Drzwi z siedmioma zamkami - Edgar Wallace - ebook + książka
NOWOŚĆ

Drzwi z siedmioma zamkami ebook

Edgar Wallace

3,8

Opis

Londyn, początek XX wieku. Młody, ale doświadczony już oficer Scotland Yardu postanawia rozstać się z dotychczasową pracą. Pozostaje mu ostatnia sprawa do rozwiązania, która jednak zamiast dwóch dni pracy zabiera mu wiele tygodni… pełnych nieoczekiwanych zwrotów akcji.

 

Mistrzowsko trzymająca w napięciu, klasyczna powieść kryminalna z policjantem/detektywem w tej samej osobie, ze Scotland Yardem w tle oraz z całą paletą czarnych charakterów.

 

I oczywiście z piękną dziewczyną z szarymi oczami…

 

Świetnie się czyta. Co klasyka, to klasyka!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (16 ocen)
4
7
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zdzychu

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




ROZ­DZIAŁ 1

Ostat­nim ofi­cjal­nym za­ję­ciem Dicka Mar­tina (jak są­dził) było zwi­nąć Lwa Phe­eneya, który był po­szu­ki­wany w związku z na­pa­dem na bank w Hel­bo­ro­ugh. Zna­lazł Lwa w ma­łej ka­wia­rence w Soho, kiedy ten wła­śnie koń­czył do­pi­jać swoją kawę.

– Z czym pan przy­cho­dzi, puł­kow­niku? – spy­tał Lew pra­wie we­soło, chwy­ta­jąc ka­pe­lusz.

– In­spek­tor chce z pa­nem po­roz­ma­wiać o tej ro­bo­cie w Hel­bo­ro­ugh – wy­ja­śnił Dick.

Lew skrzy­wił z po­gardą nos.

– Bank w Hel­bo­ro­ugh! – po­wie­dział lek­ce­wa­żąco. – Ja nie zaj­muję się ban­kami, my­śla­łem, że pan wie o tym. Jesz­cze się pan w tym grze­bie, Mar­tin? Mó­wiono mi, że do­stał pan ja­kiś szmal i ma do­syć fun­cia­ków, by rzu­cić tę ro­botę.

– Zga­dza się, je­stem te­raz nie­za­leżny. To moja ostat­nia sprawa.

– Przy­kre, że koń­czy pan na czymś tak mar­nym! – Lew uśmiech­nął się. – Mogę panu do­star­czyć czter­dzie­stu pię­ciu nie­zbi­tych alibi. Za­ska­kuje mnie pan, Mar­tin. Prze­cież pan wie, że ja nie ob­ra­biam ban­ków, moją spe­cjal­no­ścią są zamki...

– Co pan ro­bił we wto­rek o dzie­sią­tej wie­czo­rem?

Sze­roki uśmiech roz­ja­śnił do­bro­duszną twarz wła­my­wa­cza.

– Je­śli po­wiem, po­my­śli pan, że łżę.

– Daj mi szansę – po­pro­sił Dick, a jego nie­bie­skie oczy bły­snęły.

Lew nie od­po­wie­dział na­tych­miast. Wy­da­wało się, że za­sta­na­wia się nad ewen­tu­al­nymi kon­se­kwen­cjami zbyt­niej szcze­ro­ści. Jed­nak po chwili na­my­słu wy­znał prawdę.

– Mia­łem pewną pry­watną ro­botę, o któ­rej wo­lał­bym nie mó­wić. To była brudna ro­bota, ale uczciwa.

– I do­brze płatna, co? – spy­tał uprzej­mie, acz z nie­do­wie­rza­niem, za­mie­rza­jący aresz­to­wać go męż­czy­zna.

– Ja chcia­łem... do­sta­łem sto pięć­dzie­siąt fun­tów za­liczki. Może jest pan za­sko­czony, ale to prawda. Mia­łem otwo­rzyć tak skom­pli­ko­wane zamki, ja­kich ni­gdy do­tąd nie otwie­ra­łem. Na­wet za grube pie­nią­dze nie pod­jął­bym się już ta­kiej cho­ler­nej ro­boty. Nie uwie­rzy mi pan, ale mogę udo­wod­nić, że spę­dzi­łem noc w za­jeź­dzie „Royal Arms”, pod Chi­che­ster. O ósmej ja­dłem tam obiad, a o je­de­na­stej po­sze­dłem spać. A więc pro­szę za­po­mnieć o ca­łej tej hi­sto­rii z ban­kiem w Hel­bo­ro­ugh. Jed­nak znam gang, który mógł to zro­bić, a i pan też go zna, i obaj nic na to nie po­ra­dzimy.

