Drelich. Nim braknie tchu - Jakub Ćwiek - ebook + audiobook
BESTSELLER

Drelich. Nim braknie tchu ebook i audiobook

Jakub Ćwiek

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

REWELACYJNA POLSKA SERIA SENSACYJNA! Marek Drelich to prawdziwy mistrz złodziejskiego fachu. Żyjący na uboczu przestępczego świata jest zawsze skrupulatnie przygotowany do każdego skoku, a podczas akcji opanowany i, gdy trzeba, bezwzględny. To, co sprawdza się w nietypowej pracy, niekoniecznie działa w życiu prywatnym. Mimo to Drelich wraz z byłą żoną dokładają starań, by wspólnie wychować dwójkę dorastających dzieci, Zosię i Nikodema. Gdy przychodzi moment wyboru, złodziej wie, że szykowany właśnie napad będzie jego ostatnim. Tymczasem w niewielkiej miejscowości na Opolszczyźnie bezwzględna sekta, pod przewodnictwem charyzmatycznego guru Kamaza, obejmuje pobliski ośrodek wczasowy. Na ich zajęcia trafia przebywająca na wakacjach u dziadka Zosia Drelich, wobec której przywódca rodziny ma bardzo konkretne plany.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 613

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 7 min

Oceny
4,7 (627 ocen)
493
112
20
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Joanna_K86

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli pierwszy tom był w twoim klimacie, drugi cię nie zawiedzie. Niby tematyka oklepana, a jednak Drelich zmienia wszystko. Akcja wartka, ale nie absurdalna, wątki fabularne spójne i logiczne. Cieszy wiadomość, że to postać zaplanowana na cykl. Polecam!
40
1984Orwell

Nie oderwiesz się od lektury

WOW! KONIECZNIE!
20
amierzej

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobry kryminał, nie epatujący krwawym okrucieństwem i wolny od modnych i nośnych wg wielu autorów tematów typu pedofilią w kościele. polecam
10
opryszek2020

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, szczerze polecam miłośnikom kryminałów
10
LeszekKruz

Nie oderwiesz się od lektury

fajnie się Słuchawki, sensacyjna literatura w dobrym wykonaniu
00

Popularność




DRELICH. NIM BRAKNIE TCHU

Jakub Ćwiek

Wydawnictwo: Pulp Books

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Włoka

Redakcja: Karolina Macios

Korekta: Joanna Kłos, Agnieszka Włoka

Projekt okładki i strony tytułowej: Piotr Sokołowski

ISBN 978-83-966861-1-4

PULPBOOKS SP. Z O.O.

ul. Łagiewnicka 121

91-863 Łódź

www.pulpbooks.pl

ŁÓDŹ 2023

WYDANIE PIERWSZE

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i Autora.

Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcja literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.

COPYRIGHT © BY JAKUB ĆWIEK

COPYRIGHT © BY WYDAWNICTWO PULP BOOKS ŁÓDŹ 2023

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Nigdy nie zostawiaj przy życiu człowieka, który chciałby cię widzieć martwym.

Richard Stark, Plunder Squad

PROLOG

Marianna była jeszcze przytomna, gdy mężczyzna zajął się pozorowaniem jej samobójstwa.

Zostawił otwarte drzwi, usłyszała więc, jak krzątając się po salonie, rozmawia z kimś przez telefon. Powiedział: „Zrobię tak, żeby wyglądało jak samobójstwo”. Uspokoił też rozmówcę, że wszystko przebiegło bez komplikacji, zgodnie z planem.

Jakbym już była martwa, a przecież wciąż tu jestem! – ta myśl przebiła się przez watę otumanienia.

Tak, była. Leżała w swojej łazience, w wannie powoli napełniającej się wodą. Naga, odurzona nie wiadomo czym i niemal bezwładna, a po jej domu krążył właśnie obcy mężczyzna.

Gdy układał ją w wannie jak w pieprzonym sarkofagu, lała mu się przez ręce, dlatego uznał, że już po wszystkim i nie będzie sprawiała kłopotów. Pomyślała, że ten błąd w jego ocenie może być jej szansą. Jednak wysiłek, jaki włożyła w próbę poruszenia choćby ręką, ogromny i niewspółmierny do efektu, pozbawił ją złudzeń. W tym stanie nie miała szans wydostać się z wanny. Była niczym nadmuchiwana zabawka bez powietrza, zaklinowana przy odpływie basenu. W dodatku coraz mocniej szumiało jej w głowie, obraz się rozjeżdżał, czuła narastającą senność…

Ocknęła się. Mężczyzna znowu był w łazience. W rękach trzymał ubrania, które zdjął z niej jeszcze, gdy leżała na kanapie. Jak przez mgłę pamiętała, że próbowała się opierać, zasłaniać. Przez gęste kłęby chmur spowijających jej myśli przebijał się wtedy lęk, że zamierza ją zgwałcić. Wciąż miała dość siły, by prosić, żeby przestał, pytać bełkotliwie, kim jest i dlaczego to robi. Nie odpowiedział, tylko wziął ją na ręce i przyniósł tutaj.

Teraz natomiast tworzył złudzenie, że Marianna przyszła tu i rozebrała się sama. Upuścił bawełniane spodenki i wplątane w nie majtki, a te upadły na podłogę z nieco wytłumionym stuknięciem, stanik wraz z koszulką rzucił na pralkę. Cofnął się o krok, ocenił krytycznie swoje dzieło, coś tam poprawił.

Widziała go tak, jakby oglądała film, w którym brakowało klatek. Jego ruchy wydawały się raz bardzo wolne, raz szybkie, kilka gestów zlało się w jeden, zostawiając po sobie rozmyte smugi. Woda wciąż szumiała cicho, a ona leżała w wannie, patrzyła i wiedziała, że powinna wyłowić coś z chaosu myśli, jaki wypełniał jej głowę. Że to naprawdę ważne…

Próbowała skojarzyć, czy kiedykolwiek wcześniej widziała tego człowieka. Mógł mieć sześćdziesiąt, może sześćdziesiąt kilka lat. Zmęczona, obwisła twarz, podkrążone oczy, popielata broda, krótka, ale gęsta. Wyglądał na smutnego, jakby nie chciał tego robić. Jakby ktoś go zmuszał. Zrobiło jej się go żal, zupełnie jakby to on leżał nagi i zwiotczały w wannie.

Pomyślała sennie, że gdyby tylko przemówiła do jego sumienia, darowałby jej życie. Zdołała jednak jedynie coś wybełkotać, a potem przyszła kolejna fala senności. Ciężkie powieki opadły…

Kiedy znowu się ocknęła, klęczał przy wannie z kieliszkiem w dłoni. Zauważyła, że to jeden z tych, które kupili kiedyś z Jarkiem, gdy już wytłukły się te ze ślubnego prezentu. Wybierali je chyba z miesiąc, zapłacili majątek, a potem skorzystali trzy, może cztery razy. Od lat ich nie używała. Korzystała z podobnych, zakupionych niedawno w Ikei. Te były pamiątką. Kolejną rzeczą, którą bezcześcił obcy mężczyzna.

Zapamiętaj jego twarz, napominała się. Zapamiętaj, bo jak przeżyjesz, będą cię o niego pytać.

Wyłowił z wody rękę Marianny, starannie owinął jej palce wokół wysokiej nóżki.

– Trzymaj – powiedział.

Chwyciła tak, jakby od tego zależało jej życie. Ledwie jednak oparł jej nadgarstek o krawędź wanny i cofnął swoją dłoń, kieliszek wyśliznął się spomiędzy jej zwiotczałych palców i rozbił o posadzkę. Wino i odłamki szkła rozprysły się po łazience. Pomyślała, że jeden z nich musiał trafić ją w serce, bo ukłucie żalu przebiło się nawet przez chmurę zobojętnienia.

Uważaj, nie chodź boso. Przypomniała sobie, że tak mówiła jej matka. Ona też wiele razy powtarzała to Cyprianowi, gdy był mały. Jak hasło i odzew: coś się stłucze, nie chodź boso.

Może nawet jakimś cudem powiedziała to na głos, bo mężczyzna lekko się uśmiechnął. Wyglądał wtedy nawet miło, jak ktoś, kogo na ulicy można poprosić o pomoc.

Podniósł się z klęczek, wytarł ręce w spodnie i wyszedł.

Wykonał kolejne połączenie. Zapewnił, że gotowe i że tak, pamiętał o wszystkim, a teraz zostawia rzeczy samym sobie. Słowa dochodziły do niej jak z głębi studni, odbijały się echem we wnętrzu głowy, zlewały z narastającym w niej szumem.

Myślała o kieliszku, o Jarku, Cyprianie i wannie, w której miała umrzeć. Specjalnie kupili drugą, małą, bo ta w łazience na piętrze, rogowa, potężna, napełniała się godzinami, a Marianna nienawidziła pryszniców.

Leżała tak, czując wokół siebie przyjemne ciepło, zapach olejku i płynu do kąpieli. Słyszała kojący szum wody lejącej się wąskim strumieniem. Gdy przymykała oczy, wiedziała, że już ich nie otworzy, ale nie bała się. Może to i dobrze, że tak właśnie się stało.

I wtedy do niej dotarło. To wytłumione stuknięcie spodenek o posadzkę to był jej telefon! Trzymała go jak zawsze w kieszeni i teraz leżał tu, ledwie dwa, może trzy metry od niej, na podłodze!

Ta myśl rozbudziła ją nagle, na moment przywróciła względną trzeźwość myślenia. Jest za daleko, nie dosięgnie go, skoro nie może nawet unieść dłoni. Co więcej, za minutę pewnie się utopi. Już teraz powoli osuwała się po śliskiej powierzchni.

Tuż pod kranem znajdował się otwór zapobiegający przelaniu się wody. Gdyby tylko utrzymała nos i usta powyżej tej linii, gdyby udało się powstrzymać to bezwładne osuwanie się, miałaby szansę!

Wystarczyłoby zaprzeć się stopą o ściankę wanny. Miała problem z koncentracją, myśli rozbiegały się na wszystkie strony niczym robactwo spod uniesionego kamienia, mimo to całą wolę skupiła na tym jednym ruchu. Ustawić właściwie stopę, zaprzeć się mocno. Utrzymać przy życiu.

