Dwie połówki świdermajera - Zbigniew Zbikowski - ebook

Dwie połówki świdermajera ebook

Zbigniew Zbikowski

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Irmina jest prawie osiemdziesięcioletnią kobietą mieszkającą samotnie w Morenie. Przygarnia pod swój dach daleką krewną – Zuzannę. Wynajmują też pokój Wiolecie - kelnerce w restauracji należącej do Biernata. Rodzina tego ostatniego, pomimo upływu kilkudziesięciu lat, nie ustaje w wysiłkach, aby przejąć wymagający remontu świdermajer. W willi pojawia się Paolo – tajemniczy Włoch przywołujący w Irminie wspomnienia o Giuliu. I jak on nagle znika...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 481

Oceny
3,7 (10 ocen)
2
3
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piękny świdermajer

1

– Wkrótce będziemy musiały poważnie porozmawiać – powiedziała ciotka Irmina.

Rzuciła te kilka słów jakby od niechcenia, przechodząc przez sień z kuchni do pokoju stołowego. Zuzanna akurat chwytała za klamkę, by wyjść z domu. Za dziesięć minut odjeżdżała jej SKM-ka do Warszawy. Dokładnie tyle czasu potrzebowała, by spokojnie dojść do stacji. Zatrzymała się jednak. Sporo ryzykowała, bo opóźnienie wyjścia groziło oczekiwaniem na następny pociąg i zameldowaniem się w pracy kwadrans po ósmej.

Stojąc w półotwartych drzwiach, zapytała głośno i szybko:

– Tak? A o czym to ciocia chce rozmawiać?

Irmina zawróciła ze stołowego i energicznie machnęła ręką.

– Ach, jeszcze zobaczymy – rzekła w odpowiedzi i podeszła całkiem blisko. – Może wcale nie będzie trzeba. – Mówiąc to, zaczęła delikatnie wypychać Zuzannę za drzwi. – Spóźnisz się – ponagliła ją, jakby na usprawiedliwienie, że nie podejmuje niespodziewanie wywołanego tematu.

Przez następne trzy dni nie wracała do niego. Zuzanna też o nim nie przypominała, mimo że zżerała jej ciekawość, co też ciotka ma jej do powiedzenia. Zacięła się jednak i konsekwentnie milczała. Po trzech dniach złamała się. Postanowiła, że tego dnia, choćby nie wiem co, jak tylko znajdą się same, zapyta wprost, o co chodzi.

Nie mogło to jednak nastąpić zaraz po powrocie, gdyż przedtem czekało ją spotkanie z Wioletą. Po to właśnie wyszła z pracy godzinę wcześniej, by jeszcze przed obiadem zaprowadzić koleżankę do willi i przedstawić ją ciotce.

Wioleta, w krótkiej wąskiej spódnicy i lekkim trykocie z dużym wycięciem pod szyją, z rozpuszczonymi blond włosami, czekała – jak się umówiły – na stacji. A umówiły się przed trzema dniami, natychmiast po tym, jak Zuzanna przekonała ją, że zamieszkanie w pokoju na poddaszu w willi ciotki Irminy, obecnie pustym, przyniesie wszystkim same korzyści.

– Ojej, Zuzi, ale się denerwuję! – powiedziała Wioleta zaraz po powitaniu, po czym od razu dodała: – Co tam, powiem szczerze, jak jest. Zgodziłam się, bo wiesz, lubię cię, ale tak naprawdę cholernie się boję.

– Niby czego? – spytała Zuzanna.

– No wiesz, ta twoja ciotka, różnie o niej u nas w Kornelinie mówią. Nawet w Otwocku od kogoś słyszałam.

– Co na przykład?

– Przecież mówiłam ci już. Taka jakby niesympatyczna, nieprzystępna.

– Że nie wdaje się w plotki z sąsiadkami?

– No nie, ale… Nawet to jej imię. Wiesz, jak ją u nas nazywają?

– Ciekawe.

– Mina. Że niby nierozbrojona. Jak źle się obchodzisz, zaraz wybucha.

Zuzanna zaśmiała się w głos.

– Coś w tym jest – rzekła rozbawiona. – Ma duże wymagania wobec swoich rozmówców.

– Mówili jeszcze inaczej.

– Słyszałam: Ira!

– Znaczy, wiesz. Ale co to właściwie znaczy?

– To samo. Że wybuchowa. IRA, była kiedyś taka organizacja terrorystyczna. Mina, IRA, na jedno wychodzi. Nie przejmuj się, to tylko pozory. Nie jest na pewno irlandzką terrorystką. Ciotka to naprawdę bardzo zrównoważona osoba i trzeźwo ocenia ludzi. Z równowagi można ją wyprowadzić tylko na dwa sposoby. Bałaganiarstwem i głupotą. A że tego wokół nie brakuje…

Wioleta zwolniła kroku.

– Wiesz co, Zuzi, to może jednak odpuśćmy? – rzuciła z kwaśną miną. – Mistrzynią porządku to ja raczej nie jestem. Szkoły też za wiele nie mam, gimnazjum i dwa lata zawodówki. Zostanę na starym pokoju. Z tym faciem, co mnie molestuje, jakoś sobie poradzę albo może Biernatowie wynajmą mi pokoik u siebie. Kończą remont, podobno niedługo ma być gotowy.

– Wykluczone! W ten sposób byłabyś ciągle w pracy, na okrągło. Dziewczyno, mając cię pod ręką, oni by w ciebie orali całą dobę. Zostałabyś ich niewolnicą! O ile już nie jesteś.

Wioleta zamilkła na moment, po czym cicho rzekła:

– Powiem ci coś, ale w zaufaniu. Wiem, że nie wygadasz. Przyrzekasz?

– Ojej, no mówże.

– Wygląda na to, że Biernatowie popadli w duże kłopoty. Chociaż z drugiej strony, jak się tak przyjrzeć…

Nagle ożywiła się. Przerzuciła torebkę na drugie ramię i lewą dłonią ścisnęła przedramię Zuzanny. Przyspieszyła, drobiąc krok.

– Żebyś wiedziała, co się dziś wydarzyło! – zapiszczała podniesionym głosem. Bez wątpienia to właśnie chciała powiedzieć. – Mówię ci, no, niesamowite. Ale ciacho!

– Że niby co? Gdzie? O czym ty mówisz?

– No, u Biernatów, w lokalu. Prawdziwy Włoch! – Wioleta podniecała się coraz bardziej.

– Był? Jest? O co chodzi?

– Jak nic, jakiś mafioso, ci mówię. Biernatowie skakali nad nim, jakby był ich szefem co najmniej. Oboje! Wyobrażasz sobie?

– No i co?

– Właśnie to! Skąd tu Włoch się wziął? W dodatku taki przystojniak, no, ciacho!

– Siedział, jadł i co? Pewnie przyglądał ci się nachalnie?

– Żebyś wiedziała! Wodził gałami i uśmiechał się bezczelnie. Wiesz, jacy są ci Włosi.

– A ty co na to?

– Robiłam, co do mnie należy. To znaczy podawałam, jak mi kazali. Ale kasę wziął Biernat, napiwku nie dostałam. O ile tamten w ogóle płacił. Może nawet było odwrotnie, to znaczy Biernatowie opłacają się mafii. Podsłuchałam co nieco.

– Co na przykład?

– Ten Włoch powiedział, że kara mija. Mija, rozumiesz? Znaczy, że jeszcze nie minęła. Czyli dalej muszą płacić! – oznajmiła z triumfem w głosie. – O ile mają z czego. Taka głupia to ja nie jestem.

Zuzanna poczuła się rozbawiona, ale śmiała się tylko w duchu. Nie dała tego po sobie poznać.

– Oj, Wiola, Wiola, fantazję to ty masz! – powiedziała wesoło. – Cara mia, rozumiesz? Moja miła. To po włosku. Zwykły, uprzejmy zwrot. Pewnie do Biernatowej tak się zwracał.

Wioleta zaniemówiła na chwilę.

– No, jak tak… może głupia jestem – bąknęła. – Tak czy siak, mocno podejrzanie to wyglądało, ta jego wizyta. Normalnie to konsumentami właściciele osobiście się nie zajmują. Ale ten Włoch, mówię ci! Od razu pomyślałam, że pasowalibyście do siebie. Taki czarny, znaczy w sensie, że włosy. I oczy. I skóra taka śniada. Tylko że ci Włosi, wiesz, straszni napaleńcy są, no nie? Miałam takie wrażenie, że rozbiera mnie wzrokiem. Wiem co mówię, kumpela jest już dwa lata we Włoszech i mówiła mi… – Zuzanna zdawała się nie słuchać. Zwolniła, zamyśliła się. – Ej, Zuzi! – Wioleta przechyliła się, żeby zajrzeć jej w oczy. – Co z tobą? Mareczek się przypomniał?

– Wiola, proszę cię.

– Dobra, nic nie mówię. Pisał może? Na czacie byliście? Chociaż esemesa przysłał? – Nie doczekała się odpowiedzi. – Ech, faceci! – mówiła dalej. – Trzy miesiące. I to tylko, jak mocno kocha. Dłużej bez baby nie wytrzyma.

Zuzanna ciągle milczała. Szły dłuższy czas główną ulicą Kornelina, prostopadłą do torów, aż skręciły w boczną uliczkę, zabudowaną jednorodzinnymi domami.

– No sorry, Zuzi – rzekła wreszcie Wioleta – ale mówię, jak jest, jak przyjaciółce. Chyba się o to nie gniewasz?

– Nie – odrzekła Zuzanna cicho. – Tylko skąd możesz wiedzieć takie rzeczy?

– O Boże, Zuzka, ty to chyba głupia jesteś! Taka mądra, a taka naiwna. Faceci tak mają po prostu. Nic na to nie poradzisz. Kiedy Marek ostatnio był w Polsce?

– Trzy miesiące temu. Na Wielkanoc.

– I kiedy znowu przylatuje?

Zuzanna zrobiła niewyraźną minę.

– Nie pisał? Nie dzwonił? Nie rozmawialiście na Skypie?

– Szczerze mówiąc, coraz rzadziej. Trzeci tydzień ani słowa. Ma nową pracę, lepiej zarabia.

