Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwa, trzy, cztery.
Maszerują oficery…
Kiedy autorami kryminału są katolicki ksiądz i nowojorski policjant, możesz spodziewać się niebanalnej fabuły!
Niespodziewanie w spokojnym Sandomierzu dochodzi do serii zabójstw. Wydaje się, że w mieście działa sekta, która dokonuje rytualnych morderstw. Dzięki zaś wnikliwemu śledztwu dwóch przyjaciół na jaw wychodzą od dawna skrywane tajemnice bogatych rodzin Sandomierza.
Ujawniają je bowiem lokalny dziennikarz Kuba oraz sierżant Mikołajczyk, zesłany w niesławie z Warszawy, gdzie wcześniej przybył na wymianę z Nowego Jorku, a tam z powodzeniem rozwiązywał kryminalne zagadki. Policjant zabiera się do pracy, w której próbują mu przeszkadzać różni ludzie.
Jak zakończy się dochodzenie? Kto jest zamieszany w miejskie zbrodnie? Oto pytania, na które niełatwo odpowiedzieć. Autorzy kryminału – sandomierski ksiądz i nowojorski policjant – to gwarancja wciągającej i wartkiej akcji, której zakończenie wcale nie musi być takie oczywiste.
Wojciech Kania – ksiądz katolicki, doktor teologii, poeta, dziennikarz. W swoim dorobku literackim ma cztery tomiki poezji: Ogród marzeń, Droga, Spotkania z Aniołami oraz Po drugiej stronie. Zdobywca tytułu w plebiscycie „Pióro Podkarpacia 2023”. Miłośnik szeroko rozumianej literatury oraz zwierząt. Debiutuje w roli autora kryminału.
Mikołaj Lankamer – mąż i ojciec. Zagorzały katolik. Od ponad ćwierć wieku mieszka w Nowym Jorku, a od prawie dwudziestu lat służy jako sierżant w jednym z największych departamentów policji w służbach dochodzeniowych tego miasta. Ta książka to jego debiut literacki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
Projekt okładki: Tadeusz Bisewski
Redakcja: Jacek Molka
Korekta: Magdalena Mieczkowska
Projekt graficzny środka, skład do druku: Tadeusz Bisewski
Przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum
Copyright ® by Wojciech Kania, Mikołaj Lankamer 2023
Copyright ® by Pan Wydawca 2023
Zapis dialogów na życzenie autorów i redaktora.
ISBN 978-83-67910-39-2
Wydanie 1
Gdańsk 2024
Pan Wydawca sp. z o. o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
panwydawca.pl
Rozdział 1
Konstancja otworzyła oczy jeszcze przed dzwonkiem budzika. Minioną noc musiała zaliczyć do tych, które były nieprzespane. Jako siostra zakonna i tak wstawała wcześniej, ale… Szybko podniosła się z łóżka, po czym doprowadziła do porządku. Wypiła poranne espresso i poszła otworzyć kościół, bo pełniła funkcję zakrystianki u Świętego Karola Boromeusza w Sandomierzu.
Zamaszystym ruchem przekręciła klucz w starym zamku, który pamiętał chyba jeszcze Mieszka Pierwszego. Uśmiechała się, ilekroć słyszała ten chrzęst, który przywodził jej na myśl dźwięk otwierania przyłbicy w rycerskiej zbroi. Z dziwnym przeczuciem weszła do kościoła, jednak nic szczególnego nie zauważyła. Poszła do zakrystii. Zapaliła światła – te, co zwykle. Przygotowywała wszystko do porannej mszy świętej.
Dziwne przeczucie kazało jej podejść do kaplicy adoracji, gdzie stała zabytkowa figura Chrystusa Frasobliwego. Oniemiała. Poczuła, jak zalewa ją pot, a na nogach ma cementowe buty, które przestępcy robią swoim wrogom, zanim wrzucą ich do rzeki. Stała jak zahipnotyzowana. Z odrętwienia wyrwał ją dopiero pisk siostry Marceliny, która przyszła się pomodlić.