Za­mknięto Lwa na noc w celi, a w tym cza­sie to­czyło się śledz­two. Oka­zało się, że Lew nie tylko za­trzy­mał się w „Royal Arms” pod Chi­che­ster, lecz na­wet za­mel­do­wał pod wła­snym na­zwi­skiem. Prawdą było, że przed wła­ma­niem do banku Hel­bo­ro­ugh, co wy­da­rzyło się za pięt­na­ście je­de­na­sta, w od­le­gło­ści sześć­dzie­się­ciu mil od tego miej­sca Lew Phe­eney za­mó­wił do swo­jego po­koju drinka. Wo­bec tego mu­sieli rano zwol­nić Lwa i Dick po­szedł z nim na śnia­da­nie, po­nie­waż mię­dzy za­wo­do­wym wła­my­wa­czem i jego pro­fe­sjo­nal­nym prze­śla­dowcą nie ma praw­dzi­wej nie­na­wi­ści i pod­in­spek­tor Ri­chard Mar­tin był w świe­cie prze­stęp­ców pra­wie tak samo lu­biany, jak wśród swo­ich ko­le­gów w Sco­tland Yar­dzie.

– Nie, pa­nie Mar­tin, nie mogę panu nic wię­cej po­wie­dzieć – oświad­czył we­soło Lew. – I na­wet gdyby na­zwał mnie pan łga­rzem, nie chcę się na­ra­żać. Do­sta­łem sto pięć­dzie­siąt fun­tów, a do­stał­bym ty­siąc, gdyby mi się udało. Może pan zga­dy­wać, ile pan chce, ale ni­gdy nie od­gad­nie pan prawdy.

Dick Mar­tin spoj­rzał na niego uważ­nie.

– Ma pan w gło­wie go­tową całą tę hi­sto­rię, wy­rzuć ją z sie­bie – rzekł.

Pa­trzył na niego wy­cze­ku­jąco, ale Lew Phe­eney tylko po­trzą­snął głową.

– Nie po­wiem. Gdy­bym po­wie­dział, mu­siał­bym zdra­dzić czło­wieka, który jest moim do­brym kum­plem i któ­rego sza­nuję; nie mogę ule­gać sła­bo­ści. Pan może tylko zga­dy­wać. Ja nie kła­mię. Mogę tylko opo­wie­dzieć panu, jak to się stało.

Wy­pił jed­nym hau­stem go­rącą kawę i po­sta­wił fi­li­żankę na spodku.

– Nie zna­łem fa­ceta, który na­pę­dził mi tę ro­botę, to zna­czy, nie zna­łem go oso­bi­ście. Miał ja­kieś kło­poty, ale to nie mój in­te­res. Pew­nej nocy spo­tkał się ze mną, przed­sta­wił się i za­brał do swo­jego domu... brr! – Wzdry­gnął się. – Mar­tin, zwy­kły oszust pro­wa­dzi grę w otwarte karty, przy­naj­mniej wszy­scy kan­cia­rze i oszu­ści, ja­kich ja znam, biorą udział w ta­kiej grze, gdzie jest dwóch gra­czy – oni i po­li­cja. Je­żeli po­li­cja zrobi ze mnie ba­lona, to jej szczę­ście! Je­śli ja ich wy­wiodę w pole, to moje szczę­ście! Lecz ist­nieją też ta­kie brudne sprawy, które bu­dzą obrzy­dze­nie, wy­wra­ca­jąc żo­łą­dek. Kiedy po­wie­dział, czego chce ode mnie, po­my­śla­łem, że żar­tuje i w pierw­szej chwili chcia­łem dać nogę. Na­leżę jed­nak do lu­dzi bar­dzo cie­ka­wych, a to było dla mnie no­wym do­świad­cze­niem, tak więc po dłuż­szym na­my­śle po­wie­dzia­łem „tak”. Przy­po­mi­nam panu, że to była uczciwa ro­bota. Wszystko, czego ode mnie chciał, po­le­gało na otwar­ciu cze­goś. Co się za tym kryło, tego nie wiem. Wo­lał­bym o tym mó­wić, bo tych zam­ków i tak nie da się otwo­rzyć.

– Zam­ków do kasy pan­cer­nej? – pod­su­nął za­cie­ka­wiony de­tek­tyw.