– I bardzo dobrze, niech mu idzie na zdrowie. Więcej zarobi, więcej wyda. A ty, dziewczyno, pomyśl o sobie, o… – Znowu skręciły, teraz już w uliczkę, na końcu której stała willa Irminy. – Ojejku! – wrzasnęła Wioleta. – To on! To jego wóz! Zobacz, tam! Nie mogę, stoi koło was!

Ciemnoczerwona sportowa alfa romeo stała zaparkowana jednym bokiem na chodniku, obok pomalowanej zapewne kilkanaście lat temu na wyblakły błękit drewnianej parterowej willi z dwiema facjatkami i wysokim daszkiem nad ozdobnym gankiem, na froncie którego wprawne oko mogło dostrzec ciemniejszy napis „Morena”. Wioleta gorączkowała się; to przyspieszała kroku, to zwalniała. Na twarzy Zuzanny widać było skupienie, jakby o czymś intensywnie myślała.

Zanim doszły do ogrodzenia willi, musiały przejść wzdłuż nowego, ceglanego, w części ażurowego parkanu okalającego sąsiedni, niedawno wybudowany dom, nazywany powszechnie willą Gargamela, albo krótko Gargamelem – tak też mówiono na jego właściciela. Dom miał wymyślną, jakby wziętą z disnejowskiej bajki architekturę, a do jednego z jego narożników przylegała okrągła, niewysoka wieżyczka ze spiczastym dachem. Zuzanna przechodziła obok tego parkanu oraz kutej, sterowanej pilotem bramy każdego dnia i widok dziwacznego budynku spowszechniał jej na tyle, że nie zwracała na niego uwagi. Nie spowszechniało jej natomiast uczucie, jakiego doznawała, gdy spoglądała na spacerującego często wokół domu ponurego, silnie zbudowanego mężczyznę, którego towarzyszem był zawsze mocno umięśniony pies z gatunku nazywanego zabójcami. Mężczyzna nigdy się nie uśmiechał i nie pozdrawiał sąsiadów. Teraz też, kryjąc oczy za ciemnymi szkłami, stał z psem u nogi i patrzył.

– Brrr, co za typ – szepnęła Wioleta. – Znasz go? – Zuzanna zaprzeczyła, kręcąc energicznie głową. – Mówią na mieście, że to podobno tylko stróż, czy ktoś taki. Pilnuje chałupy. Właściciela nikt tu nigdy nie widuje – ciągnęła Wioleta. – Ciekawe, kto to.

– Nie przedstawił mi się dotąd – odrzekła drwiąco Zuzanna. – Do gospody nie zagląda?

– Nie o nim mówię. Ten tutaj to zwykły cieć. – Wioleta machnęła ręką. – Do kogo należy cała ta nieruchomość, o, to dopiero jest ciekawe… Ja myślę, że nawet Biernat nie wie. Ale zobacz, co za wóz! – wykrzyknęła nagle. – Klasa, co nie? Nie przejechałabyś się takim? Oczywiście otwartym, żeby wiatr, no wiesz, fryzurę rozwiewał. – Dla zobrazowania, co ma na myśli, roztrąciła obiema dłońmi swoje długie jasne włosy.

Doszły do alfy ze składanym dachem, mimo ciepłej pogody zasuniętym. Samochód miał włoskie tablice rejestracyjne. Zuzanna bez słowa omiotła go wzrokiem, po czym skierowała się do furtki.

Wioleta zawahała się.

– No, wchodźże! – ponagliła ją Zuzanna. – Czego stoisz?

– Myślisz, że to dobry pomysł jest, żeby teraz? A jak on siedzi u was?

– To tym bardziej. Chodź! Jesteśmy przecież umówione na ważną rozmowę.

Pociągnęła koleżankę za rękaw i przeprowadziła przez furtkę.

Willa stała blisko drogi, szybko więc, zaledwie po kilkunastu krokach, obie znalazły się w środku. Zuzanna zostawiła torebkę na wieszaku w obszernej sieni i zajrzała do pokoju stołowego. Ujrzała tam siedzącego przy starym, pociemniałym, przykrytym szydełkową serwetką stole nieznajomego ciemnowłosego mężczyznę. W wazonie pyszniły się świeże róże, poza tym na blacie stała tylko dyżurna cukiernica. Gość, ujrzawszy Zuzannę, zerwał się na równe nogi. Irmina, która zajmowała krzesło po przeciwnej stronie, plecami do wejścia, także wstała.

– Żen dobri! – rzucił nieznajomy i pokazał zęby w pełnym uśmiechu.

Był w lekkim jasnym letnim garniturze i rozpiętej głęboko koszuli. Niewysoki. Ciemne okulary zatknął nad czołem z czarnowłosą grzywą modnej fryzury typu pompadour. Miał rzeczywiście śniadą cerę i czarne oczy.

– Dzień dobry – odpowiedziała Zuzanna, także w uśmiechu.

– O, dobrze, że już jesteś – powiedziała ciotka Irmina. – Poznaj pana…

– …Paolo Vecchi – przedstawił się nieznajomy i pierwszy wyciągnął rękę na powitanie.

Zuzanna podała dłoń i wymieniła tylko swoje imię.

– Nie jestem sama. Jest ze mną koleżanka, jak się z ciocią umawiałyśmy.

Cofnęła się i wciągnęła do salonu Wioletę, stojącą dotąd w sieni.

Paolo, ujrzawszy ją, jakby lekko się zmieszał, ale i do niej wyciągnął rękę.

– Wioleta – bąknęła dziewczyna na powitanie. – Ale my już się spotkaliśmy, nieprawda…?

– Violetta, cudo kwiat – rzekł Paolo z emfazą, jakby udając, że nie słyszy o wcześniejszym spotkaniu. – Nie wiem, jak po polsku.

– Fiołek – podpowiedziała Zuzanna.

– Fi…o…uek – powtórzył Paolo, zerkając ciekawie na Wioletę, która prężyła się z wrażenia, że o niej się mówi, i wypinała piersi.

– Usiądźmy – zaproponowała Irmina i wskazała krzesła.

Zajęli miejsca. Wioleta usiadła nieśmiało na brzegu, ściągając łopatki. Na moment zaległa cisza.

– Pan Paolo jest Włochem… jak widać… i przyszedł do nas z pewną propozycją… – oznajmiła wreszcie Irmina i złożyła dłonie, jakby chciała nadać swej wypowiedzi bardziej uroczysty charakter.

– Do nas? Chyba do cioci – przerwała Zuzanna, poirytowana nieco, że jej plan na dzisiejsze popołudnie zaburzyła niespodziewana wizyta.

Irmina spojrzała na nią karcąco.

– Twoje zdanie w tej sprawie też będzie się liczyć – rzekła sucho. – Powiedziałabym nawet, że będzie najważniejsze. Ta uszczypliwość jest więc nie na miejscu, moja panno.

– To ciekawe – odrzekła Zuzanna, nie porzucając zaczepnego tonu. – O co chodzi?

Irmina przełknęła ślinę.

– Zanim przejdziemy do rzeczy; skoro już jesteś, bądź tak dobra i zrób nam coś do picia – zaproponowała, niby uprzejmie, ale w zdaniu tym kryło się nieznoszące sprzeciwu polecenie.

– To znaczy co? – spytała Zuzanna obcesowo i skierowała wzrok na Paola. – Kawa czy herbata?

Paolo popatrzył niepewnie po paniach.

– Co ty proponujesz, Zuzanna? – zapytał, przechodząc bezceremonialnie na mówienie sobie po imieniu.

– Herbatę – rzuciła Zuzanna prowokacyjnie. – Może zieloną?

– Noo… nie wiem – Gość się stropił.

– Ależ, Zuziu– rzekła pojednawczo Irmina. – Pan przecież jest Włochem…

– Właśnie tak – podchwycił Paolo i znowu błysnął kompletem zębów.

– Ale po polsku rozumie – zauważyła Zuzanna.

– Mało. Tylko tyle – oświadczył gość i wyciągnął przed siebie dłoń, by pokazać w powietrzu niewielki odcinek między kciukiem a palcem wskazującym.

– W takim razie chodź, Wiola, zrobimy wszystkim kawę.

Przeszły obie do kuchni. Zuzanna zaczęła nerwowo przeglądać zawartość szafek. Znalazła w końcu filtr, którego szukała. Nalała do dzbanka wody i przelała ją do kawiarki.

– I co o nim myślisz? – Wiola, podekscytowana, rzuciła w końcu pytanie, które od wejścia do kuchni cisnęło się jej na usta.

– O nim? – odrzekła Zuzanna obojętnie. – Obawiam się, że nie jest prawdziwym Włochem.

– No co ty, Zuzi? Dlaczego? Mówi po włosku, ma wóz z włoską rejestracją… I wygląda!

Zuzanna napełniała filtr zmieloną kawą. Kiedy skończyła przygotowania, oparła się o kredens i splotła ręce na brzuchu.

– Prawdziwy Włoch, moja droga, słysząc propozycję wypicia herbaty, zapytałby od razu, czy wygląda na chorego, a nie zastanawiałby się, czy się zgodzić, czy odmówić.

– Oj tam, to jeszcze o niczym nie świadczy. Może nie chciał robić kłopotu…

– Włoch? Nie żartuj. Nie podoba mi się to. Ale zaczekaj, zaraz się przekonamy.

Przeszła do salonu i stojąc w drzwiach, zapytała głośno:

– Dla cioci oczywiście mleczna. Paolo, a dla pana? Jaka kawa?

– Ja taka normalna poproszę – odparł Paolo. –Taka, jak wy pijecie.

Zuzanna wróciła do kuchni.

– Mówiłam. Prawdziwy Włoch zapytałby, czy może być espresso, w zasadzie innej by nie chciał. Do tego woda. Tu coś nie gra. Czego on chce od ciotki?

Podeszła do drzwi i wsunęła głowę do sieni, żeby podsłuchać rozmowę w salonie.

– Hm, rozmawiają po włosku – powiedziała po chwili. – Nie mam pojęcia, o czym. Niby o kwiatach, o ogrodzie… O, teraz o obrazach… Szkoda, że tak mało rozumiem.

– To pani Irmina też zna włoski?! – zawołała zdumiona Wioleta.

– Zdziwiona? To normalne. Jakoś kiedyś musiała się porozumiewać ze swoim włoskim małżonkiem, nie?

– Co ty mówisz! Przecież mąż pani Irminy był Polakiem. Tak przynajmniej słyszałam. Aha, i widziałam jego grób na naszym, znaczy tutejszym, cmentarzu.