Obie zamknęły szybko kościół, a siostra Marcelina pobiegła po księdza Łazińskiego, który był odpowiedzialny za świątynię. Kiedy już przyszedł, sam ledwo złapał oddech. Na jego policzkach pojawiły się łzy, bo młody kapłan leżał twarzą do podłogi przed ołtarzem w bocznej kaplicy. Był ubrany w kompletny strój do odprawiania mszy świętej w starym rycie. Ciało martwego duchownego było ułożone w kształt krzyża, a nad jego głową usypano z piasku jeszcze jedno ramię. Całość przypominała krzyż karawaka, który nie tak dawno został ustawiony przed wejściem do katedry w Sandomierzu.
Po chwili jedna z sióstr zadzwoniła z komórki na policję. Dyżurny poinstruował, aby nikt niczego nie ruszał do czasu przyjazdu mundurowych i prokuratora. Zapewnił, że patrol już jedzie na miejsce zdarzenia i za moment tam będzie. Rzeczywiście po chwili pojawili się zarówno stróże prawa, jak i prokurator, który zabrał się za oględziny zwłok. Być może nieco się pośpieszył, bo przecież nie było jeszcze ani techników z laboratorium, ani prowadzącego postępowanie dochodzeniowe z wydziału zabójstw.
Starszy posterunkowy Mateusz Chmielewski zauważył rzeczowo, że może pan prokurator nie powinien ruszać denata, bo to nie ułatwi śledztwa temu, kto przyjedzie. Ten popatrzył na niego spod byka i puścił prawe ramię duchownego, które osunęło się bezwładnie na posadzkę.
– Zabezpieczyć mi to miejsce dokładnie. I gdzie, do cholery, są ci technicy z zabawkami? Ileż można czekać? Trup nam stygnie… – zachichotał nerwowo i oczyścił ręce, wycierając je w prochowiec w kolorze pustynnego piasku.
Policjanci wezwali posiłki, a następnie przystąpili do zabezpieczenia miejsca zbrodni oraz spisywania pierwszych zeznań świadków, czyli zakonnic i księdza Łazińskiego.
Rozdział 2
Na drugim piętrze w wydziale zabójstw Komendy Powiatowej Policji w Sandomierzu na biurku sierżanta Mikołajczyka odezwał się telefon. Funkcjonariusz nanosił właśnie ostatnie poprawki na komputerze w sprawozdaniu z kolejnej pijackiej burdy w pobliskiej wiosce. Zginął w niej jeden z uczestników.
– Wydział zabójstw, Mikołajczyk, słucham? – powiedział znudzonym głosem po podniesieniu słuchawki.
– Tu dyżurny. Szef chce cię widzieć. Jest jakaś większa draka. Dzwonili z prokuratury.
– Dobra, dzięki… Wiesz coś więcej? – dopytywał.
– Nic nie wiem. Chłopaki z patrolu mówiły tylko, że to sprawa, jakiej w Sandomierzu dawno już nie było.
– Ciekawe… Będziemy w kontakcie. Lecę…
Sierżant trochę się zdziwił, że wzywa go komendant, a nie inspektor Piekarski, któremu bezpośrednio podlegał. Wiedział też doskonale, że ten pierwszy lubi wszystko załatwiać od razu.
Szybko zapiął ostatni guzik białej koszuli i zacisnął na szyi granatowy krawat. Włożył marynarkę i ruszył korytarzem w stronę gabinetu przełożonego.
W głowie miał mętlik. Czyżby w końcu wybaczono mu policyjne „przewinienia” popełnione w komendzie stołecznej? Dlatego jest tutaj, w Sandomierzu. Jedna sprawa, którą rozkminił po mistrzowsku w stolicy, przesądziła o jego dalszej karierze. Polityka, dragi i seks to zabójczy koktajl, zwłaszcza dla ambitnego policjanta z zasadami.
Wydawało się, że wierność przysiędze i szukanie prawdy ponad wszystko zaprowadzi go wyżej. Tymczasem okazuje się, że jest ona inna dla każdego na poszczególnym szczebelku drabiny społecznej. Im wyżej się wspinasz, tym jest bardziej rozrzedzona, zupełnie jak powietrze. Kiedy odkrywasz kolejne karty i poznajesz następnych graczy, czujesz, że odcinasz sobie drogę ucieczki. W pewnym momencie orientujesz się, że nie ma już odwrotu i stoisz nad przepaścią, otoczony tymi wszystkimi ludźmi, którzy mają dla ciebie tylko jedną ofertę: albo tańczysz razem z nami, albo giniesz w tej otchłani.
