Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna zabawnych sytuacji opowieść o perypetiach Dominiki – pięknej dziewczyny z nogami do nieba, która chciała zrobić karierę modelki w USA. Czy się jej udało? Czy udało się innym bohaterom książki osiągnąć wymarzone cele? Zrealizować swoje ambicje?
Autorka tej powieści: Julita Szpilewska to zwykła kobieta, która – wydawałoby się – z nudów zabrała się do pisania. Jednakże w jej życiu monotonii nie było ani krzty – wręcz przeciwnie! Do napisania niniejszej i poprzednich książek skłoniły ją własne, bogate doświadczenia oraz przeżycia jej bliźnich, których poznała całą gamę.
W każdej powieści Julity Szpilewskiej jej postaci kochają, nienawidzą, mają wzloty i upadki... Jednym słowem – życie. Jednakże te, wszak poważne tematy, autorka traktuje z przymrużeniem oka. Pragnie, aby czytelnik, mający dosyć swoich problemów, czytając jej książki, odprężył się i zaśmiewał zdrowym rechocikiem. Bo śmiech to zdrowie – ale tego nikomu tłumaczyć nie trzeba.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Redakcja: Teresa Zak
Korekta: Anna Strakowska
Fotografia na 1. stronie okładki: Ayo Ogunseinde
Projekt okładki: Teresa Zak, EJ Design
Copyright ® by Julita Szpilewska 2022
Copyright ® by Pan Wydawca 2022
ISBN 978-83-66670-82-2
ebook na podstawie wersji drukowanej (wyd. I)
Gdańsk 2022
Pan Wydawca Sp. z o.o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
Przygotowanie wersji elektronicznej książkiEpubeum
Aleksandra weszła ostrożnie do mieszkania przyjaciółki, bacznie patrząc pod nogi, aby nie nadepnąć przypadkiem na jakieś zwierzę, których Hanka miała pod dostatkiem. Pręgowany kot o dziwnym imieniu Kocury nagle wskoczył jej na plecy, zjechał po nich nader gracko i z dzikim miauknięciem wyprysnął z mieszkania. Maryśka, niewinne kocię płci żeńskiej, podreptało za nimi do kuchni. Hanka dysponowała trzema pokojami, ale obu przyjaciółkom najlepiej rozmawiało się właśnie tam, gdzie wesoło gwizdał czajnik, gdyby gość chciał herbaty, automat do kawy szumiąc, wykapywał uspokajającą nerwy melodyjkę – kap, kap, na piecu zawsze coś się gotowało, czy to dla zwierzaków, czy męża – aromatyczne wonie unosiły się z garów, na balkonie gruchały sobie gołębie, przy okazji podsrywając na zieloną wykładzinę.
Jednym słowem Aleksandrze odpowiadała owa atmosfera, nasycona zapachami i miłymi dla ucha odgłosami. Jednakże tym razem, gdy przekroczyła próg domostwa swojej psiapsiółki, czegoś jej zabrakło.
– Gdzie reszta? – spytała, mając na myśli Bułę i Kumaka – dwa psy Hanki, które zawsze nad wyraz wylewnie ją witały.
Dzieci Hanka nie miała, ale męża posiadała. Przesympatyczny, z bujnym włosem nigdy nieczesanych dzikich kędziorów, o figurze trzydziestolatka, pieszczotliwie zwany przez żonę i otoczenie Sztucio, miał również upodobanie do zwierzaków. Ostatnio przyniósł do domu zabiedzoną kocinę, znalezioną gdzieś na śmietniku, w którym rozpaczliwie szukała żarcia. Wspólnie odchuchali biedotę, zaprowadzili do weterynarza, po czym okazało się, iż jest to diabeł wcielony. Jak tylko bidula doszła do siebie, od razu zaczęła rządzić całym domostwem. Nazwali ją Chuligan.
Gdy Aleksandra klapnęła na krześle kuchennym, Chuligan z wściekłym parsknięciem zeskoczył z przyrządu i wskoczył na parapet. Tam zaczął łypać złym okiem na niepożądanego gościa, który zajął jego miejsce, strosząc przy tym wąsiska i mrużąc zielone ślepia.
– Czy on mnie nie podrapie? – zatroskała się autorka niższych lotów.
– Chuligan! – wrzasnęła Hanka. – Nie rób min, bo oberwiesz po zadku! Kawy czy herbaty?
Aleksandra z zainteresowaniem spojrzała na kota. „Też mi coś! Kawka, herbatka… Ciekawe, czego bydle raczy się napić? A mleczka nie łaska?”.
– No! Chcesz kawy czy herbaty? Do ciebie mówię – Hanka zamigotała zielonym spojrzeniem swoich skośnych oczu.
– Myślałam, że pytasz kota.
– Kota masz? – zdumiała się przyjaciółka.
– O czym ty mówisz? Psa mam, ale on nie ma fanaberii, on pije zwykłą wodę.
– Co z tobą? Kawy czy herbaty? Toż ciebie pytam!
Aleksandra wczepiła palce w swoją fryzurę – taki miała nawyk, gdy tylko wyszła od fryzjera i z misternego uczesania, za które wybuliła całe sto złotych, zrobiła wiecheć na głowie.
– Sztucio poszedł z psami na spacer, a ty łeb zostaw w spokoju – gospodyni nalała kawy do kubków, postawiła je na stole i wyjęła z lodówki mleczko niskokaloryczne. Obie były w wieku, w którym należało uważać na wagę. Cukru nie używały, więc cukierniczka nie pojawiła się na blacie kuchennym.
– Mów, o czym zaczęłaś pisać – zażądała.
– Przecież wiesz, o Dominice. Wszystko zaczęło się od mojej pierwszej książki „Nowe, lepsze życie”… – zaczęła.
Hanka niecierpliwie wzruszyła ramionami.
– Irminę, główną bohaterkę, odwaliłaś, napisałaś po prostu o sobie, tylko zmieniłaś zakończenie. O Zdence, jednej z pobocznych postaci „Nowego…” – sprzątaczce z Bośni – też napisałaś. O „Domu wdowy” mówię. Notabene wyszła ci ładna powieść. Te całe układy w zrujnowanej bratobójczą wojną Jugosławii, walka Bośniaków o przetrwanie, w tym mnóstwo miłości, poświęcenia dla drugiego człowieka, przy tym smaczne intrygi. Naprawdę udało ci się zrobić ładną rzecz. Trzecią poświęciłaś Justynie – przyjaciółce Irminy. Uśmiałam się przy „Blokowisku”, gdy robiłam korektę, chociaż szlag mnie trafiał na błędy. Czy ty w ogóle czytasz to, co napisałaś?
– Od tego mam ciebie. Ja piszę, ty czytasz, drzesz na mnie gębę za te nieścisłości, ale jakoś dochodzimy do porozumienia.
– Akurat! – parsknęła ruda. – Mogę sobie gadać do upojenia, a ty i tak postawisz na swoim. Mam ci posypać przykładami?
Aleksandra nie chciała przykładów. Ile to razy dochodziło pomiędzy nimi do zażartej kłótni. Ot, chociażby przy ostatniej książce „Blokowisku”, przy której Hanka kwiczała ze śmiechu, ale nie szczędziła krytyki. A poszło o windę…
– Czyś ty zdurniała? – zagrzmiała po przeczytaniu książki. – Całą akcję umieściłaś w windzie. Wywal ten dźwig, zrób coś, przecież twoi bohaterowie nie mogą przez całą powieść jeździć windą!
Aleksandra, z przyczyn absolutnie niezrozumiałych nawet dla siebie samej, tak przywiązała się do tej zdezelowanej, zrupieciałej windy, iż faktycznie nie była w stanie przenieść wymyślonych postaci na inne tereny, chociażby parku, mieszkania, biura czy innych ciekawszych miejsc. Jeździła owym rupieciem w dół i w górę, ale po solidnym opieprzu ze strony przyjaciółki zgodziła się zrobić poprawki w swojej książce. Z wielkim bólem poszła na niechcianą ugodę, ale i tak postawiła na swoim. Winda została. W wersji solidnie skróconej, ale jednak.
– Jakie masz plany wobec Dominiki? – z zamyślenia wyrwał ją głos koleżanki. – Z „Nowego, lepszego życia” wynikałoby, iż Dominika zrobi karierę jako modelka. Piękna dziewczyna, o nogach do nieba – tak ją opisałaś – więc nie ma siły, musi zostać znaną modelką. Tym bardziej że chodziła na kurs dla modelek i miała wzięcie w Niemczech, dopóki nie wysłałaś jej z Robertem do Ameryki.
– Myślisz, że nie będzie się więcej puszczać? – głupio zapytała Aleksandra, a jej dłonie powędrowały do fryzury, wypieszczonej godzinę temu przez fryzjera.
– Sama zrobiłaś z niej lafiryndę, to po co głupio pytasz? – parsknęła ruda, zgoniła Chuligana ze swojego krzesła, na którym podstępnie się ulokował, korzystając, iż jego pani wstała, aby dolać kawy. – Chuligan, ja ci mówię, dostaniesz po dupie! A ty ręce won od łba!
– Jezu, nie rycz na mnie – jęknęła pisarka, sięgając po kawę. – Gdy mam pomysły, muszę poczochrać się po łepetynie.
Hanka nagle wyrwała przyjaciółce kubeczek i ryknęła głosem nader donośnym:
– Leć do domu, zapisz swoje natchnienie, a kawę dostarczę ci później. Przyniosę ją osobiście, a teraz won! Idź i pisz!
Natychmiast po przekroczeniu progu swojego mieszkania Aleksandra runęła do regału i wyciągnęła swoją pierwszą książkę pt. „Nowe, lepsze życie”. Gorączkowo zaczęła przerzucać kartki, szukając rozdziału, w którym Dominika postanawia… Jest! Usiadła przy komputerze i zaczęła przepisywać z powieści odpowiednią część. Chciała wciągnąć czytelnika, który nie czytał jej dzieła o emigrantach, w początek romansu z żonatym mężczyzną, któremu z zapałem oddała się Dominika.
„Moja panna puszczalska” – pomyślała z czułością o swojej bohaterce, wsadziła okulary na nos i oddała się pracy.
„Nowe, lepsze życie” – fragment pierwszy:
…weszła do pokoju i zastała Dominikę pakującą z furią swoje rzeczy…
– Ona się wyprowadza – Wojtek dumny, że jest na bieżąco, triumfalnie spojrzał na matkę.
– Gdzie? Gach kupił ci mieszkanie? – Irmina była zła i nie bawiła się w ceregiele.
– Dowiesz się jutro! – Dominika z zawziętą miną nadal wywalała swoje ciuchy z metalowej szafki, pakując je do obszernej walizy.
– Nie możesz teraz powiedzieć?
– Nie mogę – warknęła dziewczyna, potrząsając swoimi lokami. – Jeszcze wypaplasz!
– Niby co?
– Przepraszam, Irmina – dodała szybko, widząc jej urażoną minę. – Nie zrobiłaś mi nic złego i należy ci się jakieś wyjaśnienie. Ale w tej chwili nie chcę o tym rozmawiać. Nie wiem, czy robię dobrze, czy źle… czas pokaże. I pamiętaj, nie potępiaj mnie. Tyle razem przeszłyśmy na tych kontenerach… – dodała żałośnie, siadając na walizce. – Cholera! Jestem za lekka. Pomóż mi zamknąć to bydlę!
Irmina posłusznie usiadła. Dominika stękając, zatrzasnęła wreszcie zamek. Następnie wyciągnęła spod łóżka torbę podróżną, do której zaczęła wrzucać swoje kosmetyki, książki i inne drobiazgi.
– To nastąpi dzisiejszej nocy!
– Co?! – Irmina zupełnie oszołomiona miała ochotę zapalić papierosa, ale dziecko w pokoju, w dodatku jej własny syn… Nie będzie go truła nikotyną. – Możemy wyjść na korytarz? – zapytała podstępnie. – Chce mi się palić.
– Irmina! – Dominika spojrzała na koleżankę. – Ale nikomu pary z gęby!
Po czym rozglądając się dookoła, wyszeptała jej coś do ucha, a Irmina aż zbladła z wrażenia.
– No coś ty? Poważnie?
– Żadnych komentarzy, nie zniosę tego. I nikomu ani mru, mru…
„Nowe, lepsze życie” – fragment drugi:
…Irmina próbowała wyperswadować dziewczynie ten szalony pomysł.
– Ona nie da ci żyć! – szeptała do Dominiki, siedząc na jej łóżku. Oczywiście miała na myśli straszliwą Józkę, żonę Roberta.
– Jak nas znajdzie! Wynajęłam mieszkanie w Hilden i Robert jutro po pracy od razu tam pojedzie. Do tej zołzy już nie wróci. Moja w tym głowa.
– Ależ ty go przecież nie kochasz! Co będzie, jak ci szybko zbrzydnie?
– Nie zbrzydnie, nie zbrzydnie! Zawsze mi się podobał! A wiesz, co mnie najbardziej bawi? – roześmiała się Dominika. – Że Józka tak go pilnowała, nie spuszczała z oczu, a ja i tak postawiłam na swoim! Szkoda tylko, że nie zobaczę jej miny, jak sprawa się wyda. Mam nadzieję, że mi wszystko opowiesz. Będziemy przecież w kontakcie!
– A co z Ameryką? Przecież chciałaś tam pojechać?
– Zdania nie zmieniłam. Robert pojedzie ze mną! Nie będę tam sama…
– No, a co on sam na to wszystko? – zainteresowała się Irmina. – Jak w ogóle się z nim porozumiałaś? Przecież Józefa go ciągle pilnowała?
– Och, Robert nie wierzy własnemu szczęściu, że ja go chcę! A jak się dogadaliśmy? – Dominika cichutko zachichotała. – Od czego jest poczta? Ta głupia zaraza na to nie wpadła. Pisaliśmy do siebie listy. Widzisz, jakie to proste?
– Nie rozumiem… – zastanowiła się Irmina. – Przecież ona odbiera pocztę i czyta wszystko.
– Ale nie w pracy! A ja pisałam do niego do zakładu pracy. Genialne, co?!
Przeszeptały caluśką noc, a wczesnym świtem Dominika wyniosła swoje torby do samochodu i pożegnawszy się serdecznie z Irminą, odjechała.
Aleksandra z trzaskiem zatrzasnęła swoją powieść „Nowe, lepsze życie” i zastanowiła się solidnie.
Nad Dominiką.
Co ma teraz, na Boga, z nią zrobić? Panna puszczalska, tumaniąca mężczyzn wszelkiej nacji i koloru skóry, od młodzików po starych rupieci leżących u jej stóp – ma nagle pozostać wierna do końca życia mężowi wrednej Józki?
Może tak, a może nie?
Westchnęła, poczochrała się po głowie i pełna sprzecznych uczuć zaczęła pisać pierwszy rozdział.
– Kocham cię! Boże, jak ja ciebie kocham… – westchnął Robert, patrząc z upodobaniem na Dominikę, malującą się przed lustrem.
Ta zaśmiała się figlarnie, walcząc ze swoimi rudymi niesfornymi lokami. Próbowała związać je w węzeł, ale fura włosów, którymi natura obdarzyła ją nazbyt hojnie, nie dawała ujarzmić się szpilkom.
– Zdecyduj się, kogo kochasz… mnie czy Boga, którego imię wzywasz nadaremnie!
– Ciebie, skarbie! – Robert podszedł do niej i pogładził sterczące piersi. – Może pobaraszkujemy?
– Od kiedy to zrobiłeś się taki gorliwy, panie gorący? – Dominika roześmiała się wdzięcznie i bez zbędnych oporów dała zaprowadzić do małej sypialni.
Na parapecie ich domku, wynajmowanego na peryferiach Chicago, usadowiły się dwa ptaszki i paciorkowatymi oczkami podziwiały harce ludzkiej pary. Pierwszy oprzytomniał Robert. Zerwał się z łóżka i pospiesznie zaczął wdziewać na siebie garnitur. Czekała go bowiem o godzinie dziewiątej rano rozmowa w pewnej firmie, w której miał nadzieję się zatrudnić. Po ucieczce z Niemiec od swojej żony Józefy, straszliwej hipochondryczki, egoistki i abnegatki, Robert był wreszcie szczęśliwy. Wszedł w posiadanie cudownej dziewczyny, przyjechał z nią do Ameryki, mieszkał może nie w luksusach, ale w ładnym domku i do pełnego szczęścia brakowało mu jedynie porządnej pracy. Bowiem Polska, wtedy jeszcze Ludowa, zapewniła mu wykształcenie architekta i w tym zawodzie pragnąłby pracować. Jak na razie był zatrudniony na stacji benzynowej i ta robota, w żadnym razie, nie odpowiadała jego ambicjom. Ale że za wypłatę mogli przeżyć w miarę dobrze cały miesiąc, starał się jak mógł.
– Znowu się spóźnię… – z czułością pogładził włosy kochanki malowniczo rozsypane na poduszce. Ta przeciągnęła się jak kocica i oczekująco spojrzała na lubego.
– Nic z tego, mam przecież rozmowę w firmie – roześmiał się i wstał. Po chwili podszedł do niej z krawatem. – Możesz zawiązać?
– Sam nie potrafisz? – Dominika leniwie podniosła głowę.
– Zawsze wiązała mi moja żona.
Dominika pogardliwie parsknęła. Kochała Roberta, zmusiła go wręcz do ucieczki od żony, ale to ciągłe odwoływanie się do jego połowicy, przyprawiało ją o szaleństwo.
– Czy ty musisz ciągle gadać o tej cholernej Józce? Nawet po upojnym akcie miłosnym? – sarkazm w jej głosie mógł poruszyć skałę, a co dopiero zwykłego faceta, którym był Robert.
Poczuł, że strzelił potężną gafę. Swojej żony nie lubił, tyranizowała go przez całe ich małżeństwo, w końcu poczuł się wolny i szczęśliwy przy boku Dominiki, więc po co nawraca do swojej, jeszcze w świetle prawa, żony?
– Przepraszam sarenko! – pokornie pochylił głowę i samodzielnie zawiązał sobie krawat.
– Nie będziesz mi tu ubliżał zwierzętami! – wściekła się na wspomnienie czasów, gdy Robert nazywał swoją żonę króliczkiem. Ona nie chciała być ani króliczkiem, ani sarenką. Niech mówi do niej normalnie, wszak swoje imię posiada. Nie miała nic przeciwko Dominice, lubiła to imię i nie życzyła sobie żadnych zmian.
– Ależ ja ci nie ubliżam, przecież ciebie kocham – wykrzyknął z zapałem młody mężczyzna, aby zatrzeć niemiłą wzmiankę o Józefie. – Jak się prezentuję? – zapytał, podchodząc do lustra. – Mogę tak iść?
Dominika spojrzała na niego – przystojny był jak należy, ubrany w elegancki garnitur prezentował się nader szykownie i gwizdnęła z zachwytem.
– Wyglądasz super! Na pewno dostaniesz tę pracę.
Robert napęczniał w sobie. Skoro jego dziewczyna tak mówi… Pocałował ją czule w czoło i udał się do garażu.
Tymczasem Dominika zasiadła przed lustrem i zajęła się włosami. Ona również miała swoje ambicje i marzenia. Jeszcze będąc w Niemczech, ukończyła kurs dla modelek i nawet zaczęła chodzić na wybiegu. Bardzo jej się podobało to całe zamieszanie w garderobie, malowanie, mierzenie ciuchów. A że była naprawdę piękną dziewczyną, kto wie, czy nie zrobiłaby kariery, gdyby pozostała w Düsseldorfie? Jednakże po przylocie do Ameryki wszystko poszło nie tak, jak sobie zaplanowała. Była zdana na zarobki Roberta, który mimo wyższego wykształcenia nie zdołał znaleźć pracy w swoim zawodzie. Ona zaś nie miała zamiaru bawić się w sprzątanie domów bogaczy, czym przeważnie zajmowały się jej rodaczki.
Ciągle miała nadzieję, że jakaś agencja w końcu ją przyjmie i rozpocznie oszałamiającą karierę modelki. Dzisiaj miała umówioną kolejną rozmowę i chciała wyglądać jak bóstwo. Zdawała sobie sprawę, że jest już dobrze po dwudziestce, konkurencja była ostra, dziewczyny miały po szesnaście, siedemnaście lat, ale wierzyła w swoją urodę. A urodą Dominika dysponowała aż w nadmiarze. Piękne kocie zielone oczy, wspaniała sylwetka, talia jak u osy, długie smukłe nogi, no i te włosy, które były jej głównym atrybutem. Ale co z tego, gdy schodziła swoje piękne kończyny po różnych agencjach i żadna nie chciała jej przyjąć. Owszem, miała propozycje zostania damą do towarzystwa różnych rekinów finansowych, szejków, zagrania w filmie porno, ale tego Dominika nie chciała. W Niemczech otarła się o prostytucję, tę luksusową, jednak w Ameryce postanowiła być wierna Robertowi. Rola kurtyzany – nawet tej najbardziej pożądanej – zbrzydła jej doszczętnie.
Z drugiej zaś strony Dominika, przyzwyczajona do wysokiego standardu życia i całkowicie samodzielna, nie była zadowolona z roli kury domowej. Chciała szałowych szmat, firmowych kosmetyków – a tu chała! Musieli liczyć się z każdym centem, żyli z ołówkiem w ręku i bardzo, ale to bardzo zaczął się jej ten stan rzeczy nie podobać.
Przypomniała sobie, jak po przyjeździe do Chicago, Robert urządził jej karczemną awanturę, gdy wspomniała o poszukaniu sobie pracy kelnerki. Pokłócili się wtedy bardzo ostro i Dominika skapitulowała. Nie po to wyrwała wrednej Józce męża, żeby się z nim kłócić. Zgodziła się pozostać w domu, ale zastrzegła od razu, że nie będzie kurą domową przez całe życie.
Przecież dysponuje urodą, która w końcu musi zostać odkryta! Dominika sarknęła na wspomnienie dotychczasowych rozmów w agencjach. Za niska, za chuda, za gruba, za stara… – tak mówili jej różni kretyni, lubieżnie taksując jej wspaniałe ciało. Po czym proponowali jej zostanie ich kochanką.
Już chciała się zdenerwować tymi niepowodzeniami, ale dyskretny gong u drzwi kazał jej oderwać się od lustra i smętnych rozmyślań. Poszła otwierać i do pokoju wpadła niewysoka szczupła blondynka.
– Cześć, masz chwilkę? – Ewa, bo tak nazywała się właścicielka dużych niebieskich oczu, z przyjemnością spojrzała na miedzianą burzę loków otaczających lico młodej przyjaciółki. Ewa miała czterdzieści lat z małym haczykiem, trzech wspaniałych synów i nieudanego męża. – Ależ ty jesteś śliczna! Ciągle nie mogę zrozumieć, dlaczego te patafiany nie chcą ciebie wziąć. Byłabyś wspaniałą modelką.
– Wziąć, to by mnie wzięli, ale do łóżka – powiedziała do głębi rozgoryczona Dominika. – Za dwie godziny mam spotkanie w agencji reklamowej, ale kawy zdążymy się napić.
Ewa, wzdychając, powędrowała za koleżanką do kuchni i usiadła na krześle.
– Co tak wzdychasz? Problemy z mężem? – zapytała życzliwie Dominika. Lubiła tę małą kobietkę, sprzątającą domy bogatych ludzi…
Ewa nosa nie zadzierała, nie kłuła po oczach dyplomem magistra, który zdobyła w Polsce, nie zanudzała swoimi problemami, wręcz przeciwnie. Ciągle dopingowała Dominikę, gdy ta wpadała w różne stresy.
– Czy te wszystkie dupki z tych agencji są ślepi? Przecież ty jesteś stworzona do reklamowania absolutnie wszystkiego. – Ewa przyjęła z rąk przyjaciółki zaparzoną kawę.
Po czym znowu westchnęła.
– Mów, co ci na wątrobie leży. Coś z dziećmi czy z twoim starym? – Podsunęła Ewie paczkę z papierosami. Sama rzuciła palenie, choć bardzo ją czasami korciło puścić dymka. Trzymała więc pudełko cameli w szufladzie i walczyła z nałogiem.
– Chłopaki w porządku, stary jak zwykle obrzydliwy. Ale dzisiaj idę sprzątać do tej cholernej bogaczki!
Dominika historię znała. Ewa codziennie sprzątała posiadłości magnatów. Mimo pedagogicznego wykształcenia – pracy w zawodzie nie dostała. Zapewne przyczyną był jej akcent, zdradzający polskie pochodzenie. Latała więc ze ścierką, odkurzała kilometrowe dywany, sprzątała olbrzymie łazienki i wszystko to robiła z pogodą ducha. Dla synów, którymi miłosierny Bóg obdarzył ją tak obficie.
– Znowu będę biegać z jedną ścierką po całej chałupie Pameli – roześmiała się nagle. – Kupiłam za swoje pieniądze parę ścierek, ale stara wiedźma nie pozwala mi ich użytkować. Bo nie wie, z jakiego źródła pochodzą i widzi w nich milion bakterii i zarazków, którymi mogę zarazić jej posiadłość.
Dominika również parsknęła śmiechem. Baba, u której Ewa sprzątała dwa razy w tygodniu, była przeraźliwie skąpa. Wdowa po milionerze, który na jej szczęście przedwcześnie opuścił ziemski padół, pozostawił jej niewiarygodnie wielki majątek. Tymczasem, zamiast pławić się w dobrobycie, wdówka oszalała na punkcie pieniędzy, którymi mogła szastać na lewo i na prawo, gdyż zmarły małżonek rodziny żadnej nie posiadał. Jednakże dama pod sześćdziesiątkę, cała w pretensjach i nawet niczego sobie, nagle ubzdurała sobie, że musi wściekle oszczędzać. Inaczej pójdzie na ulicę. Odbiło jej do tego stopnia, że szła siusiać do ogrodu, zamiast jak normalny człowiek do toalety. Bo tam nie trzeba było spuszczać wody, która kosztuje majątek. Ewie dała jedną mikroskopijną ściereczkę, wymagając przy tym, aby jej trzypiętrowa willa świeciła blaskiem dzień i noc. Do łazienek, których posiadała aż dziewięć, Pamela dała jej drugą maleńką szmatkę, nadającą się raczej do eleganckiego wydmuchania nosa, niż do utrzymywania w blasku i lśnieniu przybytków ulgi i odprężenia.
– Dawno bym rzuciła tę robotę – westchnęła matka trójki chłopców.
Dominika przestała chichotać: – Jak ty to wytrzymujesz?
Ewa spoważniała. Pieniądze były jej straszliwie potrzebne, na męża liczyć nie mogła i w zasadzie cały ciężar utrzymania rodziny spoczywał na jej szczupłych łopatkach.
– Jakoś muszę – zgasiła papierosa i wstała. – Dzięki za kawę, a ty pędź do agencji. Będę trzymać kciuki za ciebie!
Ewa zatrzasnęła za sobą drzwi i wsiadła do starego forda. Nie mogła się nadziwić, dlaczego Dominika, olśniewająca swoją urodą, nie może zostać modelką. Kwitła urodą i chyba wszystkie agencje dokładnie zaślepły, nie widząc jej wdzięku i czaru. Tak rozmyślając, wjechała do dzielnicy Chicago, szokującej normalnego człowieka pracy swoimi luksusami i ekstrawagancjami. Piękne, zadbane domy o nieskazitelnie czystych tynkach, wypielęgnowane aż do przesady trawniki, wymyślne ogrodzenia, podjazdy, garaże opatrzone szykownymi wrotami – nasuwały Ewie myśl: na cholerę to tym bogaczom? Czyż nie lepiej byłoby, zamiast ładować majątek w fontanny w ogrodzie i inne szykany, pomóc biednym ludziom? Jej na przykład? Upiorna bogaczka wdowa płaciła Ewie za znojną, niewdzięczną pracę raptem pięć dolarów za godzinę. A na jedne majtki dla siebie buliła, bez zmrużenia okiem, pięćdziesiąt dolców! Ewa dobrze o tym wiedziała, gdyż poza sprzątaniem, do jej obowiązków należało pranie i prasowanie. Jak również rozpakowywanie zakupów, robionych przez fertyczną wdówkę i rzucanych niedbale na lśniące parkiety. Ewa odrywała ceny, przyprawiające ją prawie o szlag i zawał, układała zakupy w szafach, złorzecząc przy tym i myśląc, że za tę na przykład koszulkę nocną, kosztującą pięćset zielonych, mogłaby zapłacić czynsz.
Zaparkowała forda na tyłach domu, tak miała przykazane przez chlebodawczynię i weszła do kuchni.
Zastała wdówkę z kwaśną miną, wyczekującą jej przy kuchni w pozie wymyślnej.
– Dwie minuty spóźnienia – rzekła surowo, patrząc nieprzychylnie na swoją pomoc domową. – Dostaniesz dolara mniej, gdyż nie będę tolerować opóźnień w pracy.
Ewa chciała zaprotestować, przecież i tak pracowała prawie za darmo, ale dama nie dała jej możliwości zabrania głosu.
– Dzisiaj urządzam party – wielki żal zaświtał w jej oczach. – Muszę… nie mam innego wyjścia. Przyjdzie parę ważnych osób. Dlatego dom ma lśnić i świecić. Ja jadę teraz do fryzjera i kosmetyczki. Gdy wrócę, zostaniesz dłużej i pomożesz wydawać kolację. Wtedy daruję ci spóźnienie i dostaniesz tego dolara…
Ewa z wysiłkiem zdusiła w sobie napływający nerwowy chichot.
– Dostanę kogoś do pomocy? – uniżenie zapytała. Wszak troje dzieci w domu i dorywczo pracujący mąż, każdy cent był ważny. – Przecież nie zdążę sama w parę godzin wszystkiego wysprzątać!
Pamela, bo takie imię nosiło skąpiradło, spojrzała zimnym wzrokiem i nie chcąc narażać swoich uszu obwieszonych brylantowymi kolczykami na protesty sprzątaczki, wyniosła się z kuchni.
Ewa została sama w pomieszczeniu, które swoimi wymiarami mogło konkurować z jej ubogim w metraż domkiem.
Chciała cynicznie parsknąć, ale w drzwiach znienacka pojawiła się głowa jej chlebodawczyni.
– Dom ma być wysprzątany na błysk! Te dupki, które przyjdą na tę cholerną kolację, zaglądają do każdego kąta! Tacy są wścibscy. Więc do roboty. Ja jadę teraz do fryzjera – Pamela trzasnęła lakierowanymi na biało drzwiami i wyniosła się na dobre.
Dopiero teraz Ewa pozwoliła sobie na wybuch śmiechu – nieopanowany i prawie histeryczny.
„Już ja ci zrobię błysk, stara gropo!” – pomyślała mściwie. „Szkoda że jeszcze nie kazałaś mi myć okien!”.
Sprzątaniem domu nie przejęła się zanadto. Posiadłość i tak lśniła i błyszczała, gdyż nie było komu jej brudzić. Ewa, tak na wszelki wypadek, przejechała odkurzaczem po białych futrzakach zaścielających główny salon, starła naprędce kurze, a w łazienkach posikała powietrze zapachem. Wszak nie miał ich kto brudzić, gdyż personel siusiał w ogrodzie, ku utrapieniu ogrodnika.
„Ciekawe, czy zaraza każe też swoim gościom załatwiać się w ogródku?” – zastanowiła się, przecierając mikroskopijną szmatką poręcze schodów i diabelski rechocik wybiegł z jej gardła. Wyobraziła sobie, jak szykowne damy poubierane w brylanty i długie kreacje zadzierają owe kiecki i wytwornie kucają na trawniku. Panowie zaś, obowiązkowo w smokingach, rozpinają rozporki i dostojnie leją na ukwiecone klomby.
Wytarła niekończące się poręcze schodów, wypłukała szmatkę, powiesiła ją na kaloryferze, żeby wyschła i przeszła się po domu. Wszystko pachniało, błyszczało i lśniło. Weszła do kuchni, gdzie czerwona na twarzy i przeklinająca wniebogłosy gruba kucharka wydzierała się na podkuchenną.
– Parz wrzątkiem te przeklęte pomidory! Bo się hrabini udławi skórką, żeby ją szlag! Żeby sczezła, ta stara zdzira! – wrzasnęła do Ewy. – Ty wiesz, ile mi dała na wydanie kolacji? Sto, rozumiesz co ja mówię? Sto dolarów!!! I chce ostryg, kawiorów i samych luksusów! Za co? Toż mogę kupić tylko wodę mineralną za tę zasraną kwotę! – grzmiała. – Zaraz dostanę zawału – postraszyła i klapnęła na stołku.
Ewa z namysłem popatrzyła na puste butelki po wodzie Evian, stojące grzecznie w plastikowym kontenerku.
– Nalej do nich po prostu wody z kranu – poradziła, wskazując kucharce na szklane opakowania. – Oni i tak sobie sami wody nie otwierają, więc się nie zorientują.
– Masz rację, do diabła, to jest fantastyczny pomysł! – rozjaśniła swoje lico grubaska i zaczęła głośno myśleć: – W zamrażarce są jeszcze ostrygi, kawior kupię im ten najtańszy, zarzucę stół sałatą…
Ewa poklepała kucharkę po ramieniu, nalała wody do konewki wyjętej ze schowka i oddaliła się do salonu podlewać kwiaty.
Akurat obrywała uwiędnięte listki z jakiejś szalenie egotycznej rośliny doniczkowej, gdy do salonu wpadła wdowa. Wpadła z wielkim płaczem i lamentem. Ewa przyzwyczajona do niestabilnego zachowania swojej pracodawczyni nie zareagowała. Nadal zajęta była rośliną.
– Zobacz, no spójrz, co ta idiotka ze mnie zrobiła! – rozpaczliwy szloch zmusił Ewę do odwrócenia głowy. Z wielkim wysiłkiem zdusiła w sobie nagły wybuch śmiechu na widok Pameli.
Wdówka, zwykle ponętna i zadbana, wyglądała jak Frankenstein. Ewa z zainteresowaniem przyjrzała się temu czemuś na głowie, co miało być szykowną fryzurą, spojrzała na sine, zapuchnięte powieki i worki pod oczami, i z zachwytem obejrzała sobie czerwone placki w licznej ilości pstrzące się na twarzy milionerki.
– Do sądu podam tę dziwkę, pseudokosmetyczkę! – rozszlochała się ponownie. – I mojego fryzjera też! Jak śmiał zachorować, gdy ja wydaję przyjęcie?! Czesał mnie jakiś dupek… Co ja mam teraz zrobić? Przecież nie mogę tak pokazać się ludziom! A za trzy godziny przyjdą…
Ewa, która w Polsce zajmowała się fryzjerstwem dobrowolnie, bez przymusu i z przyjemnością – takie miała hobby – popatrzyła z namysłem na ciągle rozpaczającą Pamelę i zrobiło się jej żal.
– Jeżeli pani pozwoli, zajmę się tym – odstawiła konewkę. – Tylko proszę więcej nie płakać, bo zapuchną oczy. A teraz niech pani idzie do sypialni, położy się i spróbuje odprężyć. Ja zaraz przyjdę.
Wdowa z jękiem dźwignęła arystokratyczne powaby z sofy i chwiejnym krokiem oddaliła się na piętro. Ewa weszła do kuchni, naparzyła herbaty rumiankowej, naparzyła wywaru z czarnej herbaty, wyjęła ze swojej torebki maseczkę z glonów, którą kupiła wczoraj celem zużycia jej na swojej twarzy i poszła do sypialni.
Obłożyła naparami powieki Pameli, pod oczy położyła waciki nasączone wywarem z rumianku, a na plackowatym obliczu delikatnie rozsmarowała algi. Po czym zasunęła story i kazała cicho leżeć.
– Za godzinę wrócę i zajmę się włosami – oznajmiła. Wróciła do kuchni, wyszukała potrzebne jej akcesoria i weszła do łazienki. Przygotowała wodę z octem, wcisnęła do niej sok ze świeżej cytryny i wbiła dwa żółtka. Do tego parę kropel nafty. Wymieszała miksturę i po godzinie wróciła do sypialni. Wdowa leżała cichutko, czasami tylko pojękując z lekka.
– Proszę usiąść – Ewa zdjęła płatki kosmetyczne z powiek nieszczęsnej i z zadowoleniem stwierdziła, iż opuchlizna zeszła. Nasmarowała włosy, owinęła głowę ręcznikiem i kazała spokojnie posiedzieć dwadzieścia minut.
W międzyczasie zmyła maseczkę, z ukontentowaniem stwierdziła, iż czerwone placki poszły precz i kazała Pameli iść do łazienki. Tam umyła jej głowę i zajęła się fryzurą.
Dominika, po wyjściu Ewy, wreszcie uporała się ze swoimi włosami. Z przyjemnością popatrzyła w lustro, w którym ujrzała misterną fryzurę. Wstała z fotelika i obejrzała w wielkim lustrze całość. Miała na sobie koktajlową małą czarną, co prawda nie bardzo pasującą na przedpołudnie, ale owa kiecka wybitnie podkreślała jej wysmukłą figurę. No i nogi były wyeksponowane prawie do nieba. A kończyny Dominika miała doprawdy więcej niż wspaniałe. Posłała wielgachnemu zwierciadłu całuska, zarzuciła lekki płaszczyk i wymaszerowała z domku. Trochę była zła, że nie może udać się na spotkanie w agencji samochodem, obawiała się bowiem o swoją nieskazitelną fryzurę, którą mógłby rozwiać figlarny wietrzyk panoszący się na dworze, ale machnęła na ten drobiazg ręką. Robertowi auto było bardziej potrzebne niż jej. Wszak to on był żywicielem ich malutkiej rodziny. I trudno było wymagać od niego, żeby pchał się różnymi środkami lokomocji do tej swojej stacji benzynowej, uplasowanej dokładnie na drugim końcu Chicago.
Pomachała wypielęgnowaną, nieskażoną ciężką pracą w Ameryce rączką na przejeżdżającą taksówkę, która obojętnie przejechała koło niej. Samochód, jadący za taxi, czarna limuzyna z firankami w oknach, z wizgiem opon stanął przy chodniku.
– Dokąd, śliczna pani? – młody mężczyzna o piegowatej twarzy i sympatycznie odstających uszach wielkości spodeczków od herbaty wyskoczył z samochodu i gestem szarmanckim otworzył przednie drzwiczki.
Dominika poczuła się jak gwiazda filmowa. Oto taksówkarz wytwornego pojazdu, mający zapewne do czynienia z różnymi osobistościami, prawi jej dusery. Podtrzymuje jej dłoń, pieszczotliwym gestem wręcza torbę, którą wydarł jej podczas wsiadania do pojazdu, pyta, czy jej wygodnie…
A jak podała jeszcze adres znanej agencji dla modelek, młody człowiek wprost oszalał.
– Wydaje mi się, że ja już panią gdzieś widziałem – powiedział, nie patrząc na drogę, tylko wgapiając się w Dominikę. – Na jakimś wielgachnym plakacie albo w telewizji…
– Czerwone światło! – krzyknęła spanikowana.
Samochód stanął na hamulcach, wrzucając ponętne ciało przyszłej modelki w szczupłe, ale muskularne ramiona młodzieńca.
– Najmocniej przepraszam – wyraził beztroską skruchę kierowca. – Ale nie mogę oderwać od pani oczu. Taka śliczna! Czy jest pani, nie daj Boże, zamężna albo obarczona przychówkiem? A może pęta się przy pani jakiś szczęśliwiec, który dostał takie cudo? No pewnie, że się pęta. Taka piękna kobieta nie może latać samopas! Czy ja, człowiek pracy, uczciwej i szanowanej, mogę liczyć na jakieś względy u cudownej damy? – gęba mu się nie zamykała, i gdyby Dominika ponownie nie wydała z siebie ostrzegawczego dźwięku, wpakowaliby się najpewniej w potwornych rozmiarów ciężarówkę.
– Jak jeździsz, szeroki kretynie! – wrzasnął w stronę ciężarówki i zaczął nadawać dalej. – A w ogóle to ja pracuję u milionera… – zaczął, ale widząc szerokie ziewnięcie pasażerki, szybko dodał: – Należy do niego firma kosmetyczna… – tu rzucił nazwą i Dominika zdębiała. Sama używałaby kosmetyków tej firmy, ale nie stać jej było na zakup tych luksusów.
– Co prawda – nadawał taksówkarz – staruszek już nie pracuje, ale swoje udziały ma. I gdyby pani coś nie wyszło w tej agencji, to ja panią skontaktuję z nim…
Pyskiem trzaskał bez chwili wytchnienia i ani się obejrzała, gdy dojechali do agencji.
Pieniędzy za podwiezienie sympatyczny młodzian nie chciał i Dominika została wypuszczona z wszelakimi rewerencjami z pojazdu.
Jakież było jej zdziwienie, gdy po wyjściu z budynku, w którym usłyszała dla odmiany, że ma za długie nogi, które nie zmieszczą się w kamerze, ujrzała piegusa, stojącego przy pojeździe i palącego papierosa.
Na jej widok starannie przydeptał peta i szarmanckim ruchem otworzył drzwiczki.
– I jak? Powiodło się? No pewno, że się powiodło – odpowiedział sam sobie, czekając, aż wahająca się Dominika wsiądzie do limuzyny. – Przecież te dupki byłyby nienormalne, z zaćmą na oczach, gdyby odprawili cię z kwitkiem. – Bez pardonu i żenady przeszedł na ty. – Taka dziewczyna! – cmoknął z nieukrywanym zachwytem. – Toż za te same twoje nogi powinni całować cię po piętach. Zapewne różowiutkich i mięciutkich jak u niemowlaczka.
– I właśnie przez te moje nogi nie dostałam pracy – Dominika zdecydowała się w końcu wsiąść do limuzyny. I tak musiałaby wzywać taksówkę, więc było jej bez różnicy. Poza tym czuła, że chłopak ją rozweseli po kolejnej porażce. A tego właśnie potrzebowała. Nie pociechy, nie współczucia, ale jakiejś rozrywki. Choćby gadanej. A w tym gadaniu był genialny.
– Powaliło ich tam, czy co? Co to w ogóle za agencja, w której siedzą sami kretyni? – oświadczył, bacznie obserwując zachmurzoną twarz dziewczyny w lusterku. Bowiem tym razem Dominika usiadła z tyłu, jak każdy normalny pasażer. Chciała jeszcze trochę pożyć, za młoda była na stracenie życia w katastrofie samochodowej, którą sympatyczny młodzian zapewne by spowodował, gdyby siedziała, jak poprzednim razem, obok niego.
– No nie! – krzyknął, ostro hamując przed zapalającym się na skrzyżowaniu czerwonym światłem. – Nie ma siły, trzeba dzwonić do mojego szefa. Już on doceni twój wdzięk, czar, urodę, powab, cudowną figurę, wspaniałe włosy…
– Jesteśmy na miejscu – sprowadziła go na ziemię, gdy z wizgiem przejeżdżali koło jej domku. – Ile się należy? – wyjęła portmonetkę i zawisła oczami na sympatycznym licu taksówkarza.
Ten okazał wyraźny sprzeciw.
– Jakie na miejscu, jedziemy do mojego pracodawcy! – dodał gazu. – Już on się pozna na takich ślicznościach, jakie sobą reprezentujesz! A na imię mam Patryk, ładnie nie? Chociaż wolałbym jakoś poważniej, na przykład Konrad…
Dominice, ogłuszonej wiadomością, że ma za długie nogi, w zasadzie było już wszystko obojętne. Bez sprzeciwu dała się wywieźć do dzielnicy Chicago, dysponującej samymi prominentami, bez protestu wysiadła z samochodu, bez najmniejszego oporu pozwoliła poprawić sobie fryzurę przez nieustannie gadającego Patryka i bez żadnego zbędnego gadania dała wprowadzić się do oszałamiającej, swoimi rozmiarami, posiadłości.
Patryk nie zasypiał gruszek w popiele. Kluczem własnym dysponował, otworzył szeroko drzwi luksusowego domostwa i ryknął głosem wielce donośnym.
– Ej, szefie! Przywiozłem coś takiego, że ci oko zbieleje!
Na szerokich schodach pojawiła się osobliwa postać. Trzęsący się staruszek, z monoklem w oku, ubrany w kwieciste wdzianko, gracko zjechał w wózku umocowanym na poręczy schodów z pierwszego piętra. Sprawnie przerzucił ciało do elektrycznego wózka inwalidzkiego i gromkim głosem, absolutnie niepasującym do tak mizernych gabarytów, ryknął:
– Dawaj to swoje dziwo, które winno mnie zadziwić! A wszelako mało jest już rzeczy, biorąc pod uwagę mój zaawansowany ździebko wiek, które mogłyby mnie zadziwić!
Po dalszej, rozwijającej się w szalonym tempie konwersacji, Dominika zdołała stwierdzić, że ulubionym powiedzonkiem zasuszonego starego rupiecia, jest właśnie owo niewinne słówko. Dziwić, zadziwiać, podziwiać i tak dalej…
– Podziwiam tę dziewczę za jej upór i zadziwiają mnie ci idioci z agencji, że nie dostrzegli tego, co moje sterane oczy od razu zauważyły. Przecież te nogi! – zachłysnął się staruszek, taksując młodzieńczym spojrzeniem dolne partie ciała Dominiki. „Marlena…” – widząc zdziwione spojrzenie gościa, szybko dodał: – No tak, moje dziecko, nie twoja generacja, ale nogi Marleny to było nic w porównaniu z twoimi. Za ich ubezpieczenie wzięła majątek!! Ta Dietrich… – po czym wdzięcznie złożył starczą głowę na oparciu fotela i zwyczajnie w świecie zasnął.
Patryk, bez zbędnych ceregieli, zdarł z Dominiki płaszcz, rzucił niedbale na oparcie fotela i złapał ją za rękę.
– Szefcio się przekima, a ja ci zrobię kawy. To jest moja specjalność, których mam zresztą bez liku, ale kawa w moim wydaniu wprawi w zachwyt twoje podniebienie – zaciągnął ją do kuchni, w której mógł zmieścić się cały jej domek. – Oczywiście służby tu nie brakuje, jest dwóch ogrodników, trzy służące, kucharka, jej pomocnica, szofer, kamerdyner… – wyliczał.
Młoda dziewczyna w figlarnym fartuszku na widok Patryka rozpromieniła swoje wdzięczne lico.
– To właśnie pomocnica naszej kucharci – zakomunikował, ciągle oszołomionej Dominice rozglądającej się po przybytku zwanym skromnie kuchnią. – A to nasza stara, dobra, świetnie gotująca Jane – podszedł do otyłej kobiety i cmoknął ją w policzek. – Co dzisiaj ugotowałaś swojemu panu na obiad? Na pewno coś wspaniałego, jak zwykle i na pewno za dużo. Jak zwykle. A to oznacza, że załapiemy się, ja i owa młoda dama, przybyła ze mną – tu dokonał prezentacji – na pyszny posiłek.
Gruba baba, ubrana w kwiecistą suknię, przepasaną również figlarnym acz wielgachnym fartuchem, pokazała w szerokim uśmiechu niekompletne uzębienie.
Po menu, jakie wyjawiła, Dominice zabrakło tchu w piersiach.
– Czy będą jacyś znamienici goście na tym obiedzie? – zapytała. – Bo taki obiad to chyba robi pani na specjalne okazje…
– Ależ skąd! – wykrzyknął Patryk, krzątając się przy parzeniu kawy. – Szef lubi same frykasy, a że bogaty jak cholera, to sobie nie żałuje. Codziennie żre obiady godne prezydenckiego stołu. A ja się regularnie na nie załapuję… – nalał gotową kawę do porcelanowych, miniaturowych filiżanek i podał dziewczynie.
Dominika upiła łyczek i zachwyciła się smakiem czarnego napoju.
– Coś podobnego! W życiu nie piłam czegoś takiego! Czy wszystko, co robisz, jest tak cudowne?
Patryk skromnie spuścił oczy.
– Oczywiście! Chcesz spróbować, ślicznotko?
– Czego? – zapytała Dominika, mając na myśli jakieś wypieki, ciasta czy inny rodzaj konsumpcji w wykonaniu świeżo poznanego taksówkarza.
– Mam mnóstwo walorów… rzekł, niedwuznacznie patrząc na jej postać. Dominika kątem oka zarejestrowała spłonioną minę pomocy kuchennej. Patryk spojrzenie uchwycił.
– Było ślicznie, ale minęło – wygłosił szyfrem niezrozumiałym dla Dominiki do spłonionej po uszy panienki w figlarnym fartuszku. Po czym poprowadził swojego gościa na salony.
– I gdzieś to się zawieruszył? – wyraził pretensje starszy pan, niecierpliwie postukując wymanicurowanymi paznokciami o poręcz wózka inwalidzkiego. – Czekam na was, bo zadziwiła mnie twoja nowa narzeczona, mam nadzieję, że już na stałe, a wy mi znikacie z oczu.
– Szef raczył uciąć sobie niespodziewaną drzemkę, więc nie chcieliśmy przeszkadzać – wyjaśnił Patryk, siadając na białym, skórzanym fotelu. Dominika również usiadła, ale w stan pionu postawił ją krzyk starszego pana.
– Żadnego siadania! To znaczy, ja ci nie zabraniam usiąść, ale chcę oglądać twoją cudowną figurę!
Dominika posłusznie zastygła w pozie kamiennej.
– Wspaniała, zachwycająca, zadziwiająca, zdumiewająca… – mamrotał stary, patrząc z zachwytem na wysoką postać, którą miał przed oczami. Po czym ponownie zasnął. Dokładnie nad talerzem zupy chrzanowej, która właśnie wylądowała na stole przed arystokratycznym nosem. Dziewczyna w czarnym fartuszku, stojąca z tacą w ręku, pytająco popatrzyła na Patryka. Ten odprawił ją gestem ręki, niczym jakiś magnat i dziewczę posłusznie oddaliło się w stronę kuchni.
Dominika wielce speszona dziwnymi zachowaniami starszego pana, wreszcie zajęła miejsce na wysokim krześle. Po czym, zachęcana przez Patryka, który przejął obowiązki śpiącego pana domu, zajęła się pysznościami serwowanymi na wykwintnej zastawie.
– Zadziwiająca! – krzyknął nagle miliarder, udając, że wcale nie przysnął. – Zachwycająca…
– Szefcio już o tym mówił – bezpardonowo przerwał mu Patryk. – Teraz chodzi o to, żeby tę zadziwiającą, zachwycającą, cudowną dziewczynę wcisnąć do filmu! – wypalił z grubej rury.
Dominika spojrzała na niego z zaskoczeniem. Jaki film, do ciężkiej zarazy? Ona chciała być modelką, a nie aktorką. Chociaż myśl świeżo poznanego chłopaka nie była taka głupia. Może właśnie pisane jej jest aktorstwo?