– To drugi mąż. Ja mówię o pierwszym. Ciotka dwa razy została wdową. Za pierwszym razem, gdy była bardzo młoda.

– Serio? O tym nie słyszałam. – W jej oczach pojawił się błysk. – Musisz koniecznie opowiedzieć mi tę historię.

– Chyba raczej nie teraz. Poza tym sama mało o niej wiem. Ten Paolo… dziwna postać.

– Może to jakiś kuzyn? Miałabyś kuzyna Włocha. Ale czad! I to z mafii!

– Przestań, Wiola, nigdy o kimś takim z ust ciotki nie słyszałam. Poza tym…

– Co?

– E, nic. Zbyt dalekie pokrewieństwo, o ile w ogóle jakieś. Zaczekaj, przyniosę filiżanki.

Weszła znowu do salonu i podeszła do serwantki. Paolo stał właśnie przed jednym z dwóch olejnych obrazów wiszących na ścianie w sąsiedztwie oprawionych w ramki starych grafik, i uważnie mu się przyglądał, wodząc wręcz nosem po płótnie. Zaledwie na ułamek sekundy oderwał się od tego zajęcia, by rzucić Zuzannie nieznaczny uśmiech. Odwzajemniła się tym samym i patrząc na ciotkę, pytająco wskazała palcem porcelanę za szkłem. Ta kiwnęła głową. Zuzanna wystawiła na tacę cztery filiżanki i wróciła do kuchni.

Woda w kawiarce, zmieniona w parę, zdążyła przedrzeć się przez filtr i spłynąć brunatnym płynem do dzbanka. Zuzanna już zamierzała rozlać go do filiżanek, gdy nagle zmieniła zdanie.

– Zrobimy inaczej – zdecydowała. – Przetrzyj je i zanieś puste.

Wioleta z wprawą kelnerki szybko otarła porcelanę kuchenną ściereczką, ustawiła oddzielnie cztery spodki i filiżanki, dołożyła jeszcze cztery małe łyżeczki, po czym podniosła tacę i wyszła. Zuzanna wlała do dzbanuszka mleko i razem z kawą w większym dzbanku wniosła je do salonu, by postawić je na stole.

– Zapraszam – powiedziała.

Przed każdym stała już filiżanka.

– Ciocia pierwsza.

– Chyba gość pierwszy, prawda? – zaoponowała Irmina.

– Nie, ciocia – rzekła zdecydowanie Zuzanna. – Proszę. Naleję cioci.

– No wie pani! – Irmina z nutą oburzenia w głosie zwróciła się niespodziewanie do Wiolety. – Wie pani, że ona przypomina mi czasem mojego nieboszczyka męża?

Wioleta uśmiechnęła się niepewnie, nie mając pojęcia, co na to powiedzieć, choć miała ochotę zapytać, którego męża ma na myśli – włoskiego czy polskiego.

– Teraz mleczko. Ciocia sama, bo nie wiem ile – komenderowała Zuzanna.

Irmina przechyliła lekko dwa razy dzbanuszek nad filiżanką. Jej ciemna zawartość zaraz nabrała jaśniejszej barwy.

– Paolo, proszę też sobie nalać – rzekła do gościa.

Mężczyzna napełnił filiżankę kawą, a Zuzanna podsunęła mu dzbanuszek. Ten ujął go w dwa palce i przechylił. Zuzanna rzuciła ku niczego niepojmującej Wiolecie triumfalne spojrzenie. Kiedy wreszcie i one miały pełne filiżanki, wstała i powiedziała:

– Wiola, pozwól jeszcze na moment, pomożesz mi.

Gdy weszły znowu do kuchni, Zuzanna wcisnęła koleżankę w kąt i syknęła:

– Widziałaś? Widziałaś to? Na sto procent nie jest prawdziwym Włochem.

– Bo co? Nie zapytał o cukier? Nie podałaś.

– Cukiernica stoi na stole. To nie to. Mleczko! Włosi nie zabielają kawy, chyba że do śniadania. Dla nich picie białej kawy po południu to wstyd i obciach, rozumiesz? Prawie jak picie herbaty.

– Na pewno? Tak dobrze ich znasz? Ciekawe skąd.

– Znam trochę, to wystarczy. Mówię ci. Miejmy się na baczności.

Wróciły do salonu i siadły spokojnie na swoich krzesłach. Sięgnęły do filiżanek.

– Można już? – zaczęła Irmina bardziej uroczystym głosem, a nie słysząc sprzeciwu, zaczęła: – No więc, chodzi o to, że pan Paolo chciałby na jakiś czas u nas zamieszkać.

Wioleta chciała wykrzyknąć „Co takiego?”, ale miała kawę w ustach, więc tylko lekko się zakrztusiła. Zuzanna zdębiała. Bąknęła jedynie:

– Ale przecież…

I utknęła. Co miała powiedzieć? Że to mężczyzna, a w domu dwie kobiety, w tym jedna młoda panna? Ciotka Irmina nie należała do osób przesadnie pruderyjnych, poza tym z samego faktu zamieszkania nic jeszcze nie wynikało. Że go nie znają? Lokatora nie trzeba znać na wylot, on mieszka i płaci, a gdy zachowuje się nieodpowiednio, można mu podziękować. Że inaczej się umawiały? O, to jest argument. Zaszumiało jej lekko w głowie, serce przyspieszyło rytm. Nie rozumiała, po co ciotka urządziła całe to przedstawienie. Jeśli koniecznie chciała skonsultować z nią odpowiedź dla Paola, mogła porozmawiać dyskretnie na boku, a nie tak otwarcie, w dodatku przy Wiolecie.

– No i co, Zuziu, co ty na to? – spytała Irmina.

– To może ja już sobie pójdę – rzekła Wioleta i wstała od stołu.

– Siadaj! – rozkazała Zuzanna i koleżanka posłusznie wykonała jej polecenie. – Skąd taki pomysł, żeby Paolo… i dlaczego akurat u nas?

– Według tego, co usłyszałam od pana, to państwo Biernatowie nas zarekomendowali – oznajmiła ciotka.

– Bierna… – wykrztusiła Zuzanna zaledwie dwie sylaby znanego w okolicy nazwiska.

– Właśnie tak – podchwycił Paolo. – Ja tam jadłem, to jedna tu ristorante, i pytam ja o hotel lub takie pensione, gdzie mogę mieszkać, i ta signora proponuje Morena, że pani mówi italiano i w ogóle. Ja się nie spodziewa, że tu tyle panie.

Wioleta patrzyła na niego spode łba, jakby straciła całe uwielbienie dla ciacha, jakie w nim wcześniej widziała. Zuzanna intensywnie myślała w poszukiwaniu dobrego pretekstu do odmowy.

– Ależ, ciociu – rzekła łagodnie. – Przecież już zgodziliśmy się przyjąć Wioletkę, prawda? Gdzie Paolo miałby zamieszkać? W gabinecie? Więcej wolnych pokoi nie mamy. Chyba że wyremontujemy tę graciarnię na górze.

Wioleta znowu wstała.

– Siadaj, mówię ci! – rzekła ostro Zuzanna. – O tobie tu mowa.

– Dwa miesiące, do… settembre… jak to będzie? – zwrócił się do ciotki.

– Do września – podpowiedziała.

– Właśnie. Dobrze płacę – oświadczył.

– Skoro masz dużo pieniędzy, możesz spokojnie zamieszkać w hotelu, choćby w Otwocku, to niedaleko – wypaliła Zuzanna. – Czemu u nas?

Irmina przysłoniła oczy dłonią. Wioleta nie odrywała wzroku od stołu. Paolo poczuł zmieszanie. Poprawił nerwowo okulary na czole.

– Scusi – rzekł, rozkładając ręce – ja nie znam, ja nie wiem. Hotel tu nie ma. Skoro tak, scusi.

– Biernatowie mają na ukończeniu pokój na piętrze – zwróciła się Zuzanna do Irminy, nie zmieniając napastliwego tonu. – Dlaczego przysłali go do nas, jeśli sami mogli wynająć? Jak ciocia myśli?

– Nie wiem, moje dziecko – odrzekła oficjalnym tonem. – Pytam cię o zdanie, bo wolny pokój, w którym można zamieszkać, jest obok twojego. Twoja opinia jest w tym przypadku rozstrzygająca.

– To może… – wtrąciła się nieśmiało Wioleta. – To może, jak pani Irmina się zgodzi… – Nie umiała wykrztusić tego, co pomyślała. – Może ja za dwa miesiące.

– Cicho, Wiola! – przerwała jej Zuzanna. – Paolo może najwyżej, jak już chce koniecznie w Kornelinie, wynająć ten pokój po tobie. O ile gospodarz…

Przerwała, żeby się zanadto nie zapędzić.

Irmina znowu złożyła dłonie.

– Cóż – rzekła – sam pan widzi, Paolo, że sprawa nie jest prosta. – Gość kiwał głową i rzucał wymowne spojrzenia na Zuzannę. Ta wytrzymała jego wzrok. – Liczę, że nie pogniewa się pan na nas z tego powodu – ciągnęła Irmina.

– Poniewa? – zdziwił się Paolo.

Irmina powiedziała coś po włosku.

– Nie, nie poniewa – zapewnił gorąco mężczyzna. – Tylko by chciałem, ja, chodzić tu, wizyty, rozmawiać, italiano, polacco, można?

– Oczywiście! – zgodziła się natychmiast Irmina i dodała: – Prawda, Zuziu?

Zuzanna wzruszyła ramionami.

– To cioci dom – rzekła, i zaraz, żeby osłabić nieprzyjemny wydźwięk tego, co powiedziała, uśmiechnęła się szeroko.

– Oto Zuzanna. – Irmina rozdzieliła dłonie i wskazała nimi swoją krewną. – Moja podpora. Bywa nie do wytrzymania. Może jeszcze pana nie raz zaskoczyć, Paolo, o ile zdecyduje się pan nas odwiedzać. – Gość spojrzał na nią z błyskiem w oku, jakby pytał, czym miałby być zaskoczony. – Ale niech to na razie pozostanie sekretem – zakończyła Irmina.

– Interessante – bąknął Paolo do siebie i wypił szybko resztę kawy, po czym wstał, żeby się pożegnać.

