Dolina trwogi - Arthur Conan Doyle - ebook

Dolina trwogi ebook

Arthur Conan Doyle

4,5

Opis

“Dolina trwogi” to powieść Arthura Conana Doyle’a, znanego na całym świecie jako twórca serii powieści i opowiadań o Sherlocku Holmesie.

Jest to powieść znana równiez pod tytułem “Dolina strachu”. Do Holmesa i Watsona przychodzi zaszyfrowany list. Z listu wynika, że niejaki John Douglas zostanie wkrótce zamordowany. Chwilę później odwiedza ich inspektor Scotland Yardu i informuje ich o śmierci pana Douglasa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 213

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-820-1
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Tragedja w Birlston

I

Ostrzeżenie.

— Musiałbym się zastanowić... — rzekłem.  — Zrobiłbym to już dawno — zauważył Sherlock Holmes niecierpliwie.  Jestem, jak sądzę, człowiekiem o szczególnie łagodnem usposobieniu, przyznaję jednak, że sardoniczna ta uwaga uraziła mnie nieco.  — Doprawdy, Holmes — rzekłem poważnie — jesteś czasami przykry.  Był zbyt zajęty swojemi myślami, by odpowiedzieć natychmiast na moje upomnienie. Wsparł się na ręce, nie tykając stojącego przed nim śniadania i wpatrywał się w ćwiartkę papieru, którą przed chwilą wydobył z koperty. Potem wziął kopertę, podniósł ją do światła i oglądnął z całą dokładnością.  — To pismo Porlocka — rzekł zamyślony. — Nie wątpię, że to pismo Porlocka, jakkolwiek widziałem je tylko dwa razy. Greckie „e” z charakterystycznym ozdobnikiem u góry rzuca się w oczy. Jeśli to jednak pismo Porlocka, musi to być coś niezwykle ważnego.  Mówił raczej do siebie, niż do mnie, ale niezadowolenie moje ustąpiło miejsca zaciekawieniu, które wzbudziły te słowa.  — Któż to jest Porlock? — zapytałem.  — Porlock, Watsonie, jest pseudonimem, znakiem tożsamości, za którym kryje się sprytna, nieuchwytna osobistość. W poprzednim liście wyznała mi otwarcie, że nazwisko to jest przybrane i proponowała nawet, abym spróbowały wyśledzić ją w wielomiljonowem rojowisku tego wielkiego miasta. Porlock jest osobistością ważną, nie dla siebie samego, ale ze względu na wielkiego człowieka, z którym pozostaje w kontakcie. Wyobraź sobie rybę — pilota i rekina, szakala i lwa; — coś małoznacznego w ścisłej zażyłości z czemś strasznem. Nie tylko strasznem, Watsonie, ale niesamowitem — niesamowitem w najwyższym stopniu. I dlatego interesuję się nim. Słyszałeś odemnie o profesorze Moriartym?  — Słynnym uczonym przestępcy, równie znanym w kołach zbrodniarzy...  — Wstydzę się za ciebie, Watsonie — mruknął Holmes tonem politowania.  — Chciałem powiedzieć: „jak nieznanym publiczności“.  — Wzruszające — doprawdy, wzruszające! — zawołał Holmes. — Okazujesz niespodziewanie pewien zmysł satyryczny, Watsonie, który każe mi mieć się na baczności. Ale nazywając Moriartego zbrodniarzem, czynisz mu, doprawdy, krzywdę i w tem właśnie leży jego chwała i wielkość. Najwybitniejszy myśliciel, wszystkich czasów, organizator każdej zbrodni, mózg, rządzący światem podziemnym — mózg, w rodzaju tych, jakie decydują o powstaniu lub zagładzie narodów. Takim jest ów człowiek. A jednak nie pada na niego nawet cień podejrzenia — nie podlega on krytyce — jest tak godnym podziwu w postępkach swoich i panowaniu nad sobą, że za wypowiedziane słowa pociągnąćby cię mógł do odpowiedzialności, a sąd nie wahałby się przyznać mu całorocznego twojego dochodu tytułem odszkodowania za obrazę honoru. Czyż nie jest słynnym twórcą „Dynamiki Asteroidu“ — książki, która wznosi się na wyżyny najczystszej matematyki i o której mówią, że w całej fachowej prasie nie było człowieka uzdolnionego do skrytykowania jej? Czyż człowieka takiego można oczernić? Złośliwy lekarz i pokrzywdzony profesor — oto, jakiemi byłyby ewentualnie wasze role. To genjusz, Watsonie. Jeśli jednak pozwolą mi na to ludzie pośledniejsi, nasz dzień przyjdzie napewno.  — Obym go dożył! — zawołałem z nabożeństwem. — Ale mówiłeś o Porlocku.  — Ah, tak... Ów Porlock zatem jest ogniwem w łańcuchu, w pewnej odległości od jego przyczepienia. I mówiąc między nami, Porlock nie jest zdrowem ogniwem. Jest on, o ile mogłem się przekonać, jedyną skazą w tym łańcuchu.  — Ale o sile łańcucha decydują najsłabsze ogniwa.  — Masz słuszność, mój drogi Watsonie. Stąd niesłychane znaczenie Porlocka. Powodowany resztkami poczucia prawa i zachęcony odpowiednią podnietą w postaci banknotu dziesięciofuntowego, przesłanego mu od czasu do czasu drogą okrężną, użyczył mi raz, czy dwa razy płatnych informacji, które miały wartość — wartość najwyższą, gdyż umożliwiały raczej zapobieżenie i przeszkodzenie zbrodni, niż jej pomszczenie. Nie wątpię, że gdybyśmy mieli klucz do odczytania szyfru, wiadomość ta okazałaby się taką, jak mówiłem.  Holmes rozłożył znów ćwiartkę papieru na nietkniętym talerzu. Wstałem i pochyliwszy się nad nim, przyglądałem się dziwnemu napisowi, który brzmiał, jak następuje:  534 C2 13 127 36 31 4 17 21 41 Douglas 109 293 5 37 Birlstone  26 Birlstone 9 127 171.  — Cóż chcesz z tem zrobić, Holmes?  — Jest to widocznie próba udzielenia tajnej informacji.  — Ale na cóż się przyda szyfrowana wiadomość bez klucza do niej?  — W danym wypadku na nic.  — Dlaczego mówisz „w danym wypadku“?  — Ponieważ jest wiele szyfrów, które ci odczytam równie łatwo, jak apokryfy w gazetach, w kolumnie z ogłoszeniami. Tak proste zagadnienia są zabawką dla inteligentnego umysłu i nie nużą go. Ale to rzecz inna. Cyfry odnoszą się — nie wątpię w to — do słów na stronicy pewnej książki. Dopóki nie wiem, co to za stronica i co to za książka, jestem bezsilny.  — Ale czemu „Douglas“ i „Birtlstone“?.  — Widocznie dlatego, że słów tych nie ma na odnośnej stronicy.  — Czemuż zatem nie podał książki?  — Wrodzony spryt, mój drogi Watsonie i bystrość umysłu, która jest rozkoszą twoich przyjaciół, powstrzymałaby cię z pewnością od przesłania wiadomości i szyfru w tej samej kopercie. Gdyby dostała się w ręce niepowołane, byłbyś zgubiony. W danym wypadku tylko w razie przejęcia i szyfru i wiadomości, mogłoby stać się coś złego. Nasza druga poczta powinna przyjść lada chwila i dziwiłbym się, gdyby nie dostarczyła nam albo listu z wyjaśnieniem, albo co bardziej prawdopodobne, samej książki, do której odnoszą się owe cyfry.  Obliczenia Holmesa okazały się słusznemi, gdyż po paru minutach zjawił się Billy, chłopiec do posług, z oczekiwanym przez nas listem.  — To samo pismo — zauważył Holmes, otwarłszy kopertę — i ten sam podpis — dodał głosem uradowanym, rozkładając list. — Chodź, zabierzemy się do niego, Watsonie.  Czoło zachmurzyło mu się jednak, kiedy przebiegł oczyma jego treść.  — Drogi mój, co za rozczarowanie! Lękam się, Watsonie, że wszystkie nadzieje nasze wzięły w łeb. Przypuszczam, że Porlocka nie spotka jednak nic złego.  „Drogi panie Holmes“, pisze. „Nie chcę zajmować się więcej tą sprawą. Jest zbyt niebezpieczną. On mnie podejrzewa. Widzę, że mnie podejrzewa. Odwiedził mnie niespodziewanie w chwili, kiedy zaadresowałem kopertę z zamiarem przesłania panu klucza do szyfru. Zdążyłem ją ukryć. Gdyby to spostrzegł, byłoby ze mną krucho. Ale wyczytałem w oczach jego podejrzenie. Proszę spalić szyfrowaną wiadomość, która obecnie nie może mieć dla pana żadnej wartości. — Fred Porlock“.  Holmes siedział przez chwilę, mnąc list w palcach i wpatrując się ze zmarszczoną brwią w ogień.  — A może — rzekł w końcu — nie ma to żadnego znaczenia. Mogło mu się tak tylko zdawać. Wiedząc, że jest zdrajcą, mógł łatwo wyczytać oskarżenie w oczach drugiego.  — Tym drugim jest, jak sądzę, profesor Moriarty?  — Nie ulega kwestji. Kiedy ktoś z bandy mówi o „nim“, ma na myśli tylko jednego człowieka. Dla nich wszystkich istnieje tylko jeden „on“.  — Ale cóż on może uczynić?  — Hm! Dużoby o tem można powiedzieć. Kiedy przeciw sobie masz jeden z najtęższych umysłów w Europie, poza którym stoją wszystkie ciemne siły, możliwości jest nieskończona ilość. Bądź co bądź, przyjaciel Porlock jest widocznie przestraszony. Porównaj, z łaski swojej, pismo na liście z pismem na kopercie, zaadresowanej, jak nam podaje, przed ową złowróżbną wizytą. Jedno jest wyraźne i pewne, drugie zaledwie czytelne.  — Czemu wogóle pisał? Czemu poprostu nie zaniechał pisania?  — Ponieważ się lękał, że w tym wypadku będę go śledził i mogę sprowadzić na niego nieszczęście.  — Bezwątpienia, — rzekłem. — Naturalnie — wziąłem do rąk pierwszą szyfrowaną wiadomość i pochyliłem się nad nią. — Poprostu można oszaleć na myśl, że ta ćwiartka papieru zawiera jakąś tajemnicę i że zgłębienie jej nie leży w ludzkiej mocy.  Sherlock Holmes odsunął nietknięte śniadanie i zapalił śmierdzącą fajkę, która była towarzyszką jego najgłębszych rozmyślań.  — Zastanówmy się! — rzekł, przechylając się w tył i patrząc w sufit. Może pewne szczegóły nie zwróciły uwagi twego, godnego Machiavella, umysłu. Trzeba ująć sprawę rozumowo. Człowiek ten wspomina o książce. To jest naszym punktem wyjścia.  — Punktem nieokreślonym.  — Zastanówmy się, a może da się go bliżej oznaczyć. Kiedy skupiam myśli, wydaje mi się łatwiej uchwytnym. Jakiemi wskazówkami rozporządzamy co do owej książki?  — Żadnemi.  — No, no, nie jest tak źle. Wiadomość szyfrowana zaczyna się liczbą 534, nieprawdaż? Możemy przyjąć hypotezę, że 534 jest stronicą, oznaczoną tą cyfrą. W ten sposób książka nasza stała się już książką wielką, a to, bądź co bądź, stanowi pewien postęp. Jakie mamy dalsze wskazówki co do rodzaju tej wielkiej książki? Następnym znakiem jest C. 2. Co o nim sądzisz, Watsonie?  — Rozdział drugi, bezwątpienia.  — Nie sądzę, Watsonie. Zgodzisz się ze mną, jestem tego pewny, że podawanie rozdziału, skoro podaną jest stronica, nie jest zupełnie potrzebne. Co więcej, jeśli strona 534 przypada dopiero na rozdział drugi, długość pierwszego rozdziału musiałaby być w istocie niezwykła.  — Kolumna! — zawołałem.  — Wspaniale, Watsonie. Jesteś dziś nadzwyczajny. Byłbym rozczarowany, gdyby to nie była kolumna. Teraz, jak widzisz, potrzebna nam już tylko wielka książka, drukowana w dwóch kolumnach, dosyć znacznej długości, gdyż jedno słowo w liście oznaczone jest liczbą 93. Czy osiągnęliśmy granice, zakreślone przez rozum?  — Lękam się, że tak.  — Doprawdy, jesteś zbyt skromnym. Jeszcze jedna iskierka, mój drogi Watsonie. Jeszcze jeden wysiłek mózgu. Gdyby ta książka była rzadko spotykaną, byłby mi ją przysłał. Zamierzał jednak tylko, zanim przekreślono jego plan, przesłać mi w tej kopercie klucz. Tak mówi w swoim liście. Świadczyłoby to, że zdaniem jego, w wyszukaniu tej książki nie będę miał żadnych trudności. Miał ją i był przekonany, że ja ją mam również. Krótko mówiąc, Watsonie, jest to książka bardzo pospolita.  — Brzmi to prawdopodobnie.  — Ograniczyliśmy w ten sposób zakres naszych poszukiwań do książki wielkiej, drukowanej w dwóch kolumnach i będącej w powszechnem użyciu.  — Biblja! — zawołałem triumfująco.  — Dobrze, Watsonie, dobrze. Chociaż nie, trzeba przyznać, nie tak znowu dobrze. Mógłbym się zgodzić na twoją hypotezę, gdyby się rozchodziło o mnie, ale trudno przypuścić, aby podobna książka znalazła się pod ręką któregoś z wspólników Moriartego. Pozatem, jest tyle wydań Pisma Świętego, że nie mógłby na tem polegać, aby dwie kopje miały taki sam układ stronic. Jest to widocznie książka wydana w jakiejś określonej formie. Przyjmuje on za pewnik, że jego strona 534 zgadzać się będzie z moją stroną 534.  — Ale temu warunkowi odpowiada tylko niewiele krążek.  — Właśnie. W tem leży nasz ratunek. Poszukiwanie nasze ogranicza się zatem do książek, wydanych w ściśle określonym układzie, które mogą się znaleźć w rękach każdego.  — Bradshaw!  — Skorowidz „Bradshaw“ jest książką sporą, treściwą, ale ograniczoną do pewnych tylko terminów. Dobór słów uniemożliwia wysłanie ogólnikowej wiadomości. Trzeba „Bradshawa“ wykluczyć. Słownika lękam się, nie można przyjąć z tych samych powodów. A zatem cóż pozostaje?  — Almanach.  — Znakomicie, Watsonie. Albo się mylę, albo trafiłeś w sedno. Almanach! Weźmy pod uwagę Whitaker Almanach. Jest w powszechnem użyciu. Ma wymaganą liczbę stronic. Drukowany jest w dwuch kolumnach. Aczkolwiek zwięzły w swych początkach staje się ku końcowi gadatliwy. — Zdjął z półki książkę. — Notuj słowa, Watsonie. Numerem trzynastym jest „Mahratta“. Niezbyt zachęcający początek. Numerem stu dwudziestym siódmym jest „Rząd“, co ma przynajmniej jakiś sens, chociaż nie stoi w związku z nami i profesorem Moriartym. Spróbujmy jeszcze raz. Cóż robi ten Rząd Mahratta? Niestety! Następnem słowem jest „szczotka do szorowania świń“. Jesteśmy pokonani, mój dobry Watsonie. Skończone.  Mówił tonem żartobliwym, ale podnoszenie się jego krzaczastych brwi świadczyło o rozczarowaniu i gniewie. Siedziałem bezradny i przygnębiony, patrząc w ogień. Długie milczenie przerwał nagły okrzyk Holmesa, który rzucił się do szafy i wyjął z niej drugą książkę w żółtej okładce.  — To kara, Watsonie, za nasz niepotrzebny pośpiech — zawołał. — Wyprzedzamy czas i to się mści na nas. Ponieważ jest siódmego stycznia, używamy już nowego almanachu. Ale jest więcej, niż prawdopodobne, że Porlock czerpał ze starego. Zapewne wyjaśniłby to nam w liście, gdyby miał zamiar wogóle wyjaśniać. Zobaczmy teraz, co mieści się na stronie 534. Numer trzynasty ma „Grozi“, co jest znacznie więcej zachęcające. Numer 127 ma „wielkie“. — „Grozi wielkie“.... — Oczy Holmesa pałały, a jego cienkie, nerwowe palce drżały, kiedy liczył słowa — „niebezpieczeństwo“. Ha! ha! Kapitalne! Pisz, Watsonie. Grozi wielkie niebezpieczeństwo — a — może — przyjść — bardzo — prędko. Potem mamy imię „Douglas“ — bogaty — miejscowość — teraz — w — Birlstone — Dwór — Birlstone — należy — ostrzec — go. Cóż, Watsonie? Oto owoce rozumowania. Gdyby w sklepie z jarzynami można było dostać wieniec laurowy, posłałbym po niego Billego.  Patrzałem na tajemniczą wiadomość, odczytaną przez niego, a napisaną przezemnie na ćwiartce papieru.  — Jakiż dziwny, nerwowy sposób wyrażania się — rzekłem.  — Przeciwnie, wywiązał się z zadania doskonale — rzekł Holmes. — Jeśli w jednej kolumnie szukasz potrzebnych ci słów, nie zawsze uda ci się wszystko znaleźć. Musisz liczyć w pewnym stopniu na inteligencję tego, do którego piszesz. Treść jest zupełnie jasna. Na niejakim Douglasie, bogatym ziemianinie, zamieszkałym pod podanym adresem, chcą dokonać zbrodni. Nie wie o niczem — „trzeba go ostrzec“. Oto wynik naszej analizy.  Holmes doznawał nieuchwytnej radości prawdziwego artysty, aczkolwiek dzieło dokonane nie miało tej wartości, jakiejby pragnął. Napawał się jeszcze swoim triumfem, kiedy Billy otworzył drzwi i do pokoju wpadł inspektor Mac Donald ze Scotland Yardu.  Były to pierwsze dni stycznia z końcem lat osiemdziesiątych, kiedy Mac Donald nie osiągnął jeszcze sławy, która go teraz otacza. Był młodym ale cieszącym się zaufaniem władz detektywem, który odznaczył się w kilku powierzonych mu sprawach. Jego smukła, koścista postać świadczyła o niezwykłej sile fizycznej, podczas gdy wielka czaszka i głęboko osadzone bystre oczy zdradzały wybitną inteligencję. Był milczącym, sztywnym mężczyzną o nieugiętym charakterze i ostrym aberdońskim akcencie. Dwa razy już w jego karjerze Holmes pomógł mu do uzyskania sukcesu, zadawalając się