Phe­eney za­prze­czył ru­chem głowy. Na­gle zmie­nił te­mat i za­czął snuć plany, chciał po­je­chać do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, do brata, który był tam sza­no­wa­nym bu­dow­ni­czym.

– Wy­je­dziemy obaj, Mar­tin. – Uśmiech­nął się. – Pan, jako po­li­cjant, jest do­brym czło­wie­kiem, a ja je­stem dżen­tel­me­nem wśród oszu­stów. Nie będę za­sko­czony, je­śli jesz­cze kie­dyś się spo­tkamy.

Dick wró­cił do Yardu, są­dząc, że uda mu się przy­go­to­wać ostatni ra­port prze­zna­czony dla bez­po­śred­niego prze­ło­żo­nego.

In­spek­tor Sneed po­cią­gnął no­sem.

– Ten Lew Phe­eney nie mógł wy­ra­zić się ja­śniej, ale je­żeli przy­ci­snąłby go pan do­brze, może pal­nąłby ja­kieś głup­stwo. Uczciwe wła­ma­nie! Pew­nie gdzieś to wy­czy­tał. Jak są­dzę, my­śli pan, że pań­ska praca już się skoń­czyła?

Dick przy­tak­nął.

– I za­mie­rza pan ku­pić so­bie dom na wsi, a po­tem zo­sta­nie ogól­nie sza­no­wa­nym dżen­tel­me­nem. Po­lo­wa­nie z psami, różne księżne na obie­dzie, co za pie­kielne ży­cie dla do­ro­słego męż­czy­zny!

Dick Mar­tin uśmiech­nął się drwiąco. Po­trze­bo­wał nie­wiel­kiej per­swa­zji, aby cof­nąć swoją re­zy­gna­cję; ża­ło­wał już bo­wiem tego, co uczy­nił i mimo że na­pi­sał prośbę o dy­mi­sję, dałby sporo, aby móc wy­co­fać list, który po­słał ko­mi­sa­rzowi.

– To zdu­mie­wa­jące, jak pie­nią­dze mogą zruj­no­wać czło­wieka – po­wie­dział po­nuro in­spek­tor Sneed. – Jed­nak z dru­giej strony, gdy­bym to ja na przy­kład otrzy­mał spa­dek z sze­ścioma ze­rami, wów­czas po pro­stu chciał­bym nic nie ro­bić.

Te­raz jego asy­stent mógł so­bie po­zwo­lić na iro­nię.

– Pan i te­raz nic nie robi – rzekł – bo jest pan le­niwy, Sneed. Naj­bar­dziej le­niwy z lu­dzi, jacy kie­dy­kol­wiek wy­gnia­tali fo­tel w Sco­tland Yar­dzie.

Gruby męż­czy­zna, który do­słow­nie ca­łym cia­łem wy­peł­niał biu­rowy fo­tel, pół sie­dząc, pół le­żąc w nim, i przed­sta­wiał ob­raz cał­ko­wi­tej in­er­cji, te­raz spoj­rzał z wy­rzu­tem na swego roz­mówcę.

– Nie­sub­or­dy­na­cja – mruk­nął. – Do końca dnia na­leży pan jesz­cze do po­li­cji. Pro­szę zwra­cać się do mnie „sir” i oka­zy­wać mi sza­cu­nek. Nie chciał­bym panu przy­po­mi­nać, że jest pan tylko mar­nym pod­in­spek­to­rem, a że ja je­stem pra­wie nad­in­spek­to­rem, cho­ciaż to może brzmieć sno­bi­stycz­nie. Ja nie je­stem le­niwy, je­stem le­tar­giczny. To taki ro­dzaj cho­roby.

– Jest pan gruby, po­nie­waż jest pan le­niwy, a le­niwy, po­nie­waż gruby – trwał przy swoim szczu­pły młody czło­wiek. – Jest to ro­dzaj błęd­nego koła. Poza tym jest pan na tyle bo­gaty, że może się pan wy­co­fać w każ­dej chwili. Gdyby pan tylko ze­chciał.

In­spek­tor Sneed po­tarł w za­du­mie pod­bró­dek. Był po­tęż­nie zbu­do­wa­nym męż­czy­zną o ra­mio­nach wołu i wzro­ście gre­na­diera, a przy tym ogól­nie znana była jego apa­tia. Wes­tchnął ciężko, się­gnął do teczki z ko­re­spon­den­cją i wy­cią­gnął ar­kusz nie­bie­skiego pa­pieru.

