zerknął w lusterko, by wycofać z miejsca parkingowego.

– Wiem, że to może nie być najlepszy moment, ale…

– Jasne, że to nie jest najlepszy moment! Co ja z nią zrobię jutro rano? Zabiorę ze sobą ośmiolatkę do prawnika, żeby posłuchała sobie o tym, jak zostanie przekazana ciotce? Nie róbcie sobie jaj!

– Kaitlin!

– Nie, dość! – Spojrzała na ojca ze złością. – To idiotyczny pomysł! Co, jeśli spóźnimy się na pogrzeb? Wiesz, jak to będzie wyglądać? Znowu się nasłucham i skończy się kolejną awanturą, w którą wciągnięte zostanie dziecko. Nie ma nawet takiej opcji! – Obróciła głowę w stronę okna, ucinając tym samym dalszą rozmowę.

Jeśli wcześniej była zaniepokojona, tak teraz opanował ją po prostu gniew. Nie rozumiała irracjonalnego podejmowania decyzji ani wciągania dzieci w sprawy dorosłych, a już na pewno zabierania ich w miejsca, w których nie powinny się nigdy znaleźć.

Pół godziny później cała brawura Kaitlin zniknęła, gdy stanęła twarzą w twarz z Amandą, wyglądającą, jakby miała ochotę ją udusić. Dawno nie widziała na twarzy matki aż takiej dezaprobaty, co tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że ta nie była zadowolona z decyzji swojej drugiej córki. Zresztą każdy, kto znał Kaitlin Palmer, doskonale zdawał sobie sprawę, że nie nadawała się do opieki nad żadną istotą ludzką. Nawet złotej rybki nie potrafiła utrzymać przy życiu.

– Dzień dobry, mamo – przywitała się, udając, że nie zauważyła wymownego wzroku Amandy, po czym przekroczyła próg mieszkania rodziców.

Odstawiła torebkę na komodę i ściągnęła obcasy, nie kwapiąc się, by je ułożyć. I tak nie planowała długo zostać.

– Kaitlin, nie rozumiem, jak możesz podróżować w takich ubraniach. Lotnisko to nie mediolański wybieg.

Słysząc kolejną uszczypliwą uwagę, miała ochotę ostentacyjnie przewrócić oczami, jednak szybko przywołała się do porządku. Nie miała już nastu lat i okres buntu zostawiła za sobą. Teraz była ponad to.

Zresztą nie było chyba wizyty, podczas której matka darowałaby sobie komentarze odnośnie do jej wyglądu, zachowania, pracy, życia… W ogóle sam fakt, że istniała gdzieś w czasoprzestrzeni i na tej samej planecie, nie spełniając przy tym oczekiwań, irytował Amandę.

Dosłownie wszystko, co robiła i jak robiła, okazywało się nie takie.

– Ciebie również miło widzieć – odbiła piłeczkę z uśmiechem, a następnie skierowała się do kuchni, licząc na mocną kawę, która pomogłaby utrzymać jej zdolność logicznego myślenia, niezbędną w rozmowie z Amandą.

W domu rodzinnym niewiele się zmieniło. Te same beżowe dywany, ten sam, wręcz pedantyczny, porządek i ten sam brak komfortu co zawsze.

– Ciocia Kaitlin.

Zamarła z ręką nad czajnikiem, gdy do jej uszu dobiegł głos dziewczynki. Przez chwilę się wahała, czy powinna się odwrócić, jakby podświadomie bała się spojrzeć na to biedne dziecko, jakkolwiek bezsensownie to brzmiało. Wiedziała, że już w momencie, w którym zdecydowała się na powrót do Chicago, podpisała na siebie „wyrok”, jednak wciąż zobowiązanie się do opieki nad siostrzenicą było czymś, co wywoływało u niej dreszcz niepewności i strachu.

Wzięła głęboki wdech, zanim w końcu się odwróciła i uważnym spojrzeniem zmierzyła kreaturę stojącą w progu kuchni. Nie pamiętała dokładnie, jak dziewczynka wyglądała rok temu podczas urodzin Jane, nie wiedziała więc nawet, czy i jak bardzo urosła.

Jenna stała spokojnie, zbyt spokojnie, jak na gust Kaitlin, i patrzyła na nią, jakby widziała ją po raz pierwszy. To spowodowało, że ta znów poczuła się obco wśród własnej rodziny, choć oczywiście sama również się do tego przyczyniła.

– Hej, Jenna – wydusiła z siebie w końcu, nie będąc gotową na kolejny krok dziecka.

Dziewczynka ruszyła w jej stronę biegiem, by wreszcie objąć ją w pasie, czym sprawiła, że Kaitlin znieruchomiała, z przerażeniem patrząc w dół. Poczuła, jak dziecko zadrżało, więc szybko sięgnęła do jego ramion, na których położyła dłonie, w ostatniej sekundzie powstrzymując odruch, by je odepchnąć. Zamiast tego pozwoliła Jennie się do siebie tulić, ignorując przy tym zaskoczonych rodziców, zwabionych odgłosami dochodzącymi z pomieszczenia.

W pewien sposób Kaitlin czuła, jakby nagle przegrała całkowicie i dopiero w tym momencie dotarło do niej, że nie było już drogi ucieczki.

Kiedy zjawiła się w poniedziałkowy ranek w biurze prawnika, nie wiedziała, czy powinna się śmiać, czy płakać. Skompletowała cały zestaw argumentów i paragrafów przeciw temu, w co rzekomo wpakowała ją Jane; nikt nie miał prawa żądać od niej adopcji. W pewnym sensie ojciec miał tu rację – chodziło o dziecko, nie o spadek. Nie można było ot tak komuś go przekazać.

A raczej zrzucić na kogoś odpowiedzialność, pomyślała z przekąsem, kiwając głową sekretarce, która wprowadziła ją do gabinetu mężczyzny.

Nieprzyjemny zapach starych, dębowych mebli – dokładnie takich, jakie matka składowała w jej starym pokoju – uderzył Kaitlin w nozdrza, potęgując już i tak rosnącą irytację.