radością, jaką dla umysłu jego było samo rozwiązanie zagadki. Z tego powodu Szkot żywił dla swego kolegi amatora uczucie głębokiego szacunku, który mu okazywał, zwracając się do Holmesa z całą otwartością w każdym trudniejszym wypadku. Miernota nie uznaje nikogo nad sobą, ale talent w jednej chwili ocenia genjusz, a Mac Donald miał dość talentu, jako zawodowiec, aby zrozumieć, że szukanie pomocy u osobnika, który był już w Europie zjawiskiem wyjątkowem tak pod względem zdolności, jak doświadczenia, nie sprawia żadnej ujmy. Holmes nie był skłonny do zawierania serdecznych związków, ale lubił wielkiego Szkota i przyjął go z uśmiechem.  — Ranny ptaszek z pana, Mr. Mac — rzekł. — Życzę szczęścia. Obawiam się jednak, że chodzi o jakieś przestępstwo.  — Gdyby pan rzekł „mam nadzieję“, zamiast „obawiam się“ bylibyśmy, jak sądzę, bliżsi prawdy, Mr. Holmes — odpowiedział inspektor z znaczącym uśmiechem. — Nie, dziękuję, nie będę palił. Muszę się spieszyć w drogę, gdyż pierwsze godziny są dla każdej sprawy najcenniejsze, jak pan to sam wie najlepiej. Ale... ale...  Inspektor zatrzymał się nagle, patrząc niewypowiedzianie zdumionemi oczyma na leżący na stole papier. Była to kartka, na której nabazgrałem zagadkową wiadomość.  — Douglas! — wyjąkał. — Birlstone! Co to ma znaczyć, Mr, Holmes? Człowieku, to chyba czary. Skąd wziąłeś te nazwiska?  — To szyfry, które odczytywaliśmy razem z Watsonem. Ale dlaczego — co ci się nie podoba w tych nazwiskach?  Inspektor spoglądał osłupiały ze zdziwienia to na jednego, to na drugiego z nas.  — To tylko — rzekł — że Mr. Douglas z Birlstone Manor House został dziś rano okrutnie zamordowany.

II

Mr. Sherlock Holmes rozprawia.

Był to jeden z tych dramatycznych momentów, dla których żył mój przyjaciel. Byłoby przesadą twierdzić, że uderzyła go, a choćby wzruszyła zdumiewająca ta wiadomość. Jego niezwykła natura nie miała skłonności do okrucieństwa, a ciągły stan podrażnienia czynił go niepodatnym na bodźce zewnętrzne. A jednak, chociaż uczucia jego były stępione, władze umysłowe były niezwykle sprawne. Nie widziałem śladów przerażenia, którego sam doznałem po tem krótkiem oświadczeniu, twarz jego miała raczej wyraz spokoju i zainteresowania chemika, który obserwuje strącające się w wysyconym roztworze kryształy.  — Ciekawe! — rzekł. — Ciekawe.  — Pan, jak się zdaje, nie jest zdziwiony?  — Zainteresowany, Mr. Mac, ale nie zdziwiony. Dlaczegóż miałbym się dziwić? Otrzymuję anonimową wiadomość z miasta, do której muszę przywiązywać wielką wagę i która mnie ostrzega, że pewnej osobie grozi niebezpieczeństwo. W przeciągu godziny dowiaduję się, że niebezpieczeństwo to przybrało formy określone i że wspomniana osoba nie żyje. Jestem zainteresowany, lecz jak pan to widzi, nie jestem zdziwiony.  W kilku krótkich zdaniach wytłomaczył inspektorowi sprawę listu i szyfru. Mac Donald siedział z brodą opartą na rękach i wielkiemi, piaskowego koloru, brwiami, ściągniętemi w żółty węzeł.  — Jadę dziś rano do Birlstone — rzekł. — Przyszedłem zapytać, czy chce pan jechać ze mną — pan i pański przyjaciel. Ale z tego, co pan mówi, wnoszę, że zrobilibyśmy lepiej, zabrawszy się do roboty w Londynie.  — Nie sądzę — rzekł Holmes.  — Niech to djabli wezmą, Mr. Holmes! — zawołał inspektor. — Gazety rozpisywać się będą za dzień lub dwa o tajemnicy Birlstone, ale jakżeż tu mówić o tajemnicy, jeśli w Londynie istnieje człowiek, który przepowiedział zbrodnię, zanim jej dokonano. Trzeba tylko ująć tego człowieka, a reszta pójdzie gładko.  — Bez wątpienia, Mr. Mac. Ale w jaki sposób zamierzasz ująć tak zwanego Porlocka?  — Mac Donald odwrócił list, który mu wręczył Holmes.  — Nadany w Camberwell — to nam dużo nie pomoże. Nazwisko, jak pan twierdzi, jest przybrane. Zapewnie, to nie wiele. Wspominałeś pan jednak, że przesyłałeś mu pieniądze?  — Dwukrotnie.  — I w jaki sposób?  — W banknotach, zaadresowanych na pocztę w Camberwell.  — I nie starałeś się pan dowiedzieć, kto je odebrał?  — Nie.  Inspektor spojrzał zdziwiony i trochę zgorszony.  — Dlaczego nie?  — Ponieważ zawsze dotrzymuję słowa. Przyrzekłem mu, kiedy pisał po raz pierwszy, że go śledzić nie będę.  — Sądzi pan, że poza nim ktoś stoi?  — Wiem, że tak jest.  — Ów profesor, o którym mi pan wspominałeś?  — Właśnie.  Inspektor Mac Donald uśmiechnął się, a powieki jego drżały, kiedy rzucił na mnie okiem.  — Nie chcę ukrywać przed panem, Mr. Holmes, że w Głównem Biurze Śledczem sądzimy, że masz małego kręćka na punkcie tego profesora. Ja sam starałem się tę sprawę wyświetlić. Jest to, jak się zdaje, bardzo szanowany, wykształcony i utalentowany człowiek.  — Cieszy mnie, że poznaliście się na jego talencie.  — Człowieku, muszę mu to przyznać. Kiedy usłyszałem pańskie zdanie o nim, postanowiłem go poznać. Miałem z nim rozmowę o zaćmieniach słońca — nie wiem, w jaki sposób zeszliśmy na ten temat — a jednak z pomocą lampy projekcyjnej i globusu wyjaśnił mi tę kwestję w ciągu minuty. Pożyczył mi książkę, ale, muszę przyznać, że była dla mnie za mądra, chociaż otrzymałem w Aberdeen porządne wykształcenie. Byłby to wielki minister, z jego szczupłą twarzą, siwymi włosami i poważnym sposobem mówienia. Kiedy przy pożegnaniu położył mi ręką na ramieniu, doznałem wrażenia, że jest to, jakby błogosławieństwo ojcowskie przed wejściem w zimny, okrutny świat.  Holmes parsknął śmiechem i zatarł ręce.  — Wielki! — zawołał — Wielki! Powiedz mi, przyjacielu, Mac Donaldzie. Przyjemna ta i wzruszająca rozmowa toczyła się, jak przypuszczam w gabinecie profesora?  — Tak jest.  — Ładny pokój, nieprawdaż?  — Bardzo ładny — bardzo gustownie urządzony, Mr. Holmes.  — Pan siedziałeś przed jego biurkiem?  — Tak jest.  — Słońce świeciło panu w oczy, podczas gdy jego twarz była w cieniu?  — Nie, było to wieczorem, ale sądzę, że światło lampy padało na moją twarz.  — Tak przypuszczam. Czy zauważył pan obraz nad głową profesora?  — Zwracam na wszystko uwagę, Mr. Holmes. Nauczyłem się tego od pana. Tak jest, widziałem obraz — młoda kobieta z głową wspartą na rękach, spoglądająca z ukosa.  — To obraz Jana Baptysty Greuze’a.  Inspektor starał się okazać zaciekawienie.  — Jan Baptysta Greuze — ciągnął dalej Holmes, splatając końce palców i rozpierając się wygodnie w krześle — był francuskim artystą, który doszedł do rozkwitu między 1750 i 1800 rokiem. Mówię, rzecz prosta, o jego artystycznej karjerze. Krytyka nowoczesna potwierdziła pochlebną opinję, jaką sobie o nim wyrobili współcześni.  Oczy inspektora błądziły w próżni.  — Czy nie lepiej... — rzekł.  — Właśnie to czynimy — przerwał Holmes. — Wszystko, co mówię, odnosi się wprost do t. zw. przez pana Tajemnicy Birlstone. Po prawdzie, możnaby to nazwać samym ośrodkiem jej.  Mac Donald uśmiechnął się słabo i spojrzał na mnie wzrokiem, proszącym o pomoc.  — Pan myśli dla mnie za szybko, Mr. Holmes. Wypuszczasz pan jedno lub dwa ogniwa, a ja nie mogę podążyć dalej. Jakiż związek zachodzi między tym zmarłym malarzem a sprawą Birlstone?  — Każda wiadomość może się przydać detektywowi — zauważył Holmes. — Nawet trywialny fakt, że obraz Greuze’a, zatytułowany „Młode Dziewczę z jagnięciem“ osiągnął przy sprzedaży w 1865 r. cenę nie mniejszą, jak cztery tysiące funtów, może wzbudzić refleksje w pańskim umyśle.  Było jasnem, że wzbudził. Inspektor zdawał się być mocno zainteresowanym.  — Pragnę panu przypomnieć, — ciągnął dalej Holmes, — że dochody profesora można obliczyć na podstawie każdej książki informacyjnej. Wynoszą rocznie siedemset funtów.  — W jakiż sposób zatem mógł kupić...  — Właśnie. W jaki sposób?  — Tak, to ciekawe — rzekł inspektor zamyślony. — Mów pan dalej. Mr, Holmes. Lubię taką rozmowę. To bardzo ciekawe.  Holmes uśmiechnął się. Podziw wpływał na niego zawsze zachęcająco — jak na prawdziwego artystę.  — Cóż z Birlstonem? — zapytał.  — Mamy jeszcze czas — rzekł inspektor, spoglądając na zegarek. Na dole czeka dorożka, a droga na dworzec Wiktorji nie zajmie nam więcej, jak dwadzieścia minut. Ale wracając do obrazu — mówił mi pan raz, Mr. Holmes, o ile pomnę, że nigdy nie spotkałeś się z profesorem Moriartym.  — Tak, nigdy.  — Skądże pan wie zatem, jak wygląda jego mieszkanie?  — Ah, to inna sprawa. Byłem trzy razy w jego mieszkaniu, dwa razy czekając na profesora pod rozmaitemi pozorami i wychodząc, zanim wrócił. Raz — doprawdy, trudno mi mówić o tem przy detektywie z urzędu. Ostatnim razem pozwoliłem sobie przeglądnąć jego papiery, z nieprzewidzianym zupełnie rezultatem.  — Znalazł pan coś kompromitującego?  — Absolutnie nic. I to mnie zdumiało. Bądź co bądź jednak, zapatruje się pan teraz jasno na kwestję obrazu. Świadczy ona, że to człowiek bogaty. W jaki sposób zrobił majątek? Nie jest żonaty. Jego młodszy brat jest naczelnikiem stacji w Anglji Zachodniej. Gaża jego wynosi siedemset funtów rocznie. A jest właścicielem Greuze‘a.  — Zatem?  — Wniosek jest prosty.  — Pan przypuszcza, że ma wielkie dochody i że pieniądze zdobywać musi drogą nieuczciwą.  — Właśnie. Rzecz prosta, mam jeszcze inne powody, aby tak sądzić — z tuzin długich nici, które prowadzą do środka sieci, gdzie czyha jadowity, nieruchomy potwór. Wspomniałem o Greuzie jedynie dlatego, gdyż sprawa ta leży w zakresie pańskiej obserwacji.  — Dobrze, Mr. Holmes, przyznaję, że to, co pan mówi, jest bardzo ciekawe. Więcej, niż ciekawe — poprostu, wspaniałe. Ale zastanówmy się dokładnie. Czy to fałszerz monet, oszust, względnie złodziej? Skąd bierze pieniądze?  — Czytał pan kiedy o Jonathanie Wildzie?  — Tak, nazwisko to nie jest mi obce. To bohater jakiejś powieści, nieprawdaż? Nie lubię detektywów w powieściach — dokonują rozmaitych czynów a nigdy niewiadomo, w jaki sposób. To sprawa natchnienia, nie roboty.  — Jonathan Wild nie był detektywem i nie był bohaterem powieści. Był genjalnym przestępcą i żył w ubiegłem stuleciu — w 1750 r. lub coś koło tego.  — A zatem nie interesuje mnie. Jestem człowiekiem praktycznym.  — Najpraktyczniejszą rzeczą, Mr. Mac, którąbyś zrobił w swojem życiu, byłoby zamknąć się na trzy miesiące i czytać dwanaście godzin dziennie roczniki kryminalne. Wszystko się powtarza, nawet profesor Moriarty. Jonathan Wild był ukrytą siłą zbrodniarzy londyńskich, którym sprzedał wiedzę swoją i wykształcenie za piętnaście procent udziału w zyskach. Stare koło obraca się i ukazują się te same szprychy. Wszystko już było i znowu kiedyś będzie. Opowiem panu jeden lub dwa szczegóły, które mogą pana zainteresować.  — Jestem już zainteresowany.  — Dowiedziałem się przypadkowo, kto jest pierwszem ogniwem w jego łańcuchu — łańcuchu, na którego jednym końcu znajduje się ten Napoleon zbrodni, na drugim setka rozproszonych jego żołnierzy, złodziei kieszonkowych, szulerów, oszustów i innych, a którego środek stanowią najróżnorodniejsi przestępcy. Jego szefem sztabu jest pułkownik Sebastjan Moran, równie niedostępny, strzeżony i niewchodzący w kolizję z prawem, jak on sam. Jak sądzisz, ile mu płaci?  — Chciałbym usłyszeć?  — Sześć tysięcy funtów rocznie. To zapłata za wiadomości, jak pan widzi — główna zasada w stosunkach amerykańskich. Dowiedziałem się o tem przypadkowo. Bierze więcej, niż pierwszy minister. To daje panu pojęcie o zyskach Moriartego i ogromie jego pracy. Jeszcze jeden szczegół. Miałem sposobność śledzić w ostatnim czasie za kilku czekami Moriartego — zupełnie niewinnymi czekami, którymi opłaca swój dom. Pochodziły z sześciu różnych banków. Czy to pana nie uderza?  — Zapewne, że to dziwne. Ale jaki stąd wniosek?  — Że nie chce, aby mówiono o jego bogactwie. Nikt nie powinien wiedzieć, co posiada. Nie wątpię, że ma konto w dwudziestu bankach — główny majątek zaś na kontynencie w Deutsche Bank albo Credit Lyonnais. O ile mógłby pan kiedyś poświęcić rok lub dwa, polecam panu studjum profesora Moriarty.  Inspektor w miarę rozmowy stawał się coraz poważniejszy. Był głęboko zainteresowany. Ale jego praktyczny, szkocki umysł nakazał mu wrócić do właściwej sprawy.  — Bądź co bądź, może poczekać — rzekł on. —Odwróciłeś moją uwagę interesującemi anegdotkami, Mr. Holmes. Co mnie właściwie obchodzi, to tylko pańska wzmianka, że zachodzi związek między profesorem i tą zbrodnią. Wynika to z ostrzeżenia, które panu przysłał ów Porlock. Czy możemy wyciągnąć stąd jakieś wnioski praktyczne?  — Możemy urobić sobie pewne zapatrywanie na motywy zbrodni. Jest to, o ile wnoszę z pierwszych słów pańskich, zagadkowe, a przynajmniej niewyjaśnione morderstwo. Otóż przyjmując, że znanem nam jest źródło zbrodni, motywy jej mogą być dwojakiego rodzaju. Przedewszystkiem muszę zaznaczyć, że rządy Moriartego nad podległymi mu ludźmi są iście żelazne. Rygor, jaki zaprowadził, jest straszliwy. Kodeks jego uznaje tylko jedną karę. Jest nią śmierć. Możnaby przypuścić, że zamordowany Douglas, którego los znanym był jednemu z podwładnych tego arcybandyty, zdradził w jakiś sposób swojego szefa. Spotkała go kara, o której dowiedzą się wszyscy inni, choćby tylko dla wzbudzenia w nich obawy przed śmiercią.  — Dobrze, to jedno przypuszczenie, Mr. Holmes.  — Drugie, że zbrodnia popełniona została na zlecenie Moriartego, jako wchodząca w krąg jego interesów. Czy była kradzież?  — Nie słyszałem.  — W tym wypadku, przemawiałoby to, rzecz prosta, przeciw pierwszej hypotezie, a za drugą. Moriarty mógł jej dokonać za obietnicę uczestnictwa w zysku, a mógł także kazać sobie zapłacić za jej spełnienie. Jedno i drugie jest możliwe. Jakkolwiek się jednak sprawa ma, lub czy nie zachodzi jeszcze trzecia kombinacja, trzeba nam wyjaśnień szukać w Birlstone. Znam zbyt dobrze tego człowieka, aby się łudzić, że pozostawił tu jakiś ślad za sobą, któryby nas mógł do niego zaprowadzić.  — A zatem do Birlstone! — zawołał Mac Donald, zrywając się z krzesła. — Słowo daję! Jest później, niż myślałem. Daję panom pięć minut na przygotowanie się do drogi, nie więcej.  — Aż za wiele — rzekł Holmes i skoczył do szafy po surdut. — W drodze poproszę pana, Mr. Mac, abyś mi opowiedział wszystko, co wiesz.  To „wszystko“ było, w istocie, bardzo mało, ale wystarczyło, aby nas przekonać, że sprawa była godną najgłębszej uwagi eksperta. Twarz mu się rozpromieniła; zacierał chude ręce, słuchając skąpych lecz znamiennych szczegółów. Zapomnieliśmy o szeregu jałowych tygodni, gdyż tu, nareszcie, był odpowiedni teren do zużytkowania niezwykłych talentów, które, jak wszystkie wyszczególniające się cechy, były tylko ciężarem dla posiadającego je w czasie, kiedy ich nie mógł użyć. Ostrze inteligencji tępiało i pokrywało się rdzą w chwili wytchnienia. Oczy Sherlocka Holmesa błyszczały, rumieniec zabarwił jego blade policzki, a energiczna twarz promieniała wewnętrznem światłem, kiedy dobiegło go wezwanie do pracy. Pochylony do przodu w dorożce, przysłuchiwał się z uwagą krótkiemu szkicowi problemu, który nas oczekiwał w Sussex. Inspektor opierał się, jak nas sam objaśnił, na krótkiem sprawozdaniu, przywiezionem mu pierwszym pociągiem w godzinach rannych. White Mason, urzędnik miejscowy był jego osobistym przyjacielem i dlatego Mac Donald zastał zawiadomiony wcześniej, niż to jest zwyczajem w Scotland Yardzie, kiedy chodzi o danie pomocy policji prowincjonalnej. Zwyczajnie wzywa się eksperta ze stolicy, kiedy ślad jest już zupełnie zatarty.