Trwało to całą wieczność, dłużej niż pięćdziesiąt pięć lat składających się na całe jej dotychczasowe życie. A gdy w końcu się udało, w pierwszej chwili nie uwierzyła. Pomyślała, że to złudzenie wywołane ruchem wody. Ale nie, naprawdę to zrobiła – przesunęła stopę!

W głowie jej szumiało, świat się rozmywał i rozlewał. Myśli były niczym wezbrana górska rzeka. Chciała odpocząć przed kolejnym ruchem, uspokoić się, ale wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić. Czas się kończył. Senność przychodziła falami i Marianna nie miała pojęcia, jak długo uda jej się powstrzymać przed zaśnięciem. Jak długo utrzyma się na powierzchni dosłownie i w przenośni. Musi być gotowa.

Jeszcze raz pomyślała o Jarku, swoim zmarłym mężu. Dziś wypadała rocznica jego śmierci, którą jak co roku, zwłaszcza odkąd odszedł Cyprian, obchodziła winem, przeglądaniem rodzinnych albumów i myśleniem o śmierci. Czy ten facet o tym wiedział? Czy dlatego przyszedł właśnie dziś?

Poprawiła ułożenie stopy, zaparła się i spróbowała rozprostować nogę. Niedużo, tylko troszeczkę. Nie chciała się przecież wysuwać, jedynie utrzymać na tym samym poziomie. Może w następnym ruchu uda jej się zaklinować w wannie kolanami?

Wciąż czuła osłabiającą senność, ciało było słabe i wiotkie, ale miała wrażenie, że z każdą chwilą myśli coraz przytomniej. Żałowała, że zrezygnowała z maty antypoślizgowej, którą mieli w wannie, gdy Cyprian był mały. Albo z łańcuszka do korka, który zawsze ją drażnił, a teraz mógłby być wybawieniem.

Tak, to na pewno by pomogło, ale i bez tego wyznaczony cel był już w jej zasięgu. Nie musiała przecież wychodzić z wanny, nie musiała do niczego przekonywać zabójcy. Tylko utrzymać pozycję, tak by jej nos znajdował się ponad powierzchnią, gdy woda dojdzie do szczytowego punktu.

Przetrwa to. Przetrwa!

Ale zamiast tego osunęła się lekko i woda zalała jej podbródek, na moment sięgając do ust, jakby dyskretnie kradła pocałunek.

Zaparła się mocniej, zmusiła do ponownego, tym razem jeszcze większego wysiłku i po chwili udało jej się odzyskać ten stracony centymetr. Przesunęła się kawalątek, uciekła wodzie jeszcze na kilka sekund, może minut. A kto wie, może właśnie tym ruchem ocaliła życie.

W myślach pytała: czy to możliwe, że tamten mężczyzna już sobie poszedł? Zostawił ją, przekonany, że woda dokończy dzieła? To właśnie powiedział, prawda? Że zostawia rzeczy samym sobie. Czy był na tyle pewien, że już przegrała?

Wierzyła w to z całych sił. Inaczej przecież to wszystko, co teraz robiła, nie miałoby sensu. A tak się uda, utrzyma się w tej pozycji i za chwilę przesunie jeszcze o kawalątek, dla pewności. Potem zrobi wszystko, żeby nie zasnąć i doczekać momentu, aż ten cholerny bezwład ustąpi. Jakoś wyczołga się z wanny, uważając na szkło, wyciągnie telefon z kieszeni spodenek i zadzwoni do ludzi z Ponderosy. W końcu w tym cholernym ośrodku, jej ośrodku, znajdującym się raptem pięćset metrów dalej, byli zatrudnieni przez nią ludzie. Mogliby się tu zjawić w ciągu kilku minut!

Pomogą jej, przeżyje i wreszcie zrobi to, co powinna zrobić już dawno. Odnajdzie Cypriana i powie mu, że…

Nie dokończyła tej myśli. Za mocno przekręciła się na bok. Głowa się zanurzyła, nos uderzył o wannę, do ust wlała się woda.

Panika dokończyła dzieła.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Polsko-niemiecką granicę w Kołbaskowie przekroczyli około piątej trzydzieści nad ranem, co dla Jonasza oznaczało dziesiątą godzinę za kierownicą.

Zdziwił się, gdy to sobie uświadomił. Przecież ciało po sześćdziesiątce z założenia nie jest specjalnie wyrozumiałe, a przebyte kilometry powinny owocować czy to bólem kręgosłupa, czy choćby swędzeniem nadwyrężonych wpatrywaniem się w drogę oczu.

Jemu natomiast nic szczególnego nie doskwierało i miał wrażenie, że z kubkiem kawy, tkwiącym obecnie w uchwycie pod radiem, mógłby spokojnie przyjechać jeszcze raz tyle. Bardziej czuł bowiem znużenie niż zmęczenie, a postoje na rozprostowanie nóg i kilka ćwiczeń robił raczej z rozsądku i przemawiającego przezeń doświadczenia z dawnych czasów niż rzeczywistej potrzeby. Pewnie za dnia, gdyby cały czas mrużył oczy przed lipcowym słońcem, byłoby gorzej. Jazdę nocą nawet lubił.

Szkoda tylko, że nie ma do kogo gęby otworzyć, pomyślał. Tamci spali od co najmniej czterech godzin. Zabawne, zważywszy na to, że od czterdziestodwuletniego Kamaza i czterdziestoletniej Aldony był starszy o przeszło dwie dekady, a dla pozostałej trójki spokojnie mógłby być dziadkiem. Czy to nie oni więc, zwłaszcza przy okazji takiej wyprawy, powinni teraz kipieć energią właściwą dwudziestoparolatkom? Zachowywać się, jakby sen był wymysłem starców?

Tymczasem jedno po drugim zaczęli zasypiać niedługo po ostatnim postoju za Poznaniem i, z krótkimi przerwami na półprzytomne wizyty w parkingowych toaletach, spali aż do teraz.

Pierwsza poległa Wiktoria, co akurat Jonasz uznał za błogosławieństwo, bo choć lubił tę chudą gadatliwą dziewuchę, ogoloną niemal do gołej skóry i z ramionami poznaczonymi cienkimi różowymi sznytami dawnych samookaleczeń, to gęba zwykle jej się nie zamykała. Pamiętał, że nawet wtedy, gdy siedziała przemarznięta w piwnicy prób, raz za razem polewana lodowatą wodą, trajkotała jak najęta. Wiktoria niczym małe dziecko albo szczeniak miała tylko dwa tryby: kipiała energią albo spała, a śpiąca wyglądała uroczo i rozczulająco.

Potem, o ile Jonasz dobrze pamiętał, usnął chyba sam Kamaz. Ich potężny, dwumetrowy przywódca na jednym z krótkich postojów zaległ w pojedynkę na ostatniej kanapie i teraz pochrapywał z cicha. On akurat miał pełne prawo być zmęczony, bo ostatnie dni spędził wciśnięty w garnitur, prowadząc intensywne szkolenie biznesowe w stolicy i ucząc nieśmiałe krawaciarskie króliki, jak być lwami. Hamowanie pogardy wobec tych wymoczków kosztowało go więcej wysiłku niż dawne samotne wędrówki w dziczy. No ale czego się nie robi dla rodziny. Rodzina miała przecież wydatki.

Rząd siedzeń przed Kamazem spała Aldona, z głową na ramieniu Wojtka. Ona – dwukrotnie starsza od swojej metryki, o twarzy głęboko żłobionej tępym nożem życiowych doświadczeń, on – nieco pyzaty na twarzy cherubinek o ciele jak z tego nowego programu o miłości na wyspie. Nie byli parą, choć Aldona wyraźnie na to liczyła. Uważała, że zasługi i dotychczasowe poświęcenie dla rodziny powinny jej to zagwarantować.

Kamaz miał jednak wobec chłopaka inne plany, a w ośrodku, który stał się niedawno ich nowym domem, czekała na Wojtka młodziutka dziewczyna z Warszawy, przebywająca na wakacjach u dziadka. Jonasz widział, jak te dzieciaki rozmawiają i jak dobrze czują się w swoim towarzystwie. I choć miał dużo zastrzeżeń co do werbowania tej dziewczyny, to musiał przyznać, że rzeczywiście do siebie pasują. Do Aldony pasowały już wyłącznie tęsknota i zgorzknienie.

Teraz jednak w półmroku wyglądali jak para. Wojtek pochrapywał cicho, z policzkiem rozpłaszczonym na szybie i raz po raz przebudzał się, gdy auto podskakiwało na wybojach.

Jako ostatni zasnął Łukasz. Siedział na miejscu obok kierowcy i został wyznaczony jako zmiennik Jonasza za kółkiem. Tyle że z nim akurat i tak gadać się nie dało, bo ogólnie odzywał się rzadko, a dłużej rozmawiał chyba tylko z Kamazem. Jako towarzysz podróży był o tyle pożyteczny, że lubił się bawić radiem i miał zmysł do wybierania fajnej muzyki. Gdy w końcu usnął, a radio zaczęło grać idiotyczne hity na przemian z równie głupimi reklamami, Jonasz wyłączył odbiornik i na kolejne godziny pogrążył się w myślach.

Jechali dziewięcioosobowym srebrnym oplem vivaro, wypożyczonym dzień wcześniej w Katowicach od ekipy, której Jonasz jeszcze w czasach swej psiej służby często szedł na rękę. Samochód był względnie nowy i gdy go odbierali, brakowało mu ośmiuset kilometrów do czterdziestu tysięcy. Przekroczyli je ponad godzinę temu, a to oznaczało, że do celu zostało im jeszcze niespełna pięćdziesiąt, czyli za kolejną godzinę. Byliby szybciej, ale Jonasz wiedział, że jak ekipa się obudzi, na pewno poprosi o postój na siku.

Jak na szkolnej wycieczce, pomyślał i zaśmiał się cicho.

Gdy kwadrans później zerknął we wsteczne lusterko, zorientował się, że Kamaz już nie śpi. Łysy olbrzym siedział teraz na dwóch tylnych siedzeniach, z rękami wyciągniętymi na oparciach, głową przy samej niemal podsufitce i patrzył gdzieś za okno. Wisior z kości, przedstawiający Kojota z wierzeń Indian Navaho, wyłonił się spod jego rozpiętej koszuli i teraz połyskiwał w promieniach słońca.

– Na drogę patrz – polecił wciąż skupiony na widoku za oknem.

– Jasne – mruknął Jonasz i lekko przestawił lusterko. Już raz dzisiaj naraził się przywódcy, kwestionując jego pomysł na tę eskapadę, i najwyraźniej kurz po tamtym jeszcze nie opadł.

Wkrótce jedno po drugim zaczęli się budzić pozostali i zgodnie z oczekiwaniami poprosili o postój. Jonasz przystał na prośbę, ale ponieważ wolał unikać stacji benzynowych z ich systemami monitoringu, musieli jechać z dobry kwadrans, nim zatrzymali się na niewielkim parkingu z toaletą i kilkoma drewnianymi wiatami.

– Macie piętnaście minut, więc szybciutko – polecił, parkując w poprzek trzech miejsc parkingowych, możliwie daleko od toalety. Nie chciał, żeby ktoś, kto zjedzie tu w tym czasie, miał okazję im się przyjrzeć, ani by ktokolwiek z drogi zobaczył numery ich wozu. Ot, stare psiarskie nawyki.

Ekipa sprawnie wysypała się z furgonu i zajęła drewniany stolik pod wiatą, żeby zjeść śniadanie. Okazało się, że ktoś źle dokręcił jeden z termosów i słodka herbata zalała torbę oraz podłogę w bagażniku. Przez moment istniała obawa, że przemokły też worki z bronią, które kryli w schowku na zapas, i wszystko będzie się lepić, ale na szczęście tak się nie stało. Łukasz dyskretnie sprawdził broń.

– Dobra, wszystko suche, nic się nie lepi – stwierdził.

– Czego nie można powiedzieć o koszulce Wojtka – zaśmiała się Wiktoria, pokazując na plamę na obojczyku chłopaka. – Jezu, co ty się tak ślinisz, Aldona?

Druga z kobiet skrzywiła się lekko.

– Pilnuj swoich spraw, świrusko.

Wiktoria ryknęła śmiechem.

– Pilnuję. Nie chcę utonąć w ślinie miłości!

Wywaliła język, udając dyszącego psa, na co Wojtek zaśmiał się nieco zbyt głośno.

– No ale przynajmniej mimo wieku wciąż wilgotna, co nie? To ważne, nie?

Nie powinien tak żartować, westchnął Jonasz. Uważał go za dobrego chłopaka. Jasne, teraz zareagował w nerwowym odruchu, próbował znaleźć sobie miejsce w hierarchii stada, ale powinien uważać. Wszyscy powinni, zwłaszcza poza domem.

Aldona zacisnęła pięści i skierowała na chłopaka spojrzenie pełne wyrzutu. Mrużąc oczy w porannym słońcu, przez moment sprawiała wrażenie, jakby zastanawiała się, na kogo rzucić się w pierwszej kolejności – Wiktorię czy Wojtka. Ostatecznie poszukała wzrokiem Kamaza i wymieniwszy z nim spojrzenia, rozluźniła dłonie.

– Pierdolcie się – mruknęła. – Oboje.

Wiktoria wyciągnęła przed siebie ręce.

– Nie no, poślinione, zaklepane. Bierz go sobie.

– Ej! – zaprotestował Wojtek. – Ja nie chcę!

Jonasz odwrócił głowę, tracąc zainteresowanie. Siedział bokiem na fotelu kierowcy i z nogami opartymi o schodek jadł kanapkę z kiełbasą i serem. Wolałby coś słodkiego, ale rozsądek podpowiadał mu, że najpierw konkret. Jadł więc, mechanicznie odgryzając kolejne kęsy i obserwując drogę.

Kończył właśnie, gdy na parking zajechało eleganckie czarne audi z bagażnikiem na dachu. Zaparkowało koło drewnianej altanki, niemal tuż pod latarnią, więc Jonasz nie musiał specjalnie wytężać wzroku, by się przyjrzeć. Grubszy jegomość, niemiecki jak z foldera z tymi swoimi blond włosami i w drogich okularach, oraz szczuplutka, zgrabna Turczynka. Na tylnym siedzeniu dwójka dzieci w wysokich, szpanerskich fotelikach.

– Jońciu – rozległo się nagle tuż nad jego uchem. Podniecająco ciepły podmuch, nieświeży zapach z wonną nutą szynki. – Ale zatrzymamy się jeszcze pod jakimś sklepem, co?

Jonasz drgnął i obrócił się gwałtownie. Wiktoria lubiła się skradać i straszyć w ten sposób ludzi. Musiała w pewnym momencie obejść furgon, bo klęczała teraz na fotelu pasażera nachylona ku niemu. Niewinny uśmiech prezentujący garnitur pożółkłych, ale równych, ostrych ząbków, odejmował jej z pięć lat.

– Po co ci sklep? – zapytał. – Zabrakło kanapek? Herbaty nie starczyło?

– Wiesz, że nie lubię herbaty – skrzywiła się. – Colki bym się napiła, zimnej takiej.

Zerknęła w stronę Kamaza, który w tym momencie nie miał prawa ich słyszeć, bo stał na zewnątrz i również obserwował rodzinkę z audi.

– Colki, Jońciu, colawki.

Jonasz westchnął.

– Do schowka zajrzyj – powiedział. – Może się jeszcze nie zagrzała.

Wiktoria pisnęła cicho i rzuciła się, by go przytulić.

– Jezu, Jońciu, jesteś wspaniały, wiesz? Obciągnęłabym ci za to, gdybyś chciał. Nawet teraz.

Zaśmiał się i poklepał ją po dłoni.

– Tylko batoników mi nie ruszaj – odparł.

– Jasna sprawa!

Dopił, co miał w kubeczku, i wrócił spojrzeniem do audi.

Śniada mamuśka wypinała właśnie dzieci z fotelików. Niemiecki tatuś był już poza autem i prowadził nerwową rozmowę przez komórkę. Ani jedno, ani drugie nie wydawało się zainteresowane ekipą z furgonetki, ale Jonasz i tak uznał, że pora się zwijać. Zgniótł papierek po kanapce w kulkę, wrzucił w kieszonkę drzwi i zawołał resztę.

– Może teraz ja pojadę – zaproponował Łukasz, stając przy drzwiach kierowcy.

Jonasz pokręcił głową.

– Nie trzeba. To już niedaleko.

– Tak, ale mieliśmy jechać na zmianę, nie? A ja naprawdę umiem jeździć na busach. W starym życiu byłem kurierem, a kiedyś, jak na winie w Niemcach robiłem, to robotników woziłem na winnice.

W starym życiu, pomyślał Jonasz z rozbawieniem. Przecież ty dziecko jeszcze jesteś.

– Zmienimy się w drodze powrotnej, a teraz…

– Kamaz powiedział, że masz odpocząć.

Jonasz nabrał powietrza, by odpowiedzieć, ale wypuścił je zaraz i spojrzał w dół na stacyjkę i tkwiący w niej kluczyk. Kamaz powiedział. Słowo Kamaza zawsze jest ostateczne.

– W Niemczech – burknął cicho.

– Co?

– W Niemczech się mówi, nie w Niemcach. I jasne, jedź. Tylko na znaki uważaj.

Wysiadł z auta, przeszedł na tył i zajął miejsce w przedostatnim rzędzie, tam gdzie wcześniej siedzieli Wojtek i Aldona. Chłopak przeniósł się do przodu, na siedzenie pasażera, więc kobieta została sama. Na widok Jonasza ukradkiem przetarła oczy, pociągnęła cicho nosem i spróbowała się uśmiechnąć. On również skrzywił się w czymś na kształt uśmiechu, po czym zajął miejsce przy niej i położył głowę na jej ramieniu.

– Mogę tak? – zapytał.

Wyraźnie oczekiwała jakiegoś kolejnego głupiego żartu, bo zwlekała chwilę, nim odpowiedziała:

– Możesz, pewnie.

– Dziękuję.

Chciał jeszcze dodać, żeby się nie przejmowała, że Wojtek to nie jest zły chłopak i tak dalej, nie wiedział jednak, jak to sensownie ująć w słowa. Nigdy nie był za dobry w pocieszaniu.

Nie pamiętał, kiedy zasnął. Obudził się, gdy zgodnie z planem zatrzymali się ze dwa kilometry przed miastem, na niezagospodarowanym placu odciętym od głównej drogi linią drzew i krzaków. Wojtek z Łukaszem i Wiktorią byli już na zewnątrz, zmieniali tablice na jakieś stare niemieckie i naklejali na boczne ściany przygotowany wcześniej napis „Umzugsunternehmen Kohl & Son: Umzüge & Transporte Leipzig”.

Wyglądało na to, że świetnie się bawili. Dzieciaki, pomyślał, ale tym razem bez sympatii. To, co robili, te napisy i szyby zaklejone folią, z daleka pachniało oszustwem. To znaczy jasne, może i wystarczy, by oszukać postronnego szkopka, ale jak coś pójdzie nie tak, cała przykrywka rozsypie się jak domek z kart.

Jonasz nie lubił niedbałego odwalania roboty, uważał, że takie sprawy powinni traktować poważnie. W końcu od tego, czy ktoś będzie wkrótce zadawał pytania czy nie, zależała przyszłość rodziny. Co by było, gdyby dwa miesiące temu wykazał się niedbałością, załatwiając sprawę z matką Cypriana? Czy teraz mieliby się gdzie przenieść?

No ale on mógł tylko sugerować, to Kamaz podejmował decyzje, a skoro on nie widział problemu, problemu nie było.

Jonasz wygramolił się z auta. Chciał podejść do Kamaza, ale ponieważ ten rozmawiał właśnie z Aldoną, wrócił do szoferki, wyjął ze schowka twixa i ustawił się tuż przy linii drzew, skąd niepostrzeżenie mógł obserwować przejeżdżające auta.

Nie było ich dużo – nie o tej porze i nie na tej drodze. Blisko dwie trzecie miasteczka pracowało w Neubrandeburgu, czyli czterdzieści kilometrów na północny wschód, więc ruchu należało się spodziewać raczej z tamtej strony.

Jeden z dzieciaków, do których jechali, też zresztą pracował właśnie tam, w fabryce produkującej opony. Spisywał się i chyba ostatnio dostał jakąś nagrodę. Choć możliwe, że nie chodziło o niego, bo jeszcze trzy osoby w firmie miały to samo nazwisko co on, a w artykule o nagrodach w sieci nie było zdjęcia.

Dobrze się skryli, Jonasz musiał to przyznać. Gdyby uciekali przed ludźmi, pewnie by się udało.

Ale Kamaz nie był przecież człowiekiem.

2

Drelicha zbudził dźwięk przeładowywania broni tuż nad jego głową.

Zareagował instynktownie, zanim jeszcze otworzył oczy. Błyskawicznie przewrócił się na bok, schodząc z linii strzału, podkurczył nogi, wypychając do tyłu biodra, a gdy ręce i głowa znalazły się poza krawędzią łóżka, zanurkował ku nogom strzelca. Cała ta sekwencja wyuczonych ruchów zajęła mu zaledwie ułamki sekund, a potem do jego zaspanego mózgu dotarło, że to tylko sygnał esemesa z leżącego na szafce telefonu syna.

Pomyślał z rozbawieniem, że ma za swoje. Ojcowska inicjatywa, mająca ograniczyć nocne siedzenie Nikodema w sieci, właśnie zafundowała mu pełne przebudzenie bez choćby łyka kawy. Usiadł, potarł dłonią po zarośniętym policzku i zerknął na zegarek. Gdy zobaczył, że ledwie dochodzi szósta, westchnął niepocieszony. To nie była dobra noc na zarywanie choćby godziny snu, bo przez ostatnie dwie doby przed skokiem powinien się całkowicie zregenerować. Dlatego właśnie zwykle wyjeżdżał z domu kilka dni przed pracą, by odciąć się od wszelkich codziennych bodźców. No ale tym razem nie mógł tak tego rozegrać.

Gdy charakterystyczny trzask przeładowania rozległ się ponownie, Drelich sięgnął po telefon, wyciszył go i wrzucił do szuflady. W swoim przestawił alarm na ósmą, choć szczerze wątpił, czy po takiej pobudce uda mu się jeszcze zasnąć. I rzeczywiście, przez dziesięć minut tylko przewracał się z boku na bok, podczas gdy z głębi szuflady przychodziły kolejne powiadomienia, tym razem ogłoszone za pomocą mruknięć wibracji.

Cztery w krótkich odstępach czasu, potem dłuższa przerwa i jeszcze jedno. Drelich uznał, że to pewnie życzenia urodzinowe, tylko czemu tak wcześnie. W końcu zrezygnował z drzemki, wstał, zaścielił łóżko i ruszył do kuchni napić się wody. Czuł słabnące swędzenie opuszek palców i wewnętrznej strony dłoni – znak, że napięcie związane z porannym zrywem jeszcze z niego schodzi.

W przedpokoju zorientował się, że Nikodem też już nie śpi. Dostrzegł go przez uchylone drzwi do salonu, w słuchawkach przed ekranem laptopa. Jedną dłoń chłopiec trzymał na klawiaturze, drugą na myszce i musiał być akurat w ferworze walki, bo siedział zgarbiony niemal na krawędzi krzesła, oczy miał zmrużone, a koniuszek języka wystawał spomiędzy zębów. Szósta rano oznaczała, że pewnie mierzył się akurat z kimś ze Stanów.

Counter Strike. Gra, która w ostatnich miesiącach całkowicie zdominowała wolny czas jego syna i sprawiła, że chłopak niemal z dnia na dzień porzucił konsolę i kolorową estetykę Fortnite’a na rzecz laptopa, gamingowych myszek oraz sieciowych tutoriali, jak zostać profesjonalnym e-sportowcem.

Bo to właśnie był aktualny życiowy cel Nikodema, odkąd Krystian, aktualny partner jego mamy, zabrał go w lutym do Spodka na Intel Extreme Master.

Drelich nigdy wcześniej nie słyszał o tej imprezie, ale podobno dla każdego, kto się interesował grami, była to naprawdę wielka sprawa. Z ciekawości sprawdził w sieci. Na wszystkich relacjach zobaczył ogromne kolejki, atmosferę sportowej gali połączonej z elektronicznym Expo, tysiące rozentuzjazmowanych dzieciaków i ogromne ekrany przedstawiające na żywo starcia najlepszych graczy świata walczących o spore nagrody pieniężne.

Jako przedstawiciel sponsora Krystian dysponował wejściówkami VIP, które zapewniły im obu wejście za kulisy i porozmawianie o blaskach i cieniach życia e-sportowca. Najwyraźniej te drugie nie były w stanie przyćmić pierwszych, bo od tamtej pory Nikodem nie mówił w zasadzie o niczym innym, choć – co Drelich musiał przyznać – podszedł do sprawy niezwykle poważnie jak na trzynastolatka. Nie tylko nie opuścił się w nauce, ale wręcz zaczął się zdrowiej odżywiać i wspólnie z trenerem zmienił plan treningowy, nieustannie powtarzając za swoimi nowymi idolami z sieci, że w e-sporcie dbanie o kondycję fizyczną jest równie ważne jak samo granie.

Przez te ostatnie dni, które spędzili we dwóch, Nikodem pokazał, że trzyma się tych zasad, więc Drelich nie zamierzał mu na razie przeszkadzać. Przebrał się w dres i wyszedł na szybką przebieżkę połączoną z zestawem porannych ćwiczeń na osiedlowej siłowni, znacznie większej niż ta, którą miał przy starym mieszkaniu, i dużo bardziej funkcjonalnej. To była jedna z wielu zalet zeszłorocznej przeprowadzki. W zasadzie tylko do Biedronki miał teraz dalej.

Gdy wrócił, brakowało kwadransa do siódmej.

Nikodem ciągle jeszcze grał, więc Drelich wziął szybki prysznic, w kuchni nastawił kawę i zajął się przygotowaniem śniadania. Uznał, że w takim dniu dobrze zrobią im owsiane omlety, i gdy akurat wsypywał płatki do kubka, z pokoju dobiegło go soczyste „kurwa mać”. Uśmiechnął się pod nosem.

Koniec sieciowego pojedynku zgrał się z chwilą, kiedy pierwszy omlet wylądował na talerzu. Drelich posmarował go masłem orzechowym i wrzucił na niego pokrojonego w plastry banana, a potem rozlał na patelni drugiego. Wtedy do kuchni wszedł Nikodem.

– Cześć, tato – rzucił. – Nie biegamy dziś? Nie ćwiczymy?

– Ja już po. A ty raczej nie zdążysz przed śniadaniem.

– Już po? – zdziwił się chłopak. – To czemu nic nie mówiłeś?

– A co byś zrobił? Zapauzował? – Drelich podrapał się po zarośniętym policzku, po czym wyjął z szuflady dwa widelce i jeden z nich położył na omlecie. Podał talerz synowi.

– Wszystkiego najlepszego, młody. Jemy razem czy wolisz grać dalej?

– To z okazji urodzin jesteś taki miły?

Drelich wzruszył ramionami.

– Tak, bycie miłym to jeden z dwóch prezentów, jaki mam dla ciebie – odparł. – Za drugi uznajmy to, że nie powiem mamie, jakich słów używasz, drąc japę przy graniu.

Zabawnie było patrzeć, jak chłopiec próbuje zachować kamienną twarz, jakby wcale go nie obeszło, że ojciec usłyszał, co mu się wyrwało. Próbował się uśmiechnąć, a nawet otworzył usta, by ani chybi rzucić jakiś zabawny komentarz. Najwyraźniej jednak nic nie wymyślił, bo zaraz je zamknął, a wszystkie jego zabiegi maskujące zakłopotanie zniweczyły czerwieniejące ze wstydu czubki uszu.

W pokera to ty raczej nie pograsz, chłopie, pomyślał z rozbawieniem Drelich. Poruszył kilka razy patelnią i nakrywszy ją talerzem, sprawnie przeniósł na niego omleta.

– Sorry, wymsknęło się – powiedział w końcu Nikodem. – No ale jak mnie typ ściąga na dwa strzały z glocka, w dodatku wcale nie w głowę i na taki dystans, to jak nic cheater.

– Jak nic – zgodził się Drelich. Nie zamierzał przecież urządzać pogadanek na temat czegoś, co, jak obaj wiedzieli, od dawna było już tylko rodzicielsko-synowską grą pozorów. – Herbatę chcesz?

– Nie, wodę sobie wezmę. Ale serio, mówię ci, czasami to się nie da grać normalnie przez takich. Jest gorzej niż w Fortnicie. Mogę już wziąć telefon?

– A możesz po śniadaniu?

– No dobra.

Przeszli razem do salonu, gdzie Nikodem bez wahania zamknął laptopa i przełożył go na krzesło, nakrywając myszką oraz słuchawkami. Usiadł, dosunął się do stołu z szurnięciem i zabrał się do jedzenia.

– Zamierzasz się w końcu ogolić? – zapytał, wskazując na coraz gęstszą brodę ojca. – Bo wiesz, bez obrazy, ale zaczynasz wyglądać jak żul.

Drelich pogładził podbródek.

– Może chcę zostać tym… no jak mu tam… Na ha?

– Hipsterem? – podpowiedział Nikodem i zaraz potrząsnął głową. – Na to jesteś za stary i za biedny.

– To też oczywiście bez obrazy? Kiedy ty się zrobiłeś taki cwany, chłopie?

– Miałem ostatnio trochę czasu. A w ogóle mówiła ci mama, że dzwonił dziadek? Podobno Zośka na wakacjach znalazła sobie chłopaka.

Drelich, który właśnie zdążył zająć miejsce i był w trakcie odkrajania widelcem kawałka omleta, zamarł w pół ruchu.

– Czekaj, co? O czym ty mówisz?

– No Zośka, moja siostra, twoja córka, pamiętasz ją jeszcze? Wyjechała tylko na wakacje, a ty już o niej zapomniałeś? Ja się boję na ten obóz jechać teraz!

– Strasznie śmieszne – mruknął Drelich. – Czy dziadek mówił mamie, co to za chłopak?

– Właściwie to nie wiem. – Nikodem wzruszył ramionami. – Samej rozmowy nie słyszałem, tylko jak potem mama mówiła Krystianowi… On to się chyba chce oświadczyć w ogóle.