Stanęła przed szerokim, dużym biurkiem i spojrzała na mężczyznę zajmującego miejsce za nim.

A był on… poprawny.

Czy to na pewno dobre określenie?

Przywitała się i usiadła na krześle przed nim, po czym wyciągnęła z torebki plik dokumentów.

– Panie Avery, sprawdziłam swoje prawa i wiem, że nie mam obowiązku przejmować opieki nad Jenną. Co więcej, nie mógł pan bezprawnie przygotować Jane na tę… ewentualność

– powiedziała chłodno, beznamiętnie mierząc mężczyznę wzrokiem.

W normalnych okolicznościach może nawet uznałaby go za całkiem atrakcyjnego.

Szarymi oczami patrzył wprost na nią, nie unikając konfrontacji, a ciemne, dłuższe włosy miał

ułożone w artystyczny nieład, który z pewnością zachwyciłby niejedną kobietę. Ale nie Kaitlin Palmer. Całokształtu dopełniały okulary w cienkich oprawkach i tylko one chwilowo zachwiały stanowczością kobiety.

Szybko jednak przywołała się do porządku.

Zbyt długo przebywała w towarzystwie modeli, by tracić głowę dla czyjegoś wyglądu.

Zresztą nieważne, jak przystojny byłby osobnik, który właśnie próbował wcisnąć jej dziecko, Kaitlin prędzej przetrąciłaby mu kark, aniżeli powiedziała choćby pół pozytywnego słowa na jego temat.

– Dzień dobry, panno Palmer, i oczywiście, że nie – odparł ku jej zaskoczeniu. – Jednak Jane uprzedzała, że jeśli nie zostanie pani przestraszona, po prostu nie stawi się pani na spotkaniu – wyjaśnił, a w Kaitlin zawrzało.

Nie chodziło już nawet o to, że sama Jane uważała ją za kogoś, kto uciekał od obowiązków i rodziny, ale również o to, że ten bufon siedzący przed nią najwyraźniej całkiem dobrze bawił się jej kosztem, o czym wyraźnie świadczył malujący się na jego ustach delikatny, podszyty ironią uśmiech.

– Czy pana przełożony wie, jak lekko podchodzi pan do swojej pracy i jak traktuje potencjalnych klientów? – spytała, zakładając nogę na nogę i splatając ręce na piersiach.

– Sam jestem dla siebie przełożonym, panno Palmer – odparł z rozbawieniem. – Wróćmy jednak do konkretów. Jak wspominałem przez telefon, nazywam się Raymond Avery i jestem, a raczej byłem, prawnikiem państwa Collins. Jane przygotowała na wypadek ich śmierci dokumenty adopcyjne, a do ich wypełnienia wyznaczyła właśnie panią. Następne w kolejności, gdyby pani odmówiła, są osoby z najbliższej rodziny, a więc dziadkowie, jednak…

– Jednak?

– Jane nalegała, by przekonać panią za wszelką cenę do zdecydowania się na opiekę. – Prawnik spoważniał i podsunął jej plik dokumentów. – W środku znajdzie pani powód.

Kaitlin sięgnęła po nie i zmarszczyła czoło; z każdym kolejnym przeczytanym zdaniem krew powoli odpływała z jej twarzy.

– Proszę mi to wyjaśnić – zażądała, odrzucając ze wstrętem kartki na stół.

– W marcu zeszłego roku wobec pani matki wpłynęło oskarżenie o napastowanie niejakiej Kristen Atkinson, którą podejrzewała o romans z pani ojcem. Wystosowany został zakaz zbliżania się, a więc, jak pani zapewne podejrzewa, z adopcją będzie problem, to nie taka prosta sprawa. Pozostają jeszcze rodzice pana Collinsa, jednak ci z kolei, co zresztą widziała pani na zdjęciach, są już rodziną zastępczą dla trójki innych dzieci. Podejrzewano ich wielokrotnie o znęcanie się psychiczne i fizyczne, co niepokoiło Jane od początku. Nigdy jednak nie postawiono im zarzutów, a więc w świetle prawa wciąż są całkowicie czyści. Pan Collins również nie utrzymywał kontaktu z rodzicami, z pewnością nie bez powodu. Rozumie już pani, dlaczego jest jedyną nadzieją dla Jenny? Oczywiście przytaczamy tu przypadek adopcji ze strony krewnych, co wcale nie jest pewnym rozwiązaniem.

– Napastowanie… To śmieszne. Matka nigdy by… – urwała, nagle przywołując w myślach rozmowę Jane na temat wizyt matki u psychologa. Jeśli pamięć jej nie myliła, dotyczyły one jakichś obsesji, aczkolwiek nie pamiętała szerszego kontekstu; nigdy też się tym nie interesowała. Zacisnęła palce na materiale czarnej spódnicy i wzięła głęboki wdech. – To może inaczej…

Może już w momencie, gdy Jenna do niej podbiegła, decyzja zapadła. A może dopiero teraz, gdy do Kaitlin dotarło, że dziewczynka może trafić na kogoś gorszego niż ona, co dotychczas wydawało jej się niemożliwe.

– Gdzie mam podpisać?

Avery uniósł brwi, wyraźnie zaskoczony. Z grzeczności nie powiedział tego na głos, ale wiedziała, co myślał: do ostatniej chwili nie sądził, że ona stanie na wysokości zadania. Pewnie uznał, że była beznadziejnym materiałem na matkę, gdy z wahaniem wskazał jej miejsce do złożenia podpisu, a ona w stu procentach się z nim zgadzała.

– Podejrzewam, że to nie koniec? – rzuciła podczas zerkania na ekran komórki, którą wyciągnęła z torebki.

Zbliżała się godzina mszy i Kaitlin naprawdę nie chciała się spóźnić. Kobiecie wystarczyło już czczego gadania i krzywych spojrzeń, tylko potęgowanych dezaprobatą matki skierowaną w jej stronę.