– Ju­tro do­łą­czy pan do cy­wili, lecz na ra­zie jest pan jesz­cze moim nie­wol­ni­kiem. Uda się pan do Bi­blio­teki Bel­lin­ghama. Po­dobno skra­dziono tam ja­kieś książki.

Pod­in­spek­tor Dick Mar­tin jęk­nął.

– Przy­znaję, że nie jest to ro­man­tyczne – po­wie­dział jego prze­ło­żony z sze­ro­kim uśmie­chem, który po­woli roz­lał się na jego twa­rzy. – Klep­to­ma­nia jest w pracy de­tek­tywa ku­rzem i śmie­ciem, ale za to od­świeży pań­ską du­szę. Przy­po­mni panu, że szli­fo­wał pan kie­dyś bruki, gdy nie miał pan pie­nię­dzy, tak jak ty­siące pań­skich ko­le­gów przy po­dob­nych śledz­twach!

Dick (albo „Slick”[1], jak go cza­sem na­zy­wano) szedł wolno dłu­gim ko­ry­ta­rzem, za­sta­na­wia­jąc się, czy był szczę­śliwy, czy też smutny, że jego po­li­cyjna ka­riera już się koń­czyła, i że ju­tro może prze­cho­dzić obok na­wet naj­wy­żej po­sta­wio­nych osób bez sa­lu­to­wa­nia. Był spe­cja­li­stą od kra­dzieży i naj­bar­dziej zna­nym łowcą zło­dziei. Sneed czę­sto o nim mó­wił, że po­siada zło­dziej­ski umysł i miał to być kom­ple­ment. Istot­nie, Dick był zręczny. Pew­nej pa­mięt­nej nocy, spro­wo­ko­wany przez wy­so­kiego urzęd­nika lon­dyń­skiej po­li­cji, opróż­nił kie­sze­nie se­kre­ta­rza stanu. Ukradł mu ze­ga­rek, port­fel oraz pry­watne do­ku­menty i na­wet naj­bie­glejsi eks­perci nie stwier­dzili, jak i kiedy to zro­bił.

Dick Mar­tin przy­był do Yardu z Ka­nady, gdzie jego oj­ciec był dy­rek­to­rem wię­zie­nia. Zresztą nie zaj­mo­wał się zbyt­nio ani sy­nem, ani więź­niami. Dick bie­gał swo­bod­nie po ca­łym tym przy­bytku i za­nim jesz­cze opa­no­wał ta­jem­nice al­ge­bry, po­tra­fił nie­po­strze­że­nie wy­cią­gnąć szpilkę z kra­wata. Pe­ter du Bois, od­sia­du­jący do­ży­wo­cie, na­uczył go otwie­rać pra­wie każde drzwi za po­mocą szpilki do wło­sów; Lew An­dre­vski, czę­sty by­wa­lec Fort Stu­art, wy­ko­nał z po­cię­tych okła­dek ksią­że­czek do na­bo­żeń­stwa małą ta­lię kart i wta­jem­ni­czył chłopca, jak ukryć trzy karty w każ­dej ze szczu­płych chło­pię­cych dłoni. Gdyby Dick nie po­sia­dał wro­dzo­nej uczci­wo­ści, taka na­uka mo­gła mu ła­two za­szko­dzić.

– Dick jest w po­rządku, nie za­szko­dzi mu ta wie­dza o zło­dziej­skim rze­mio­śle – ma­wiał obo­jęt­nie ka­pi­tan Mar­tin, kiedy prze­ra­żeni krewni ro­bili mu wy­rzuty, że chło­piec po­zba­wiony matki zej­dzie na złą drogę. – Chłopcy go lu­bią, a kiedy wstąpi do po­li­cji, wtedy ta edu­ka­cja bę­dzie warta mi­liony!

Wy­soki, szczu­pły, ja­sno­oki, nie­by­wale roz­sądny Dick Mar­tin szczę­śli­wie prze­szedł ten wy­jąt­kowy okres próby. Do An­glii spro­wa­dziła go wojna. Był mło­dym czło­wie­kiem ze zna­ko­mitą prze­szło­ścią. Sco­tland Yard zwró­cił na niego uwagę i w wy­niku tego zo­stał wy­róż­niony człon­ko­stwem Kry­mi­nal­nej Służby Śled­czej, do któ­rej do­stał się bez okresu prób­nego.

Na scho­dach do­go­nił go nad­in­spek­tor.

– Halo, Mar­tin! Opusz­cza pan nas ju­tro? Jaki pech! Wielka szkoda, że jest pan bo­gaty. Tra­cimy war­to­ścio­wego czło­wieka. Co pan bę­dzie ro­bił?

Dick uśmiech­nął się po­nuro.

– Nie wiem. Za­czy­nam już my­śleć, że po­peł­ni­łem po­myłkę.

„Stary” przy­tak­nął.

– Po­zo­staje tylko lek­tura – rzekł – i, na mi­łość bo­ską, nie otwie­raj pan pry­wat­nej agen­cji de­tek­ty­wi­stycz­nej! W Ame­ryce to in­te­res, ale w An­glii ich dzia­łal­ność ogra­ni­czona jest do roz­wo­dów. Dzi­siaj pe­wien fa­cet py­tał mnie, czy mogę ko­goś po­le­cić...

Za­trzy­mał się na­gle na stop­niu i spoj­rzał uważ­nie na Dicka.

– Na Jo­wi­sza!... Mam po­mysł!... Zna pan Ha­ve­locka? Tego ad­wo­kata?

Dick po­trzą­snął głową.

– To do­sko­nały praw­nik. Ma biuro gdzieś na Lin­coln’s Inn Fields. Do­kładny ad­res znaj­dzie pan w książce te­le­fo­nicz­nej. Spo­tka­łem go na lun­chu i on mnie za­py­tał...

Prze­rwał i za­czął uważ­nie ba­dać wzro­kiem mło­dego czło­wieka.

– Jest pan od­po­wiedni, to cie­kawe, że od razu nie po­my­śla­łem o panu... Spy­tał mnie, czy nie znam ja­kie­goś do­brego pry­wat­nego de­tek­tywa. Po­wie­dzia­łem mu, że tacy ist­nieją tylko na stro­nach po­wie­ści kry­mi­nal­nych.

– Mnie to nie in­te­re­suje. – Dick uśmiech­nął się. – To chyba ostat­nia rzecz, ja­kiej bym pra­gnął, pra­co­wać w pry­wat­nej agen­cji de­tek­ty­wi­stycz­nej.

– I ma pan ra­cję, mój chłop­cze – rzekł nad­in­spek­tor. – Ni­gdy nie miał­bym dla pana sza­cunku, gdyby pan to zro­bił. Jed­nak, prawdę mó­wiąc, do tej pracy na­daje się pan jak nikt – kon­ty­nu­ował po­zor­nie bez związku. – Czy może pan pójść do Ha­ve­locka i po­wie­dzieć, że przy­sła­łem pana do niego? Cie­szył­bym się, gdyby mu pan po­mógł. Nie jest moim przy­ja­cie­lem, ale znam go do­brze... A poza tym to bar­dzo miły fa­cet.

– Co to za za­ję­cie? – spy­tał młody czło­wiek, nie­zbyt za­chwy­cony usły­szaną wła­śnie pro­po­zy­cją.

– Nie wiem – brzmiała od­po­wiedź. – Być może to pana nie za­in­te­re­suje, ale chciał­bym, aby się pan z nim spo­tkał, pra­wie przy­rze­kłem mu, że ko­goś znajdę. Wy­daje mi się, że ma ja­kie­goś klienta, który spra­wia mu tro­chę kło­po­tów. Był­bym panu bar­dzo zo­bo­wią­zany, Mar­tin, gdyby pan ze­chciał spo­tkać się z tym dżen­tel­me­nem.

Dick Mar­tin, po wy­stą­pie­niu ze Sco­tland Yardu, naj­mniej chciał kon­ty­nu­ować za­wód de­tek­tywa, a szcze­gól­nie w jego pry­wat­nej po­staci. Jed­nak był on w pew­nym sen­sie pro­te­go­wa­nym ko­mi­sa­rza i w żad­nym wy­padku nie mógł mu te­raz od­mó­wić. Przy­rzekł więc speł­nić jego prośbę.

– Do­sko­nale – ucie­szył się ko­mi­sarz. – Za­te­le­fo­nuję do niego po po­łu­dniu i po­wiem, że pan przyj­dzie. Z pew­no­ścią pan mu po­może.

– Mam na­dzieję, sir – od­parł Dick bez prze­ko­na­nia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] (ang.) zręczny
Ty­tuł ory­gi­nału: The Door with Se­ven Locks
Co­py­ri­ght © 2024, Wy­daw­nic­two MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-8241-069-3
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce: adobe stock (©char­les tay­lor, ©Ta­nat­phong, ©sa­nver­r­stu­dio, ©pho­to­plot­ni­kov, ©val­terz, ©Ma­rina, ©DGIM stu­dio)
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl