Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Londyn, początek XX wieku. Młody, ale doświadczony już oficer Scotland Yardu postanawia rozstać się z dotychczasową pracą. Pozostaje mu ostatnia sprawa do rozwiązania, która jednak zamiast dwóch dni pracy zabiera mu wiele tygodni… pełnych nieoczekiwanych zwrotów akcji.
Mistrzowsko trzymająca w napięciu, klasyczna powieść kryminalna z policjantem/detektywem w tej samej osobie, ze Scotland Yardem w tle oraz z całą paletą czarnych charakterów.
I oczywiście z piękną dziewczyną z szarymi oczami…
Świetnie się czyta. Co klasyka, to klasyka!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 257
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ 1
Ostatnim oficjalnym zajęciem Dicka Martina (jak sądził) było zwinąć Lwa Pheeneya, który był poszukiwany w związku z napadem na bank w Helborough. Znalazł Lwa w małej kawiarence w Soho, kiedy ten właśnie kończył dopijać swoją kawę.
– Z czym pan przychodzi, pułkowniku? – spytał Lew prawie wesoło, chwytając kapelusz.
– Inspektor chce z panem porozmawiać o tej robocie w Helborough – wyjaśnił Dick.
Lew skrzywił z pogardą nos.
– Bank w Helborough! – powiedział lekceważąco. – Ja nie zajmuję się bankami, myślałem, że pan wie o tym. Jeszcze się pan w tym grzebie, Martin? Mówiono mi, że dostał pan jakiś szmal i ma dosyć funciaków, by rzucić tę robotę.
– Zgadza się, jestem teraz niezależny. To moja ostatnia sprawa.
– Przykre, że kończy pan na czymś tak marnym! – Lew uśmiechnął się. – Mogę panu dostarczyć czterdziestu pięciu niezbitych alibi. Zaskakuje mnie pan, Martin. Przecież pan wie, że ja nie obrabiam banków, moją specjalnością są zamki...
– Co pan robił we wtorek o dziesiątej wieczorem?
Szeroki uśmiech rozjaśnił dobroduszną twarz włamywacza.
– Jeśli powiem, pomyśli pan, że łżę.
– Daj mi szansę – poprosił Dick, a jego niebieskie oczy błysnęły.
Lew nie odpowiedział natychmiast. Wydawało się, że zastanawia się nad ewentualnymi konsekwencjami zbytniej szczerości. Jednak po chwili namysłu wyznał prawdę.
– Miałem pewną prywatną robotę, o której wolałbym nie mówić. To była brudna robota, ale uczciwa.
– I dobrze płatna, co? – spytał uprzejmie, acz z niedowierzaniem, zamierzający aresztować go mężczyzna.
– Ja chciałem... dostałem sto pięćdziesiąt funtów zaliczki. Może jest pan zaskoczony, ale to prawda. Miałem otworzyć tak skomplikowane zamki, jakich nigdy dotąd nie otwierałem. Nawet za grube pieniądze nie podjąłbym się już takiej cholernej roboty. Nie uwierzy mi pan, ale mogę udowodnić, że spędziłem noc w zajeździe „Royal Arms”, pod Chichester. O ósmej jadłem tam obiad, a o jedenastej poszedłem spać. A więc proszę zapomnieć o całej tej historii z bankiem w Helborough. Jednak znam gang, który mógł to zrobić, a i pan też go zna, i obaj nic na to nie poradzimy.
Zamknięto Lwa na noc w celi, a w tym czasie toczyło się śledztwo. Okazało się, że Lew nie tylko zatrzymał się w „Royal Arms” pod Chichester, lecz nawet zameldował pod własnym nazwiskiem. Prawdą było, że przed włamaniem do banku Helborough, co wydarzyło się za piętnaście jedenasta, w odległości sześćdziesięciu mil od tego miejsca Lew Pheeney zamówił do swojego pokoju drinka. Wobec tego musieli rano zwolnić Lwa i Dick poszedł z nim na śniadanie, ponieważ między zawodowym włamywaczem i jego profesjonalnym prześladowcą nie ma prawdziwej nienawiści i podinspektor Richard Martin był w świecie przestępców prawie tak samo lubiany, jak wśród swoich kolegów w Scotland Yardzie.
– Nie, panie Martin, nie mogę panu nic więcej powiedzieć – oświadczył wesoło Lew. – I nawet gdyby nazwał mnie pan łgarzem, nie chcę się narażać. Dostałem sto pięćdziesiąt funtów, a dostałbym tysiąc, gdyby mi się udało. Może pan zgadywać, ile pan chce, ale nigdy nie odgadnie pan prawdy.
Dick Martin spojrzał na niego uważnie.
– Ma pan w głowie gotową całą tę historię, wyrzuć ją z siebie – rzekł.
Patrzył na niego wyczekująco, ale Lew Pheeney tylko potrząsnął głową.
– Nie powiem. Gdybym powiedział, musiałbym zdradzić człowieka, który jest moim dobrym kumplem i którego szanuję; nie mogę ulegać słabości. Pan może tylko zgadywać. Ja nie kłamię. Mogę tylko opowiedzieć panu, jak to się stało.
Wypił jednym haustem gorącą kawę i postawił filiżankę na spodku.
– Nie znałem faceta, który napędził mi tę robotę, to znaczy, nie znałem go osobiście. Miał jakieś kłopoty, ale to nie mój interes. Pewnej nocy spotkał się ze mną, przedstawił się i zabrał do swojego domu... brr! – Wzdrygnął się. – Martin, zwykły oszust prowadzi grę w otwarte karty, przynajmniej wszyscy kanciarze i oszuści, jakich ja znam, biorą udział w takiej grze, gdzie jest dwóch graczy – oni i policja. Jeżeli policja zrobi ze mnie balona, to jej szczęście! Jeśli ja ich wywiodę w pole, to moje szczęście! Lecz istnieją też takie brudne sprawy, które budzą obrzydzenie, wywracając żołądek. Kiedy powiedział, czego chce ode mnie, pomyślałem, że żartuje i w pierwszej chwili chciałem dać nogę. Należę jednak do ludzi bardzo ciekawych, a to było dla mnie nowym doświadczeniem, tak więc po dłuższym namyśle powiedziałem „tak”. Przypominam panu, że to była uczciwa robota. Wszystko, czego ode mnie chciał, polegało na otwarciu czegoś. Co się za tym kryło, tego nie wiem. Wolałbym o tym mówić, bo tych zamków i tak nie da się otworzyć.
– Zamków do kasy pancernej? – podsunął zaciekawiony detektyw.
Pheeney zaprzeczył ruchem głowy. Nagle zmienił temat i zaczął snuć plany, chciał pojechać do Stanów Zjednoczonych, do brata, który był tam szanowanym budowniczym.
– Wyjedziemy obaj, Martin. – Uśmiechnął się. – Pan, jako policjant, jest dobrym człowiekiem, a ja jestem dżentelmenem wśród oszustów. Nie będę zaskoczony, jeśli jeszcze kiedyś się spotkamy.
Dick wrócił do Yardu, sądząc, że uda mu się przygotować ostatni raport przeznaczony dla bezpośredniego przełożonego.
Inspektor Sneed pociągnął nosem.
– Ten Lew Pheeney nie mógł wyrazić się jaśniej, ale jeżeli przycisnąłby go pan dobrze, może palnąłby jakieś głupstwo. Uczciwe włamanie! Pewnie gdzieś to wyczytał. Jak sądzę, myśli pan, że pańska praca już się skończyła?
Dick przytaknął.
– I zamierza pan kupić sobie dom na wsi, a potem zostanie ogólnie szanowanym dżentelmenem. Polowanie z psami, różne księżne na obiedzie, co za piekielne życie dla dorosłego mężczyzny!
Dick Martin uśmiechnął się drwiąco. Potrzebował niewielkiej perswazji, aby cofnąć swoją rezygnację; żałował już bowiem tego, co uczynił i mimo że napisał prośbę o dymisję, dałby sporo, aby móc wycofać list, który posłał komisarzowi.