Wtedy musisz zdecydować: podajesz rękę diabłu albo skaczesz w przepaść. Mikołajczyk wybrał skok. Owszem, pociągnął za sobą kilku czołowych graczy, ale kosztowało go to karierę i życie osobiste. Ciągłe niebywanie w domu i poświęcenie się pracy osłabiło więź małżeńską i – niestety – doprowadziło do rozwodu.
Sierżant często rozmyślał nad tym, dlaczego nie mógł mieć i pracy, i rodziny. Winił o to trochę siebie, trochę żonę. Kiedyś nawet rzuciło mu się w oczy takie hasło, że nie można służyć jednocześnie miłości i mamonie. Trzeba wybrać. Wyglądało na to, że on dokonał wyboru, jednak niekoniecznie dobrego. Widocznie za bardzo kochał to, co robi, a za mało drugiego człowieka. Zresztą rozwody i pijaństwo to częste przypadłości wśród policjantów.
Od tego czasu pozostawał wolnym mężczyzną. Sypiał z okazyjnie poznanymi kobietami, ale nigdy już nie pokochał nikogo tak jak swojej żony. To była jego pierwsza i być może ostatnia miłość.
Wszystkie te wspomnienia spowodowały, że nagle, stając przed drzwiami komendanta, poczuł się trochę niepewnie. „Czego ode mnie teraz chcą? Przecież sumiennie wykonuję swoje obowiązki. Wszystkie sprawy są uaktualnione i nie ma się do czego przyczepić” – pomyślał. Był tylko jeden sposób, aby się dowiedzieć. Zastukał w drzwi.
– Wchodź! – usłyszał nieco nerwowy głos szefa.
Pewnym krokiem wszedł do jego gabinetu i stanął przed biurkiem na baczność. W dobrze skrojonym garniturze, wypastowanych i lśniących skórzanych butach, których kilka par przywiózł sobie z Nowego Jorku, z ogoloną twarzą i głową wyglądał wzorowo i profesjonalnie. Ten wysportowany facet po czterdziestce miał jeszcze w oku błysk ciekawości świata, mimo iż życie skopało go trochę po tyłku. Praca w policji to było teraz w zasadzie całe jego życie.
Jako młody chłopak wyjechał do Stanów Zjednoczonych Ameryki w poszukiwaniu szczęścia. Znalazł je na kilkanaście lat, służąc w nowojorskiej policji. Do Polski wrócił z bezcennym bagażem doświadczeń w ramach wymiany między jednostkami policji. Praca w Wielkim Jabłku, jak nazywa się potocznie Nowy Jork, nauczyła go bardzo dużo. Przede wszystkim psychologii ludzkich zachowań. Doświadczenie zdobyte w elitarnych oddziałach NYPD (New York Police Department) do walki z przestępczością zorganizowaną oraz praktyka w prowadzeniu tajnych dochodzeń wewnętrznych zaowocowały kontraktem w CBŚP (Centralne Biuro Śledcze Policji).
W ojczyźnie przypadło mu rozpracować grubą aferę dotyczącą przemytu narkotyków oraz kobiet z Europy Wschodniej do domów publicznych na Zachodzie. Było w nią umoczonych kilkanaście osób z pierwszych stron gazet, a odkrycie wszystkich kart spowodowało lawinę dymisji i zwolnień w resorcie sprawiedliwości. Z przyczyn oczywistych ludzi takich jak Mikołajczyk nagradza się jakimś dyplomem i kolejnym odznaczeniem przed kamerami, a za kulisami odsuwa się na prowincję, aby już więcej nie węszył. Tak oto znalazł się w Sandomierzu i od kilku lat pracował w wydziale zabójstw.