Panie także się podniosły. Paolo każdej uścisnął dłoń, patrząc prosto w oczy. Irmina podeszła z nim do drzwi wyjściowych. On wybiegł z domu, wskoczył do samochodu, odkrył dach i gwałtownie ruszył. Trzy kobiety wróciły do salonu.

– No, teraz Biernatowie, jak się o tym dowiedzą, na pewno wywalą mnie z roboty – podsumowała Wioleta.

– Spokojnie – powiedziała Zuzanna. – Jestem pewna, że nie znajdą nikogo na twoje miejsce.

– Tak myślisz?

– Właśnie tak – orzekła, przedrzeźniając akcent Paola. – Chyba że stać ich na obniżenie obrotów.

Wioleta nie od razu zrozumiała, co koleżanka miała na myśli.

– To fakt, coraz mniej klientów mają…

– Sama widzisz, a bez ciebie stracą nawet tę resztę. W końcu większość z nich przychodzi tam ze względu na fajną kelnerkę, z którą i pogadać można, i popatrzeć na nią, bo jest na kim oko zawiesić…

Dziewczyna uśmiechnęła się wreszcie.

– Ty to zawsze umiesz człowieka pocieszyć – stwierdziła.

Irmina obserwowała je w milczeniu, przerzucając spojrzenie z jednej na drugą.

Zuzanna zaczęła zbierać filiżanki. Ustawiła je na tacy, między nie wstawiła dzbaneczek na mleko.

– Czyli co, ciociu, sprawa załatwiona, Wiola zamieszka u nas – powiedziała.

Ciotka, stojąc, z rękoma na oparciu krzesła, rzekła:

– Rzecz rozstrzygnęła się sama, za twoją sprawą. Może tak lepiej? Ten Paolo… Ma pewien urok, ale nic o nim nie wiemy, oprócz tego, co sam o sobie powiedział.

Pytanie o to, co powiedział, wręcz cisnęło się na usta, ale Zuzanna uznała, że zada je, gdy będą same.

– Pozostaje ustalić stawkę – oznajmiła. – Mówiłam cioci, ile Wiola płaci obecnie i tyle samo może płacić tutaj. Wprawdzie ten cały Paolo obiecywał nie wiadomo co…

– Dobrze, dobrze – ucięła Irmina. – Pieniądze nie są tu najistotniejsze. Ważne, żebyśmy dobrze się rozumiały. Kiedy pani się wprowadzi? – zwróciła się do Wiolety.

– Chciałabym od pierwszego. Znaczy, za trzy dni. A czy mogłaby pani mówić mi po imieniu? – zapytała Wioleta. – Tak bym wolała.

– A ile masz lat, moje dziecko?

– Dwadzieścia dwa. Prawie.

– Dwadzieścia dwa… – rzekła w zamyśleniu Irmina. – W twoim wieku… – Zdawało się, że szuka czegoś w pamięci. Po chwili przymknęła powieki. – W twoim wieku byłam już wdową – dokończyła szybko, obniżając ton.

Opuściła ręce i bez słowa wyszła z salonu.

Wioleta stała przez moment nieporuszona.

– Zostaniesz na obiad? – zapytała Zuzanna.

– Co? – Wiola ocknęła się. – Obiad? O tej porze? Nie, ja już jadłam.

– To zjesz drugi. My przeważnie tak jadamy, to znaczy wtedy, kiedy przychodzę z pracy. Jedynie w weekendy wcześniej.

– Nie, nie – powtórzyła Wioleta. – Muszę wracać do restauracji. Koleżanka zastąpiła mnie tylko na dwie godziny. Biernat by się wkurzył, gdybym się spóźniła.

Zebrała ze stołu resztę naczyń i poszła za Zuzanną.

– Długo zamierzasz być tam kelnerką? – usłyszała pytanie, gdy znalazły się w kuchni.

– A co? Masz lepszy pomysł? Bo ja nie – odpowiedziała z nutą poirytowania. – Dobrze, że mam chociaż tę pracę. Mogłabym pewnie pojechać do Londynu i znaleźć robotę na zmywaku, ale jakoś tak, nie wiem…

Zuzanna wlewała ciepłą wodę do miski wstawionej do zlewozmywaka. Wcisnęła też nieco płynu do mycia naczyń i zaczęła zanurzać w niej filiżanki.

– Wiola, pomysł na twoje życie to nie moja rzecz – powiedziała. – Kelnerki zawsze będą potrzebne. Tylko czy musisz nią być już zawsze?

– Dobrze ci tak mówić, jesteś mądra i skończyłaś studia. A ja, co? Bez wykształcenia, nawet bez matury, tylko po dwuletnim gastronomiku, co mogę robić? Pomoc kuchenna. Złapać nadzianego faceta, to najlepsze, co może mi się trafić.

– Oj, nie jesteś wcale głupia, mówię ci. Z głupią bym się nie zadawała.

Koleżanka stała z niewyraźną miną. Zuzanna podała jej filiżankę do wytarcia.

– Tylko tak mówisz, żeby mnie podbudować – rzekła po chwili Wioleta, wycierając filiżankę do sucha i przyglądając się jej. – To ładna porcelana jest, i chyba cenna, co? Rodzinna?

– Dlatego nie wkładam jej do zmywarki – odrzekła Zuzanna. – Ciocia nie używa jej na co dzień, jedynie kiedy ma ważnych gości.

– Chyba u Biernatów coś podobnego widziałam.

– Możliwe. W niejednym domu mają Rosenthala. Chociaż… akurat oni? Bywasz u nich w mieszkaniu?

– Jeden raz, zaraz na początku pracy. A wiesz, co mi Biernat ostatnio powiedział? On już wie, że się znamy i przyjaźnimy, no nie? Powiedział, żebym nie bujała w obłokach, tylko trzymała się tego, co mam w ręku. Bo mogę stracić to, co mam, a obłoków nie chwycę i zostanę z niczym. Mądre, nie?

– Straszył cię chyba, żebyś mu nie uciekła. Sama widzisz.

– W sumie nie. Ma czasem chwile dobroci dla zwierząt, zwłaszcza po robocie, gdy nie ma klientów, i wtedy udziela nam swoich dobrych rad.

– Ciekawe, czy to samo radzi swojej córce. Jak ona ma na imię? Paulina chyba.

– Och, Paulinka to ich oczko w głowie. Biernat trzy razy dziennie informuje różnych klientów, że córka studiuje w Warszawie marketing i zarządzanie. Nie wiem, kiedy ona ma na to czas. A kochający rodzice już szukają jej dzianego kandydata na męża. – Zastygła na moment w zamyśleniu. – Ty, Zuzi, a może ten Paolo. Nie, chyba niemożliwe. Chociaż…

Rozległa się skoczna melodia dzwonka jej telefonu komórkowego. Wioleta wyszarpnęła aparat z torebki i przeprowadziła liczącą trzy zdania rozmowę.

– Koleżanka – oznajmiła, chowając komórkę. – Muszę lecieć. Wpadnę pojutrze. Mogę?

– Praktycznie już tu mieszkasz – odrzekła Zuzanna, zajęta ustawianiem filiżanek. – Przewieź tylko swoje rzeczy. Pomóc ci?

Wioleta nie słuchała. Szybko opuściła willę i pobiegła do restauracji Biernatów.

Irmina wyszła do ogrodu. Zuzanna wzięła się za przygotowanie obiadu.

Ciągle męczyło ją, o czym też Irmina chciała z nią rozmawiać. Tego dnia, gdy padło niepokojące zdanie, po powrocie z pracy nie udało się odbyć na ten temat rozmowy. Być może okazja ku temu by się znalazła, mieszkały w końcu pod jednym dachem i jadały wspólnie posiłki, jednakże Zuzanna nie wykrzesała z siebie dość odwagi, by nawiązać do usłyszanego rano, niby od niechcenia rzuconego zdania. Sama nie umiała odpowiedzieć sobie na pytanie, skąd ta obawa. Może nie chciała wydać się surowej ciotce zbyt ciekawska, ani tym bardziej zaniepokojona, a może obawiała się, że Irmina ma w zanadrzu coś niezbyt dla niej miłego i wolała nie dowiadywać się o tym za wcześnie. Z jednej strony więc zżerała ją ciekawość, z drugiej milczała zacięcie. Obie rzeczy były trudne do zniesienia, zwłaszcza że nie padła jednoznaczna informacja, kiedy wszystko się wyjaśni. Określenie „wkrótce” było na tyle pojemne, że oznaczało „jutro –pojutrze”, lecz równie dobrze mogło znaczyć „za tydzień–dwa”. To drugie zaś byłoby nie do wytrzymania. Zuzanna źle znosiła podobne sytuacje; budziły w niej z pozoru tylko zwalczone upiory dzieciństwa, kiedy jej poczucie bezpieczeństwa było mocno zachwiane. Aby nie dręczyć się zbyt długim oczekiwaniem, podjęła mocne postanowienie, że jeśli ciotka po trzech dniach nie wróci do tematu, sama ją o to zapyta. Już sobie nawet wyobraziła, jak to będzie wyglądało – stojąc przy kuchni, na przykład podczas krojenia warzyw na zupę minestrone, rzuci od niechcenia: – Pamięta ciocia, miałyśmy o czymś poważnie porozmawiać. Ale akurat w tym momencie Irminy przy niej nie było.

Znała dobrze ciotkę. Mimo swoich siedemdziesięciu pięciu lat, niezależnie od gasnącej sprawności ciała i sztywniejących stawów, czemu przeciwstawiała się heroicznie podwyższoną aktywnością, z bieganiem z kijkami włącznie, zachowywała absolutną trzeźwość umysłu. Nigdy nie klepała, co jej ślina na język przyniesie, nie wyrażała pochopnych, podszytych chwilowymi emocjami sądów, a jeśli czegoś się podejmowała, dążyła do celu uparcie i nie sposób było ją od niego odwieść. Zuzanna ceniła tę jej powściągliwość i poukładanie – uważała, że tych cech, aż w takim stopniu rozwiniętych, jej samej niekiedy brakowało. Z tego też powodu – że ją tak dobrze znała – nie wydawało się jej możliwe, by ciotka rzuciła ot, tak sobie, jakieś zdanie bez większego znaczenia. Czas, miejsce i treść na pewno były przez nią dobrze dobrane, jeśli nawet nie po głębokim namyśle, to intuicyjnie, a i to w jej przypadku oznaczało nie tyle spontaniczność, ile precyzję, podbudowaną głębokim życiowym doświadczeniem. Owszem, pozwalała sobie czasem, niezwykle rzadko, dać się ponieść emocjom, niekiedy wręcz przyprawiającym o zawrót głowy, lecz decyzje i działania podjęte w stanie podwyższonego napięcia opatrywała potem nieodmiennym, samobiczującym komentarzem: Jak ja mogłam, jak mogłam!

O czym zatem mogła chcieć poważnie rozmawiać?

O kosztach utrzymaniu domu? To prawda, że niemal wiekowa drewniana willa wręcz krzyczała o odnowienie z zewnątrz i unowocześnienie wewnątrz, a to oznaczało spore pieniądze do wydania. Lecz przecież, pomimo familijnych stosunków między nimi, Zuzanna była u Irminy tylko lokatorką. Szczególną, rodzinną, ale płacącą swoje skromne komorne. Bo uważała, że tak trzeba. Dokładała się w ten sposób do bieżących, wciąż rosnących wydatków. Trudno więc było oczekiwać, że jako lokatorka zaciągnie jeszcze kredyt na remont albo poświęci własne oszczędności, gromadzone na pierwszą wpłatę na samochód. A może ciotka uważa, że jej comiesięczny wkład powinien obecnie wzrosnąć? Możliwe, ale wtedy pomysł kupienia samochodu trzeba by odłożyć na nie wiadomo jak długo.

Albo może ciotka raz jeszcze przemyślała projekt zwiększenia przychodów przez przyjęcie drugiej lokatorki i zmieniła zdanie? Początkowo pomysł Zuzanny zaakceptowała. Ale co, jeśli ktoś jej czegoś złego nagadał o Wiolecie i Irmina wystraszyła się, że nie opędzi się od młodzieńców dopytujących się o drzwi do pokoju nowej lokatorki, a teraz nie wie, jak do tego się przyznać? To wprawdzie do niej niepodobne, by po powzięciu decyzji uległa jakimś naciskom czy radom, ale kto wie – jeśli sama uznała swoją zgodę za błąd, mogła zapragnąć się wycofać. Tylko że oznaczało to utratę jedynej w Kornelinie przyjaciółki, dlatego tak gwałtownie zareagowała na pomysł wynajęcia pokoju temu rzekomemu Włochowi.

Inna rzecz, że pieniądze nie powinny być aż takim problemem. Ciotka powinna mieć niemałe oszczędności, o których wprawdzie nie mówiła głośno, ale ich istnienia można było się domyślać z niektórych wypowiedzi. Pewnego dnia, przy okazji rozmowy o niedogodnościach starości, oznajmiła, że o swoją przyszłość nie martwi się zanadto, bo tę jest w stanie zapewnić sobie sama, i że bardziej dokucza jej teraźniejszość. Gdyby jednak przeznaczyła oszczędności na remont willi, utraciłaby poczucie bezpieczeństwa, jeśli chodzi o głęboką starość, z którą wiązać się może niedołężność. A ciotka zbyt ceniła sobie niezależność, by polegać tylko i wyłącznie na pomocy innych, nawet z najbliższej rodziny.

Zuzanna brała jeszcze pod uwagę czarny scenariusz: amerykański bratanek Irminy w końcu namówił ją, by wyjechała na zawsze do Stanów Zjednoczonych. Skoro ma tylu oferentów na kupno domu – napisał do Irminy, a ta zacytowała go przy obiedzie – niech ciotka sprzeda swoją rodową ruderę, jak ją nazwał, zabierze pieniądze i wyjedzie na zawsze do niego, do Ameryki, gdzie będzie miała zapewnioną spokojną starość.

Właściwie dlaczego scenariusz taki miałby być czarny? – myślała Zuzanna nie raz. Zmienię najwyżej miejsce zamieszkania i tyle. Może w końcu wynajmę coś w Warszawie i zamieszkam sama, zanim Marek wróci z Irlandii? W życiu nie ma nic na stałe. A samochód w mieście nie będzie aż tak potrzebny.

Mogła wykonać ten ruch już dawno – porzucić Kornelin, ciotkę i jej willę, i zamieszkać gdzieś bliżej miejsca pracy. W praktyce, gdy już oswajała się z tą myślą, okazywało się, że sprawa nie jest prosta. Nie chodziło o to, że koszty mieszkania u Irminy były dość niskie – w samej Warszawie musiałaby płacić dwa albo trzy razy tyle. Rzecz w tym, że czuła się odpowiedzialna za tę kobietę, która, choć w kraju nie miała już nikogo z najbliższej rodziny, uparcie i – zdawać by się mogło – beznadziejnie trwała na swojej placówce, nie dopuszczając, by przeszła „w obce ręce”. Marek, decydując się na emigrację zarobkową, nie mógł zrozumieć, dlaczego Zuzanna nie zostawi jej samej sobie. – To twoje życie, ty o nim decydujesz – powtarzał. – Nie możesz czuć się na zawsze związana tym, że jakaś uparta daleka krewna, która nie chce nic zmienić w swoim życiu, kiedyś wyciągnęła do ciebie pomocną dłoń. – Widać to u nas rodzinne – rzuciła mu w końcu w twarz, gdy wszelkie jej argumenty zbywał tą samą gadką. – Rób, jak chcesz, ja wyjeżdżam – powiedział na koniec. – Jak zmądrzejesz, dołączysz do mnie. Będę czekał.

Ale przecież nie w nieskończoność, pomyślała teraz, rozstawiając talerze.

Sama sobie uparcie wmawiała, że przed emigracją powstrzymywała ją – poza Irminą i jej domem – stała praca w rządowej instytucji. Starała się o nią długo i żmudnie, już na studiach decydując się na śmieciową umowę, byle dorobić do stypendium i zarobić na własne utrzymanie. Mając tę posadę w ręku, jako coś w miarę pewnego, miałaby ją rzucić, by w Dublinie zacząć od podrzędnej pracy w restauracji? Na to albo sama była zbyt dumna, albo jej uczucie do Marka było za słabe. Myśl o tym, że przy tej próbie charakteru wyszła na jaw jej skrywana przed światem lękliwość, i to ona była prawdziwą przyczyną pozostania w kraju, odpędzała uparcie, gdy tylko pojawiała się w jej umysłowych opłotkach.

2

Zuzanna przeszła przez pokój stołowy, wyszła przez otwarte drzwi na tylny taras i zeszła po stopniach do ogrodu. Ujrzała Irminę obcinającą główki pierwszych przekwitłych róż. Ciotka odcinała je od gałązek małym sekatorem i wrzucała do koszyczka zawieszonego na lewym przedramieniu.

– Ciociu, zapraszam! – zawołała Zuzanna w głąb ogrodu.

Irmina usłyszała, ale nie zareagowała. Dalej przycinała końcówki kwiatowych pędów. Zuzanna zbliżyła się trzy kroki i powiedziała:

– Ostygnie.

Ciotka westchnęła i oznajmiła:

– Muszę przecież skończyć, co zaczęłam. Najwyżej minuta. Zaraz przyjdę.

– Zawsze to samo – burknęła Zuzanna i odeszła.

Irmina chwilę jeszcze obcinała ostatnie główki najwcześniej zakwitających, rosnących w szpalerze ogrodowych róż, po czym odłożyła sekator, zdjęła rękawiczki i przeszła na werandę. Odstawiła koszyczek i poszła do łazienki.

– Zjedzmy na zewnątrz – powiedziała po drodze do Zuzanny. – Taki przyjemny wieczór się zapowiada.

Istotnie, ciche, bezwietrzne popołudnie późnego czerwca przyniosło dużo ciepła, wręcz żaru, rozgrzewając kamienie podmurówki i drewnianą konstrukcję willi. Teraz, w obliczu zachodzącego po stronie szczytowej słońca i oświetlającego z boku ogrodową werandę, ciepło to wracało do atmosfery, unosząc z sobą uwięzione w wiekowych nieżywicowanych belkach i deskach opary ciągle w nich obecnych żywic i olejków, zmieszanych z niepokojącymi woniami pyłów próchna, dowodnego świadectwa żerowania w konstrukcji korników i kołatków.

Gdy Irmina wróciła, talerze, miska z makaronem, sosem, tacka z serem i sztućce już stały na stole na werandzie. Zuzanna niosła szklanki i butelkę napoczętego białego wina.

– Dziś znowu jemy po włosku – powiedziała z uśmiechem.

Irmina siadła przy wiklinowym stole przykrytym obrusem w lawendowym kolorze.

– Nałożę cioci – zaproponowała Zuzanna i dwoma widelcami przeniosła na jej talerz porcję makaronu.

– Tyle razy zastanawiałam się, skąd u ciebie tak wielkie zamiłowanie do włoskich potraw – rzekła Irmina. – W waszym domu ta kuchnia raczej, jak mi się zdaje, nie była praktykowana.

– I co? Jakie wnioski ciocia wyciąga? Czyżby to wpływ fluidów emitowanych przez ściany willi Morena? – zażartowała Zuzanna, podając następną miskę.

Ciotka zamyśliła się na moment, po czym polała makaron gęstym sosem pomidorowym i posypała go tartym parmezanem.

– Mój Giulio byłby tobą zachwycony – rzekła.

Zuzanna postanowiła skorzystać z nadarzającej się okazji, żeby zacząć drążyć temat pierwszego męża ciotki.

– Jaki on był? – zapytała. – Nigdy przy mnie ciocia o nim nie wspominała.

– Ten Paolo – odrzekła ciotka, jakby zasłuchana w siebie. – Zjawił się nie wiadomo skąd i obudził wspomnienia.

– To dlatego ciocia chciała, żeby u nas zamieszkał?

– Wybacz starszej pani – powiedziała Irmina pojednawczo. – Poniosły mnie emocje. Nie powinnam, skoro umówiłyśmy się inaczej, dawać mu nadziei na pokój u nas. Ale miło było przy nim powspominać młodość. I przypomnieć sobie język włoski…

– Bardzo kochaliście się z Giuliem? – zapytała Zuzanna i nalała do kieliszków perlącego się wina.

– Och, to było szaleństwo! Rewolucja! Gdybyś wiedziała, co myśmy do spółki nawyprawiali, co się działo w rodzinie! Tak zresztą w naszej, jak i w jego. Wyobraź sobie, wyjechał do Warszawy jako kawaler na jakiś festiwal młodzieży, a wrócił jako żonaty. Z Polką!

– Nie! Naprawdę? A ciocia nie wyjechała z nim?

– Jedzmy, bo stygnie – przerwała Irmina i wzięła się za nawijanie makaronu na widelec.

Zuzanna odniosła nieprzyjemne wrażenie, że poruszyła jakąś czułą strunę, której nie należało trącać. W gronie rodzinnym, kiedy mieszkała z rodzicami, nigdy na ten temat nie rozmawiano. Może raz jeden. Wtedy, gdy rodzice nie chcieli puścić jej na wakacyjny dwutygodniowy wyjazd w koleżeńskim gronie licealistów. Jako buntująca się nastolatka oświadczyła wówczas w gniewie, że jeśli jej nie pozwolą, to ona opuści „ten dom” na zawsze. Wzburzony ojciec zawołał na to do matki: – No popatrz ty, znalazła się druga Irmina! Później, gdy emocje opadły i do wyjazdu nie doszło, nikt jej nie objaśnił, o co chodziło z tą uwagą nawiązującą do ciotki, lecz i ona, zajęta własnym poczuciem krzywdy, nie pytała o nic.

Teraz także sama Irmina nie chciała za wiele na ten temat mówić, jakby to było rodzinne tabu. Zuzanna postanowiła nie nalegać. Pomyślała, że jeśli Paolo rzeczywiście znajdzie sobie w pobliżu jakiś pokój i zechce skorzystać z zaproszenia do odwiedzin, łatwiej będzie znowu nawiązać do drażliwego tematu, kryjącego jakąś bolesną, jak się Zuzannie wydawało, tajemnicę.

– Smakuje cioci? – zapytała.

– Giulio wiele razy przygotowywał taką pastę. Może nie taką, bo mógł użyć tylko tego, co można było u nas wtedy dostać. Przez jakiś czas przynosił półprodukty z kuchni włoskiej ambasady, ale później to się urwało. Makarony robił sam, pomidory z cebulą smażył sam, doprawiał ziołami, które sam znalazł, ja mu dostarczałam jedynie wołowinę, jeśli była potrzebna. Do spaghetti na przykład nigdy jej nie używał. – Irmina mówiła urywanymi zdaniami, bo równocześnie wkładała do ust kolejne porcje makaronu. – Ach, i oliwę. Ale skąd ją brałam? Krajowej przecież nie było, a dostać z importu, nieprawdopodobne. Może zamiast niej brał olej? Wiem! Za jakieś niemożliwe pieniądze kupowaliśmy ją na bazarze Różyckiego i używaliśmy jak lekarstwa, prawie na krople. Parmezanu także nie było. Nasz żółty ser nie miał podobno właściwego smaku i konsystencji, ale dla mnie ta jego pasta i tak miała smak nadzwyczajny, jakby to była potrawa z innego świata. Bo i była. Chociaż twoja nie jest wcale gorsza. Może nawet lepsza.

– Tamtej dziś już nic cioci na pewno nie zastąpi – rzekła Zuzanna melancholijnie.

Podniosła kieliszek i popiła.

Irmina pokiwała głową. Również wypiła nieco wina. O pierwszym mężu nic więcej podczas posiłku nie powiedziała.

Rozmawiały o Wiolecie. Zuzanna opowiedziała, jak ją poznała w lokalu Biernatów, gdy pewnego razu zechciały z odwiedzającą ją jedną z koleżanek z pracy dowiedzieć się nagle w porywczym wygłupie, jak smakuje prawdziwa golonka z kapustą zapijana piwem jasnym pełnym. Wioleta była zaskoczona, że dwie szczupłe panny zamawiają takie danie, uznała ich wyskok za szczególną ekstrawagancję, która bawiła ją na równi z nimi. Potem spotkały się przypadkiem w pociągu do Warszawy, gdy Wioleta udawała się na randkę z pewnym jakoby wystrzałowym facetem, o czym z entuzjazmem poinformowała w rozmowie. Gdy przypadek zetknął je niedługo potem w Kornelinie na głównym skrzyżowaniu, Zuzanna bez szczególnej ciekawości, ot, żeby podtrzymać rozmowę, zapytała o tę randkę. I wtedy Wioleta się rozgadała. Powiedziała, że facetów koło niej kręci się wielu, na wygląd może są w porządku, ale w większości to dupki, bo tak naprawdę chodzi im o jedno – żeby dziewczynę zaliczyć, może nawet zakładają się o to z kumplami, a takiego, który by zobaczył w niej coś więcej niż fajną laskę nie widać. I że nie wie, jak kogoś takiego spotkać, a najlepiej, żeby taki facet dał jej jeszcze oparcie materialne.

– W takim razie musisz się na coś zdecydować – powiedziała jej wtedy Zuzanna, bo już przy pierwszym spotkaniu w pociągu przeszły na ty.

– To znaczy na co? – spytała dziewczyna.

– Kogo szukasz, czego od niego oczekujesz i czy ty sama jesteś w stanie odpowiedzieć na oczekiwania takiego faceta, jakiego sobie wymyśliłaś. Jak by to powiedzieć inaczej…

– Niby czy mogę mu dorównać?

– Widzę, że świetnie to rozumiesz.

– A ty, jak uważasz? Mogę?

Zuzanna stanęła zakłopotana. Za mało jeszcze znała Wioletę, żeby szczerze i trafnie odpowiedzieć. Nie wiedziała, jak koleżanka wyobraża sobie swój ideał partnera. Widząc w niej pewną bezradność, postanowiła jednak wygłosić coś budującego. Wypadło nieco banalnie.

– Myślę, że jeśli się postarasz, uda ci się – powiedziała. – Wierzę w to.

Wioleta oczekiwała czegoś więcej po jej wypowiedzi, bardziej konkretnego. Zuzanna, wyczuwając nadzieję, jaką rozbudziła w dziewczynie, dodała szybko:

– Daj mi swój numer na komórkę, umówimy się kiedyś na kawę i pogadamy, bo teraz nie bardzo. Muszę biec do domu. Wiesz, ciotka, obiad.

Wymieniły się numerami. Tak zaczęła się ich bliższa znajomość. Kiedy Zuzanna dowiedziała się, że gospodarz domu, w którym Wioleta wynajmuje pokój, żonaty i dzieciaty, nieustannie przystawia się do niej, sugerując przynajmniej raz w miesiącu, że mogłaby nie płacić a mieszkać, zaproponowała jej pokój w Morenie.

– To ciekawe, co mówisz – uznała ciotka Irmina, słuchająca dłuższy czas opowiadania Zuzanny bez jednego wtrącenia – bo od początku, od chwili, gdy pierwszy raz o niej usłyszałam, wydawało mi się, że w tej waszej znajomości, a może już przyjaźni, istnieje jakaś, hm, niesymetryczność, jeśli mogę tak to ująć. To znaczy ty i ona jesteście, jak sądzę, z różnych światów..

– Ma ciocia rację, zdaję sobie sprawę z nierównowagi – powiedziała Zuzanna. – Ale to wartościowa dziewczyna, tylko może trochę zagubiona. Warto jej pomóc. Ciocia też mogłaby się włączyć.

– Cieszę się, że tak myślisz i tak postępujesz – odrzekła ciotka. – To szlachetne z twojej strony.

Zuzanna pomyślała, że właśnie nadszedł odpowiedni moment, by rozwiać dręczącą ją od dwóch dni niepewność. Pod koniec posiłku, gdy popijały już tylko wino, przełamała opory.

– A o czym to ciocia chciała ze mną koniecznie rozmawiać? – zapytała, niby od niechcenia.

Irmina zastanowiła się sekundę.

– Pytasz o co? – rzuciła, by upewnić się, co Zuzanna ma na myśli, a może by zyskać na czasie.

– O to, co usłyszałam przedwczoraj rano przed wyjściem.

– Aaa, o to! – powiedziała ciotka przeciągle. – Ach nie, to może jeszcze poczekać – oświadczyła, zmieniając ruch głowy z potakującego na przeczący, po czym wstała od stołu i podziękowała za smaczny posiłek. – Jutro ja gotuję. Po polsku. Po włosku lubię zjeść, lecz przygotować już nie potrafię – dodała, jakby chcąc definitywnie zmienić temat, bo kolejność dyżurów w kuchni miały od dawna ustaloną i nie było potrzeby, by o tym przypominać.

Już miała wejść do domu, gdy wykonała w drzwiach półobrót i rzekła przez ramię:

– Pomyśl zawczasu, co przyrządzisz do jedzenia, gdy zjawi się u nas Paolo. Liczę na coś włoskiego i smacznego.

– Oj, ciociu – odrzekła Zuzanna. – Czy on jeszcze kiedyś przyjdzie? Nie sądzę.

– A ja jestem pewna, że pojawi się tu bardzo szybko, zobaczymy go najdalej za trzy dni – powiedziała zdecydowanie Irmina. – Wspomnisz wtedy moje słowa.

– Chyba że ciocia wie coś, czego ja nie wiem – burknęła Zuzanna. – Co on o sobie powiedział? Czego tu szuka?

Irmina puściła drzwi i wróciła do stołu. Nie usiadła, tylko stanęła za krzesłem.

– Muszę przyznać, że wyrażał się dość nieprecyzyjnie – zaczęła wyjaśniać. – Z tego, co zrozumiałam, przyjechał do Polski w interesach. Szuka jakiegoś miejsca za miastem. Chce coś postawić, wybudować czy coś takiego. Mógłby oczywiście zamieszkać w hotelu, ale potrzebuje na pewien czas ustronnego pokoju, a najlepiej małego mieszkania, żeby mieć trochę spokoju i czas na przemyślenia.

– Ciekawe, co to za interesy. Nie przyszło cioci do głowy, że ktoś go poszukuje, a on po prostu chce się zaszyć, ukryć przed kimś?

– W Kornelinie? Daj spokój. Przecież to prawie Warszawa. Żadna kryjówka. Nie ponosi cię fantazja?

– Myśli ciocia, że imię i nazwisko, które podał, są prawdziwe?

– A dlaczego miałby kłamać?

– A dlaczego w ogóle ludzie kłamią? Żeby innych wprowadzić w błąd, to proste. Dobrze mówi po włosku?

– Według mnie, dobrze, płynnie, ale akcentu nie umiem ocenić, nie rozróżniam. Sugerujesz coś?

– Nie wiem. Dla mnie to trochę podejrzany osobnik. Choć niewykluczone, że właśnie ciocia ma rację, nie ja. Oby tak było – zakończyła Zuzanna rozważania i też wstała od stołu.

– Sądzę, że niebawem wszystko się wyjaśni – powiedziała ciotka.

O czym też może chcieć ze mną poważnie rozmawiać? – pomyślała Zuzanna raz jeszcze, patrząc za znikającą w drzwiach Irminą.

Niepokój wciąż nie chciał jej opuścić.

3

Zuzanna mijała akurat willę Gargamela, zmuszając się do tego, by nie spoglądać odruchowo na spacerującego w głębi posesji tęgiego osobnika z psem, gdy usłyszała za sobą cichy szum roweru. Ktoś trącił dzwonek ostrzegawczy i ją wyprzedził, po czym przyhamował i stanął. Dziewczyna z roweru miała długie, ufarbowane na ciemny kasztan włosy tworzące puszystą fryzurę, podkoszulek odsłaniający opalone ramiona i obcisłe dżinsy. Kiedy się odwróciła, Zuzanna ją poznała.

– Cześć! – powiedziała dziewczyna. – Mogę cię zaczepić? Jestem Paulina.

Wyciągnęła rękę na powitanie. W jej białym uśmiechu było coś sympatycznego, ale i sztucznego zarazem, jakby wystudiowanego.

Zuzanna zatrzymała się i odpowiedziała na gest powitania. Wymieniła swoje imię.

– Masz do mnie sprawę? – zapytała, uruchamiając jednocześnie wyobraźnię z zestawem możliwych spraw, jakie mogła mieć do niej córka Biernatów.

– Tak, osobistą – odpowiedziała Paulina. – Mogłybyśmy pogadać?

– Tu? Teraz? Może wejdziesz do mnie?

– Nie, niekoniecznie.

– To przynajmniej przejdźmy dalej.

Czuła się nieswojo przy kutej bramie.

Zaczęły powoli iść w kierunku drewnianej willi.

– Bo widzisz, jest tak – zaczęła Paulina. – Ja studiuję marketing i robię teraz licencjat. No i, jak wiadomo, muszę napisać taką pracę na końcowe zaliczenie.

– Licencjacką.

– Dokładnie. I ja w tej sprawie do ciebie. Chodzi o to, że, wiesz, ja dużo pomagam starym w ich biznesie i mam mało czasu, i tak chciałam zapytać, czy byś mi nie pomogła w napisaniu, bo jesteś magistrem i wiesz, jak taką pracę napisać, i w ogóle.

Zuzannę zatkało.

– Ja? Daj spokój, ja się nie znam na marketingu!

– Oj tam! Nie trzeba się znać. Skończyłaś przecież prawo administracyjne, a w tym temacie, co mam pisać, coś jest o aspektach prawnych czegoś. Bym ci dostarczyła wszystkie materiały, a ty byś tylko napisała. Starzy za wszystko zapłacą.

– Paulina! O czym ty mówisz!

– No co, wszyscy teraz tak robią.

– Wszyscy?!

– Bynajmniej u nas. Może przesadziłam, może nie wszyscy, ale wiesz, jak jest.

Stanęły przed willą. Paulina popatrzyła na dom, następnie przerzuciła wzrok na ogród.

– Remont by się przydał, co? – rzuciła obojętnie.

– Ech… – westchnęła Zuzanna, rada, że może choć na chwilę zmienić temat. – Może tak, ale to sprawa ciotki, nie moja.

– No co ty?

– To jej własność.

– Hm. Ojciec mówi, że to świetny punkt i gdyby go miał, nie martwiłby się o przyszłość swoich interesów.

– Co ty opowiadasz! Tutaj? Kto by tu przychodził!

– Dziś nie, ale kto wie, co będzie jutro czy za rok. Poza tym nie mówił o restauracji. Tak więc, dziewczyno, masz skarb w ręku na przyszłość. Trzeba będzie tylko włożyć trochę, no, nie trochę, ale sporo forsy. Albo spuścić działkę za niezłą kasę i przenieść się do Warszawy.

– Ale mówię ci, że to nieruchomość ciotki Irminy.

– No, teraz to chyba ze mnie głupią robisz! Nie musisz. Każdy wie, komu Irmina zostawi Morenę.

– Każdy? Chyba poza mną. I co to za temat; ciocia nie jest umierająca, poza tym ma bliższą rodzinę niż ja. Tyle że nie w Polsce.

Paulina wyglądała na poirytowaną.

– Dobra, Zuza, nie musimy o tym mówić. Odpowiedz, proszę, na kiedy będziesz mogła mi napisać tę pracę. Pośpiechu nie ma, teraz będą wakacje, rozumiesz, ale na początku następnego semestru muszę już coś facetowi pokazać. A gdybyś potrzebowała jakąś zaliczkę…

– Paula! Ja przecież nie powiedziałam, że się zgadzam.

– To powiedz.

– Nie zgadzam się.

Paulina stała zdumiona i zdezorientowana.

– Powiedz jeszcze raz – rzekła niepewnie.

– Odmawiam.

– Jak to! Nie rozumiem. Nie chcesz zarobić? To nie musi być jakaś wybitna praca.

– Nieważne. Nie jestem zainteresowana. Dotarło?

– Stawiasz się, co? – Paulina podniosła głos. – Wielka mi pani magister z drewnianej chałupki. – Przełożyła nogę nad siodełkiem i postawiła stopę na pedale. – To ojciec chciał dać ci zarobić i nie będzie zadowolony, że odmówiłaś. Ale nie, to nie. Zarobi ktoś inny, mnie to obojętne. A wy przynajmniej porządne ogrodzenie byście sobie zrobiły.

Wskazała brodą otaczającą willę z trzech stron siatkę rozpiętą na starych metalowych słupkach, nadżeranych przez skrywaną co roku pod olejną farbą rdzę.

– Do widzenia, Paulinko – powiedziała spokojnie Zuzanna, choć w środku ją paliło. – Życzę powodzenia w dalszym studiowaniu marketingu.

– Cześć! – wyrzuciła dziewczyna jednym mocnym tchem. – Jeszcze zobaczymy.

Nie potrafiła opanować wściekłości. Wstrząsnęła kasztanową grzywą i odjechała.

Zuzanna, utraciwszy wskutek wzburzenia samokontrolę, spojrzała w końcu w głąb sąsiedniej posesji, której ozdobny parkan zamykał ogród Irminy z czwartej strony. Osobnika z psem nigdzie nie mogła dostrzec.

Weszła do domu. W sieni poczuła dochodzący z kuchni zapach zupy ogórkowej i skwierczących na patelni mielonych kotletów. Przez otwarte drzwi ujrzała Irminę rozdrabniającą liście sałaty.

– Widziała ciocia tę Biernatównę? – spytała. Ciotka w milczeniu kiwnęła głową. – Aż tu za mną przyjechała.

– Czego chciała? – zapytała Irmina ostro.

Zuzanna opisała propozycję Pauliny i swoją odpowiedź.

– Typowe dla nich – oceniła ciotka. – Sądzą, że wszystko da się kupić. Najgorsze, że czasami mają rację.

– Nie lubi ich ciocia?

– Nie przepadam za takimi ludźmi w ogóle, czy to Biernatowie, czy inni.

– Od dawna ciocia ich zna?

– Odkąd tu się pojawili. Czyli od bardzo dawna. – Ciotka ułożyła sałatę w salaterce i posypała ją solą. – Zwłaszcza starego Biernata…

– Dziadka Pauliny?

– Tak. On chyba pierwszy z ich rodziny miał chętkę na naszą Morenę. Kiedy to było? Wiele lat temu. Zdawało mu się, że jest tuż-tuż. Już witał się z gąską. Ale mu się nie udało, o!

Irmina zaśmiała się krótko, zaciskając pięść w triumfalnym geście.

– Naprawdę? Jak to wyglądało?

Ciotka stanęła na środku kuchni i rozłożyła ręce.

– Po prostu. Nie wyszłam za niego i cześć. Choć bardzo się starał. Och, jak bardzo! – oznajmiła z ironią. Nagle jej wesołe spojrzenie zmętniało, a uśmiechnięte usta opadły. – Kawał drania z niego był – powiedziała. – To za jego sprawką Giulio musiał wyjechać, zostawić mnie samą. I nie tylko on. Także mój brat. O krzywdach innych nie wspomnę. – Zuzanna zamilkła. – Dowiedziałam się o nich dużo później – ciągnęła Irmina. – Widzę jednak, że chrapka na Morenę przechodzi w tej rodzinie z ojca na syna. Jedno ci powiem, Zuziu, bądź czujna i ostrożna wobec każdej propozycji z ich strony.

Ruszyła się. Otworzyła kubeczek ze śmietaną i pacnęła na sałatę łyżeczką dwa białe stożki. Zamieszała w misce.

– Ha! Ale Paola ciocia przyjęła, choć podobno to oni go tu skierowali – rzekła z przytykiem Zuzanna.

– Tak mnie poinformował. I to właśnie było dla mnie zastanawiające. Chciałam go rozszyfrować, co on za jeden i po co naprawdę przyszedł.

– Nie rozumiem.

– Jaki Biernatowie mieliby w tym interes, żeby go tu nasyłać? Zwłaszcza po tym, jak zdecydowanie odmówiłam młodszemu Biernatowi odsprzedaży willi, co go, nie ukrywam, mocno rozsierdziło.

– Proponował kupno Moreny? I nic ciocia nie mówiła?

– Przyszedł tu jakoś w południe, kiedy byłaś w pracy, może tydzień temu. Poinformował mnie, jakie są ceny gruntów i domów w naszej okolicy. Zaproponował zapłatę jak za nowy dom, mimo że ten, jego zdaniem, nadaje się tylko do rozbiórki. Akurat! Dom mojego dziadka, jego marzenie, jego cudowna kopia willi Andriollego do rozbiórki! Nie doczeka się. Nie za mego życia.

– No i co mu ciocia powiedziała?

– Oznajmiłam krótko, że dom nie jest na sprzedaż. Nie pierwsza to tego typu propozycja i pewnie nie ostatnia, nie przywiązywałam do niej wagi, dlatego nic ci nie mówiłam. Lecz on łatwo nie odpuszcza, o nie! Gotów jest na każdy podstęp. Dlatego, powtarzam, ostrożność…

– Mimo to wczoraj ciocia nie była specjalnie ostrożna, jeśli wolno zauważyć. Powiedziałabym, że wręcz nieostrożna. Miałam wrażenie, że pozostawała ciocia pod silnym urokiem naszego przystojniaka, tego niby Włocha. Mówił po włosku, obudził wspomnienia, czarował… – wyliczała Zuzanna z przekąsem.