– To zdumiewające, jak pieniądze mogą zrujnować człowieka – powiedział ponuro inspektor Sneed. – Jednak z drugiej strony, gdybym to ja na przykład otrzymał spadek z sześcioma zerami, wówczas po prostu chciałbym nic nie robić.
Teraz jego asystent mógł sobie pozwolić na ironię.
– Pan i teraz nic nie robi – rzekł – bo jest pan leniwy, Sneed. Najbardziej leniwy z ludzi, jacy kiedykolwiek wygniatali fotel w Scotland Yardzie.
Gruby mężczyzna, który dosłownie całym ciałem wypełniał biurowy fotel, pół siedząc, pół leżąc w nim, i przedstawiał obraz całkowitej inercji, teraz spojrzał z wyrzutem na swego rozmówcę.
– Niesubordynacja – mruknął. – Do końca dnia należy pan jeszcze do policji. Proszę zwracać się do mnie „sir” i okazywać mi szacunek. Nie chciałbym panu przypominać, że jest pan tylko marnym podinspektorem, a że ja jestem prawie nadinspektorem, chociaż to może brzmieć snobistycznie. Ja nie jestem leniwy, jestem letargiczny. To taki rodzaj choroby.
– Jest pan gruby, ponieważ jest pan leniwy, a leniwy, ponieważ gruby – trwał przy swoim szczupły młody człowiek. – Jest to rodzaj błędnego koła. Poza tym jest pan na tyle bogaty, że może się pan wycofać w każdej chwili. Gdyby pan tylko zechciał.
Inspektor Sneed potarł w zadumie podbródek. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o ramionach wołu i wzroście grenadiera, a przy tym ogólnie znana była jego apatia. Westchnął ciężko, sięgnął do teczki z korespondencją i wyciągnął arkusz niebieskiego papieru.
– Jutro dołączy pan do cywili, lecz na razie jest pan jeszcze moim niewolnikiem. Uda się pan do Biblioteki Bellinghama. Podobno skradziono tam jakieś książki.
Podinspektor Dick Martin jęknął.
– Przyznaję, że nie jest to romantyczne – powiedział jego przełożony z szerokim uśmiechem, który powoli rozlał się na jego twarzy. – Kleptomania jest w pracy detektywa kurzem i śmieciem, ale za to odświeży pańską duszę. Przypomni panu, że szlifował pan kiedyś bruki, gdy nie miał pan pieniędzy, tak jak tysiące pańskich kolegów przy podobnych śledztwach!
Dick (albo „Slick”[1], jak go czasem nazywano) szedł wolno długim korytarzem, zastanawiając się, czy był szczęśliwy, czy też smutny, że jego policyjna kariera już się kończyła, i że jutro może przechodzić obok nawet najwyżej postawionych osób bez salutowania. Był specjalistą od kradzieży i najbardziej znanym łowcą złodziei. Sneed często o nim mówił, że posiada złodziejski umysł i miał to być komplement. Istotnie, Dick był zręczny. Pewnej pamiętnej nocy, sprowokowany przez wysokiego urzędnika londyńskiej policji, opróżnił kieszenie sekretarza stanu. Ukradł mu zegarek, portfel oraz prywatne dokumenty i nawet najbieglejsi eksperci nie stwierdzili, jak i kiedy to zrobił.
Dick Martin przybył do Yardu z Kanady, gdzie jego ojciec był dyrektorem więzienia. Zresztą nie zajmował się zbytnio ani synem, ani więźniami. Dick biegał swobodnie po całym tym przybytku i zanim jeszcze opanował tajemnice algebry, potrafił niepostrzeżenie wyciągnąć szpilkę z krawata. Peter du Bois, odsiadujący dożywocie, nauczył go otwierać prawie każde drzwi za pomocą szpilki do włosów; Lew Andrevski, częsty bywalec Fort Stuart, wykonał z pociętych okładek książeczek do nabożeństwa małą talię kart i wtajemniczył chłopca, jak ukryć trzy karty w każdej ze szczupłych chłopięcych dłoni. Gdyby Dick nie posiadał wrodzonej uczciwości, taka nauka mogła mu łatwo zaszkodzić.
– Dick jest w porządku, nie zaszkodzi mu ta wiedza o złodziejskim rzemiośle – mawiał obojętnie kapitan Martin, kiedy przerażeni krewni robili mu wyrzuty, że chłopiec pozbawiony matki zejdzie na złą drogę. – Chłopcy go lubią, a kiedy wstąpi do policji, wtedy ta edukacja będzie warta miliony!
Wysoki, szczupły, jasnooki, niebywale rozsądny Dick Martin szczęśliwie przeszedł ten wyjątkowy okres próby. Do Anglii sprowadziła go wojna. Był młodym człowiekiem ze znakomitą przeszłością. Scotland Yard zwrócił na niego uwagę i w wyniku tego został wyróżniony członkostwem Kryminalnej Służby Śledczej, do której dostał się bez okresu próbnego.
Na schodach dogonił go nadinspektor.
– Halo, Martin! Opuszcza pan nas jutro? Jaki pech! Wielka szkoda, że jest pan bogaty. Tracimy wartościowego człowieka. Co pan będzie robił?
Dick uśmiechnął się ponuro.
– Nie wiem. Zaczynam już myśleć, że popełniłem pomyłkę.
„Stary” przytaknął.
– Pozostaje tylko lektura – rzekł – i, na miłość boską, nie otwieraj pan prywatnej agencji detektywistycznej! W Ameryce to interes, ale w Anglii ich działalność ograniczona jest do rozwodów. Dzisiaj pewien facet pytał mnie, czy mogę kogoś polecić...
Zatrzymał się nagle na stopniu i spojrzał uważnie na Dicka.
– Na Jowisza!... Mam pomysł!... Zna pan Havelocka? Tego adwokata?
Dick potrząsnął głową.
– To doskonały prawnik. Ma biuro gdzieś na Lincoln’s Inn Fields. Dokładny adres znajdzie pan w książce telefonicznej. Spotkałem go na lunchu i on mnie zapytał...
Przerwał i zaczął uważnie badać wzrokiem młodego człowieka.
– Jest pan odpowiedni, to ciekawe, że od razu nie pomyślałem o panu... Spytał mnie, czy nie znam jakiegoś dobrego prywatnego detektywa. Powiedziałem mu, że tacy istnieją tylko na stronach powieści kryminalnych.
– Mnie to nie interesuje. – Dick uśmiechnął się. – To chyba ostatnia rzecz, jakiej bym pragnął, pracować w prywatnej agencji detektywistycznej.
– I ma pan rację, mój chłopcze – rzekł nadinspektor. – Nigdy nie miałbym dla pana szacunku, gdyby pan to zrobił. Jednak, prawdę mówiąc, do tej pracy nadaje się pan jak nikt – kontynuował pozornie bez związku. – Czy może pan pójść do Havelocka i powiedzieć, że przysłałem pana do niego? Cieszyłbym się, gdyby mu pan pomógł. Nie jest moim przyjacielem, ale znam go dobrze... A poza tym to bardzo miły facet.
– Co to za zajęcie? – spytał młody człowiek, niezbyt zachwycony usłyszaną właśnie propozycją.
– Nie wiem – brzmiała odpowiedź. – Być może to pana nie zainteresuje, ale chciałbym, aby się pan z nim spotkał, prawie przyrzekłem mu, że kogoś znajdę. Wydaje mi się, że ma jakiegoś klienta, który sprawia mu trochę kłopotów. Byłbym panu bardzo zobowiązany, Martin, gdyby pan zechciał spotkać się z tym dżentelmenem.
Dick Martin, po wystąpieniu ze Scotland Yardu, najmniej chciał kontynuować zawód detektywa, a szczególnie w jego prywatnej postaci. Jednak był on w pewnym sensie protegowanym komisarza i w żadnym wypadku nie mógł mu teraz odmówić. Przyrzekł więc spełnić jego prośbę.
– Doskonale – ucieszył się komisarz. – Zatelefonuję do niego po południu i powiem, że pan przyjdzie. Z pewnością pan mu pomoże.
– Mam nadzieję, sir – odparł Dick bez przekonania.
PRZYPISY