– Oczywiście, że nie. Nasze przepisy mówią wyraźnie, że w przypadku adopcji pod uwagę są brane przede wszystkim warunki, w jakich miałoby się wychowywać dziecko. Poczynając od finansowych, kończąc na tym, czy adoptuje osoba samotna, czy małżeństwo, młoda czy stara. Dobro dziecka przeważa nad więzią emocjonalną, tak więc przed panią jeszcze długa droga. Nie mamy też pewności, że nie zabiorą Jenny do obcych ludzi. Na razie urząd nie zarejestrował jeszcze jej osierocenia, dlatego zależało nam, by pani stawiła się jak najszybciej, wzięła do siebie dziewczynkę i złożyła dokumenty o adopcję. W późniejszym czasie możliwa jest wizytacja urzędników, którzy będą chcieli sprawdzić warunki, w jakich przebywa dziecko. Pani status singielki może nieco pokrzyżować nam plany, ale to już mój problem, by się wszystkim zająć i przedstawić panią w jak najlepszym świetle.

Palmer zacisnęła powieki, które po chwili nerwowo przetarła.

– Co z wyjazdami za granicę? Nie mogę zrezygnować z pracy, a ta wiąże się bezpośrednio z nimi.

– Zajmę się w razie czego wszystkim. Teoretycznie nie ma ku nim przeciwwskazań.

Zignorowała natarczywy wzrok mężczyzny, mając cichą nadzieję, iż nie miał w zanadrzu już żadnych wymagań, które mogłyby zachwiać jej decyzją.

– Zaskoczyła mnie pani – powiedział nagle.

Podniosła na niego spojrzenie i zauważyła delikatny uśmiech. Zmarszczyła w odpowiedzi brwi, czekając, aż mężczyzna zdecyduje się kontynuować.

– Pozytywnie – dodał jedynie, na co roześmiała się gorzko.

– Bo nie okazałam się samolubną świnią? – spytała z goryczą.

Avery nie odpowiedział. Prawdopodobnie tylko dlatego, że pozostał mu jednak gram przyzwoitości, choć Kaitlin i tak uznała jego milczenie za odpowiedź twierdzącą.

– Czy to wszystko na dziś?

– Tak, będziemy w kontakcie.

– Nie wątpię.

Nie była pewna, czy sugestywna nuta w jej głosie była zamierzona, a jednak mężczyzna zacisnął mocniej palce na długopisie.

Matka zalewała się łzami, kurczowo trzymając poły marynarki ojca i chowając twarz w jego koszuli. Obok nich stała Jenna, której wyraz twarzy pozostawał niemal zobojętniały, przynajmniej dla osoby postronnej. Jednak Kaitlin widziała z daleka, jak ramiona dziecka delikatnie drżą, a nogi sprawiały wrażenie mogących ugiąć się pod ciężarem jej ciała w każdej chwili.

Według Kaitlin Palmer dziewczynki nie powinno być w tym miejscu. Kim jednak była, by o tym decydować? Zresztą nigdy nie przekonałaby matki, by pozwoliła zostać Jennie wraz z nią w domu i odwiedzić groby, gdy ta byłaby na to gotowa. „Co powiedzieliby ludzie?”, jak to zwykła mawiać Amanda.

Kaitlin chwilowo nie miała sił na kolejną konfrontację.

Mimo to podeszła w końcu do siostrzenicy i stanowczym ruchem zasłoniła jej dłonią oczy. Dziewczynka zacisnęła palce na nadgarstku cioci, a po chwili odwróciła się tyłem do opuszczanej do dołu pierwszej trumny i schowała twarz w spódnicy Kaitlin.

Amanda drgnęła, nim odsunęła się od męża, by rzucić córce i wnuczce karcące spojrzenie, które Kaitlin z premedytacją zignorowała. To nie czas ani miejsce, by bawić się w poprawności, nawet jeśli jej matka uważała, iż było wręcz odwrotnie.

Młodsza z kobiet kucnęła przed dzieckiem, by znaleźć się na tym samym poziomie i złapać kontakt wzrokowy. Dostrzegła ślady łez na policzkach Jenny i zmusiła się do łagodnego uśmiechu.

– Chcesz stąd iść? – spytała, a dziewczynka pokiwała gwałtownie głową.

– Kaitlin!

Oburzony szept matki tylko bardziej zdeterminował kobietę, która wyprostowała się i spojrzała na Amandę ze złością.

– Do zobaczenia, mamo.

DWA

RAYMOND

Nie istniało nic bardziej irytującego od kobiet sukcesu muszących wyjść ze strefy komfortu, by poświęcić swój czas komuś innemu niż sobie samym – co do tego nie było żadnych wątpliwości, a schemat pozostawał niezmienny od lat.

Pamiętał rozmowy przy kawie z Jane i jej mężem, kiedy to kobieta pokazywała zdjęcia siostry i opowiadała o niej w samych superlatywach, wyglądając przy tym jak zachwycona idolką nastolatka. No i może faktycznie postać Kaitlin robiła wrażenie – sama zbudowała dobrze prosperującą firmę organizującą pokazy mody, a do tego stworzyła własną linię ubrań.

Otoczona w Europie modelami i wpływowymi ludźmi biznesu, nie lubiła wracać do rodzinnego Chicago.

Jane mówiła o niej jak o jakimś egzotycznym doświadczeniu. Potrafiła ciągnąć temat przez kilkadziesiąt minut, dopóki jej mąż Arthur nie zlitował się nad Bogu ducha winnym słuchaczem i nie powstrzymał wywodu płynącego z ust blondynki. Możliwe, że asertywność i samodzielność siostry aż tak jej imponowały albo też może sama chciałaby wieść podobne życie. Ray nie był pewien co do żadnej z tych rzeczy, ale dzięki tym opowieściom w jego głowie wyklarował się obraz Kaitlin jako kobiety egoistycznej, wykształconej, ze smykałką do interesu i absolutnie antyrodzinnej. I nie wyglądało na to, żeby to wyobrażenie jakoś specjalnie mijało się z prawdą. Choć musiał przyznać, że wcale nie była okropna, a zwyczajnie oschła.

Do tego cholernie ładna. Możliwe, że to subiektywne zdanie, bo dość mocno przypominała mu jego byłą, ale nie zamierzał się w to zagłębiać. Faktem pozostawało, że w momencie, w którym przekroczyła próg jego gabinetu, ogarnęła go chęć poznania jej bliżej. Z naciskiem na dużo bliżej.

Przeczesał włosy palcami, po czym odchylił się na leżaku na balkonie i otworzył butelkę mocno schłodzonego piwa. W dole rozciągał się widok na miasto. Zbliżał się wieczór, wszędzie rozbłysły światła w różnych kolorach, a zgiełk ulic znacznie się zmniejszył w porównaniu do dnia. Mimo to nie przyniósł on Rayowi ukojenia. Wciąż towarzyszyła mu bowiem dziwna nerwowość, której od wizyty kobiety nie potrafił się pozbyć.

Zerknął na komórkę. W dymku podglądu wciąż widniała nieodczytana wiadomość od niedoszłej żony.

Annie: Wychodzę za niego. Jeśli chcesz, możesz przyjść na ślub. Adr…

Aż go rwało. Co Annie sobie wyobrażała, wysyłając mu tego typu SMS-a, zwłaszcza że sama zwyczajnie zwiała sprzed ślubnego kobierca podczas ich ślubu? To było dla niego niepojęte. Nie żeby chował urazę. Rozumiał, że im obojgu wyszło to na dobre. On skupił się na karierze, a ona mogła spełniać dalej marzenia rodziców o zięciu z prawdziwego zdarzenia – wilku z Wall Street, a nie prawniku ze zwykłej kancelarii.

Nigdy nie spotkał ludzi, dla których zawód prawnika czy lekarza byłby niewystarczający, ale oni mieli jasne priorytety: pieniądze i sławne towarzystwo. Annie również taka była, choć – to musiał jej oddać – pamiętał czas, gdy próbowała zmienić myślenie przekazane przez rodziców. Niestety, gdy przyszło co do czego, nie dała rady. Mogła tylko wycofać się w nieco lepszym momencie i podarować mu tygodnie upokorzeń i spojrzeń przepełnionych współczuciem.

Byli też tacy, którzy uważali, że dostał to, na co zasłużył, bo nie skakał wokół księżniczki dostatecznie. Z nimi już oczywiście kontaktu nie utrzymywał.

– No, w końcu spokój. Gdzie masz browara? – Jego młodszy brat Levi stanął w drzwiach balkonowych ubrany w krótkie spodenki i z zawieszonym na ramionach ręcznikiem, na który wciąż skapywała woda z jego mokrych włosów.

– Nie kap mi na podłogę – upomniał go. – I w lodówce, gdzie ma być?

– Aleś ty dziś zmierzły, stary. Co jest?

– Annie wysłała zaproszenie na ślub – wyznał, zgrabnie omijając temat panny Palmer.

Nie potrzebował godzinnego wyśmiewania ze strony brata.

Levi skrzywił się i oparł o framugę. Wyglądał, jakby ktoś wcisnął mu do ust cytrynę i kazał się w nią wgryźć. Bardzo nieatrakcyjnie.

– Pewnie z tego też spierdoli – podsumował z przekąsem.

– Nie tym razem. W końcu to bogacz – odparł Raymond.

Sam nie należał do najbiedniejszych ani biednych, ani nawet tych o przeciętnych zarobkach. Zawód i to, jak sprawnie prosperowała kancelaria, sprawiało, że stać go było na to, na co akurat miał ochotę. Oczywiście może nie na dom za miliony, ale na mieszkanie w centrum i lepsze auto bez zadłużania się przy okazji po uszy już tak. Ale fakt, z Wall Street nie mógł się równać. Nie tylko ze względu na odległość.

– No i niech się buja z jego kasą przez resztę życia. Skoro woli być ozdobą faceta, zamiast być mu równą, to jej sprawa, a ty nic nie straciłeś. Lepiej na tym wyszedłeś.

– Fakt.

– Więc? Co jeszcze cię gryzie? Bo nie wierzę, że chodzi tylko o Annie, jej osoba już aż tak cię nie interesuje – drążył Levi. – Moment, skoczę po piwo i zaraz sobie porozmawiamy – obiecał, po czym wrócił do mieszkania i poszedł do kuchni.

Zabrzmiało jak groźba, pomyślał Raymond, ale doceniał chęci brata, by dać mu się wygadać. Nie znaczyło to jednak, że zamierzał wdawać się w szczegóły.

Levi wrócił i rozsiadł się na leżaku obok. Oparł kostkę jednej nogi o udo drugiej i westchnął głośno.

– To może ja zacznę, żeby braciszkowi lepiej się mówiło – powiedział nagle, a Ray uniósł brwi, zaskoczony.

Brat raczej unikał rozmów na temat swojego życia prywatnego. Żył pracą i firmą informatyczną zajmującą się cyberbezpieczeństwem. Pomimo tego, że wyglądał jak przerośnięty licealista, to pod nastoletnim wizerunkiem krył się mały rekin biznesu, w pełni poświęcający się karierze.

– To do ciebie niepodobne.

– Co nie? W każdym razie… Vivian mnie rzuciła. Miesiąc przed tym, jak miałem odebrać pierścionek zaręczynowy. Spotkała jakiegoś będącego kuratorem sztuki artystę z przypadku, który miał dla niej więcej czasu niż ja. Biedny jak mysz kościelna, ale najwyraźniej dla niektórych lasek aż tak się to nie liczy, jeśli one mają stabilny zarobek. No i pozbierała manatki i zamknęły się za nią drzwi – opowiedział Levi suchym tonem, ale Raymond był pewien, że nie przyszło mu to wcale łatwo.

Vivian była mądra, sympatyczna, ale miała jasną wizję swojej przyszłości. Pragnęła założyć rodzinę. Levi za to nie do końca.

– Przykro mi – odparł, nie za bardzo wiedząc, co więcej mógłby powiedzieć.

– No, kijowo. Tylko czekać, aż zostanę starym kawalerem z chodzikiem.

– To zacznij mieć życie poza pracą – wytknął bratu.

– Przecież mam. Wpadłem dziś do ciebie – zaoponował Levi.

– Wpadłeś się tylko nawalić.

– A skąd. A teraz mów. Skąd ta… Jak to się nazywało? Nostalgia?

Raymond parsknął śmiechem.

– Nie wiedziałem, że znasz takie słowa – skomentował.

– Zamknij się, stary. I no dalej, mów.

Zawahał się. Jasne, mógł się wyżalić, ale czy tak naprawdę miał ku temu powód? Z drugiej strony, skoro i tak się już zwierzali, co samo w sobie było niecodzienne… Jednak zdecydowanie wolał rozmawiać z bratem aniżeli później ze wspólnikiem z kancelarii.

– Pamiętasz Jane, moją znajomą z liceum? I to, jak zawsze opowiadała o swojej siostrze? – zaczął.

– No, no. To ta, której sprawą się teraz zajmujesz, nie? W ogóle czemu wziąłeś na siebie sprawę adopcyjną? – spytał Levi. – Nienawidzisz babrać się w prawie rodzinnym.

– Prosiła mnie. Zresztą w jej sytuacji miała powód, by się zabezpieczyć. Ale mniejsza o to, dziś poznałem tę osławioną siostrę.

Brat upił łyk piwa i wyszczerzył się w jego kierunku.

– Ooo. Serio jest z niej taka zwiędła, zimna krowa, jak podejrzewałeś?

– Co to w ogóle za określenie? I nie, nie jest. Jest… – na moment go przytkało – ogarnięta.

– „Ogarnięta”? Co ty, pokój opisujesz?

– Zamknij się albo kończymy tę rozmowę.

Znowu ta nerwowość. Nie miał pojęcia, jak się za to wszystko zabrać i jak opisać to, co wywołała w nim obecność tej kobiety.

– Co znaczy „ogarnięta”?

– Znaczy… opanowana. Bezpośrednia. Zdystansowana. Konkretna…

– Brzmi jak synonimy od „problematyczna”.

– Cholernie ładna.

– A więc o to chodzi! – Levi odrzucił głowę w tył i roześmiał się głośno. – Spodobała ci się i znowu się pietrasz! – wygłosił, jakby doznał oświecenia, tylko bardziej irytując tym Raya. – Daj spokój… Już sporo czasu minęło, odkąd się z kimś umawiałeś, a sam fakt, że jakaś laska ci się spodobała, robi robotę.

– Czy ty się znowu bujasz z jakimiś gówniarzami? „Robi robotę”? – prychnął Raymond.

– Nie zmieniaj tematu! Co z nią nie tak, że tak cię to gryzie?

Ze zdenerwowania piwo prawie wyślizgnęło mu się z ręki.

– Jej rodzina jest popieprzona. Do tego będzie miała dziecko pod opieką. To nie są warunki, w które człowiek chce wchodzić z własnej woli – odparł, zdając sobie sprawę, że nieco za bardzo wybiegł myślami w potencjalną przyszłość.

– Przecież nikt nie każe ci się z nią chajtać. Możesz ją też po prostu przelecieć.

Przymknął powieki. Rozmowa z Levim na poważne tematy nie była jednak dobrym pomysłem.

Nie przewidział tego, jak szybko matka Jane zabierze się za próby sabotażu całego adopcyjnego przedsięwzięcia. Mimo że nie był jej prawnikiem, tylko Jane, a aktualnie już Kaitlin, to Amanda Palmer postanowiła zasypać jego kancelarię telefonami i pytaniami odnośnie do prawomocności adopcji, ewentualnych możliwości wstrzymania jej i przekazania dziecka pod opiekę dziadków, ponieważ „nie widziała żadnych logicznych podstaw, by dawać dziecko obcej mu kobiecie”.

Słysząc to, prawie zapluł się kawą.

Kiedy już wykaszlał płuca i się opanował, spróbował wytłumaczyć jej, że więzy krwi w ich stanie nie grały większej roli w przypadku adopcji, bo liczyły się warunki, ale nawet nie próbowała go słuchać. Spędził pół dnia na użeraniu się z nią, aż w końcu, piętnaście minut przed zakończeniem pracy, zwyczajnie otworzył whisky, zamykając się w gabinecie na klucz.

Jane przygotowała go na tę ewentualność, więc wiedział, z czym przyjdzie mu się mierzyć. Wiedział, ale – jak się okazało – nie zdawał sobie sprawy z kalibru problemu.

Amanda nie była normalna, potwierdzali to nawet lekarze, a mimo to wciąż miała władzę psychiczną nad córkami. Jeśli Kaitlin naprawdę zależało na Jennie, będzie musiała się mocno postarać w tej potyczce.

Tak naprawdę, gdyby zerwała kontakt z matką, nie byłoby większych przeciwwskazań do adopcji. Miała pieniądze, odpowiednie warunki, kartotekę czystą jak łza. Może i brakowało jej partnera, co nieco rzutowało na całokształt, ale w ostatecznym rozrachunku nic nie czyniło z niej złej kandydatki na potencjalną matkę. Nie, tu problem stanowiła Amanda Palmer i jej problemy zarówno psychiczne, jak i z prawem, bo rzutowały one na wszystkich, którzy zdecydowali się z nią mieszkać lub utrzymywać stałe stosunki. Stwarzała warunki nieodpowiednie do wychowania dziecka.

Zastanawiało go, jak mogła w ogóle określać własną córkę mianem „obcej kobiety”.

Owszem, mogła się z nią nie dogadywać i nie być zadowolona z tego, jak Kaitlin żyła (co samo w sobie było dla niego niezrozumiałe), ale przecież musiała darzyć ją jakimkolwiek pozytywnym uczuciem, choćby z racji tego, że to jej córka.

W takich momentach cieszył się, że jego rodzice byli zwykłymi, spokojnymi ludźmi mieszkającymi z daleka od miasta i cieszącymi się wspólnym życiem po odchowaniu dzieci.

Ludźmi, dla których jedyne zmartwienie stanowiło to, czy ich pick-up odpali na sobotnie zakupy.

Ta sielanka była niczym abstrakcja w porównaniu z rodziną Palmerów, a Kaitlin, mieszkająca dotychczas na innym kontynencie, chyba nie do końca zdawała sobie sprawę, jak wiele się pozmieniało i z czym jeszcze przyjdzie jej się zmierzyć.

W pewnym stopniu współczuł tej kobiecie. Strata siostry to jedno, ale bycie wrzuconym w opiekę nad dzieckiem to zupełnie co innego, zwłaszcza gdy samemu się ich nie miało. Samo to, że się na to zdecydowała, wzbudziło w nim nie lada podziw.

Odstawił szklankę z whisky na biurko, po czym ponownie wziął do rąk akta jej rodziny.

Nienawidził prawa rodzinnego i tego, ile dramatyzmu, awantur i przepychanek za sobą niosło. Wolał proste sprawy karne.

W opowieści Jane brakowało jednak kilku puzzli. Joseph Palmer, ojciec kobiet, z pewnością również nie był świętoszkiem, a romans, o który podejrzewała go żona, faktycznie miał miejsce, a do tego kwitnął swobodnie, zwłaszcza po nałożeniu na Amandę zakazu zbliżania się do pani Atkinson.

Raymond miał wrażenie, jakby ktoś wrzucił go w sam środek jakiejś wenezuelskiej telenoweli. Brakowało jeszcze tylko zaginionego przyszywanego brata, który okazałby się kochankiem Kaitlin.

Wzdrygnął się na tę idiotyczną myśl.

Przypomniał sobie ten buńczuczny wyraz twarzy u Kaitlin, gdy wparowała do jego biura, nawet się nie witając. Wkroczyła do pomieszczenia wyprostowana, z taką pewnością siebie, jakby wchodziła na własny teren. Ton głosu nieznoszący sprzeciwu dźwięczał w jego uszach aż do teraz, ale Ray, ku własnemu zaskoczeniu, zdał sobie sprawę, że wcale go tym nie wkurzyła. Miała prawo być zdenerwowana, to z pewnością. Jednocześnie właśnie te nerwy, które starała się skryć pod maską asertywności i odwagi, wyszły na zewnątrz, gdy tylko przeczytała część dokumentów dotyczących rodziny. Mina kobiety, kiedy zdała sobie sprawę, że tak naprawdę tylko ją Jane mogła zaangażować w tę sprawę i tylko jej powierzyć własną córkę, sprawiła, że nagle wydała mu się dziwnie krucha.

Jakby chęć ucieczki ogarnęła ją na tyle, że w każdej sekundzie mogła wstać, wybiec i więcej nie wrócić.

TRZY

KAITLIN

Nie wiedziała, jak zajmować się ośmioletnim dzieckiem. Mogła się czasem z jakimś pobawić, najlepiej na odległość, ale nie zajmować się nim w pełnym wymiarze.

Jenna natomiast okazała się cichsza, niż Palmer się tego spodziewała. Przygotowała się na histerię, krzyki, płacz, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Od momentu, w którym wsiadły do samochodu, Jenna milczała. Patrzyła przez okno, a gdy dojechały do tymczasowo wynajmowanego przez Kaitlin mieszkania, bez protestu zajęła wskazany jej pokój.

Nie mogły wrócić do rodzinnego domu, do którego za kilka godzin, po zakończeniu stypy, miała wparować wściekła Amanda. Żadna z nich nie była gotowa na wrzaski i wyrzuty.

W tym wszystkim – całym tym zamieszaniu i skupieniu się na rozwiązywaniu problemów i kwestiach prawnych – Kaitlin zdała sobie sprawę, że nie miała czasu na najważniejsze: nie pożegnała własnej siostry.

Przystanęła w przedpokoju i zerknęła w stronę zamkniętych drzwi, za którymi zaszyła się siostrzenica, po czym zacisnęła usta. Nie do końca miała siły na płacz, a jednocześnie czuła, że potrzebowała w jakiś sposób dać upust emocjom. Jakikolwiek, byle tylko nie zacząć samej krzyczeć, rzucać czym popadnie i sięgać w stronę barku. Teraz już nie mogła sobie na to pozwolić. Miała nie swoje dziecko pod opieką. Nie swoje, ale takie, którego nie potrafiła zostawić. Oddanie dziewczynki pod opiekę stanowiło dowód na to, że mimo tego, jaką osobą była, to właśnie jej Jane ufała najbardziej, to właśnie jej powierzyła swój najcenniejszy skarb.

A Kaitlin nie zamierzała tego zaufania zawieść, mimo tego, co mówiła innym.

Nie kłamała, twierdząc, iż nie była gotowa; na coś takiego nigdy nic nikogo by nie przygotowało. Ale tym razem ucieczka nie wchodziła w grę.

Pociągnęła nosem i zamrugała wściekle, chcąc odgonić zarówno pieczenie pod powiekami, jak i łzy. Dochodziła pora obiadu, więc mogła zająć myśli kolejną czynnością.

Zrobieniem jedzenia, bo dziecko nie mogło chodzić głodne.

Czterdzieści minut i jedno gotowe spaghetti później z ciężkim sercem zapukała w drzwi pokoju ośmiolatki. Jenna otworzyła po kilku sekundach, lecz wyraz jej twarzy nie zdradzał już niczego. Na policzkach dziecka brakowało śladów po łzach, zarówno tych, które uroniła nad trumną, jak i kolejnych, o których Kaitlin nie wiedziała, czy w ogóle spłynęły.

– Zrobiłam nam obiad i chyba… umm… chyba musimy pomyśleć, jak poradzimy sobie dalej – powiedziała wprost, przyglądając się dziewczynce uważnie.

Nie potrafiła jej zrozumieć ani rozszyfrować, ale nie zdawała sobie również sprawy, że ona też nie była kimś, kogo łatwo rozgryźć, a już z pewnością nie dziecku.

– Czy babcia będzie zła, że sobie poszłyśmy? – odezwała się znienacka Jenna.

Zła to mało powiedziane. Zamieni się w rozwścieczoną chimerę, pomyślała Palmer.

– Wolisz posłuchać przez chwilę narzekań babci czy stać tam i patrzeć na… – zawahała się. – Czy być na pogrzebie? – odbiła piłeczkę, choć znała odpowiedź.

Ona sama nie chciała uczestniczyć w tej ceremonii. Pretensjonalność tego przedsięwzięcia, łzy matki, które szybko magicznie zniknęły, gdy tylko ona i Jenna nie zachowały się w jej oczach odpowiednio, nieznajomi ludzie udający, że mieli cokolwiek z nimi wspólnego, choć w rzeczywistości widywali się maksymalnie raz do roku, a poza tym nie utrzymywali kontaktu, nawet telefonicznego.

– Nie chciałam patrzeć, jak ich zakopują.

Kaitlin przygryzła wnętrze policzka, a jej ciałem wstrząsnął jeden, acz silny dreszcz, co nie umknęło uwadze dziecka.

Plan był prosty, przynajmniej z pozoru. Do czasu dopięcia formalności Jenna miała uczęszczać do tej samej szkoły co wcześniej, dodatkowo Kaitlin postanowiła skonsultować się ze szkolnym pedagogiem, by ten miał na nią oko i w razie czego poinformował o potrzebie konsultacji ze specjalistą. Nie zamierzała zmieniać otoczenia dziewczynki od razu, musiała też rozważyć, czy robić to tak wcześnie, czy może poszukać rozwiązania do ogarnięcia swojej pracy stacjonarnie, bez podróży.

Spędziła pół nocy na zaznajamianiu się z tym, jak wyglądała adopcja w stanie Illinois i jakie były ku niej przeciwwskazania. I tak naprawdę było jedno, na które kładziono nacisk – nie była mężatką. Gdyby opieka chciała się doczepić i odebrać kobiecie Jennę, bo na jej miejsce znaleźliby jakieś urocze małżeństwo, zabraliby ją. Dodatkowym minusem była Amanda, przez którą warunki do wychowania dziewczynki mogły zostać uznane za nieodpowiednie. Wtedy nawet ten przystojny prawnik miałby związane ręce. Z plusów natomiast – nikt inny z jej rodziny nie miał szans na przyznanie praw rodzicielskich. Mieli za duży burdel w papierach i zbyt wiele grzeszków na karku.

Pomimo jako takiego researchu nie wiedziała do końca, jak sobie z tym poradzić.

Pracowała dla znanych marek we Włoszech, przede wszystkim w Mediolanie, gdzie znajdowała się siedziba jej firmy, a czasem wywiewało ją również do Francji. Miejsce Kaitlin było w Europie. Organizacja i koordynowanie pokazów mody to nie coś, co mogła przez cały czas robić zdalnie. Inna opcja to zatrudnienie zastępcy, ale Palmer nie była pewna, czy znalazłaby kogoś wystarczająco ogarniętego i umiejącego w zadowalającym stopniu poszerzyć sieć kontaktów. I zapanować nad tym, co działo się w biurze podczas jej nieobecności, gdyż była święcie przekonana, że niektórzy pracownicy mocno z niej korzystali.

Tym razem musiała rozważyć zmianę branży lub miejsca działania, przynajmniej na pewien czas.

Oczywiście zastanawiała się nad powrotem do Europy razem z Jenną. Bez problemu znalazłaby dla niej dobrą, z pewnością lepszą od aktualnej, anglojęzyczną szkołę. Ale na razie nie miała pewności, czy wyszłoby to dziewczynce na dobre. Poza tym nie mogła jej po prostu wywieźć z USA bez orzeczenia o adopcji.

Kaitlin dodatkowo niepokoił spokój, z jakim siostrzenica podchodziła do całej sytuacji, choć podejrzewała, że w pewien sposób Jennie udzielał się jej własny. A Palmer robiła wszystko, byle tylko nie wybuchnąć i się nie rozkleić.

Denerwowało ją również podejście Amandy. Kobieta w ciągu dnia wysłała piętnaście wiadomości, domagając się przywiezienia do niej dziecka, ponieważ chciała poważnie porozmawiać. Kaitlin znała swoją matkę aż za dobrze i doskonale wiedziała, że za tymi słowami kryją się tyrada o poprawności zachowania, lista nakazów i zakazów oraz emocjonalny szantaż. Dlatego też zbyła ją historyjką o załatwianiu spraw dotyczących młodej i ich przeprowadzki. Kolejnego dnia miały pojechać do mieszkania Jane, by zabrać stamtąd wszystko, czego mała potrzebowała, i Kaitlin nie miała sił dodatkowo użerać się z Amandą, zwłaszcza gdy ta zachowywała się jak wariatka.

Dźwięk komórki wyrwał ją z zamyślenia.

Zerknęła na ekran i zmarszczyła brwi, widząc imię prawnika siostry.

– Dzień dobry, panno Palmer – usłyszała niski głos i ku własnej zgrozie zauważyła na rękach gęsią skórkę, którą wywołał.

– Dzień dobry, panie Avery – odparła rozdrażniona. – Czemu zawdzięczam ten telefon zaledwie dwa dni po pogrzebie?

– Raymond wystarczy. Obawiam się, że takich telefonów będzie więcej. Jak przewidziała pani siostra, sprawa robi się… problematyczna.

– Co to znaczy problematyczna? Z jakiej racji?

Kaitlin usiadła przy kuchennej wyspie i odsunęła od siebie laptopa, a na jego miejscu postawiła kieliszek wina i napełniła go alkoholem, w duchu gratulując samej sobie zapobiegawczości i wynajęcia dla Jenny opiekunki, która miała odebrać ją ze szkoły.

– Pani matka się ze mną skontaktowała. Twierdzi, że ogranicza pani jej kontakt z wnuczką bez powodu i że nie ma możliwości z panią porozmawiać, panno Palmer.

– Kaitlin wystarczy – przerwała mu, zirytowana jawną nutą drwiny w tym, jak wypowiadał słowo „panno”. – Czy moja matka wspomniała o tym, że wywiera na własne dziecko i wnuczkę presję i jedyny powód, dla którego chce nas widzieć, to by nas nagabywać, strofować i zmusić do robienia tego, czego ona chce? Przypominam również, że to ona chciała, bym wzięła Jennę do siebie – odparła, doskonale wiedząc, że prawnika nie interesowały ich prywatne problemy, a jedynie suche fakty. Jakiś irracjonalny głos w jej głowie kazał jednak wyrzucić z siebie nagromadzoną frustrację.

– Musiała nastąpić pomyłka, Kaitlin. Twoja matka nigdy nie życzyła sobie, by Jenna zamieszkała z tobą. To było stanowisko twojego ojca, którego Jane o wszystkim poinformowała jeszcze za życia.

Kurwa, przymknęło kobiecie przez myśl.

– Dobrze, wyjaśnij mi teraz, dlaczego moja matka stanowi coraz to większy problem, pomijając jej problemy z prawem. Z tego, co się orientuję, nie ma obowiązku wysyłania dziecka do dziadków. – Upiła łyk wina, czując, jak zaczynają opuszczać ją siły do walki.

– Oczywiście, że nie. Jednak jesteśmy w trakcie procesu adopcyjnego, na który może wpłynąć wiele czynników. Z pewnością rodzina matki adopcyjnej, podważająca decyzję o daniu jej dziecka, lub potencjalny kontakt z opieką społeczną…

– Z czym?! – Prawie zakrztusiła się płynem.

– Uspokój się, Kaitlin – upomniał ją ostro Avery. – Mówimy tutaj teoretycznie.

– Raczej przyszłościowo. Nie znasz mojej matki – żachnęła się.

– Słyszałem dość na jej temat, dlatego jestem przygotowany na różne ewentualności – odparł spokojnie. – Odetchnij, Kaitlin, napij się wina.

– Wolę piwo – skłamała, patrząc na alkohol w kieliszku i krzywiąc się przy tym nieznacznie.

– Nie wyglądasz. – Mogłaby przysiąc, że mężczyzna po drugiej stronie słuchawki uśmiechnął się drwiąco. – Przyjdź jutro do mojego biura, omówimy wszystko na spokojnie. Rozumiem, że sytuacja może być dla ciebie ciężka…

– Och, czyżby? – przerwała mu niegrzecznie.

– …ale nie oznacza to, że nie da się z niej wyjść zwycięsko.

– Jeśli za zwycięstwo uważasz wylądowanie z dzieckiem swojej siostry, to faktycznie…

– mruknęła, jednak zaraz pożałowała tych słów.

Boże, brzmię jak suka, przeszło jej przez myśl.

To nie tak, że nie chciała siostrzenicy pod opieką, ale nie była matką ani nawet materiałem na nią. Nie miała zielonego pojęcia, jak zabrać się za to wszystko, żeby tego nie spieprzyć, ani jak się z dziećmi obchodzić. Nie wiedziała nic. I choć sama dziewczynka nie była tak problematyczna, jak Kaitlin się tego spodziewała, samo to właśnie… stanowiło problem. Jenna, którą pamiętała, była wesoła, głośna, energiczna i rozpieszczona do granic możliwości, a Jenna, którą miała przed sobą w ostatnich dniach, to zupełnie inne dziecko.

– Nie powinnam tego mówić – przyznała w końcu, chcąc przerwać ciszę, jaka zapadła w słuchawce.

– Kaitlin, nikt nie oczekuje, że nagle z dnia na dzień staniesz się przykładną matką. Ani że będziesz udawać entuzjazm. To ciężka sytuacja i każda normalna osoba będzie w stanie to zrozumieć.

Miękki głos mężczyzny sprawił, że rozluźniła mięśnie i uśmiechnęła się delikatnie.

Zakręciła kieliszkiem w dłoni.

– Jest pan bardzo wyrozumiały, panie Avery.

– Czasem mi się zdarzy – przyznał, na co parsknęła cicho.

– Dziękuję, Raymondzie – powiedziała po chwili. – Chyba właśnie takiego zapewnienia, że nie muszę od razu sprawdzić się w tej roli idealnie, potrzebowałam.

– Kaitlin – przerwał jej. – Miałem już klientów o podobnych przypadkach. Radzisz sobie wystarczająco dobrze, a cały proces przebiegnie sprawnie – dokończył stanowczo.

Odetchnęła głęboko, zastanawiając się, dlaczego mogła usłyszeć takie słowa od obcego faceta, a nie od własnej matki i rodziny. Nawet jeśli łgał jak najęty i w procesie tym nic nie miało iść sprawnie.

Szlag, doskonale wiedziała dlaczego. Ponieważ jej nie znał i nie miał na jej temat negatywnej opinii, jaką wyrobili sobie najbliżsi.

Kaitlin nie uważała się za samolubną, przynajmniej nie aż tak. Mimo to, dorastając, wiecznie wysłuchiwała, jak okropnie niewdzięczna i egocentryczna była. A ona zwyczajnie robiła wszystko, żeby odzyskać indywidualność i osiągnąć samodzielnie to, co chciała, a nie to, co jej kazano. W domu wiecznie porównywano ją z Jane. Z idealną, śliczną, mądrą Jane, mającą idealne oceny, będącą jednocześnie cheerleaderką i przewodniczącą kółka matematycznego. Z idealną Jane pomagającą w domu i spełniającą każdą, nawet najbardziej idiotyczną zachciankę ich matki, czego Kaitlin zwyczajnie nie potrafiła zrobić.