Człowiek, w przekonaniu sierżanta, był niczym innym jak wyrafinowanym zwierzęciem podlegającym tym samym prawom natury co inne drapieżniki. Jeśli zabierzesz mu jego terytorium, jedzenie, wodę, schronienie i partnera lub partnerkę, to zaatakuje z całą wrodzoną agresywnością. Owszem, człowiek miał jeszcze tzw. duszę, ale dla Mikołajczyka to był jakiś odległy temat. Co prawda, jako katolik, był ochrzczony, ale do kościoła od dawna nie chodził. Wystawiony na okropieństwa zbrodni i brutalność ludzkich zachowań zakwestionował wiarę w Pana Boga. „Jak to możliwe, że Bóg nie robi nic z potworami zadającymi ból innym?” – zastanawiał się wiele razy. Tęsknił też za czasami, kiedy jako młody chłopak czuł radość w sercu na dźwięk organów w świątyni. Brakowało mu dziecięcego poczucia niewinności i wiary w dobrego Stwórcę. Po cichu miał nawet nadzieję, że kiedyś to odzyska. Nie wiedział jednak, jak się za to zabrać, bo dawno już nie klękał do modlitwy.
– Słuchaj no, Mikołajczyk… – odezwał się szef, podnosząc wzrok znad żółtej teczki oznaczonej czerwoną pieczątką „TAJNE”.
– Panie komendancie…
– Jest sprawa, sierżancie. Pilna i taka, no… wiesz… – przełożony przyłożył palec do warg na znak, że należy zachować dyskrecję. – Pojedziesz do kościoła. W nocy zaciukali jakiegoś młodego księdza. Tu są akta. To wszystko, co wiemy na ten temat… Przynajmniej na razie. Wykaż się, Mikołajczyk, tą swoją „hamerykańską” praktyką. No, idź już i melduj, czy jest coś nowego. Mamy dobre relacje z Kościołem, więc tentego… Odmaszerować! – rozkazał na koniec.
– Tak jest! – przytaknął śledczy, zabierając teczkę i kierując się w stronę drzwi.
– Aaa… Mikołajczyk… – mruknął cicho na odchodne do podwładnego komendant.
– Tak?
– Nie spitol tego, chłopie…
– Ma się rozumieć! – odparł.
Wrócił do swojego pokoju, żeby dokończyć przerwaną pracę. „Porządek rzeczy musi być. Przede wszystkim czysty umysł” – pomyślał, nalewając sobie kolejny kubek kawy, i poluzował krawat. Zerknął jeszcze raz na zeznania świadków, ale żółta teczka oznaczona czerwoną pieczątką „TAJNE” raziła go w oczy. Napis na niej niemalże go kłuł. Głos zaś w jego głowie wołał: „PILNE, PILNE, PILNE”.
Mikołajczyk spojrzał na teczkę jeszcze raz. Kawa stygła w żółtym półlitrowym kubku z napisem: „enjoy :)”, który dostał w prezencie od pewnej ślicznej brunetki podczas pracy w Stanach. Wpatrywał się teraz w teczkę jak sroka w gnat. Zaklął pod nosem i otworzył dokumenty. W środku była tylko kartka z wydrukiem pisma, które zostało przekierowane do funkcjonariuszy prewencji.
Policjant analizował linijkę po linijce, szukając klucza. Było to wezwanie do kościoła Karola Boromeusza w sprawie nieprzytomnego mężczyzny znalezionego na posadzce w bocznej kaplicy przez dwie zakonnice. Nie było jeszcze mowy o żadnym morderstwie. Dokument nie był zbyt szczegółowy i na dobrą sprawę pozostawiał sporo miejsca na błędy mundurowych z prewencji, jeśli nie zabezpieczyli odpowiednio miejsca zbrodni i właściwie nie przesłuchali świadków. Najlepiej, gdyby o nic nie pytali i niczego nie ruszali.
Mikołajczyk zerknął na czas i datę wezwania. Podniósł wzrok na elektroniczny zegar wiszący na ścianie. Przełknął nerwowo ślinę i poczuł ten znajomy przypływ adrenaliny. Przypomniał sobie czasy swojej służby w NYPD. Tam wszystko toczyło się o wiele szybciej. Wszystko miało ręce i nogi. System radiowy połączony był w czasie rzeczywistym z systemem komputerowym. Na miejsce zbrodni od razu wzywano wszystkie możliwe oddziały. To, co słyszało się w radiu, można było śledzić na ekranie monitora i reagować na wezwania patrolu. Tam liczył się czas od wezwania do przyjazdu policji i pierwszych zadań operacyjnych. Wszystko mierzono i analizowano na kolejnych spotkaniach komendantów poszczególnych dzielnic.
Spotkania statystyczne, zwane potocznie CompStat, przyprawiały wszystkich o zawał serca, ale wnosiły dużo do poprawienia służby policjantów. „Czyż nie o to w tym chodzi? Służyć innym, poświęcając i uniżając siebie?”. Mikołajczyk zdziwił się na tę myśl, która nagle pojawiła się w jego głowie. Wezwania detektywów z wydziału zabójstw były natychmiastowe, a dochodzenia bardzo szczegółowe i prowadzone na najwyższym poziomie. Kwestia zabójstwa i posłanie bandyty za kratki to sprawa honorowa dla każdego policjanta i jego szefa.
Rozmarzył się trochę, myśląc o przeszłości. Nowy Jork ma dwanaście milionów ludzi, którzy tam żyją i umierają jak inni ludzie na Ziemi, chociaż statystycznie częściej. Tylko w mieście z taką populacją możliwe jest natknięcie się na najbardziej nieprawdopodobne przyczyny śmierci i najbrutalniejsze zbrodnie, jakich może dopuścić się człowiek. Sierżantowi dane było pracować i doskonalić rzemiosło dochodzeniowca nie tylko wśród żyjących nowojorczyków. Tyle samo, a może nawet więcej, nauczył się od denatów, którzy nie potrafili już słowami opowiedzieć historii swojego życia i często tragicznej śmierci, ale pozostawiali wiele zaszyfrowanych znaków i informacji dla policjantów, którzy musieli wszystkie te puzzle poskładać w całość i zadośćuczynić sprawiedliwości. Posłanie kogoś za kratki i oddanie spokoju rodzinie i samemu zmarłemu było satysfakcją, za którą nie można zapłacić żadnymi skarbami świata.
Kiedy zapadał wyrok skazujący zabójcę na wieloletnie więzienie za popełnione zbrodnie, a rodzina ofiary ze łzami w oczach dziękowała policjantom za ogrom pracy śledczej włożonej w sprawę, to Mikołajczykowi często zdawało się, że wśród tych ludzi widzi stojącego Jezusa z wyciągniętą ręką, który mówi do wszystkich: „Pokój wam!”. Zaskakiwało go w tej wizji to, że ten spokój Chrystusa spływał nie tylko na rodziny ofiar, ale także na nowo skazanego, który niekiedy z jakąś ulgą w sercu akceptował fakt, że to koniec kłamstw, wymówek i ucieczki przed sprawiedliwością.
Niektórzy przyjmowali wyrok pozbawienia wolności jak cenę, którą przyszło im zapłacić za dokonaną zbrodnię. Nie wszyscy byli tacy. Zdarzały się istne bestie żądne krwi i pozbawione skrupułów. Był jednak odsetek ludzi, którzy popełniali przestępstwa w jakimś amoku, jakby nie byli przez chwilę sobą. Śledczy, mimo iż patrzył na świat bardzo racjonalnie i nie widział w nim obecności Boga, to jednak zawsze podświadomie zadawał sobie pytanie: „A może to był szatan, który opętał chwilowo tego człowieka, ale jak to udowodnić?”.
Patrząc ciągle na elektroniczny zegar, wrócił do rzeczywistości. Była ósma trzynaście. „Cholera jasna! To jest świeży trup! Dlaczego mi nikt nie powiedział, że zgłoszenie było grubo ponad godzinę temu?!” – wykrzyczał w myślach.
WOJCIECH KANIA - ksiądz katolicki, doktor teologii, poeta, dziennikarz. W swoim dorobku literackim ma cztery tomiki poezji: Ogród marzeń, Droga, Spotkania z Aniołami oraz Po drugiej stronie. Zdobywca tytułu w plebiscycie „Pióro Podkarpacia 2023”. Miłośnik szeroko rozumianej literatury oraz zwierząt. Debiutuje w roli autora kryminału.
MIKOŁAJ LANKAMER - mąż i ojciec. Zagorzały katolik. Od ponad ćwierć wieku mieszka w Nowym Jorku, a od prawie dwudziestu lat służy jako sierżant w jednym z największych departamentów policji w służbach dochodzeniowych tego miasta. Ta książka to jego debiut literacki.