Tym razem Drelich mało się nie zakrztusił.

– Kto chce się oświadczyć?!

Nikodem westchnął, kręcąc głową.

– No co ty, tato, śpisz jeszcze? Krystian mamie, a kto inny? Znaczy mama jeszcze pewnie o tym nie wie, ale ostatnio widziałem, że przeglądał jakieś wycieczki do Paryża, a w reklamach na kompie to mu wyskakują reklamy jubilera. A wiesz, jak te reklamy działają, prawda? Że jak przeglądasz konkretne strony…

– O tym pogadamy później, dobrze? – przerwał mu Drelich, unosząc dłoń. – Wracamy do tematu Zośki.

Nikodem przewrócił oczami.

– A nie możesz do niej zadzwonić? Ja wiem tylko tyle, że Zośka jest u dziadka, nie? I że chodzi ostatnio do tego dużego ośrodka na końcu miasta, pamiętasz? Tam, gdzie kiedyś na wakacjach, za dzieciaka, chodziliśmy jeździć na kucykach…

Drelicha rozbawiło to „za dzieciaka”, ale nie skomentował.

– Pamiętam – powiedział zamiast tego. – Ranczo Ponderosa.

– No. Więc teraz tam jest jakiś taki obóz czy coś. Takie zajęcia, żeby odnaleźć siebie, czy inne gówno.

– Ej!

– No co, gówno to nie przekleństwo. Zresztą mama tak mówi, że to bzdura straszna i naciąganie! No ale Zośka tam chyba za darmo chodzi i mają jakieś zajęcia, jogę, warsztaty gotowania i inne nudy. No i coś im tam pomaga z dziećmi czy coś. A ostatnio dziadek zobaczył, że odprowadza ją jakiś chłopak, że chodzą za ręce i chyba się nawet całowali za drzewem, tak żeby ich nie widział. Ale widział. I nakablował mamie.

Drelich nie odpowiedział. Skubnął dwa razy czubek nosa, westchnął, po czym zabrał się do jedzenia.

Nikodem przyjrzał mu się, marszcząc czoło.

– Powiedziałem coś nie tak? – zapytał.

– Nie, w porządku, zamyśliłem się – odparł Drelich. – Dziadek wie coś więcej o tym chłopaku? W jakim jest wieku na przykład? Jak ma na imię?

– No taki na studiach chyba – odparł Nikodem i zaraz się roześmiał. – A co, chcesz mu nogi połamać?

Drelich z trudem zdobył się na półuśmiech. Oczywiście temat zamierzał drążyć dalej, ale uznał, że i tak nie dowie się od syna niczego więcej, a nie chciał, by chłopiec spędził cały poranek swoich urodzin i jednocześnie ostatni przed wyjazdem na obóz na rozmawianiu o siostrze.

Byłoby to niepożądane, zwłaszcza po ich wczorajszej bardzo szczerej rozmowie, która na pewno dzieciaka dużo kosztowała. Ten temat Drelich musiał jednak na spokojnie omówić z Izą, a wcześniej uporządkować we własnej głowie. Potencjalna poważna zmiana, kolejna z nadchodzących.

– Jedz – powiedział. – Zimne nie będzie dobre.

– Ciepłe też nie jest – odpyskował chłopiec. – Jem tylko, żeby nie było ci przykro.

Drelich uśmiechnął się, ostrzegawczo unosząc palec. Znów sobie uświadomił, jak bardzo młody się zmienił. W ostatnim roku mijali się częściej niż zwykle, a to był ten czas, kiedy dzieci dojrzewają w psich latach i po dzieciaku, z którym jeszcze niedawno pstrykali na sygnalizację świetlną, nie został nawet ślad. Nie zauważył tego w natłoku pracy, a teraz miał przed sobą zupełnie nową wersję syna.

Gdy skończyli jeść, Nikodem odebrał zarekwirowany na noc telefon, jęknął na widok liczby powiadomień i zaczął odpisywać.

Drelich pozmywał, po czym wrócił do sypialni. Wziął z szafki zegarek i odziedziczonym po stryju zwyczajem zapiął go na lewej ręce kopertą od wewnętrznej strony. Sięgnął też po telefon, jednak gdy zadzwonił do Izy, ta z miejsca odrzuciła połączenie. Napisał więc z pytaniem, co to za sprawa z chłopakiem Zośki. Chciał dodać: „I dlaczego nic o tym nie wiem?”, ale się rozmyślił. Nie zależało mu na tym, by formować z tego wyrzut, po prostu był ciekaw.

„Pogadamy. Wpadnij chwilę przed imprezą” – odpisała.

Szybko przeanalizował w głowie plan dnia. Przyjęcie urodzinowe Nikodema organizowane w cukierni Izy było rzecz jasna najważniejszym punktem dnia, ale miał jeszcze kilka rzeczy do zrobienia przed jutrzejszym skokiem. Część z nich, jak ostatnia próba czy spotkanie z Krachem, musiał załatwić jeszcze w Warszawie i koniecznie przed zmrokiem.

Ostatecznie uznał, że da radę, i odpisał Izie. Nie był jednak do końca zadowolony, bo już drugi raz tego ranka złapał się na myśli, że ostatnio zbyt często zmuszony jest naginać własne zasady.

Przez większość zawodowego życia trzymał się zasady wyraźnego oddzielania go od świata prywatnego, wierząc, że w ten sposób ochroni najbliższych. I nawet gdy wydarzenia z zeszłego roku pokazały wyraźnie, jak złudne i kruche było to wrażenie bezpieczeństwa, bo nie da się przecież zaplanować wszystkiego, przy kolejnych akcjach wciąż pilnował, by rzeczywistość zawodowa i prywatna na siebie nie nachodziły. Aż do teraz.

To, że akurat przy skoku, wobec którego i tak miał wiele wątpliwości, musiał postępować inaczej, budziło w nim nerwowość. Wizja tego, co będzie później, zwłaszcza w kontekście wczorajszej rozmowy z Nikodemem, tylko ją pogłębiała.

Odłożył telefon i wyszedł do przedpokoju. Upewnił się, że Nikodem wciąż siedzi z telefonem w salonie, wrócił do sypialni i zastawił drzwi krzesłem. Zasada niewchodzenia bez pukania była dla Drelicha i jego dzieci święta i respektowana przez obie strony, ale w tej sytuacji nie mógł sobie pozwolić na ryzyko.

Z górnej półki w szafie wyjął ozdobne pudło, a zza niego czarną torbę sportową, do której kilka dni temu spakował już większość potrzebnych rzeczy. Dziś miał od Kracha dostać resztę, więc to był w zasadzie ostatni moment, by upewnić się, że o niczym nie zapomniał.

Rozsunął suwak i zaczął sprawdzać zawartość torby, analizując w głowie kolejne etapy planu. Dwie bawełniane kominiarki w cielistym kolorze, dwie pary okularów zerówek, dwa telefony na kartę, dwa radia ze słuchawkami, pięć kamerek na kartę SIM, paczka lateksowych rękawiczek, dwie bejsbolówki, dwie butelki wybielacza, kosmetyczka z rzeczami do kamuflażu i dodatkowa, mniejsza torba sportowa. Brakowało dwóch kompletów szelek taktycznych z nożem i kaburą, dwóch pistoletów hukowych i zestawu kart SIM do kamer, ale to właśnie miał przywieźć Krach. Na koniec wrzucił do torby zaklejony worek z nowymi dżinsami, trampkami i T-shirtem, które zamierzał włożyć zaraz po skoku.

Zamówiony wcześniej taran policyjny miał czekać na niego w bagażniku dwuletniej skody rapid, skradzionej we Wrocławiu i zaparkowanej na jednym z katowickich osiedli.

Zapinając torbę i zerkając na stojący w kącie pokoju plecak ze zwykłymi rzeczami na wyjazd, uznał, że jest gotowy. Na tyle, na ile mógł być. Rozważył nawet, czy nie odpuścić sobie już dzisiejszego treningu jazdy i nie umówić się z Krachem gdzie indziej, ale nie chciał już niczego zmienić w planie dnia. Jutrzejsza akcja, o której ze względu na jej brawurową bezczelność na pewno zrobi się głośno, musiała wypaść naprawdę dobrze.

To miał być wszak jego ostatni skok.

3

Furgonetka jechała powoli przez osiedle niskich jednokondygnacyjnych domków. Prowadził Łukasz, na miejscu obok siedział Wojtek, wpatrzony we własne dłonie. Obaj mieli na sobie niebieskie koszulki polo i czerwone bejsbolówki, co z daleka mogło uchodzić za uniform firmy przeprowadzkowej. Dwa pasy na narzędzia, ze skórzanymi kaburami mocowanymi wzdłuż uda, leżały w nogach Wojtka. W jego pasie znajdowały się nóż i srebrna taśma, w Łukasza – bardziej zaprawionego w boju – nóż i pistolet.

Broń palna była kolejną kwestią, co do której Jonasz nie zgadzał się z Kamazem, ale ostatecznie wskórał jedynie tyle, że nie dostali jej ani niedoświadczony Wojtek, ani stuknięta Wiktoria. Mały, a jednak sukces, bo ostatnio coraz trudniej było przekonać olbrzyma do czegokolwiek.

Teraz skupiony na prześwicie między krawędzią okna a źle przyklejoną folią Jonasz obserwował, jak stopniowo budzi się do życia ta część niemieckiego osiedla, która nie musiała zdążyć na poranną zmianę w fabrykach Neubrandenburga.

Widział więc wysoką biegaczkę o blond włosach spiętych w koński ogon. Trzymała łokcie przy sobie, a zaciśnięte w pięści ręce unosiła tak wysoko, że momentami przypominało to trochę koślawą bokserską gardę. Widział mężczyznę w błękitnej koszuli i pod krawatem, stojącego przy otwartej masce samochodu i nerwowo rozmawiającego przez telefon, a także na jednym z podwórek otoczoną siatką trampolinę, w której jakiś duży kudłaty pies zrobił sobie legowisko.

Oto my, wilki między owce, pomyślał Jonasz. Lwice skradające się do wodopoju gazel.

Radio w aucie było wyłączone, więc słyszał jedynie szept Wiktorii powtarzającej słowa przeboju, że tak bardzo chciałaby być historią i się nie bać, unosząc się hen wysoko w powietrzu. Pozbawione melodii, powtarzane w kółko, brzmiały jak gorączkowa modlitwa albo szamańskie zaklęcia.

Wiktoria trzymała nóż. Każdy dorosły w rodzinie miał swój, stworzony specjalnie dla niego, a ozdobienie go i ochrzczenie krwią stanowiło jeden z rodzinnych rytuałów. Jej był krótki, o ostrzu typu tanto, przez co przypominał nieco miniaturkę japońskiej katany. Kochała go nad życie, mówiła, że to pierwsza rzecz na świecie, którą ktoś zrobił tylko dla niej. I teraz szeptała słowa piosenki, bawiła się nim, wodząc ostrą krawędzią po sznytach na ramieniu. Raz po raz zerkała przy tym na Kamaza, czy każe jej przestać. Nie zrobił tego, więc w końcu jej się znudziło.

Za oknem, na elektronicznym znaku pod szkołą, pojawiła się zielona uśmiechnięta buźka aprobująca ich prędkość. Jonasz pomyślał, że właściwie trudno byłoby o inną, bo od kiedy wjechali między domki, furgon nie miał szans, by się rozpędzić. Co chwila unosił się i opadał na progach zwalniających niczym statek na wzburzonym morzu.

– Zaraz się zrzygam od tego kołysania – mruknął Wojtek. – Słowo daję, że puszczę pawia.

Sięgnął do schowka, w którym jednak nie było miejsca na chusteczki, bo Jonasz zapakował go słodyczami.

Ten już miał go uprzedzić, gdy kątem oka dostrzegł, że coś niepokojącego dzieje się z Aldoną. Oddychała głęboko, jak na ćwiczeniach z jogi, to zamykając oczy, to szeroko je otwierając. Jej ramiona trzęsły się lekko.

– Aldona, wszystko w porządku? – zapytał.

Potrząsnęła głową, jakby właśnie się obudziła. Spróbowała się uśmiechnąć.

– A tak, w porządku. Po prostu trochę odwykłam.

– Jak my wszyscy – skłamał.

Przytaknęła. Na kolanach dzierżyła plecaczek, jedną dłoń wsadziła do środka i Jonasz wiedział, że trzyma ją na rękojeści pistoletu. Szukała w tym geście otuchy, bo broń stanowiła jednocześnie jedyną pamiątkę po mężu, którą Kamaz pozwolił jej zachować.

Minęli posterunek policji ze stojącym pod nim radiowozem, potem piekarnię, której właściciel właśnie rozwijał markizę za pomocą staromodnej korbki. W pewnym momencie Łukasz pozdrowił kogoś uprzejmym gestem.

– Jakieś dzieci nam machają – wyjaśnił. – Pomyślałem, że powinienem odmachać, jeśli…

– Nie musisz się tłumaczyć z tego, co robisz – odparł Kamaz. – Jesteś łowcą na polowaniu, pamiętasz? Opierasz się na instynkcie.

– Jasne, przepraszam.

– Nie przepraszaj. Zatrzymaj się przy tamtej parceli po lewej, tej rozkopanej.

Gdy samochód stanął, wysiedli z niego Aldona, Wiktoria i Jonasz, każde ze swoim plecaczkiem. Trzymając się razem, zaczęli obchodzić parcelę wydeptanym skrótem. Dziewczyny przyspieszyły, udając zajęte rozmową, a Jonasz odczekał minutę, po czym bez pośpiechu podążył za nimi, rozglądając się jednocześnie po okolicy.

Wypatrywał ludzi w oknach, na podjazdach, kamer zawieszonych nad garażami, choć wiedział, że to wszystko nie ma znaczenia. Bo choćby przez ulicę szła teraz policyjna parada, Kamaz i tak kazałby im doprowadzić sprawę do końca. Jaki by ten koniec nie był.

Gdy dotarł na miejsce, dziewczyny już się zabrały do roboty. Wiktoria, która uwielbiała nocne rajdy, majstrowała nożem przy moskitierze, Aldona, stojąc na odwróconym wiadrze, zaglądała przez okno do wnętrza domu.

– Są i jeszcze śpią – szepnęła, gdy Jonasz wyłonił się zza budynku. – Ona i dziecko.

Mężczyzna potwierdził skinieniem, że przyjął do wiadomości, po czym przyłożył palec do ust, bo przecież wiedział, o kogo chodzi. Ona, czyli Klara, zaślubiona Igorowi po tym, jak przysięgali sobie przed Kamazem i resztą rodziny. Dziecko, czyli owoc ich miłości, którego rodzina nie miała nawet okazji poznać. Igora nie było, bo o tej porze siedział już w pracy – Jonasz sprawdzał jego grafik.

Aldona zeszła z wiadra. Jonasz najpierw się upewnił, że nikt ich nie obserwuje z okien sąsiednich budynków, a następnie wyjął z plecaka pistolet w plastikowej kaburze i zamocował go na pasku, rozglądając się po podwórku.

Widać było, że wiele rzeczy powstawało tu na raty, bo na przykład trawę równo skoszono, drewniana huśtawka pachniała świeżością, ale już piaskownicę dla dziecka stanowił dołek wyłożony folią i obłożony otoczakami. Nieco dalej, obok jedynego na podwórku drzewa, leżał ładny, ale niedopompowany basenik z kucykami Pony, przez którego krawędź cienką strużką przelewała się woda.

Na betonowym tarasie Jonasz zobaczył okopcony grill, plastikowy stół i krzesła, a także kilka brudnych jednorazowych talerzy, butelek z niedopitym schweppesem i puszek po piwie. Na stojących w głębi paczkach terakotowych płytek znajdowały się otwarta lodówka turystyczna i trzy pudełka po pizzy.

Aldona szybko policzyła nakrycia, na każde wskazując palcem, a gdy odwróciła się do Jonasza, ten dał znać gestem, że również to zauważył. Wczoraj wieczorem było tu co najmniej sześć osób. Czy możliwe, że zostali na noc?

Możliwe, bo na podjeździe stało przecież auto, a Igor musiał czymś dojechać do pracy. Jonasz nie wiedział, czym jeżdżą na co dzień – tego akurat nie miał jak sprawdzić na odległość. Może samochód przed domem należał do nich, a Igor po prostu zabrał się z kolegami – ale musieli uważać.

Nakrycia, płytki, huśtawka i tworzona piaskownica świadczyły o tym, że Igor i Klara wrastali w tę społeczność. Dom raczej nie był najtańszy, pewnie mieli na niego jakiś kredyt albo chociaż umowę najmu, do tego wieczorami spotykali się na grilla ze znajomi. Ciekawe, ile jeszcze osób i instytucji miało się przejąć tym, co wkrótce się stanie?

Wiktoria tymczasem uporała się z moskitierą, ale z drzwiami miała już większy problem. Jonasz patrzył przez chwilę, jak się męczy, aż w końcu pokręcił głową i podszedł bliżej.

– Odsuń się – powiedział, wyjmując z kieszeni multitoola.

Zamek w ogrodowych drzwiach był na tyle prymitywny, że otworzenie go zajęło mu piętnaście sekund.

Weszli do środka, mijając przestronną kuchnię. Sprawiała wrażenie zadbanej, choć na blatach szafek i stojącej na środku wyspy piętrzyły się brudne naczynia z wczoraj, a dwa z czterech koszy na śmieci, te opatrzone znaczkami odpadów organicznych i plastiku, były przepełnione.

W rogu przy samym wejściu leżały kartony, rulon grubej folii malarskiej i stało parę wiaderek z błękitną farbą.

Aldona skręciła do kuchni, trzymając przed sobą broń, ale Jonasz złapał ją za ramię i przysunął usta do jej ucha.

– Idź do sypialni – polecił. – Na razie jej nie budź.

Chciała coś powiedzieć, pokręcił jednak głową, dając znać, że to nie czas na dyskusje. Skinął na Wiktorię, by szła za nim, i razem ruszyli w stronę głównego wejścia.

Minęli zamkniętą łazienkę i pomieszczenie o wejściu zabezpieczonym folią, skąd niosła się sucha, kredowa woń świeżej farby. Przedpokój był nieco zagracony, ale Jonasz przypuszczał, że większość szafek i dwa regały pochodziły właśnie z remontowanego pokoju. Zaskoczyło go tylko, że większość książek była po niemiecku. Żadnej polskiej. Klara z Igorem aż tak próbowali ukryć swoją tożsamość? A może faktycznie wynajmują dom i książki należą do właścicieli?

Zrobił kolejny krok, ale nim wszedł do salonu, coś, pewnie dawna zawodowa rutyna, kazało mu się zatrzymać i zajrzeć do środka. Zrobił to i zaklął cicho. Czyli jednak.

– Co jest, Jońciu? – szepnęła Wiktoria. – Stało się…

Urwała, gdy uniósł rękę.

Na rozłożonej kanapie, w plątaninie koców leżały dwie dorosłe osoby. Drobna, chuda blada pieguska z krótką fioletowo-zieloną fryzurą i misiowaty, śniady chłopak z czarnymi włosami kręcącymi się zarówno na głowie, jak i na obnażonej piersi. Zgromadzone wokół łóżka rzeczy, a także stojący w kącie złożony parawan z miejsca wyjaśniły wcześniejszą zagadkę dotyczącą niemieckich książek. Ta dwójka nie została na noc. Oni tu mieszkali! Byli współlokatorami Igora i Klary, a remontowane pomieszczenie stanowiło ich sypialnię.

Wycofał się za winkiel, łapiąc za rękę Wiktorię, która za wszelką cenę chciała zobaczyć, co się stało. Odciągnął ją w głąb przedpokoju i nachylił się do jej ucha.

– W salonie śpi dwójka ludzi – powiedział cicho. – Dziewczyna i chłopak. Idź do Aldony, powiedz jej, że mamy komplikację, i zaraz tu wracaj. Tylko żadnych głupot, jasne? Wpuszczę resztę, to zabezpieczycie z Łukaszem salon.

Wiktoria skinęła głową, trącając go uchem w nos. Pod palcami zaciśniętymi na jej przedramieniu czuł, że dziewczyna zaczyna drżeć.

– Tylko nic nie rób, rozumiesz? Masz być grzeczna. Jak na każdym nocnym rajdzie. Wszystko ma być tak samo jak zawsze, jasne?

– Jest dzień – odpowiedziała.

– Co?

– Jest dzień, Jońciu – wyjaśniła, oswobadzając rękę. – Nie wszystko będzie tak samo.

Cmoknęła go w policzek i odwróciwszy się na pięcie, ruszyła w stronę sypialni.

Jonasz poczekał, aż wejdzie, po czym dobył broni i raz jeszcze wyjrzał zza winkla, upewniając się, że nie obudzili śpiącej pary. Na szczęście ta spała mocno, w czym pewnie bardzo pomogło wczorajsze piwo. Jak najszybciej i najciszej przeciął salon, docierając do wiatrołapu i znajdujących się tam drzwi. Przekręcił zamek, otworzył i od razu przyłożył palec do ust.

– Są tu dodatkowi ludzie – powiedział do dwóch stojących w progu mężczyzn. – Mieszkają tu, a teraz śpią w salonie. Dziewczyna i facet. Mogą być kłopoty.

Zauważył, że Wojtek, już wcześniej blady, aż się spiął.

Zły znak, pomyślał, jeszcze bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że chłopaka w ogóle nie powinno tu być. Wiedział jednak, że skoro Kamaz wcześniej się uparł, teraz tym bardziej nie pozwoli na wykluczenie go z działań, cokolwiek się stanie. Jedna z tych jego indiańskich mądrości, które tak często podnosił podczas swoich wykładów, mówiła wszak, że rzeczy nie zawsze idą zgodnie z planem, ale jeśli zsiadasz z konia przed każdą przeszkodą, nigdy nie nauczysz się, jak je pokonać. Jonasz trochę się z tym zgadzał, ale wolałby tego nie testować w boju.

– Co robimy? – zapytał Łukasz.

– Na razie nic. W salonie czuć alkohol, a z tyłu leżą puszki po piwie, więc pewnie są wstawieni. Póki śpią, nie stanowią zagrożenia. Zabezpieczycie tę dwójkę z Wiktorią do podjęcia decyzji.

– Z Wiką? Jesteś pewien?

Nie, pomyślał Jonasz. Nie jestem.

– Do roboty – odparł, po czym zwrócił się do Wojtka: – A ty wracaj do Kamaza, powiedz mu o sytuacji. Dwie dodatkowe osoby z przodu, chłopak, dziewczyna. Z tyłu Klara i dziecko. Cała czwórka śpi. Zapamiętasz?

– Jasne.

– To leć.

Wpuścił Łukasza, rozejrzał się po pustej ulicy i przymknął drzwi.

Wiktoria siedziała już na skraju kanapy, trzymając ostrze noża przy samej szyi drobnej dziewczyny, i wpatrywała się w nią z fascynacją. Łukasz zajął miejsce po drugiej stronie, bliżej jej śniadoskórego partnera. Usiadł na niskim stołku, po czym ze skórzanej kabury wydobył najpierw pistolet, a następnie nóż. Po namyśle schował broń palną i zapiął kaburę. Zerknął za siebie, by się upewnić, na ile może go być widać przez duże frontowe okno, ale częściowo zasunięte zasłony działały na jego korzyść.

Do domu wkroczył Kamaz, jak zawsze schylając się w progu, jakby kłaniał się domostwu i gospodarzom. Zaraz za nim Wojtek, wciąż blady, ale przynajmniej szedł w miarę pewnie i się nie trząsł. Widocznie przywódca musiał zamienić z nim kilka słów.

Teraz Kamaz stanął na środku pokoju, przyjrzał się śpiącej parze, a potem rozejrzał po salonie. Nie sprawiał wrażenia przejętego komplikacją. Przywołał gestem Jonasza i nachylił się do jego ucha.

– Gdzie Klara i dziecko? – zapytał cicho.

Jonasz wskazał mu gestem drogę.

– Chodź ze mną – polecił Kamaz. – A ty, Wojtek, zostań tu z nimi.

Gdy weszli do sypialni, Klara już nie spała. Siedziała na łóżku, opuchnięta od snu, rozczochrana, z rękami przyciśniętymi do piersi. Oddychała płytko i wielkimi z przerażenia oczami patrzyła na Aldonę mierzącą z groteskowo dużego pistoletu w główkę leżącego w łóżeczku dwulatka. Jej dziecka.

Nie odwróciła wzroku, nawet gdy weszli, choć oczywiście zdawała sobie sprawę z ich obecności.

– Proszę – szepnęła niemal bezgłośnie. – Kamaz, błagam…

Kamaz podszedł do niej i usiadł na łóżku, które aż zatrzeszczało pod jego ciężarem. Potem wyciągnął do niej rękę i delikatnie, złączonymi palcami środkowym i wskazującym, dotknął jej twarzy. Wzdrygnęła się, ale nie cofnęła, co skwitował pełnym ciepła uśmiechem. Przygarnął ją do siebie i mocno przytulił.

– Wszystko będzie dobrze – szepnął, gdy ciałem dziewczyny raz po raz wstrząsał szloch. – Wiesz przecież, że będzie, prawda? Jesteś wśród swoich.

– Kamaz…

– Ciii, kochanie. Zaraz wyjdziemy stąd wszyscy razem, nie budząc waszych przyjaciół, a potem zadzwonimy do Igora. Wiem, że może od razu nie odebrać, bo pracuje, ale przecież możemy poczekać, aż będzie miał przerwę, prawda? I wtedy powiemy mu, że ty i wasze dzieciątko… Czekaj, jak ono właściwie ma na imię, Klaro?

Odsunął ją od siebie i spojrzał jej w oczy. Udał, że dziwi go najpierw spłoszone spojrzenie, jakie dziewczyna posłała w stronę kojca, a potem widok Aldony z bronią.

– Schowaj to, słońce – poprosił. – Przecież wszyscy tutaj wiemy, że kto jak kto, ale ty nie skrzywdzisz dziecka… Jeszcze raz, Klaro, jak ma na imię?

Dziewczyna przełknęła ślinę.

– Bru… Bruno.

Kamaz dotknął dłonią swoich ust, musnął palcem wargę.

– Bruno – powiedział, jakby smakował to słowo. – Nieoczywiste, ale ładne. Czy to czasem nie znaczy „niedźwiedź”? Bo nawet by pasowało, w końcu śpi jak niedźwiedź. Cały czas był taki spokojny? I zawsze tak ładnie przesypiał całe nocki?

Przerażona dziewczyna pokiwała głową. Jonasz zauważył, że w tym momencie w niczym nie przypominała siebie z dużego czarno-białego zdjęcia, które wisiało za jej plecami, nad łóżkiem. Byli na nim w trójkę: ona, Igor i mały Bruno. Wtedy jeszcze rozpromienieni, szczęśliwi.

Odwrócił wzrok.

– Sprawdzę, co się dzieje w salonie – powiedział, ale Kamaz pokręcił głową.

– Nie trzeba, prawda, Klaro? Tam nic się nie wydarzy, bo tak długo, jak my tutaj nie narobimy hałasu, to śpiący w salonie… Cholera, wybacz, że tak dopytuję, ale jak się nazywają wasi przyjaciele?

– Karif i Ann. – Tym razem odpowiedź przyszła łatwiej, jakby Klara wreszcie wzięła się w garść. – Nazywają się Ann i Karif. Mieszkają z nami. Proszę, nie róbcie im krzywdy. Oni o niczym…

– O niczym nie wiedzą, oczywiście – przytaknął Kamaz z powagą. – Cóż, jeśli o mnie chodzi, Klaro, sprawa jest jasna. Musisz nam pomóc, by wszystko się udało, dobrze? Wyjdziemy tyłem i wsiądziesz z nami do samochodu. Wtedy zadzwonimy do Igora i poprosimy, żeby wziął wolne na resztę dnia oraz na kilka kolejnych, by nie wzbudzać podejrzeń. Dołączy do nas bez niespodzianek i znowu będziecie razem, całą trójką, a waszym przyjaciołom napiszemy, że coś się stało twojej mamie na przykład, albo siostrze, i musieliście pilnie wrócić do Polski. Możemy tak zrobić? Brzmi jak dobry plan?

Klara nie odpowiedziała. Rzuciła tylko ukradkowe spojrzenie w stronę kojca.

– Co się stanie, jak wrócimy? – zapytała w końcu i tym razem nie wzdrygnęła się, gdy Kamaz dotknął jej twarzy. Drżące dłonie wcisnęła między uda i zacisnęła mocno. Jej oddech bardzo powoli, ale zaczął wracać do normy.

– Gdy wrócicie gdzie, kochanie?

Znowu przełknęła ślinę.

– Do domu – wydusiła. – Kiedy wrócimy do domu.

– Och, Klaro, przecież dobrze wiesz co – powiedział Kamaz, nagle przestając się uśmiechać. – Nie będę krył, że zrobiliście coś strasznego i złamaliście nam serca. Weźmy takiego Bruna, Klaro. Zabraliście nam dwa lata z jego życia. Wyobrażasz sobie stracić go na dwa lata?

Potrząsnęła głową, co najwyraźniej było dobrą odpowiedzią, bo Kamaz znowu się uśmiechnął. Potężną dłonią poklepał ją po udzie.

– A przecież wszystko można było dogadać – powiedział. – Nawet jeśli źle wam się żyło z nami w domu, to przecież rodzina się rozwija, czyż nie? Mogliście poprosić o przeprowadzkę na przykład do Pawła na Pomorze czy do Grześka i Toli na Podlasie. Nie wiem, czy mieliście okazję ich poznać, ale z kimś na pewno znaleźlibyście wspólny język, nawet jeśli u nas coś wam się nie podobało. Wiesz przecież, że rodzina ma duże możliwości. Zresztą dom też zmieniamy, bo tamten, który znacie z Sobierad, nie był już dla nas przyjazny. Przenosimy się do domu Cypriana. Pamiętasz go jeszcze? Nie uwierzysz, ale dostał już swój nóż. I nawet dołączył do starszyzny.

Przerwał, jakby nagle uświadomił sobie, że się rozgadał. Westchnął i potrząsnął głową.

– Przede wszystkim, Klaro, wystarczyło, byście przyszli do mnie i powiedzieli prawdę, zamiast uciekać tak w środku nocy. Ale spokojnie, gdy wrócimy do domu, naprostujemy, co się da. Bruno pozna kuzynki i kuzynów, wy odnowicie swoje śluby, a potem pomyślimy, co dalej, dobrze? Nie musicie nawet mówić, kto wam pomógł, bo już wszystko wiemy.

Zamiast odpowiedzieć, opuściła głowę, więc złapał jej brodę między palce i zadarł wysoko, zmuszając, by spojrzała mu w oczy.

– Skarbie, później nie będziesz mogła powiedzieć, że nie dostaliście drugiej szansy. Ale to twoja decyzja, nie moja. Więc jeszcze raz: dobrze?

– Dobrze.

– Cieszę się. To zbierajcie się szybko, bo w upale źle się jedzie, a przed nami długa droga. A, Klaro, żeby nie było niepotrzebnych nieporozumień: Aldona poniesie małego. Ty pójdziesz przodem.

Podniósł się i skinąwszy na Jonasza, wyszedł z sypialni. Upewnił się, że sytuacja w salonie jest pod kontrolą, a następnie skierował się do kuchni.

– Na podjeździe stoi samochód – powiedział cicho. – Nie wiem, czy Klary czy tej dwójki, ale potem go weźmiesz. My się zbieramy, a ty zostaniesz, posprzątasz, spakujesz trochę rzeczy i poczekasz, na wypadek gdyby Igor przed dołączeniem do nas postanowił jednak wstąpić do domu. Potem weźmiesz to auto, przekroczysz nim granicę i zostawisz w Szczecinie czy gdzieś, nie muszę cię przecież uczyć.

– Nie musisz.

– A, i zostawiam ci Wojtka. Byłoby dobrze, gdyby to on zrobił, co trzeba.

Jonasz westchnął ciężko.

– Wolałbym nie – odparł. – Spójrz na niego, Kamaz, jest blady jak papier i ledwo się trzyma na nogach. I to już teraz, a przecież jeszcze nic się nie stało. Czy nie lepiej…

Kamaz zmrużył oczy.

– Naprawdę znowu o tym rozmawiamy, bracie? – wycedził w nagłym przebłysku gniewu. Zaraz się jednak opanował, uśmiechnął i wyjaśnił już spokojniej: – Wiem, że czuwasz nad bezpieczeństwem i masz stare nawyki, ale ja chcę, by chłopak był wojownikiem. Czuję w nim wojownika. To dla niego ważny moment i cieszę się, że nadarzyła się ku temu okazja. Idzie trudny czas, Jonaszu. Czas, gdy przyjdzie nam się bronić. Rodzina potrzebuje ludzi zdolnych zrobić dla nas wszystko.

Jonasz westchnął.

– Dobrze, zrozumiałem.

– Na pewno? – Olbrzym ugiął nogi, opierając dłonie na udach, i przez chwilę ich oczy były na tym samym poziomie.

Jonasz zniósł to bez słowa, utrzymując kontakt wzrokowy i starając się mrugać w normalnym rytmie. To zawsze gubiło tych, którzy nie umieli patrzeć innym w oczy – albo uciekali wzrokiem, albo starali się jak najdłużej wytrzymać bez mrugnięcia powieką. Mruganie było natomiast kluczowe. To i spokój.

– Na pewno – odparł po dłuższej chwili.

Uśmiechnięty Kamaz wyprostował się i z patery stojącej na blacie wziął pomarszczone jabłko. Odgryzł duży kawałek.

– Jak posprzątacie, jedźcie od razu do domu.

– Nowego czy…

– Nowego. W starym już nie mamy czego szukać.

– Dobrze.

– A, jeśli nie będziesz zbyt zmęczony, weź od razu Cypriana. Niech ci wskaże odpowiednie miejsce na odnowienie ślubów i przygotujcie to od ręki. Jutro, jak wrócę do Ponderosy, nie chcę się już tym martwić.

Mimo napiętej sytuacji na wspomnienie Ponderosy Jonasz jak zawsze się uśmiechnął. Lubił to słowo, jego brzmienie. Pamiętał je jeszcze z westernowej Bonanzy, ukochanego serialu z dzieciństwa, w którym to właśnie ranczo było siedzibą szlachetnych i pracowitych Cartwrightów. Oglądał każdy odcinek i zawsze marzył, by też mieć taką rodzinę, takie ranczo i żyć w taki sposób. Gdy o tym śnił, był raptem dwa razy starszy od małego Bruna. Tego samego, który wciąż spał, kiedy Aldona wynosiła go z sypialni.

Chłopiec był duży, zwłaszcza w porównaniu do stosunkowo drobnej mamy, ale niewiele od niej większa Aldona niosła go z dumą i, zdawać by się mogło, bez wysiłku. Wyglądała na szczęśliwą, gdy główka chłopczyka owiniętego w koc leżała bezwładnie na jej ramieniu. Bruno rączkami oplatał szyję kobiety i ślinił się, mocząc jej ramię. Jonasz stwierdził w duchu z rozbawieniem, że to pewnie karma mści się za to, co ona wcześniej zrobiła Wojtkowi.

Przeniósł wzrok na Klarę, która przystanęła na moment w progu, by musnąć palcami wyłamany zamek. Zastanawiał się, o czym mogła w tym momencie myśleć. Czy wyrzucała sobie, że nie usłyszała, jak się włamywali? Czy zastanawiała się, co mogła zrobić lepiej? A może żałowała, że nie namówiła Igora, by uciekli gdzieś dalej, gdzie rodzina na pewno ich nie znajdzie?

I wtedy właśnie z salonu dobiegł go krzyk Wiktorii:

– Ej, ona nie śpi! Ta kurwa rusza powieką!

Zdążył się odwrócić, gdy Kamaz, który był już przy przeszklonych drzwiach, minął go, w pełnym pędzie przebiegając przez kuchnię i przedpokój. Zawadził przy tym ramieniem o regał, a ten zachwiał się, przesunął i runął z łoskotem.

Jonasz pognał za olbrzymem. Słyszał odgłosy szamotaniny, stłumiony wrzask przechodzący w zdławiony bulgot, a także podniesiony głos Łukasza:

– Stój!

Uderzenie o coś, głośny jęk.

– Łap go, Wojtek!

Szerokie plecy Kamaza ograniczały Jonaszowi widok, ale mimo to zobaczył Karifa trzymającego się lewą ręką za krwawiącą szyję i pędzącego wprost ku drzwiom wyjściowym. Na jego drodze stał Wojtek w kałuży własnych wymiocin, drżący i, co oczywiste, sparaliżowany strachem. W tym momencie Jonasz wiedział już, że żadne krzyki na nic się nie zdadzą, bo Wojtek nawet nie drgnie.

I rzeczywiście, ranny, przerażony i walczący o życie Karif, napędzany adrenaliną, odepchnął chłopaka na bok. W tamtym momencie od drzwi wyjściowych dzieliły go niespełna dwa metry, więc prawą ręką już sięgał do klamki.

I wtedy właśnie rozpędzony Kamaz uderzył w niego barkiem. Siła, z jaką to zrobił, sprawiła, że Karif grzmotnął o ścianę, zadrżały szyby, a trzy zawieszone w salonie antyramy ze zdjęciami zleciały na podłogę i rozbiły się w drobny mak. Kamaz cofnął się, złapał niemal bezwładnego uciekiniera za ramię i wymierzył mu mocny cios w żołądek. Potem pchnął go na ziemię i mocnym kopnięciem przewrócił na plecy.

Jonasz rozejrzał się po salonie. Spojrzał na leżącą na łóżku dziewczynę. Z tej odległości trudno było ocenić, ile razy oberwała, ale na pewno wiele, bo była skąpana we krwi.

Wiktoria klęczała obok i wciąż ściskała oburącz rękojeść swojego noża, a sądząc po jej minie, nie wiedziała, czy udawać skruszenie, czy cieszyć się chwilą. Gdy jednak napotkała spojrzenie Jonasza, spoważniała.

– Naprawdę się obudziła. Przysięgam.

Nie miał ochoty tego komentować.

Po drugiej stronie łóżka stał Łukasz. Oddychał płytko, ręce opuścił bezwładnie wzdłuż ciała. W prawej trzymał ociekający krwią nóż. Wpatrywał się w Kamaza, oczekując reprymendy lub rozgrzeszenia.

Wojtek zgięty wpół próbował ponownie zwymiotować, ale najwyraźniej nie miał już czym, bo tylko wzdrygał się raz po raz konwulsyjnie, a z ust ku ziemi ciągnęła się lepka nitka żółtawej śliny. Wyglądał tak, że Jonaszowi z miejsca zrobiło się go żal.

Kamaz upewnił się przez wizjer co do sytuacji na ulicy, a następnie pochylił się i łapiąc Karifa za włosy, odciągnął go na sam środek pokoju. Potem podszedł do Wojtka, kucnął przed nim i uśmiechnął się ciepło, patrząc mu w oczy.

– Głupia sprawa, nie? – powiedział. – Bardzo głupia sprawa.

Chłopak niepewnie pokiwał głową, na co Kamaz uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Ale spokojnie, nie stało się jeszcze nic, czego nie da się naprawić. Chodź.

Złapał go za rękę i pociągnął w stronę leżącego na ziemi Karifa.

– Na szkło uważaj. Dobra, a teraz kucamy, o, właśnie tak. Puść mnie i połóż obie ręce na jego szyi…

Do tego momentu Wojtek posłusznie wykonywał polecenia, tu jednak się zawahał. Spojrzał na Kamaza i już miał się odezwać, ale olbrzym przyłożył palec do ust.

– Nie robisz tego, bo chcesz, wiem. Robisz, bo cię o to proszę, prawda? Dla mnie. Dla rodziny.

Chłopak nie odpowiedział, ale tamten nie potrzebował jego słów. Miał swoje.

– No to już, Wojtek, połóż ręce na jego szyi i… Nie patrz na niego, patrz na mnie! On się przecież w ogóle nie liczy, bracie. Jesteśmy tylko my dwaj. O, właśnie tak. Patrz na mnie. A teraz dwa głębokie wdechy i zaczynamy. Gotowy?

4