– To prawda – ucięła wyliczankę ciotka. – Niemniej sądzę, że jego wizyta nie była przypadkowa i dlatego jestem przekonana, że niedługo znowu się zjawi. A my będziemy dla niego uprzejme i miłe, uprzedzam.

– Dziś ciocia mówi jak detektyw.

– Weźmy się lepiej za obiad.

Codzienne popołudniowe posiłki, takie, jak ten, jadały zwykle przy stole w kuchni, a tylko wyjątkowo na werandzie. Zuzanna wyjęła z kredensu talerze i sztućce. Nalała zupy do talerzy wprost z garnka i postawiła je na stole. Zabrały się za jedzenie.

– Prawdziwa domowa, jak lubię – powiedziała po pierwszym łyku.

– Ostatnia w tym sezonie – oznajmiła ciotka. – Więcej kiszonych ogórków nie mamy.

– Wielka szkoda, ale wkrótce będą nowe.

– Najwcześniej za miesiąc. Chyba że sklepowe, ale to nie to samo.

Przy drugim daniu Zuzanna zapytała wreszcie o to, co ją nurtowało przynajmniej od kwadransa.

– A wujek Karol, jak to z nim było?

– Karol… – Irmina przestała na chwilę jeść i zaczęła grzebać widelcem w ziemniakach. – Wciągasz mnie we wspomnienia, teraz ty. Po śmierci Giulia byłam wdową trzy lata. W tym czasie wiele się wydarzyło. Wróciłam na studia, skończyłam je. Biernat, mimo że go nienawidziłam, bo… – Irmina ściszyła głos, jakby napotkała przeszkodę nie do pokonania, coś, o czym nie była w stanie mówić. – On starał się mimo wszystko o mnie i w końcu, szantażem czy inaczej, zdobył poparcie ojca w tych staraniach, ale ja go nie chciałam, nie mogłam, mówiłam ci już. Przy Giuliu był takim… szczurkiem, bez fantazji, bardzo praktycznym, wszędzie węszącym interes. Ja miałam pewnie być jednym z nich. Na złość jemu i ojcu wyszłam za Karola. To był dobry człowiek, ale…

Irmina zamyśliła się, szukając odpowiednich słów.

– Nie kochała go ciocia?

– Miałam dla niego wiele szacunku, lubiłam go, z czasem nawet przywiązałam się do niego i pewnie pokochałam, ale to było inne uczucie niż tamto, szalone. Na pewno wiesz, że był ode mnie dużo starszy.

– Wiem, piętnaście lat.

– Sama widzisz. Kiedy się pobraliśmy, ja skończyłam dwadzieścia pięć lat, a on czterdzieści. Był moim nauczycielem z politechniki. Ale dosyć o tym. Jedz sałatę.

Nie czekając na odpowiedź Zuzanny, wyłożyła zawartość miski na oba duże płaskie talerze z ziemniakami i kotletami.

– Dlaczego ciocia tak mało o swoim życiu opowiada? – zapytała Zuzanna. – Te opowieści muszą być naprawdę fascynujące.

– Kiedyś wszystko ci opowiem. Powinnaś w końcu poznać historię tego domu i jego mieszkańców – odrzekła ciotka tajemniczo.

– Dlaczego powinnam? – spytała Zuzanna.

– No bo… – Irmina zacięła się na ułamek sekundy. – To jest niezwyczajny dom. Opowiadają o nim niestworzone rzeczy. Na przykład, że on sam sobie wybiera osoby, które mają w nim mieszkać, a jeśli ktoś mu się nie spodoba, to go po prostu wyrzuca. I takich Biernatów wyrzucił. Długo to trwało, ale w końcu udało się, choć sprawa wyglądała na beznadziejną. – Zuzanna roześmiała się. – Ktoś z rodziny powinien znać te historie, kiedy mnie już nie będzie.

– Co też ciocia! – zaprotestowała Zuzanna. – Nie wolno tak mówić. Taki okaz zdrowia!

Irmina uśmiechnęła się gorzko.

– Na każdego przychodzi pora. Drzewa w naszym ogrodzie też wyglądają zdrowo, rodzą owoce, a przetnij które, zobaczysz, co je toczy. Pamiętasz, co było ze starą węgierką? Niby silna, zdrowa, a w środku próchno. Wystarczyło, że mocniejszy wiatr zawiał.

Zuzanna wbiła uważne spojrzenie w twarz Irminy.

– Ale ciocia… – zaczęła i urwała, przytłoczona niespodziewaną myślą. – Czy ciocia chce mi coś powiedzieć?

Przypomniało się jej tajemnicze zdanie rzucone przed trzema dniami.

– Nie znamy dnia ani godziny, moja droga – usłyszała słowa, które, choć były często powtarzaną, już zbanalizowaną sentencją, tym razem ją zmroziły.

Opanowała jednak emocje.

– Ostatnio, kiedy byłam w kościele, zgoda, rzadko tam zaglądam, ale zdarzyło się, ksiądz mówił o tym w kazaniu – rzekła przytomnie. – Chodziło o to, że skoro żaden człowiek nie zna godziny swojej śmierci, to nigdy nie wiadomo, kto pierwszy, a kto po nim. Jest statystyka, która mówi, że starsi umierają wcześniej niż młodzi, ale w konkretnym przypadku nie można na niej polegać. Pamięta ciocia?

– Który to ksiądz taki mądry?

– Nasz proboszcz.

– A, ten. No, jemu można wierzyć.

– Ludzie go chwalą i dobrze o nim mówią.

Irmina kiwała powoli głową.

– Ma rację. Dlatego nie należy zwlekać z wyjawianiem niektórych spraw do ostatniej chwili, bo może być za późno – rzekła głośno, choć można było odnieść wrażenie, że kieruje te słowa przede wszystkim do siebie.

Zuzanna czekała w napięciu, pełna niepokoju, co teraz usłyszy.

– No! – zawołała ciotka, zmieniając ton. – Nie czas teraz na takie tematy. Kiedy ta Wioleta do nas się wprowadza?

– Jutro po południu.

– Nie byłam na górze. Czy jej pokój jakoś wygląda? Wysprzątany? Wstyd, gdyby weszła, a tam bałagan. Chociaż… to był kiedyś pokój mojego brata, bałagan dla niego to rzecz normalna.

– U cioci bałagan? To się nie zdarza – rzekła Zuzanna wesoło, lecz wypadło to trochę sztucznie, bo wciąż nie otrząsnęła się z nastroju sprzed chwili. – Ale dziś jeszcze raz odkurzę.

Irmina wstała od stołu i przeszła do salonu, co oznaczało, że temat kolejności umierania jest na tę chwilę zamknięty i nie należy do niego wracać. Zuzanna znała ciotkę od tej strony już ponad sześć lat i wiedziała, że jeśli postanowiła coś wyjawić, zrobi to na pewno, lecz w momencie i okolicznościach, które sama wybierze. Nie pozostało jej nic innego, jak cierpliwie czekać.

Zebrała ze stołu talerze i sztućce, żeby wstawić je do zmywarki. Miały to urządzenie od niedawna. Irmina długo broniła się przed zakupem, utrzymując, że te parę naczyń, które brudzą przy każdym posiłku, można – jak zawsze – umyć w misce, pod bieżącą wodą z kranu. Nie przekonała ją argumentacja, że „ciocia przecież zawsze była postępowa”. Ustąpiła dopiero wtedy, gdy Zuzanna zagroziła, że skoro tak, to ona sama dla siebie kupi zmywarkę, „a ciocia może dalej myć po swojemu”. Lecz kiedy urządzenie już się pojawiło, Irmina przyznała, że to był dobry zakup.

Ciotka udała się do swego pokoju, a Zuzanna poszła do siebie na górę. Przebrała się w swobodniejsze ciuchy i weszła do tak zwanej graciarni – był to jeszcze jeden, trochę zapuszczony, od dawna nieużywany do celów mieszkalnych pokój – by wyciągnąć z niej odkurzacz i przelecieć się z nim po pokoju znajdującym się po drugiej stronie schodów, przygotowanym dla Wiolety. Bardziej po to, by było słychać, że odkurza, niż z rzeczywistej potrzeby.

Po tej pracy zeszła na dół. Zamierzała pójść do ogrodu. Weszła na werandę i już miała zeskoczyć ze schodków na ziemię, gdy spostrzegła Irminę. Ciotka siedziała w bujanym fotelu i patrzyła przed siebie, nieporuszona.

– Odpoczynek? – rzuciła Zuzanna, zatrzymując się.

Irmina nie zareagowała na zaczepkę.

– Siądź, moje dziecko, na chwilę – powiedziała poważnie.

Kiedy ciotka mówiła do niej takim tonem „moje dziecko”, a zdarzało się to niezwykle rzadko, chodziło o rzecz najwyższej wagi: o zasady, poważne plany życiowe, deklaracje lub szczególne wyznanie. Czasem o nadzwyczajną prośbę. Zuzanna podeszła ostrożnie kilka kroków i siadła w wiklinowym skrzypiącym fotelu.

– Chciałabym z tobą porozmawiać, zanim koleżanka się wprowadzi, bo pewnie teraz rzadziej będziemy mogły być same – oznajmiła Irmina.

– Wiola pracuje co drugi dzień do późna w nocy, więc…

– Ach, nieważne, po prostu porozmawiajmy przed jej zamieszkaniem.

– Słucham.

Irmina ciągle patrzyła przed siebie, Zuzanna widziała tylko jej wyraźny półprofil. Dwie armie zmarszczek, jedna spod oczu, druga od szyi, nieubłaganie zbliżały się do siebie, choć pole bitwy, jaką zamierzały stoczyć o panowanie nad twarzą, ciągle było niezajęte. Trzeba było długo i uważnie wpatrywać się w jej policzki, by dojrzeć cienką siatkę naczyń krwionośnych, dodającą im różu, ale też przygotowującą grunt pod przyszłe zwycięstwo oznak starości, której nadejście od dawna wieszczyły platynowe w kolorze, równo przycięte na wysokości karku włosy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki