Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dawno temu marzyłem o Drakuli. Znałem filmy z Bélą Lugosim i Christopherem Lee, zdobyte jakimś cudem na kasetach wideo, ale sama powieść pozostawała niedostępna. Cenzorzy w PRL niechętnie patrzyli na wampira, który boi się krzyża. Plotka głosi, że wydanie powieści Stokera zatrzymano wskutek protestu rumuńskiej ambasady.
Pamiętam swoją, dziecięcą jeszcze, radość, kiedy udało mi się zdobyć pierwsze polskie wydanie, na samym początku lat dziewięćdziesiątych. Niestety, nie było ono kompletne. Z treści wyleciały postacie i wątki. Nikt nie sprawdzał jakości przekładu. Drakula, jedna z najbardziej wpływowych książek, miała wyjątkowego pecha nad Wisłą.
Powieść, piekielnie nowoczesna w czasie jej powstania, do dziś inspiruje twórców kultury. Nasz świat byłby zupełnie inny, gdyby nie Drakula. A dla mnie ta edycja jest niewiarygodnym spełnieniem dziecięcego marzenia, to prezent podarowany samemu sobie sprzed lat, kiedy rozmyślałem o wampirach, wędrując po księgarniach.
Łukasz Orbitowski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 544
Nie uwierzycie, ale kiedyś wampiry były przerażające.
Dziś nikt nie boi się dżentelmena w podbitej szkarłatem pelerynie, a jego miłość do wycia wilków budzi jedynie uśmiech. Horror, jako gatunek z ogromną tradycją pozyskał nowe strachy. Sam wampir, jak się wydaje, opuścił niszę i wypłynął na szerokie wody mainstreamu. Objawił się nadczłowiekiem o gołębim sercu w sadze Zmierzch, miał wesołą twarz Leslie Nielsena i walczył o swoje człowieczeństwo w powieściach Anne Rice. Możemy go kochać. Możemy mu współczuć. Strach odfrunął, spłoszony jak nietoperz.
Kiedyś było zupełnie inaczej. Dowodem tego jest powieść Brama Stokera, nowoczesna w formie i rewolucyjna w treści.
W ostatniej dekadzie XIX wieku, kiedy powstała książka, mało kto interesował się wampirami. Te przynależały do folkloru i straszyły po wioskach. Stoker skomplikował ludowe podania o zwyczajach wampirów, przydając swojemu hrabiemu szereg nadnaturalnych mocy: Drakula zmienia się w zwierzęta, a nawet mgłę – przenika przez szparę w drzwiach i czmycha w mgnieniu oka.
Następnie Stoker uczynił z niego arystokratę z dalekiego kraju. Górzysta Transylwania jawiła się tajemniczym miejscem, gdzie z całą pewnością wciąż grasują upiory. Drakula, w jakiś sposób, ucieleśnia koszmar feudalnego porządku. Dosłownie wysysa krew ze swoich poddanych.
Ten przedstawiciel świata ciemności o średniowiecznym rodowodzie przybywa do nowoczesnego, jasnego od lamp gazowych Londynu (zapis podróży statkiem należy do najbardziej przejmujących, by nie powiedzieć strasznych fragmentów książki), gdzie urządza sobie nowe żerowisko. Morduje młode kobiety i mieszka w sercach wariatów. Stoker dosłownie wyprowadził potwora z dalekiego zamku na te same ulice, którymi przechadzał się jego czytelnik. Ten zabieg, nowoczesny jak na tamte lata, przysłużył się sukcesowi książki.
Sam Drakula jest stworzeniem paradoksalnym, niemożliwym i przez to tak strasznym w swoim zamyśle. Nie przynależy do świata żywych ani umarłych, lecz tkwi gdzieś pomiędzy jednym i drugim. Przypomina aberrację, coś, co umyka rozumowi i jest widoczne w swej prawdziwej naturze tylko na moment, kątem oka. Istnieje, lecz nie widzimy go w lustrze. Odpycha od siebie śmierć, żerując na żyjących, gnany nieludzkim głodem. Może dlatego w ostatniej chwili na jego twarzy maluje się spokój?
Łączy w sobie cechy arystokraty o wielkiej inteligencji i żarłocznego zwierzęcia. W zamku posiada ogromną bibliotekę, uczy się języków, o kulturze Anglii wypowiada się ze znawstwem i przejmuje się jak dziecko swoją trzeszczącą angielszczyzną. Jednocześnie śpi w zbezczeszczonej ziemi i żywi się krwią, zachowując się nocą jak drapieżnik. Stoker kreśli jego twarz jako poważną, w której płoną oczy bestii.
Jako syn ciemności w chrześcijańskim świecie podlega licznym ograniczeniom. Obawia się krzyża. Jego trumnę unieszkodliwia hostia. Skuteczne okazują się też metody bardziej świeckie, czyli czosnek, kołek w serce i nóż na gardle. Rekompensują to liczne moce, z których najbardziej skuteczną – niewątpliwie też najstraszniejszą – jest władza, jaką ma nad światem żywych i umarłych. Osacza i więzi poczciwego notariusza właściwie bez wysiłku, groźbą, a nie czynem. Owija sobie wokół palca obłąkanego Renfielda i bez żadnego problemu bałamuci naiwną Lucy, do tego trzyma w podziemiach zamku swój prywatny harem. Najsilniejszy opór stawia mu jednak kobieta, dzielna i mądra Mina.
Taka postać wprowadzona do literatury była skazana na sukces. Nie dziwię się, że czytelnicy bali się Drakuli. Sam bałem się, gdy byłem chłopcem, a teraz jako dorosły człowiek piszę te słowa z ogromną radością. Spotkanie z upiornym hrabią w jego wszystkich odsłonach stanowi ważną część mojego dorastania. Docierałem do niego krętymi ścieżkami. Powieść Stokera długo była niedostępna. Pamiętam jak czekałem do północy, żeby zobaczyć Nosferatu z 1922 roku na małym, śnieżącym telewizorku. Wersję Herzoga, z lat siedemdziesiątych, uważam za szczytowe ujęcie tematu i ekranizację totalną. Nikt nie był bardziej przejmującym wampirem niż Klaus Kinski. Może dlatego, że w tę kreację ubrał własne, przeraźliwe demony?
Zeszyty w podstawówce zapełniłem wizerunkami wampirów, rodzice biegali z tego powodu na dywanik do szkoły, a nauczycielki widziały we mnie kandydata na seryjnego mordercę. Podobne obrazki trzaskał ponoć Karol Kot, krakowski zabójca, który kształcił się w tych samych murach. Stało się zupełnie inaczej i morduję ludzi wyłącznie na kartach własnych książek. Drakula stanowił jeden z impulsów, które pchnęły mnie do własnego pisania. Nie jest książką doskonałą. Pokazała jednak siłę literatury, daleko większą niż wywoływanie emocji, takich jak lęk w czytelniku.
Postać stworzona przez Brama Stokera jest nieśmiertelna jak na wampira przystało i powraca z grobu w najróżniejszych odsłonach. Bywa potworem, romantycznym kochankiem, supermenem, ofermą, robakiem, a nawet pacynką z Ulicy Sezamkowej. My pomrzemy, ale on żyć będzie, a jego imię już teraz brzmi w wieczności. Przecież każdy wie, kim jest Drakula.
Warto sprawdzić, skąd do nas przyszedł.
Łukasz Orbitowski
DZIENNIK JONATHANA HARKERA
3 maja, Bystrzyca
Wyjechałem z Monachium pierwszego maja o dwudziestej trzydzieści pięć i dotarłem do Wiednia wczesnym rankiem następnego dnia; pociąg miał godzinę opóźnienia. Na podstawie obserwacji z okien wagonu i krótkiego spaceru ulicami stwierdzam, że Budapeszt jest pięknym miastem. Nie odchodziłem jednak zbyt daleko od dworca, bo ze względu na opóźnienie mieliśmy wyruszyć w dalszą drogę najszybciej, jak to możliwe.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że opuszczam świat Zachodu i wkraczam na Wschód; wspaniałe mosty na Dunaju, który imponuje tutaj szerokością i głębokością, przeniosły mnie na tereny z tradycjami pozostałymi po panowaniu Turcji.
Miasto opuściliśmy o czasie i po zmroku dotarliśmy do Kluża. Zatrzymałem się na noc w hotelu Royale. Na obiad, a raczej na kolację, zjadłem kurczaka przyrządzonego z czerwoną papryką – bardzo smacznego, lecz powodującego pragnienie. (Powinienem zdobyć przepis dla Miny). Zagadnięty przez mnie kelner wyjaśnił, że danie nazywa się paprika hendl i że jest to tutejsza potrawa narodowa, mogę więc ją zamawiać w całych Karpatach.
Bardzo przydaje mi się podstawowa znajomość języka niemieckiego. W zasadzie nie wiem, jak bym sobie bez niej tu poradził.
Mając w Londynie trochę wolnego czasu, odwiedziłem British Museum i przeszukałem biblioteczne zasoby map i książek dotyczących Transylwanii, doszedłem bowiem do wniosku, że powinienem coś wiedzieć o tym kraju, jeśli mam mieć do czynienia z wywodzącym się z niego arystokratą.
Odkryłem, że region, który jest celem mojej podróży, znajduje się w najbardziej oddalonym na wschód punkcie kraju, w zasadzie na granicy trzech krain: Transylwanii, Mołdawii i Bukowiny, w samym sercu Karpat. To jeden z najdzikszych i najmniej znanych zakątków Europy.
Niestety, nie mogłem zlokalizować zamku Drakuli, jako że nie znalazłem mapy tego kraju, która dorównywałaby dokładnością mapom wydawanym przez naszą agencję kartograficzną Ordnance Survey. Dowiedziałem się jednak, że Bystrzyca, miasteczko wymienione z nazwy przez hrabiego Drakulę, jest dosyć znana. Powinienem zamieścić tu niektóre ze swoich notatek, abym mógł odświeżyć pamięć, gdy będę omawiał moje podróże z Miną.
Na populację Transylwanii składają się cztery odrębne narodowości: na południu Sasi i wymieszani z nimi Wołosi, którzy są potomkami Daków; na zachodzie Węgrzy, a na wschodzie i północy Seklerzy. Jadę pomiędzy tych ostatnich, którzy – jak sami utrzymują – wywodzą się od samego Attyli i Hunów. Możliwe, że to prawda, ponieważ gdy Węgrzy podbijali ten kraj w jedenastym wieku, walczyli z osiadłymi tu Hunami.
Czytałem, że każdy znany ludzkości zabobon ma korzenie właśnie w tym zakątku Karpat. Jeśli to prawda, mój pobyt tutaj może się okazać bardzo interesujący. (Muszę zapytać o to hrabiego).
Nie spałem dobrze tej nocy mimo wygodnego łóżka, ponieważ dręczyły mnie przedziwne sny. Poza tym pod moim oknem przez całą noc wył pies, co także mogło mieć wpływ na jakość wypoczynku; a może to wina paprykarza – wypiłem przez niego całą karafkę wody, co wcale jednak nie ugasiło pragnienia. Usnąłem nad ranem i obudziło mnie dopiero głośne pukanie do drzwi, zgaduję więc, że w pewnym momencie musiałem zasnąć całkiem mocno.
Na śniadanie zjadłem paprykarz, rodzaj owsianki z mąki kukurydzianej, którą tutaj nazywają mamałygą, i nadziewanego bakłażana, wyśmienite danie, tak zwaną impletatę. (Na to również muszę wziąć przepis).
Jadłem w pośpiechu, ponieważ pociąg miał wyruszyć niewiele przed ósmą, ale gdy dobiegłem na stację o siódmej trzydzieści, jeszcze przez godzinę siedziałem w przedziale, zanim odjechaliśmy.
Wydaje mi się, że im dalej na wschód, tym kolej jest bardziej niepunktualna. Jak to w takim razie musi wyglądać w Chinach?
Cały dzień przedzieraliśmy się przez krainę pełną różnorodnego piękna. Czasami mijaliśmy niewielkie miasteczka i zamki na szczytach stromych gór, takie, jakie widuje się w starych księgach; przejeżdżaliśmy obok rzek i strumieni, których szerokie kamieniste brzegi świadczyły o częstych powodziach. Potrzeba dużo wody i silnego nurtu, aby omieść do czysta nabrzeża.
Na każdej stacji czekały grupy ludzi, dosłownie tłumy, odziane w każdy możliwy sposób. Niektórzy wyglądali jak nasi chłopi lub ci, których spotykałem, podróżując przez Francję i Niemcy, w krótkich kurtkach, okrągłych kapeluszach i domowej roboty spodniach. Natomiast inni byli niezwykle malowniczy.
Kobiety były śliczne, ale gdy podchodziło się bliżej, sprawiały wrażenie niezgrabnych. Wszystkie miały obszerne białe rękawy, a większość szerokie pasy z przytroczonymi licznymi paseczkami powiewającymi na wietrze jak spódnice baletnic. Oczywiście nosiły też halki.
Najdziwniejszymi postaciami, na jakie się natknęliśmy, byli Słowacy, bardziej jeszcze barbarzyńscy niż reszta, w ogromnych pasterskich kapeluszach, workowatych poszarzałych spodniach, białych płóciennych koszulach przepasanych ciężkimi pasami, szerokimi prawie na stopę i nabijanymi mosiężnymi ćwiekami. Nogawki spodni wciskali w wysokie buty, mieli długie czarne włosy i bujne czarne wąsy. Wyglądali bardzo malowniczo, ale byli nieszczególnie mili w obejściu. Na deskach teatru mogliby zostać obsadzeni w rolach starożytnej orientalnej bandy rozbójników. W rzeczywistości są jednak, jak mi powiedziano, zupełnie nieszkodliwi i brakuje im poczucia własnej wartości.
Do Bystrzycy dotarliśmy po zmierzchu; miasto jest bardzo stare i interesujące. Położenie niemalże na granicy – przełęcz Borgo prowadzi z niego do Bukowiny – przekłada się na bardzo burzliwą historię, która jest zresztą widoczna na pierwszy rzut oka. Pięćdziesiąt lat temu przez miasto przeszła fala wielkich pożarów, siejąc ogromne spustoszenia przy pięciu różnych okazjach. Na początku siedemnastego wieku Bystrzyca przeżyła trzytygodniowe oblężenie, w którego wyniku zginęło trzynaście tysięcy osób – ofiar, głodu i chorób.
Hrabia Drakula skierował mnie do hotelu Golden Krone, który ku mojej radości – pragnę bowiem dowiedzieć się wszystkiego, co w mojej mocy o tym kraju – okazał się w starym stylu.
Wyraźnie mnie oczekiwano, ponieważ gdy tylko stanąłem w drzwiach, od razu ujrzałem krzepką starszą kobietę w codziennym chłopskim stroju – białej spodniej sukni i długim kolorowym fartuchu, nieskromnie dopasowanym. Gdy podszedłem bliżej, ukłoniła się i zapytała:
– Herr Anglik?
– Tak – odparłem. – Jonathan Harker.
Uśmiechnęła się i powiedziała coś do starszego mężczyzny w białej koszuli, który towarzyszył jej do drzwi.
Ten odszedł na chwilę i powrócił z listem:
„Przyjacielu, witaj w Karpatach. Z niepokojem Cię oczekuję. Śpij dobrze tej nocy. Jutro o trzeciej wyrusza dyliżans do Bukowiny; zarezerwowano w nim miejsce dla Ciebie. Mój powóz będzie oczekiwał na przełęczy Borgo, skąd przewiezie Cię do zamku. Ufam, że Twoja podróż z Londynu była udana i że Twój pobyt na mojej pięknej ziemi będzie równie przyjemny. Twój Drakula”.
4 maja
Właściciel hotelu również otrzymał list od hrabiego z poleceniem znalezienia dla mnie najlepszego miejsca w powozie. Nie chciał jednak zdradzić mi żadnych szczegółów korespondencji i udawał, że nie rozumie mojego niemieckiego.
Wiem, że to nieprawda, ponieważ do tamtej chwili rozumieliśmy się doskonale; to znaczy, odpowiadał na moje pytania tak, jakby mnie rozumiał.
Popatrywali na siebie z żoną, starszą kobietą, która otworzyła mi drzwi, z przerażeniem w oczach. Wymamrotał tylko, że w liście przesłano pieniądze, i to wszystko, co wie. Gdy zapytałem wprost, czy zna hrabiego Drakulę i czy może opowiedzieć mi coś o zamku, oboje z żoną się przeżegnali, i stwierdziwszy, że nie mają o niczym pojęcia, odmówili dalszej rozmowy. Było już tak mało czasu do odjazdu, że nie zdążyłem zapytać o to nikogo więcej, a wszystko zaczęło wydawać mi się bardzo tajemnicze, co wcale mnie nie pocieszyło.
Zanim wyszedłem, przyszła do mojego pokoju starsza kobieta i z histerią w głosie zapytała:
– Musi pan jechać? Młody Herr, naprawdę pan musi?
Była tak zaaferowana, że bezwiednie mieszała niemiecki z innym językiem, którego w ogóle nie znałem. Byłem w stanie w pewnym stopniu zrozumieć, o co chodzi, zadając wiele pytań. Gdy wyznałem, że natychmiast muszę ruszać dalej i że wiąże się to z bardzo ważnymi interesami, spytała:
– Czy wie pan, jaki dziś dzień?
Odrzekłem, że czwarty maja. Potrząsnęła głową i powiedziała:
– Właśnie! Wiem, wiem! Ale czy pan wie, jaki to dzień?
Gdy oznajmiłem jej, że nie rozumiem, kontynuowała:
– To wigilia dnia świętego Jerzego. Czyż nie wie pan, że gdy tej nocy zegar wybije północ, uwolni się całe zło tego świata? Czy pan wie, dokąd pan jedzie i co zamierza pan zrobić?
Była tak zdenerwowana, że próbowałem ją jakoś uspokoić, ale moje wysiłki nie przyniosły rezultatu. W końcu opadła na kolana i na klęczkach błagała mnie, żebym nie wyjeżdżał albo chociaż zaczekał dzień lub dwa.
Sytuacja była kuriozalna, ale po raz kolejny poczułem niepokój. Jednak miałem interes do zrobienia i nie mogłem pozwolić, aby cokolwiek stanęło na mojej drodze.
Gdy próbowałem ją podnieść, stwierdziłem na tyle poważnie, na ile było to możliwe, że dziękuję jej za troskę, ale obowiązki nakazują mi jechać.
Wtedy wstała, osuszyła łzy i zdjęła z szyi różaniec z krzyżykiem, a następnie mi go podała.
Nie wiedziałem, co począć, ponieważ jako członek Kościoła anglikańskiego byłem całe życie uczony, że takie rzeczy noszą znamiona bałwochwalstwa, ale odmówienie starszej kobiecie w tym stanie ducha wydawało mi się okropną niewdzięcznością.
Jak mniemam, ujrzała wahanie na mojej twarzy, ponieważ po prostu założyła mi różaniec na szyję i powiedziawszy: „To dla twojego dobra”, wyszła.
Zapisuję to w oczekiwaniu na powóz, który oczywiście się spóźnia, a krzyżyk nadal spoczywa na mojej piersi.
Nie wiem, czy to przez obawy staruszki, czy pełne duchów tradycje tego miejsca, czy może przez różaniec w ogóle nie czuję się tak swobodnie na umyśle jak zazwyczaj.
Jeśli ten zeszyt dotrze kiedykolwiek do Miny przede mną, przyniesie jej moje pożegnanie. A oto i powóz!
5 maja, Zamek
Szarość poranka ustąpiła promieniom słońca, które wzeszło już wysoko nad horyzont postrzępiony drzewami lub wzgórzami – sam nie wiem, bo jest on tak daleko, że duże i małe rzeczy mieszają się w oczach.
Nie jestem śpiący, a ponieważ zostanę wezwany dopiero wtedy, gdy się obudzę, piszę, dopóki nie zmorzy mnie sen.
Muszę opisać wiele dziwnych wydarzeń, a żeby czytelnicy nie posądzili mnie o to, że zbyt dobrze zjadłem, zanim opuściłem Bystrzycę, opiszę dokładnie cały mój posiłek.
Zjadłem potrawę, którą tutaj nazywają „zbójnickim stekiem” – to kawałki boczku, cebuli i wołowiny, doprawione papryką i nabite na patyki, a potem pieczone nad ogniem. Do tego podano wino Golden Mediasch, nieco cierpkie, ale całkiem smaczne. Wypiłem ledwie dwa kieliszki.
Gdy wsiadłem do powozu, zauważyłem, że woźnica rozmawia z moją gospodynią.
Bez wątpienia to ja byłem tematem ich rozmowy, bo od czasu do czasu na mnie popatrywali, a chwilę później dołączyła do nich grupa osób siedzących dotychczas na ławce i oni też zaczęli spoglądać na mnie ukradkiem i z wyraźnym współczuciem. Część słów się powtarzała, wyciągnąłem więc po cichu mój wielojęzyczny słownik i zacząłem je sprawdzać.
Nie pocieszyło mnie to, co odkryłem: często wymieniali słowa Ordog, czyli Szatan, pokol – piekło, stregoica – wiedźma, vrolok i vlkoslak – oba oznaczające podobną rzecz, jedno po słowacku, a drugie po serbsku, czyli coś na kształt wilkołaka czy wampira. (Muszę zapytać hrabiego o te przesądy).
Gdy w końcu ruszyliśmy, ludzie zebrani przy drzwiach zajazdu, którzy zdążyli już się rozrosnąć w całkiem pokaźnych rozmiarów tłum, przeżegnali się znakiem krzyża i wyciągnęli w moim kierunku dwa palce.
Przezwyciężywszy pewne trudności, nakłoniłem mojego towarzysza podróży, aby wyjaśnił mi znaczenie tego gestu. Długo się wzbraniał, ale gdy się dowiedział, że jestem Anglikiem, powiedział, że to dla ochrony przed złymi duchami.
Nie były to szczególnie budujące słowa, jako że wyruszałem w nieznane mi miejsce na spotkanie z obcym człowiekiem, ale wszyscy byli dla mnie tak uprzejmi i tak pełni współczucia, a przy tym tak przygnębieni, że poczułem wzruszenie.
Nigdy nie zapomnę widoku tego wielobarwnego, malowniczego tłumu zgromadzonego na podwórku zajazdu, żegnającego mnie znakiem krzyża na tle bujnych oleandrów i drzewek pomarańczowych w zielonych donicach.
Wtedy nasz woźnica, którego szerokie lniane hajdawery przesłaniały cały kozioł, strzelił z bicza nad głowami swoich czterech małych koni i ruszyliśmy w drogę.
Wkrótce piękno krajobrazów przyćmiło w moich myślach wspomnienie upiornego strachu krajowców, myślę jednak, że gdybym znał język, a raczej języki, którymi posługiwali się moi towarzysze podróży, nie otrząsnąłbym się z obaw tak łatwo. Przed nami rozpościerała się zielona, pofałdowana kraina pełna lasów i stromych stoków, ukoronowanych kępami drzew i zagrodami. Wszędzie rosło mnóstwo kwitnących jabłoni, śliw, grusz i wiśni. Zielona trawa pod nimi błyszczała od opadłych płatków.
Gdzieniegdzie spomiędzy zielonych wzgórz krainy, którą tutaj nazywają Mittel Land, widać było drogę, ginącą raz po raz za trawiastymi zboczami lub w cieniu sosen, które spływały ze zboczy gór jak języki lawy. Droga była wyboista, lecz my gnaliśmy po niej z gorączkowym pośpiechem. Nie rozumiałem, dlaczego tak pędzimy, ale woźnica wyraźnie chciał dotrzeć do przełęczy Borgo jak najszybciej. Dowiedziałem się, że latem droga jest w doskonałym stanie, ale nie została jeszcze doprowadzona do porządku po ostatnich opadach śniegu. To ciekawe, bo w Karpatach króluje tradycja niezawracania sobie głowy utrzymywaniem dróg w przyzwoitym stanie. Dawni hospodarowie nigdy ich nie naprawiali, by Turcy nie pomyśleli przypadkiem, że to przygotowania do wojny, która i tak wisiała tu zawsze na włosku.
Nad zielonymi wzgórzami Mittel Landu wznoszą się porośnięte lasami wysokie szczyty Karpat. Popołudniowe słońce wydobywa z nich feerię barw: ocienione grzbiety górskie są niebieskofioletowe, trawa i skały lśnią zielenią i brązem, postrzępione granie bielą się natomiast śniegiem. Jeden z towarzyszy podróży dotknął mojego ramienia, gdy minęliśmy niewielkie wzgórze i zobaczyliśmy przed sobą wyniosły ośnieżony szczyt góry, która wydawała się wyrastać tuż przed nami.
– Patrz! Isten szek! (czyli „siedziba Boga”) – krzyknął, po czym przeżegnał się nabożnie.
Wkrótce słońce zaczęło opadać coraz niżej, a nas otoczył wieczorny mrok. Zachód słońca zdawał się trwać dłużej niż zwykle, bo ośnieżone szczyty zatrzymywały resztki promieni, świecąc delikatną różową poświatą. Od czasu do czasu mijaliśmy Czechów i Słowaków w malowniczych strojach. Przy drodze stały liczne krzyże, a moi towarzysze żegnali się za każdym razem, gdy przejeżdżaliśmy obok nich. Przed kapliczkami klęczeli wieśniacy, którzy nawet się nie odwracali, słysząc turkot kół, jakby otaczający ich świat na tę chwilę przestawał istnieć. Wiele rzeczy było dla mnie nowych. Na przykład stogi siana na ogłowionych drzewach i skupiska brzóz, których białe pnie lśniły srebrzyście pomiędzy delikatną zielenią liści.
Czasami mijaliśmy chłopskie wozy, na których siedzieli wracający do domu wieśniacy – Czesi w białych, a Słowacy kolorowych baranicach – trzymając siekierki na długich trzonkach niczym lance. Po zapadnięciu zmroku temperatura znacznie spadła, a świat pogrążył się w oparach ciemnej mgły i tylko w dolinach wcinających się głęboko pomiędzy wzgórza to tu, to tam pięły się w górę ciemne jodły, odcinające się wyraźnie na tle leżącego jeszcze na zboczach śniegu. Gdy droga przecinała sosnowy las, masy szarości zalegającej w koronach drzew tworzyły szczególnie dziwny i uroczysty nastrój. Czasami zbocza wzgórz były tak strome, że mimo wysiłków naszego woźnicy konie musiały zwolnić. Chciałem wysiąść z wozu i poprowadzić je za uzdę, tak jak to robimy w domu, ale furman nawet nie chciał o tym słyszeć.
– Nie, nie – powiedział. – Nie wolno wysiadać. Tu są dzikie psy. – A potem dodał z ponurą uprzejmością, spoglądając na pasażerów, którzy uśmiechnęli się do niego porozumiewawczo: – Będzie miał pan dosyć takich atrakcji, zanim dzisiaj położy się spać.
Zatrzymał się po drodze zresztą tylko raz, aby zapalić lampy.
Noc wywołała pewne poruszenie u moich współtowarzyszy, którzy nie przestawali popędzać woźnicy. Ten bezlitośnie smagał konie długim batem, co chwila wydając głośne okrzyki, aby zmusić je do jeszcze szybszego galopu. Nagle w ciemności zobaczyłem przed nami coś na kształt smugi szarego światła, która wyglądała jak szczelina pomiędzy wzgórzami. Podniecenie pasażerów jeszcze się wzmogło. Szalony powóz kołysał się na skórzanych resorach jak łódka na wzburzonym morzu. Musiałem się mocno trzymać. Droga pięła się w górę, a my zdawaliśmy się wzlatywać w powietrze. Góry były coraz bliżej i spoglądały na nas groźnie. Wjeżdżaliśmy na przełęcz Borgo. Pasażerowie jeden po drugim zaczęli wręczać mi prezenty – wciskali mi je do rąk ze szczerą troską, która nie zaakceptowałaby odmowy. Podarki były najdziwniejsze, ale każdemu towarzyszyło dobre słowo, błogosławieństwo i ta sama mieszanka osobliwych gestów, które widziałem przed hotelem w Bystrzycy: znak krzyża i ochrony przed złym okiem. W pewnej chwili woźnica wychylił się do przodu i zaczął wpatrywać się w ciemność. Najwyraźniej wszyscy oczekiwali, że stanie się coś bardzo ekscytującego, ale choć pytałem o to innych pasażerów, nikt nie udzielił mi żadnej odpowiedzi. Podniecenie towarzyszyło nam jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu zobaczyliśmy po wschodniej stronie przełęcz. Przetaczały się nad nią ciemne chmury, a w powietrzu czuć było nadchodzącą burzę. Zacząłem wypatrywać powozu, który miał mnie zabrać do hrabiego, otaczała nas jednak nieprzenikniona ciemność. Jedynym źródłem światła były migoczące płomienie naszych lamp, w których blasku parująca skóra prawie zajeżdżonych koni tworzyła białą chmurę. Przed nami rozpościerał się piaszczysty trakt, nigdzie nie było jednak śladu powozu. Pasażerowie opadli na siedzenia z radością, która zdawała się kpić z mojego rozczarowania. Zacząłem się zastanawiać, co zrobić w tej sytuacji, a wtedy woźnica spojrzał na zegarek i powiedział do pasażerów coś, co zabrzmiało jak: „godzina przed czasem”. Potem odwrócił się do mnie i przemówił po niemiecku:
– Nie ma żadnego powozu. Nikt tu pana nie oczekuje. Pan pojedzie teraz do Bukowiny i wróci jutro, a najlepiej pojutrze.
Gdy to mówił, konie zaczęły rżeć, parskać i bić kopytami o ziemię tak gwałtownie, że woźnica musiał ściągnąć lejce. Przy akompaniamencie krzyków wieśniaków i zbiorowego żegnania się znakiem krzyża z ciemności wyłoniła się zaprzężona w cztery konie kolasa, która wyjechała zza naszego powozu, okrążyła go i stanęła tuż przed nim. Zdołałem dostrzec w świetle lamp, że konie są czarne jak węgiel i bardzo piękne. Powoził wysoki mężczyzn z długą ciemną brodą i w wielkim czarnym kapeluszu, który skrywał jego twarz. Jego jasne oczy wydawały się lśnić czerwienią, gdy na nas spoglądał.
– Jesteś dziś wcześniej, przyjacielu – powiedział do naszego woźnicy.
– Angielski Herr bardzo się spieszył – wyjąkał woźnica w odpowiedzi.
– I zapewne dlatego chciałeś go zawieźć do Bukowiny. Nie oszukasz mnie, przyjacielu. Wiem zbyt wiele, a moje konie są szybkie.
Gdy się uśmiechnął, światło lampy padło na zacięte usta o bardzo czerwonych wargach, spomiędzy których wystawały ostre zęby, białe jak kość słoniowa. Jeden z pasażerów wyrecytował szeptem fragment Lenory Bürgera: Denn die Todten reiten schnell (zmarli podróżują szybko).
Dziwny woźnica musiał to usłyszeć, bo uśmiechnął się olśniewająco. Moi współpasażerowie odwrócili od niego twarze i przeżegnali się.
– Podajcie bagaż tego pana! – zażądał.
Torby zostały przeniesione do kolasy nad wyraz ochoczo. Mężczyzna podał mi dłoń, aby pomóc przy wysiadaniu i wsiadaniu, i chwycił moje ramię w stalowym uścisku. Musi być kolosalnie silny.
Bez słowa zebrał lejce, konie zawróciły i pogrążyliśmy się w ciemnościach przełęczy. Gdy się obejrzałem, zobaczyłem parę unoszącą się z końskich grzbietów i towarzyszy mojej podróży, żegnających się gorliwie znakiem krzyża. Potem powóz ruszył w dalszą drogę do Bukowiny. Gdy zniknął, przeszedł mnie dziwny dreszcz i poczułem przejmującą samotność. Ale zaraz narzucono mi na ramiona pelerynę, a nogi opatulono kocem.
– Noc jest chłodna, mein Herr, a mój pan, hrabia, nakazał mi się panem zaopiekować – oznajmił woźnica doskonałą niemczyzną. – Pod siedzeniem znajdzie pan flaszkę śliwowicy (tutejszej śliwkowej brandy), jeśli ma pan ochotę.
Nie miałem, ale pocieszyła mnie myśl, że tam leży. Czułem się nieco dziwnie i bałem się. Gdyby wtedy pojawiła się jakakolwiek możliwość, pewnie bym z niej skorzystał zamiast podejmować tę nocną wyprawę w nieznane. Konie od razu zerwały się do galopu. Nagle zawróciliśmy i pojechaliśmy zupełnie inną drogą. Wydało mi się, że zaczynamy kręcić się w kółku, zapamiętałem więc kilka charakterystycznych punktów i moje podejrzenia się potwierdziły. Zapytałbym woźnicę, co to ma znaczyć, ale obawiałem się, że jakikolwiek protest w mojej sytuacji będzie bezcelowy.
W końcu jednak z ciekawości zapaliłem zapałkę i oświetliłem tarczę zegarka, aby sprawdzić, która godzina. Było kilka minut przed północą. Przeszedł mnie dreszcz – ogólnie znane przesądy dotyczące tej nocnej pory mieszały się w mojej głowie z tym, czego się niedawno dowiedziałem. Czekałem więc, drżąc z napięcia i niepewności.
Nagle gdzieś w pobliskiej zagrodzie zaczął wyć pies – długo i przeraźliwie, jakby ze strachu. Dołączyły do niego inne psy, a wiatr niosący się przez przełęcz sprawił, że nagle zawyła cała okolica. To zdenerwowało nasze konie, ale woźnica przemówił do nich kojącym głosem i wkrótce się uspokoiły, choć drżały i pociły się jak po długim biegu. Nagle z oddali, z gór, dotarły do nas inne odgłosy – głośniejsze i bardziej ostre wycie wilków, które wywarło taki sam wpływ i na mnie, i na konie. Chciałem wyskoczyć z kolasy i uciekać, a konie znów zaczęły bić kopytami o ziemię i stawać dęba, woźnica musiał więc użyć wszystkich sił, aby nie poniosły. Po kilku minutach moje uszy przywykły jednak do tego dźwięku, a konie uspokoiły się na tyle, że woźnica mógł zejść z kozła i stanąć przed nimi.
Poklepywał je po grzbietach, uspokajał i szeptał im coś do uszu tak jak zaklinacze. Przyniosło to oczekiwany rezultat, bo choć nadal drżały, znów stały się posłuszne. Woźnica wspiął się na kozła i potrząsając lejcami, ruszył od razu galopem. Tym razem po dotarciu na skraj przełęczy skręcił nagle gwałtownie w prawo.
Wkrótce otoczyły nas drzewa, których korony tworzyły nad nami coś na kształt baldachimu. Po obu stronach drogi wyrastały wielkie pomarszczone kamienie. Wiatr jęczał i świszczał pomiędzy nimi, a gałęzie drzew zderzały się, gdy pod nimi przejeżdżaliśmy. Było coraz zimniej i w końcu zaczął sypać drobny, sypki śnieg, na tyle gęsty, że szybko wszystko wokół nas pokryło się białym puchem. Wiatr niósł ze sobą wycie psów, które jednak słabło w miarę pokonywania przez nas wyboistej drogi. Skowyt wilków był jednak coraz bliżej, jakby te drapieżniki otaczały nas ze wszystkich stron. Woźnica jednak zdawał się tym w ogóle nie przejmować. Odwracał tylko głowę to w prawo, to w lewo, ja jednak nie potrafiłem cokolwiek dostrzec w tych ciemnościach.
Nagle z lewej strony pojawił się migoczący błękitny ognik. Woźnica od razu go zauważył. Ściągnął lejce, zeskoczył z kozła i zniknął w mroku. Nie wiedziałem, co robić, a wycie wilków przybierało na sile. Gdy się zastanawiałem, woźnica wrócił i bez słowa zajął miejsce na koźle. Chyba zasnąłem i śniłem o tym incydencie, bo wydaje mi się, że sytuacja raz po raz się powtarzała jak jakiś okropny koszmar. Gdy tylko przy drodze pojawiał się ognik, woźnica ściągał lejce, podbiegał do niego, zbierał z drogi kilka kamieni i układał je w coś na kształt stosu.
W pewnym momencie zaszło bardzo dziwne zjawisko optyczne. Woźnica stanął pomiędzy mną a płomykiem, ale go nie przesłonił, bo przez cały czas mogłem dostrzec jego migotanie. Bardzo mnie to wystraszyło, ale że trwało tylko krótką chwilę, doszedłem do wniosku, że to oczy mnie zwiodły, zmęczone długim wpatrywaniem się w mrok. Potem przez jakiś czas nie było błękitnych płomyków i pędziliśmy przez noc w akompaniamencie wycia wilków, które najwyraźniej podążały za nami.
Za którymś razem woźnica odszedł znacznie dalej niż zazwyczaj, a w czasie jego nieobecności konie zaczęły mocniej drżeć, prychać i przeraźliwie rżeć. Nie mogłem zrozumieć przyczyny ich zachowania, bo wycie wilków ustało. Wtedy księżyc wypłynął spomiędzy ciemnych chmur i w jego świetle ujrzałem, że jesteśmy otoczeni przez wilki z białymi kłami, zwisającymi z pysków czerwonymi jęzorami, długimi, żylastymi łapami i zmierzwionymi futrami. Były po stokroć bardziej przerażające w tej ponurej ciszy niż wtedy, gdy wyły. Sparaliżował mnie strach. Dopiero gdy człowiek stanie twarzą twarz z prawdziwą grozą, może pojąć znaczenie tych słów.
Nagle wilki znów zaczęły wyć, jakby światło księżyca miało na nie jakiś szczególny wpływ. Konie stanęły dęba i zaczęły bezradnie rozglądać się dokoła, świecąc białkami oczu. Przerażający żywy pierścień otaczał nas ze wszystkich stron i uniemożliwiał jakikolwiek ruch. Zacząłem przywoływać woźnicę; wydawało mi się, że nasza jedyna szansa to przedrzeć się przez ten pierścień i pomóc mu wrócić do kolasy. Krzyczałem i waliłem dłonią w boczną ścianę powozu w nadziei, że hałas odstraszy stojące najbliżej drapieżniki, co pozwoli woźnicy przedostać się do dwukółki. Nie wiem, jak się tam znalazł, ale nagle usłyszałem podniesiony, rozkazujący głos, a gdy spojrzałem w kierunku, z którego dobiegał, ujrzałem woźnicę stojącego na drodze. Kiedy zaczął machać długimi rękami, jak gdyby usuwał jakąś niewidoczną przeszkodę, wilki zaczęły się wycofywać. Właśnie wtedy ciemna chmura przesłoniła tarczę księżyca, pogrążając świat w mroku.
Kiedy zrobiło się nieco jaśniej, zobaczyłem, że woźnica sadowi się na koźle, a wilki zniknęły. Wszystko to było tak dziwne i niesamowite, że ogarnął mnie paraliżujący strach, uniemożliwiając mi ruch i mówienie. Ruszyliśmy w dalszą drogę w kompletnych niemal ciemnościach, bo przetaczające się po niebie chmury znów przysłoniły księżyc.
Wspinaliśmy się mozolnie pod górę. Nagle dostrzegłem, że woźnica wprowadza konie na dziedziniec ogromnego, zrujnowanego zamku. Z wysokich, ciemnych okien nie wydostawał się najmniejszy nawet promień światła, a popękane baszty odcinały się postrzępioną linią na tle nieba.
DZIENNIK JONATHANA HARKERA (ciąg dalszy)
5 maja
Musiałem zasnąć, bo gdybym czuwał, z pewnością zauważyłbym to niezwykłe miejsce, gdy się do niego zbliżaliśmy. Było ciemno, ale zdołałem dostrzec sporych rozmiarów dziedziniec, z którego kilka dróg wiodło pomiędzy wielkie łukowate sklepienie. W świetle dziennym dziedziniec może okazać się więc jeszcze większy.
Gdy powóz się zatrzymał, woźnica zeskoczył z kozła i wyciągnął dłoń, aby pomóc mi przy wysiadaniu. Nie mogłem po raz kolejny nie zauważyć jego ogromnej siły. Jego ręka przypominała stalowe imadło, które mogłoby zmiażdżyć moją dłoń, gdyby tylko tego zapragnął. Wziął moje bagaże i postawił je tuż przy mnie. Stanąłem naprzeciw masywnych wiekowych wrót, nabijanych ogromnymi żelaznymi ćwiekami. Kamienny portyk zdobiły liczne rzeźbienia, zniszczone przez czas i pogodę. Gdy tak stałem, woźnica wskoczył na kozła i ściągnął wodze. Konie ruszyły przed siebie i zniknęły wraz z kolasą w jednym ze sklepionych przejść.
Nawet nie drgnąłem, nie wiedząc zupełnie, co powinienem zrobić. Nigdzie nie było śladu dzwonka czy kołatki. Mój głos nie przeniknąłby tych pomarszczonych ścian albo zaginąłby wśród mrocznych sklepień. Czekałem tak więc bez końca, aż zaczęły wzbierać we mnie zwątpienie i lęk. W jakież to dziwne miejsce przygnał mnie los i pomiędzy jakich ludzi? W jakiej to ponurej przygodzie biorę udział? Czy to normalne, aby aplikanta notarialnego wysyłać za granicę, by tłumaczył obcokrajowcowi zawiłości zakupu nieruchomości w Londynie? Aplikanta! Minie by się to nie spodobało. Raczej notariusza, bo przecież tuż przed wyjazdem otrzymałem informację, że zdałem z powodzeniem egzamin i teraz jestem notariuszem pełną gębą! Zacząłem pocierać oczy i szczypać się w ramię, aby sprawdzić, czy się nie obudzę. Wszystko zaczęło wydawać mi się straszliwym koszmarem, z którego nagle zapragnąłem się obudzić we własnym łóżku. Moje ciało jednak zareagowało na szczypanie, a oczu nie dało się oszukać. To nie sen, a ja byłem w samym sercu Karpat. Teraz mogłem jedynie uzbroić się w cierpliwość i czekać na świt.
Gdy tylko o tym pomyślałem, usłyszałem ciężkie kroki zbliżające się do drzwi, a w szczelinach ujrzałem przebłyski światła. Następnie rozległ się brzęk łańcuchów i szczęk podnoszonych rygli. W zamku obrócił się klucz, wydając głośny zgrzyt, świadczący o tym, że od dawna już go nie używano, i masywne podwoje się uchyliły.
Stanął w nich wysoki, starszy mężczyzna, gładko ogolony, lecz z długimi, białymi wąsami, odziany od stóp do głów w czerń, bez jednej barwnej plamy. W ręku trzymał antyczną srebrną lampę, a nieosłonięty niczym płomień drżał i rzucał migoczące cienie, opierając się mężnie przeciągowi. Nieznajomy pozdrowił mnie kurtuazyjnie prawą dłonią i przemówił doskonałą angielszczyzną, lecz z dziwną intonacją.
– Witam w moim domu! Proszę wchodzić swobodnie i z własnej nieprzymuszonej woli!
Nie wyszedł mi naprzeciw, ale stał tam jak posąg, jakby ten zapraszający gest obrócił go w kamień. Jednak gdy tylko przeszedłem przez próg, przysunął się i chwycił moją dłoń z siłą, która przyprawiła mnie o jęk, tym bardziej że jego ręka była zimna jak lód, jakby należała nie do żywego człowieka, lecz do zmarłego.
– Witam w moim domu! Proszę wchodzić swobodnie i zostawić trochę szczęścia, które pan przynosi!
Z powodu siły uścisku tak bardzo przypominał mi woźnicę, którego twarzy nie zdołałem przecież dostrzec, że przez chwilę wydawało mi się, że to jedna i ta sama osoba. Postanowiłem to sprawdzić.
– Hrabia Drakula?
Ukłonił się z gracją.
– Ja jestem Drakula. Witam pana, panie Harker, w moim domu. Proszę wchodzić dalej, noc jest chłodna, a pan musi coś zjeść i odpocząć po podróży.
Gdy to mówił, powiesił lampę na ścianie i odszedł, biorąc mój bagaż. Nie zdołałem go ubiec. Zaprotestowałem, ale zaczął nalegać.
– Sir, jest pan moim gościem. Jest za późno, aby niepokoić służbę. Sam zadbam o pańskie wygody.
Niósł mój bagaż przez długi korytarz, potem po wijących się schodach do góry i przez kolejny korytarz, a nasze kroki dudniły ciężko na kamiennych posadzkach. W końcu otworzył masywne drzwi, a ja ucieszyłem się na widok jasno oświetlonego pokoju, w którym czekał już stół nakryty do kolacji. W wielkim kominku płonął ogień.
Hrabia postawił walizki na ziemi, zamknął jedne drzwi i otworzył drugie, wiodące do niewielkiego ośmiokątnego pomieszczenia, oświetlonego pojedynczą lampą i pozbawionego okien. Tam otworzył następne drzwi i zaprosił mnie do środka. Kolejny miły widok. Wszedłem do ogromnej sypialni, rzęsiście oświetlonej i również ogrzewanej kominkiem. Ogień rozniecono niewiele wcześniej, bo polana na wierzchu wciąż były świeże i płonęły, trzaskając. Hrabia wniósł mój bagaż do sypialni, po czym zaczął zmierzać do wyjścia.
– Z pewnością musi się pan odświeżyć po podroży – dodał jeszcze, zanim zamknął drzwi. – Mam nadzieję, że znajdzie pan tutaj wszystko, co niezbędne. Gdy będzie pan gotowy, zapraszam do tamtego pokoju, gdzie znajdzie pan kolację.
Światło, ciepło kominka i niezwykle grzeczne zachowanie hrabiego rozwiało wszystkie moje wątpliwości i lęki. Gdy wróciłem do siebie, odkryłem, że umieram z głodu. Po szybkiej toalecie przeszedłem do jadalni.
Kolację już podano. Mój gospodarz stał przy ogromnym kominku i opierał się o kamienny gzyms. Gdy mnie zobaczył, zaprosił gestem do stołu.
– Proszę, aby pan usiadł i rozkoszował się posiłkiem. Mam nadzieję, że wybaczy mi pan, że do niego nie dołączę, ale obiad już jadłem, a do kolacji nie zasiadam z zasady.
Wręczyłem mu zapieczętowany list, który powierzył mi pan Hawkins. Otworzył go od razu i przeczytał z uwagą. Potem podał mi go z czarującym uśmiechem. Zwłaszcza jeden fragment napełnił mnie radością.
„Żałuję, że atak podagry, na którą cierpię od wielu lat, uniemożliwia mi obecnie jakąkolwiek podróż. Cieszę się jednak, że mogę w swoim imieniu posłać Panu zastępstwo, w którym pokładam wielkie nadzieje. Ten młody człowiek jest pełen energii i wielorakich talentów. Jest godny zaufania i dyskretny. Od wielu lat pracuje dla mnie. Z pewnością dołoży wszelkich starań, aby właściwie Panu pomóc w trakcie swojego pobytu i przyjmie od Pana wszelkie instrukcje”.
Hrabia podszedł do stołu i osobiście zdjął pokrywki z naczyń, a ja poczułem wspaniały zapach pieczonego kurczęcia. Drób, ser, sałata i butelka starego tokaju, którego wypiłem dwa kieliszki, złożyły się na moją kolację. Gdy jadłem, hrabia zadał mi mnóstwo pytań dotyczących mojej podróży, a ja po kolei opowiedziałem mu wszystko, czego doświadczyłem.
Następnie, zgodnie z życzeniem gospodarza, przysunąłem sobie fotel do kominka i zapaliłem cygaro, którym mnie poczęstował. Sam nie zapalił. W końcu nadarzyła się okazja, abym mógł go poobserwować, i od razu zauważyłem, jak wyrazistą ma fizjonomię.
Rysy twarzy, orli, cienki nos i osobliwie wygięte nozdrza oraz wysokie czoło otaczają włosy przerzedzone na skroniach, lecz gdzie indziej bujne. Brwi ma bardzo krzaczaste, prawie zrośnięte u nasady nosa. Usta, z tego, co zdołałem dostrzec pod ciężkimi wąsami, są wąskie i wyglądają osobliwie okrutnie, gdy odsłaniają ostre, białe zęby. Te odrobinę wystają spomiędzy warg, których krwisty kolor wskazuje na niespotykaną w jego wieku żywotność. Uszy ma blade i ostro zakończone, podbródek natomiast szeroki i silny, a policzki jędrne, choć szczupłe. Nad wszystkim tym dominuje nadzwyczajna bladość.
Zauważyłem także, że grzbiety jego dłoni są białe i delikatne, a wnętrza szorstkie i silne oraz, co najdziwniejsze, porośnięte włosami. Paznokcie ma długie, zadbane i bardzo ostre. Hrabia pochylił się i dotknął mojej dłoni, a ja nie zdołałem stłumić dreszczu, który mną wstrząsnął. Chyba to przez jego cuchnący oddech poczułem nagle falę mdłości.
Najwyraźniej zauważył moją reakcję, bo natychmiast się cofnął. Siedzieliśmy tak przez chwilę w milczeniu, a gdy w końcu ośmieliłem się podnieść głowę, zauważyłem, że świta. Świat zastygł w przedziwnym bezruchu. Nagle z doliny dobiegło nas przeciągłe wycie stada wilków. Oczy hrabiego rozbłysły.
– Posłuchaj ich, dzieci nocy. Cóż to za muzyka! – Musiał dostrzec dziwny grymas na mojej twarzy, bo dodał: – Ach, sir, wy, mieszkańcy miasta, nie potraficie wczuć się w sytuację myśliwego. – Wstał. – Musi pan być zmęczony. Sypialnia jest już przygotowana, może pan spać tak długo, jak zechce. Mnie nie będzie do późnego popołudnia. Życzę słodkich snów!
Ukłonił się kurtuazyjnie, otworzył mi drzwi do ośmiokątnego pokoju, a do sypialni wszedłem już sam.
Wszystko wokół wprawia mnie w zdumienie. Czuję się niepewnie. Lękam się. Myślę o dziwnych rzeczach, do czego sam przed sobą boję się przyznać. Boże, miej mnie w opiece, jeśli nie dla mnie, to dla moich bliskich!
7 maja
Znów nadszedł ranek. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny spałem i odpoczywałem. Zbudziłem się późno. Gdy się ubrałem, poszedłem do pokoju, w którym jadłem kolację, i znalazłem tam podane śniadanie. Kawa w dzbanku, ustawionym przy palenisku, wciąż jeszcze była gorąca. Na stole znalazłem kartkę: „Przez jakiś czas mnie nie będzie. Proszę nie czekać. D.”. Usiadłem więc i rozkoszowałem się pożywnym posiłkiem. Gdy skończyłem, postanowiłem poszukać dzwonka, aby dać służbie znać, że już skończyłem, ale go nie znalazłem. W domu tym co krok natykam się na najdziwniejsze braki, rzucają się one w oczy tym bardziej na tle otaczających mnie dowodów wyjątkowej wręcz zamożności. Serwis jest z czystego złota i wykonany został z taką dbałością o szczegóły, że musi być ogromnej wartości. Zasłony oraz obicia krzeseł i sof czy draperie przy moim łóżku są z najdroższych i najpiękniejszych tkanin. Musiały być bardzo drogie już wtedy, gdy je tkano, czyli całe wieki temu, choć są wzorowo utrzymane. Widziałem podobne w Hampton Court, ale tamte były wyblakłe, postrzępione i nadjedzone przez mole. W żadnym z pokojów nie ma jednak ani jednego zwierciadła. Na moim stoliku nie ma nawet zwykłego toaletowego lusterka, muszę więc posiłkować się moim podróżnym, gdy chcę się ogolić lub uczesać. Dotychczas nie spotkałem nikogo ze służby, nie słyszałem w okolicy zamku żadnych odgłosów poza wyciem wilków. Po posiłku – nie wiem, czy nazwać go śniadaniem, czy obiadem, jako że spożyłem go pomiędzy piątą a szóstą – zacząłem rozglądać się za jakąś lekturą, ponieważ nie chciałem zwiedzać zamku, nie zapytawszy najpierw hrabiego o pozwolenie. W pokoju nie było nic – ani książek, ani gazet, ani nawet przyborów do pisania, otworzyłem więc kolejne drzwi i znalazłem coś w rodzaju biblioteki. Próbowałem otworzyć też następne, ale były zamknięte na klucz.
W bibliotece, ku mojej wielkiej radości, znalazłem bogaty wybór angielskojęzycznych książek i całe tomy gazet i magazynów, tyle że nie pierwszej świeżości. Stół pośrodku pokoju był nimi dosłownie usłany. Książki były bardzo różnorodne tematycznie: z zakresu historii, geografii, polityki, ekonomii politycznej, botaniki, geologii, prawa; wszystkie nawiązywały do Anglii i angielskiego stylu życia.
Gdy je przeglądałem, drzwi się otworzyły i stanął w nich hrabia Drakula. Powitał mnie serdecznie i wyraził nadzieję, że dobrze spałem.
– Cieszę się, że odnalazł pan drogę do tego pokoju – kontynuował. – Jestem pewien, że znajdzie pan tutaj dużo rzeczy godnych zainteresowania. One – hrabia położył dłoń na stosie książek – były moimi dobrymi przyjaciółkami przez wiele lat, odkąd wpadłem na pomysł przeprowadzki do Londynu, i dostarczyły mi wiele przyjemności. To z nich nauczyłem się dużo o Anglii, a znać ten kraj znaczy pokochać go. Nie mogę się już doczekać spaceru przez zatłoczone ulice wspaniałego Londynu, bycia w samym centrum tego spieszącego dokądś wiru ludzkiego, dzielenia się z nim jego życiem, zmianą, śmiercią i wszystkim, co ze sobą niesie. Ale, niestety! Dotychczas miałem okazję poznać pana język tylko z książek. Musi się panu wydawać, drogi przyjacielu, że śmiesznie w nim mówię.
– Ależ, hrabio – odparłem – doskonale posługuje się pan angielskim!
Ukłonił się poważnie.
– Dziękuję, drogi przyjacielu, za twoją zbyt pochlebną ocenę, ale obawiam się, że przede mną jeszcze daleka droga. Faktem jest, że znam gramatykę i słowa, ale nie wiem, jak je wymawiać.
– Naprawdę ma pan doskonałą wymowę.
– Ależ skąd. Gdybym zagadnął jakiegoś londyńczyka, ten od razu wziąłby mnie za przybysza. A to mi nie wystarcza. Tutaj jestem szlachcicem. Bojarem. Lud mnie zna, jestem jego władcą. A obcy na obcej ziemi jest nikim. Ludzie go nie znają, a przez to go nie szanują. Będę usatysfakcjonowany dopiero wtedy, gdy stanę się taki sam jak inni, gdy nikt, kto mnie zobaczy czy usłyszy, nie stwierdzi: „Ha! Obcy!”. Tak długo byłem panem, że muszę nim pozostać. Nikt nie może wynosić się ponad mnie. Przybył tu pan nie tylko jako pełnomocnik mojego drogiego przyjaciela Petera Hawkinsa z Exeter, ale także aby opowiedzieć mi wszystko o mojej nowej posiadłości w Londynie. Ufam, że zostanie pan ze mną na jakiś czas, abym przez rozmowy z panem mógł nauczyć się poprawnej angielskiej intonacji. Chciałbym, aby poprawiał mnie pan za każdym razem, gdy popełnię błąd, nawet najmniejszy. Przykro mi, że dziś tak długo byłem poza domem, ale liczę, że wybaczy pan to niedopatrzenie swojemu gospodarzowi, który ma na głowie tak wiele ważnych spraw.
Obiecalem hrabiemu, że zrobię co w mojej mocy, i zapytałem, czy mogę przychodzić do tego pokoju, kiedy będę miał na to ochotę.
– Ależ oczywiście – zapewnił mnie. – Może pan swobodnie poruszać się po zamku, proszę tylko uszanować drzwi zamknięte na klucz. Jest powód, dla którego sprawy tak się mają i gdyby pan miał moją wiedzę i moje postrzeganie świata, na pewno pan by to zrozumiał. – Nie ośmieliłem się zaprzeczyć, kontynuował więc: – Jesteśmy w Transylwanii, a Transylwania to nie Anglia. Nasze zwyczaje różnią się od waszych, wiele rzeczy może więc się panu wydać dziwnymi. Z tego, co mi pan opowiedział o swoich doświadczeniach, wnioskuję, że wie pan już coś na ten temat.
To stało się impulsem do interesującej konwersacji. Było widoczne, że hrabia chce mówić, choćby nawet dla samej przyjemności mówienia, zadałem mu więc wiele pytań dotyczących tego, co mi się przydarzyło lub zaprzątało moje myśli. Czasami zbywał temat lub udawał, że nie rozumie, ale na większość moich pytań odpowiedział szczerze. Po pewnym czasie, gdy bardziej się ośmieliłem, zapytałem także o dziwne wydarzenia z ostatniej nocy, w tym o to, dlaczego woźnica szukał niebieskich płomyków. Hrabia wyjaśnił mi, że ludzie tutaj powszechnie wierzą, że w pewną noc roku, w zasadzie właśnie w poprzednią, wszystkie złe duchy zostają uwolnione, a taki właśnie ognik pojawia się nad każdym miejscem, w którym ukryto skarb.
– W regionie, przez który pan wczoraj przejeżdżał, również bez wątpienia coś ukryto. Ta kraina przez wieki była areną wojen pomiędzy Wołochami, Sasami a Turkami. Każda piędź ziemi nasiąkła krwią mężów, patriotów lub najeźdźców. Legenda głosi, że gdy przybyli tu Austriacy i Węgrzy, tubylcy: mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci, wyszli na przełęcze, aby ich powitać lawiną kamieni. Gdy jednak najeźdźcy w końcu zatriumfowali, niewiele znaleźli z tego, co zostało ukryte w tej przyjaznej ziemi.
– Ale jak to możliwe, że przez wieki nikt tego nie odnalazł, jeśli miejsca ukrycia skarbów są oznaczone tak niezawodnie, że wystarczy tylko uważnie patrzeć?
Hrabia uśmiechnął się, a jego wargi rozciągnęły się nienaturalnie, ukazując dziąsła i długie, ostre, wilcze kły.
– Każdy wieśniak to w głębi serca tchórz i głupiec! Te płomyki ukazują się tylko przez jedną noc w roku, a w tę noc żaden człowiek nie odważy się wychylić nosa zza swoich drzwi. A nawet jeśliby wychylił, drogi panie, i tak nie wiedziałby, co ze sobą począć. Cóż, nawet wieśniak, o którym mówił mi pan, że oznaczył miejsce ukazania się płomyka, nie będzie wiedział, gdzie szukać w świetle dnia. Również pan, ośmielę się stwierdzić, nie odnalazłby tego miejsca.
– Ma pan rację. Nie miałbym w ogóle pojęcia, gdzie zacząć szukać.
Zmieniliśmy temat.
– Proszę opowiedzieć mi o Londynie – poprosił w końcu hrabia – i o domu, który pan dla mnie nabył.
Przeprosiwszy za swoje niedbalstwo, wróciłem do pokoju i wyjąłem z torby potrzebne dokumenty. Gdy je porządkowałem, usłyszałem brzęk srebra i porcelany w sąsiednim pokoju, a wracając do hrabiego, zauważyłem, że stół został uprzątnięty i że zapalono światła, jako że było już całkiem ciemno. Lampy świeciły się także w gabinecie czy bibliotece, a hrabia leżał na kanapie i czytał poradnik Bradshawa. Gdy wszedłem do pokoju, oczyścił biurko z książek i papierów i wspólnie zagłębiliśmy się w planach, aktach prawnych i liczbach. Wszystko go interesowało, zadał mi setki pytań o samą posiadłość i jej otoczenie. Najwyraźniej poczynił już jakieś badania w tym kierunku, bo wiedział prawie tyle, co ja. Gdy o tym napomknąłem, powiedział:
– Cóż, przyjacielu, to chyba oczywiste. Gdy tam pojadę, będę zdany tylko na siebie, a mojego drogiego przyjaciela Jonathana Harkera nie będzie tam, aby służył mi radą i pomagał. Będzie wtedy w Exeter, oddalony o całe mile i pogrążony w pracy dla mojego przyjaciela Petera Hawkinsa.
Szczegółowo omówiliśmy zawiłości zakupu posiadłości w Purfleet. Gdy o wszystkim mu opowiedziałem i zdobyłem niezbędne podpisy, a następnie napisałem list do pana Hawkinsa, hrabia zapytał, jak znalazłem tak odpowiednie miejsce. Odczytałem więc notatki, które w tamtym czasie poczyniłem w moim dzienniku:
„W Purfleet, przy bocznej drodze, natknąłem się na miejsce, które odpowiada wymaganiom, z lakoniczną informacją o wystawieniu na sprzedaż. Posiadłość otacza wysoki mur wiekowej konstrukcji, zbudowany z ogromnych kamieni, najwyraźniej od wielu lat niereperowany. Brama ze starego dębu i żelaza jest zjedzona przez rdzę.
Posiadłość nazywa się Carfax. Sam dom jest czworoboczny z fasadami zwróconymi w cztery strony świata. Jest tu około dwudziestu akrów ziemi otoczonych opisanym przeze mnie powyżej solidnym kamiennym murem. Dużo tu drzew, przez co wszędzie panuje półmrok; jest także głęboka sadzawka czy niewielkie jeziorko, najwyraźniej zasilane przez podziemne źródło, bo woda jest czysta i wypływa z niego dużych rozmiarów strugą. Dom jest naprawdę duży i korzeniami zdaje się sięgać do czasów średniowiecza, jako że jedna z jego części ma nadzwyczaj grube ściany i tylko kilka okien umieszczonych wysoko i zakratowanych żelazem. Wygląda jak fragment baszty i znajduje się niedaleko starej kaplicy bądź kościółka. Nie mogłem wejść do środka, ponieważ nie miałem klucza, ale zrobiłem moim kodakiem kilka zdjęć z różnych perspektyw. Dom chyba do baszty dobudowano, ale w bardzo nieuporządkowany sposób, mogę więc tylko zgadywać na podstawie terenu, jaki zajmuje, że jest naprawdę ogromny. W pobliżu prawie nie ma innych zabudowań, tylko prywatny szpital psychiatryczny. Nie widać go jednak z posiadłości”.
– Cieszę się, że dom jest stary i duży – odparł hrabia, gdy skończyłem czytać. – Sam pochodzę ze starego rodu i nie chciałbym mieszkać w nowym budynku. Dom nie staje się zdatny do zamieszkania w jeden dzień, a dni płyną, zamieniając się w stulecia. Cieszę się również, że jest w pobliżu zabytkowa kaplica. My, transylwańscy szlachcice, lubimy mieć świadomość, że nie spoczniemy pomiędzy zwykłymi śmiertelnikami. Nie szukam rozrywek czy jasnej zmysłowości światła słonecznego i wody, które tak radują młodych i wesołych. Jestem już stary, a moje serce, zmęczone latami opłakiwania zmarłych, nie przywykło do zbytków. Ściany mojego zamku niszczeją. Wszystko pogrąża się w cieniu, a wiatr jęczy na popękanych blankach i w połamanych okiennicach. Kocham cień i mrok, i fakt, że kiedy tylko chcę, mogę się znaleźć sam na sam ze swoimi myślami.
W jakiś sposób te słowa i wyraz twarzy hrabiego przeczyły sobie wzajemnie – jego uśmiech stał się złośliwy i ponury.
Wtedy przeprosił mnie i oddalił się, prosząc, abym złożył dokumenty. Nie było go przez dłuższą chwilę, zacząłem więc przeglądać leżące obok książki. Jedną z nich był atlas, otwarty, rzecz jasna, na mapie Anglii. Gdy się jej przyjrzałem, zauważyłem miejsca obwiedzione kółkami, między innymi posiadłość hrabiego we wschodnim Londynie, dwie inne w Exeter i w Whitby na wybrzeżu Yorkshire.
Hrabia wrócił po prawie godzinie.
– Aha! A pan wciąż ślęczy nad książkami? Dobrze! Ale nie musi pan cały czas pracować. Proszę za mną! Pana kolacja jest już gotowa.
Wziął mnie pod ramię i przeszliśmy do jadalni, gdzie na stole stała już wyśmienita kolacja. Hrabia znów się od niej wymówił, twierdząc, że jadł poza domem. Usiadł jednak obok i rozmawialiśmy. Po kolacji zapaliłem cygaro jak poprzedniego wieczoru, a hrabia cały czas siedział obok, dyskutował i zadawał pytania na wszelkie możliwe tematy. Czułem, że robi się już bardzo późno, ale nic nie mówiłem, ponieważ jestem zobligowany do wypełniania życzeń mojego gospodarza w każdy możliwy sposób. Nie byłem śpiący, bo wzmocnił mnie długi sen poprzedniej nocy, ale nie zdołałem powstrzymać dreszczu, który przechodzi każdego z nas o świcie. Podobno ludzie, którym pisana jest śmierć, umierają właśnie o tej porannej godzinie albo w czasie przypływu. Nagle usłyszeliśmy pianie koguta, które rozdarło czyste powietrze poranka.
– To już ranek! – rzucił hrabia Drakula, wstając. – Cóż za niedbalstwo z mojej strony trzymać pana tak długo na nogach. Musi pan w przyszłości mniej interesująco opowiadać o Anglii, mojej nowej ojczyźnie, abym nie zapominał o upływie czasu. – Potem ukłonił się grzecznie i wyszedł.
Wróciłem do swojego pokoju i rozchyliłem zasłony, ale niewiele było na zewnątrz do oglądania. Okno wychodziło na podwórko i zobaczyłem tylko szare niebo. Zaciągnąłem więc zasłony i opisałem ten dzień.
8 maja
Obawiałem się z początku, że moje zapiski w dzienniku są niezbyt uporządkowane, ale teraz cieszę się, że skupiłem się na szczegółach, bo w tym miejscu jest coś tak dziwnego, że nie mogę opanować uczucia niepokoju. Chciałbym już stąd wyjechać albo nigdy tu nie przyjeżdżać. Może to ta dziwaczna nocna egzystencja przemawia przeze mnie. Oby! Gdyby tylko był tu ktoś, do kogo mógłbym przemówić, łatwiej byłoby mi to znieść. Jest jednak tylko hrabia. Zaczynam dochodzić do wniosku, że jestem jedynym żyjącym mieszkańcem tego zamku. Postaram się trzymać faktów. To pozwoli mi nie upaść na duchu i opanować jakoś wyobraźnię. Jeśli się nie uda, będę zgubiony. Muszę opisać swoje położenie.
Przespałem tylko kilka godzin i wstałem z uczuciem, że nie mogę już spać dłużej. Powiesiłem przy oknie lusterko i właśnie miałem zacząć się golić. Nagle poczułem na ramieniu czyjąś dłoń i usłyszałem głos hrabiego: „Dzień dobry”. Wzdrygnąłem się zdumiony, że go nie zauważyłem, choć w lusterku odbijał się cały pokój. Zaciąłem się lekko, ale nie od razu to zauważyłem. Odpowiedziałem na pozdrowienie i odwróciłem się do lustra, aby sprawdzić, jak mogłem go nie zauważyć. Tym razem nie mogło być mowy o pomyłce, ponieważ stał tuż za mną i powinienem go zobaczyć przez ramię. Tyle że w lustrze nie było jego odbicia! Widziałem cały pokój, ale ani śladu człowieka – oczywiście poza mną.
Zaskoczony, poczułem niepokój, który ogarnia mnie zawsze, gdy hrabia jest w pobliżu, lecz tym razem to uczucie było silniejsze. W tej samej chwili zauważyłem, że skaleczenie na twarzy krwawi, a krew kapie na podbródek. Odłożyłem brzytwę i zacząłem rozglądać się za opatrunkiem. Gdy hrabia zobaczył mój policzek, jego oczy zalśniły demoniczną furią, a on sam chwycił mnie za gardło. Odsunąłem się, a jego dłoń dotknęła paciorka różańca. Jakby pod wpływem tego dotyku furia zniknęła tak szybko, że zacząłem wątpić w to, czego przed chwilą doświadczyłem.
– Proszę na siebie uważać – powiedział. – W tym kraju skaleczenia są bardzo niebezpieczne. – Wziął moje lusterko. – A ta nędzna rzecz jest powodem tego nieszczęścia. Fałszywe świecidełko służące ludzkiej próżności. Do diabła z nim!
Otworzył okno jednym ruchem swojej okropnej dłoni i wyrzucił lusterko, które roztrzaskało się na tysiąc kawałków na kamieniach dziedzińca. Potem odszedł bez słowa. To bardzo irytujące, bo nie wiem, jak mam się teraz golić, chyba że skorzystam z dewizki zegarka lub z dzbanka do mycia, który na szczęście jest z metalu.
W jadalni czekało już na mnie śniadanie, ale nigdzie nie dostrzegłem hrabiego. Zjadłem więc sam. To dziwne, ale nigdy dotąd nie widziałem, aby hrabia jadł lub pił. To niezwykle osobliwy człowiek! Po śniadaniu odbyłem małą wycieczkę po zamku. Wyszedłem na schody i znalazłem pokój z oknami wychodzącymi na południe.
Widok był wspaniały, z mojego miejsca mogłem wszystko dokładnie zobaczyć. Zamek stoi na skraju straszliwego urwiska. Kamień wyrzucony z okna spadałby tysiąc stóp w dół, zanim dotknąłby czegokolwiek! Jak okiem sięgnąć, wszędzie rozpościerają się wierzchołki zielonych drzew, tylko czasami rozdzielone szczeliną przepaści. Tu i ówdzie widać srebrne nitki rzek, wijących się w wąwozach wśród lasów.
Nie mam jednak serca opisywać piękna, bo gdy nasyciłem oczy tym widokiem, ruszyłem dalej. Drzwi, drzwi, wszędzie drzwi, a wszystkie na głucho zamknięte. Wyjąwszy okna, nie ma stąd żadnego innego wyjścia. Zamek to więzienie, a jedynym więźniem jestem ja!
DZIENNIK JONATHANA HARKERA (ciąg dalszy)
Gdy zrozumiałem, że jestem więźniem, ogarnął mnie szał. Biegałem po schodach z góry na dół i z dołu do góry, próbując otworzyć każde drzwi i wyglądając przez każde okno, na które się natknąłem, ale po krótkiej chwili przekonanie o własnej niemocy przemogło wszelkie inne uczucia. Myślę teraz, że musiałem naprawdę być szalony, bo zachowywałem się jak szczur w pułapce. Kiedy jednak pojąłem swoją bezradność, usiadłem w ciszy i zacząłem się zastanawiać, co mogę zrobić. Wciąż o tym myślę, ale nie doszedłem jeszcze do żadnego konkretnego wniosku. Jednego jestem pewien. Nie ma sensu dzielić się moimi spostrzeżeniami z hrabią. Wie doskonale, że jestem tu uwięziony, sam tego dokonał z sobie tylko znanych powodów i zapewne oszuka mnie, jeśli mu zaufam. Nie mam więc innego wyjścia – muszę zachować tę wiedzę dla siebie i mieć oczy szeroko otwarte. Jestem oszukiwany jak dziecko przez swoje własne lęki albo też znalazłem się w desperackim położeniu, a jeśli tak, muszę użyć wszystkich sił, aby się stąd wydostać.
Gdy tylko podjąłem tę decyzję, usłyszałem trzask zamykanych drzwi wejściowych i zrozumiałem, że hrabia powrócił. Nie przyszedł od razu do biblioteki, ostrożnie zakradłem się więc do swojego pokoju i zobaczyłem go ścielącego mi łóżko. To było dziwne, lecz potwierdziło moje wcześniejsze wątpliwości co do obecności jakiejkolwiek służby w tym domu. Gdy chwilę później hrabia zaczął nakrywać stół w jadalni, upewniłem się w tym przekonaniu. Jeśli wykonuje wszystkie te służebne czynności, niewątpliwie jest to dowód na to, że w zamku nie ma nikogo innego, co oznacza, że to hrabia powoził karetą, którą tu przyjechałem. Myśl ta jest przerażająca, ponieważ oznacza, że człowiek ten potrafi okiełznać watahę wilków przez wyciągnięcie ręki. Czy to dlatego ludzie w Bystrzycy i powozie tak się o mnie bali? Co oznaczało obdarowywanie różańcem, czosnkiem, dziką różą i jarzębiną?
Niech Bóg błogosławi tę dobrą kobiecinę, która powiesiła mi na szyi różaniec! Spływa na mnie pociecha i siła za każdym razem, gdy go dotknę. To dziwne, że rzecz, którą nauczono mnie traktować nieprzychylnie i jak zabobon, jest tak pomocna w samotności i smutku. Czy to sama istota tej rzeczy, czy może to tylko medium, przekazujące wspomnienia przyjaźni i radości? Kiedyś, jeśli będę jeszcze miał okazję, muszę przeanalizować tę kwestię. Tymczasem jednak muszę dowiedzieć się wszystkiego, co tylko możliwe o hrabim Drakuli, żeby móc zrozumieć. Może dziś powie mi coś o sobie, jeśli odpowiednio pokieruję rozmową. Muszę być jednak bardzo ostrożny, aby nie wzbudzić jego podejrzeń.
Północ
Odbyłem długą rozmowę z hrabią. Zadałem mu kilka pytań dotyczących historii Transylwanii, a on wyraźnie zapalił się do tego tematu. Mówił o wydarzeniach, ludziach, a zwłaszcza bitwach, jakby był przy tym wszystkim obecny. Wyjaśnił mi potem, że dla bojara duma jego rodu i nazwiska to jego własna duma, ich chwała to jego chwała, a ich los to jego los. Gdy mówił o swojej rodzinie, używał zaimka „my”, wyrażając się cały czas w liczbie mnogiej jak król. Chciałbym móc dokładnie zapisać jego opowieść, bo była niezwykle fascynująca. Wydawało się, że zawiera całą historię tego kraju. Mówienie go podniecało, chodził więc po pokoju, szarpiąc za wielkie białe wąsy i chwytając wszystko, co wpadło mu w ręce, jakby chciał to zgnieść swoją nadludzką siłą. Jeden ustęp z jego opowieści zapiszę możliwie dosłownie, zawiera on bowiem historię jego rodu.
– My, Seklerzy, mamy prawo do dumy, ponieważ w naszych żyłach płynie krew znamienitych ludów, które jak lwy walczyły o władzę. Tu, do tego tygla wszystkich europejskich ras, plemię Ugrów przeniosło z Islandii ducha walki, którym obdarzyli je Thor i Wodin i którego berserkowie rozsławili na wybrzeżach całej Europy, w Afryce i w Azji, aż ludzie zaczęli wierzyć, że to wilkołaki. Gdy się tu znaleźli, natknęli się na Hunów, których szał bojowy ogarniał ziemię niczym ogień, a umierający utrzymywali, że w ich żyłach płynie ogień starożytnych wiedźm wypędzonych ze Scytii i parzących się z diabłami na pustyni. Głupcy, głupcy! Który diabeł, która wiedźma mogliby równać się wielkością z Attylą, którego krew naprawdę płynie w tych żyłach? – Podniósł ręce. – Czy to takie dziwne, że dokonywaliśmy podbojów, że byliśmy dumni, że gdy Madziarzy, Longobardowie, Awarowie, Bułgarzy i Turcy nacierali tysiącami na nasze granice, my ich odpieraliśmy? Czy to dziwne, że gdy Arpad i jego oddziały zajmowali węgierskie ziemie, znaleźli nas tutaj, kiedy dotarli do granicy, że stamtąd się nie ruszyli? A kiedy węgierska nawała przetoczyła się na wschód, Seklerzy zostali uznani przez zwycięskich Madziarów za bratni lud i to właśnie nam przez wieki powierzano strzeżenie granicy z Turkami. Który spośród Czterech Narodów z większym oddaniem niż my niósł krwawy miecz i w czasie wojny szybciej odpowiadał na wezwanie króla? Kiedy odkupiono wielką hańbę mojego narodu, hańbę Kosowa, gdzie sztandary Wołochów i Madziarów upadły przed półksiężycem? Kto, jeśli nie członek mojego rodu przekroczył Dunaj i pokonał Turka na jego własnej ziemi? To był Drakula! Niestety, jego własny nic niewart brat, gdy on sam poległ, sprzedał jego lud Turkowi i sprowadził nań hańbę niewolnictwa! Czy to nie ten Drakula natchnął innego ze swojego rodu, aby ten raz po raz przekraczał ze swoimi siłami wielką rzekę i gnębił Turka, a pobity wracał bez końca, choć musiał samotnie uciekać z pola walki, gdy jego armia została wycięta w pień, bo wiedział, że w końcu zatriumfuje?! Mówili, że myśli tylko o sobie. Ba! Czymże są chłopi bez wodza? Gdzie kończy się wojna bez umysłu i serca, by ją prowadzić? I znów po bitwie pod Mohaczem, gdy zrzuciliśmy węgierskie jarzmo, to ród Drakuli był u władzy, bo nasz duch nie ścierpi niewoli. Ach, młody człowieku, Seklerzy i ród Drakuli jako ich serca, umysły i miecze mogą poszczycić się historią, której parweniusze pokroju Habsburgów i Romanowów nigdy nie pojmą. Czas wojen dobiegł końca. Krew jest zbyt cenna w dniach haniebnego rozejmu, a chwała wielkich rodów to już tylko bajka.
Świtało, rozeszliśmy się więc na spoczynek. (Ten dziennik przypominać zaczyna początek opowieści tysiąc i jednej nocy, ponieważ wszystko kończy się, gdy pieją kury, albo ducha ojca Hamleta).
12 maja
Rozpocznę od faktów, nagich, skromnych faktów, weryfikowalnych przez książki i liczby, w które nie sposób wątpić. Nie mogę ich mylić z doświadczeniami płynącymi z obserwacji. Poprzedniego wieczoru hrabia przyszedł do mojego pokoju i zaczął wypytywać o różne kwestie prawne i o to, jak robić interesy. Spędziłem nużący dzień nad książkami i aby zająć czymś myśli, przestudiowałem po raz kolejny zagadnienia, z których egzaminowano mnie w Lincoln’s Inn. W dociekaniach hrabiego dało się zauważyć pewną celowość, spróbuję więc zapisać je po kolei. Wiedza na ten temat może mi się kiedyś przydać.
Najpierw zapytał, czy w Anglii człowiek może mieć dwóch lub więcej pełnomocników. Odparłem, że nawet tuzin, jeśli taka jego wola, ale nierozsądnie byłoby angażować kilku pełnomocników do jednej transakcji, jako że tylko jeden może brać w niej udział, a dokonywanie zmian w jej trakcie szkodziłoby interesom. Chyba pojął, w czym rzecz, bo zaczął wypytywać, czy w praktyce wystąpiłyby trudności, gdyby jeden zajmował się, powiedzmy, sprawami bankowymi, a inny transportem morskim w sytuacji, gdyby pełnomocnik bankowy był oddalony od portów. Poprosiłem o dokładniejsze wyjaśnienia, aby przypadkiem nie wprowadzić go w błąd.
– Podam przykład – powiedział. – Nasz wspólny przyjaciel, pan Peter Hawkins, z cienia waszej przepięknej katedry w Exeter, oddalonej dość sporo od Londynu, kupuje mi z pana pomocą posiadłość w Londynie. Dobrze! Powiem szczerze, bo mogło się panu wydać dziwne, że skorzystałem z usług kogoś tak oddalonego od Londynu, że kierowała mną chęć uniknięcia sytuacji, w której lokalne interesy są ważniejsze niż moje życzenia. Londyńczyk mógłby mieć jakiś ukryty cel, chcieć przysłużyć się sobie samemu lub przyjacielowi, ja natomiast chciałem, aby mój agent pilnował tylko moich interesów. Przypuśćmy jednak, że chciałbym przetransportować coś do Newcastle, Durham, Harwich czy Dover. Czy nie byłoby łatwiej zdać się na kogoś na miejscu?
Odparłem, że z całą pewnością tak byłoby łatwiej, ale my, notariusze, dysponujemy całą siecią własnych agencji, tak więc klient może po prostu zdać się na jednego pełnomocnika, który spełni wszystkie jego życzenia bez żadnych problemów.
– Ale mógłbym również doglądać swoich interesów sam, czyż nie?
– Oczywiście – odparłem. – Wielu ludzi interesu na to właśnie się decyduje, jeśli nie życzy sobie, aby ich sprawy były znane komukolwiek innemu.
– Dobrze! – powiedział i zaczął wypytywać mnie o sposoby organizowania przewozu towarów oraz związane z tym formalności, a także wszelkiego rodzaju trudy, jakie mogą się przy tej okazji pojawić, a przed którymi można się ustrzec dzięki przezorności. Wyjaśniłem mu to najlepiej, jak umiałem, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że byłby z niego wspaniały prawnik, pomyślał bowiem o wszystkim i wszystko przewidział. Jak na człowieka, który nigdy nie był w Anglii i który najwyraźniej nigdy nie zajmował się prowadzeniem interesów, miał fantastyczną wiedzę i przenikliwość. Kiedy w końcu poczuł się usatysfakcjonowany moimi wyjaśnieniami, nagle wstał i zapytał:
– Czy pisał pan już do naszego drogiego przyjaciela Petera Hawkinsa lub kogokolwiek innego?
Z goryczą odparłem, że nie dostrzegłem dotąd możliwości wysłania listu, nie było więc sensu.
– Napisz więc teraz, mój młody przyjacielu – oznajmił, kładąc mi swoją ciężką dłoń na ramieniu. – Napisz do naszego przyjaciela i kogo jeszcze chcesz i donieś im, że pozostaniesz u mnie jeszcze miesiąc, licząc od dziś.
– Pragnie pan, abym został tak długo? – zapytałem, cierpnąc na samą myśl o tym.
– Takie jest moje życzenie i nie przyjmę odmowy. Kiedy pański pracodawca wysyłał tu pana jako swojego przedstawiciela, było jasne, że będzie się pan kierował wyłącznie moimi potrzebami. Nie skąpiłem środków, nieprawdaż?
Mogłem jedynie skinąć głową z rezygnacją. Miałem kierować się dobrem interesów pana Hawkinsa, nie swoim własnym, a poza tym gdy hrabia Dracula mówił, w jego oczach i postawie ujrzałem coś, co przypomniało mi, że jestem tylko więźniem i że nie mam tak naprawdę wyboru. Hrabia musiał dostrzec swoje zwycięstwo w moim pochyleniu głowy, bo od razu zaczął wykorzystywać tę przewagę na swój własny ugrzeczniony sposób.
– Nalegam, mój drogi, młody przyjacielu, abyś w listach nie poruszał zagadnień innych niż służbowe. Niewątpliwie twoich przyjaciół ucieszy wiadomość, że jesteś cały i zdrowy, i że nie możesz się już doczekać powrotu do domu, prawda?
Mówiąc te słowa, podał mi trzy arkusze papieru listowego i trzy koperty. Były z najcieńszego papieru. Patrząc na nie i na jego rozciągnięte w uśmiechu krwistoczerwone wargi, odsłaniające ostre, wilcze kły, zrozumiałem, że muszę uważać na to, co napiszę, bo on to przeczyta. Postanowiłem więc napisać tylko oficjalne pisma, o reszcie donieść panu Hawkinsowi w tajemnicy, a do Miny napisać stenograficznie, co niewątpliwie będzie dla hrabiego stanowić zagadkę nie do rozwiązania. Napisałem moje dwa listy i zacząłem w ciszy czytać książkę, podczas gdy hrabia pisał swoje. Potem wziął moje i położył ze swoimi, odłożył przybory do pisania i wyszedł. Gdy tylko drzwi zamknęły się za nim, pochyliłem się i spojrzałem na koperty. Nie odczułem wyrzutów sumienia, ponieważ w mojej sytuacji mam prawo bronić się w każdy możliwy sposób.
Listy zaadresowano do Samuela F. Billingtona, numer 7, Crescent, Whitby, pana Leutnera w Warnie, do Coutts i spółka w Londynie, i do panów Klopstocka i Billreutha w Budapeszcie. Dwa nie były jeszcze zapieczętowane. Właśnie miałem do nich zajrzeć, gdy zobaczyłem, że klamka się poruszyła. Opadłem na siedzenie, ledwo zdążywszy wziąć do ręki książkę, gdy hrabia z kolejnym listem w ręku wrócił do pokoju. Wziął listy ze stołu, ostemplował je i powiedział:
– Ufam, że pan mi wybaczy, ale mam dużo pracy. Mam nadzieję, że ma pan wszystko, czego mu trzeba. – Przy drzwiach przystanął i odwrócił się do mnie. – Proszę przyjąć dobrą radę, drogi przyjacielu. Z całą powagą ostrzegam pana, że nie powinien pan opuszczać tych pokoi ani też nocować w innej części zamku. Budowla jest stara i gnieździ się w niej wiele wspomnień i złych snów. Proszę uważać! Jeśli sen zacznie pana morzyć, proszę spieszyć do swojej sypialni, a odpocznie pan w spokoju. Ale jeśli nie będzie pan ostrożny…
Zakończył swoją przemowę makabrycznym gestem umycia rąk. Zrozumiałem. Wątpiłem tylko, czy jakikolwiek sen mógłby być bardziej przerażający niż ta nienaturalna, straszliwa sieć mroku i zagadek, która zaczynała się wokół mnie zacieśniać.
Później tej nocy
Potwierdzam to, co napisałem powyżej, ale tym razem już bez żadnych wątpliwości. Nie obawiam się spać w żadnym miejscu, jeśli tylko jego tam nie ma. Umieściłem różaniec u wezgłowia mojego łóżka, mając nadzieję, że uwolni on mój spoczynek od snów.
Po wyjściu hrabiego wróciłem do siebie. Po jakimś czasie, nie słysząc żadnych hałasów, wyszedłem na korytarz i schodami udałem się do pokoju z widokiem na południe. Rozległa przestrzeń niesie ze sobą powiew wolności, choć dla mnie pozostaje równie niedostępna jak wąska ciemność dziedzińca. Wyglądając przez okno, znów poczułem się jak więzień i zapragnąłem zaczerpnąć choć odrobinę świeżego powietrza. Zaczynam się obawiać, że ta nocna egzystencja niszczy mi nerwy. Wzdrygam się na widok własnego cienia, a głowę mam pełną przerażających obrazów. Bóg jeden wie, że mój strach nie bierze się znikąd w tym przeklętym miejscu! Wyjrzałem przez okno, rozkoszując się łagodnym światłem księżyca, prawie tak jasnym jak słońce. Wzgórza majaczyły w oddali, a cienie dolin i wąwozów kąpały się w aksamitnej czerni. Piękno mnie pocieszyło. Z każdym oddechem wstępowały we mnie spokój i nadzieja. Gdy wychyliłem się z okna, zauważyłem kątem oka, że coś się porusza na piętrze pode mną, na lewo, gdzie, jak się domyślałem, znajdują się pokoje hrabiego. Schowałem się za kamienny portal i ostrożnie wyjrzałem na zewnątrz.
Z okna wychyliła się głowa hrabiego. Nie dojrzałem twarzy, ale rozpoznałem go po szyi i ruchu ramion. Nie mógłbym zresztą z niczym pomylić tych rąk, które miałem okazję wielokrotnie widywać. Z początku byłem zaintrygowany i nieco ubawiony – to niezwykłe, jak drobiazgi przyciągają uwagę więźnia – ale uczucia te szybko zastąpiły odraza i przerażenie, gdy ujrzałem całą jego sylwetkę powoli wyłaniającą się z okna i pełznącą po ścianie zamku w dół w wielkiej pelerynie, która wyglądała jak upiorne skrzydła. Z początku nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Myślałem, że zwodzi mnie światło księżyca, gra cieni, ale gdy się tak w niego wpatrywałem, zrozumiałem, że to nie może być ułuda. Widziałem palce rąk i stóp wczepiające się w kamienny mur w miejscach, gdzie wykruszyła się zaprawa – wykorzystując każdy występ i każdą nierówność hrabia pełznął w dół z zadziwiającą szybkością jak jaszczurka.
Cóż to za człowiek, ba, nie człowiek, lecz istota pozornie człowiekiem będąca? Czuję, że upiorna atmosfera tego miejsca zaczyna brać górę. Boję się, potwornie się boję, że nie ma już dla mnie ucieczki. To jakiś horror, o którym nawet boję się myśleć.
15 maja