28,43 zł
Warszawa po Zagładzie. Ludzie żyją na podziemnych dworcach metra, w piwnicach, w zapomnianych przejściach. Śmieją się i płaczą, kochają i nienawidzą, czekają, nie wiedząc na co, szukają rzadko wiedząc czego. Żyją i umierają. Ale czasem, kiedy śmierć jest zbyt gwałtowna, krucha równowaga i prowizoryczna umowa społeczna zostają naruszone.
Czy po wojnie atomowej nie ma już dobrych ludzi? Czy każdy człowiek, nawet ten z pozoru najlepszy, ma w sobie utajonego zbrodniarza, który za godziwą zapłatę zrobi wszystko? Ile warte jest w takim świecie życie - brata, męża, syna...
Napisana z wielkim rozmachem kulminacja przygód rudobrodego stalkera Borki z Kryształowego Pałacu, pokazująca życie Warszawy poza systemem stołecznego metra od chwili Zagłady, aż po czasy najnowsze. Klucz do zrozumienia wydarzeń trylogii warszawskiej, odkrywający wszystkie tajemnice i misterną siatkę powiązań między pozornie nieznajomymi bohaterami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 430
Michał Gołkowski – Ołowiany świt
Michał Gołkowski – Drugi Brzeg
Michał Gołkowski – Droga donikąd
Michał Gołkowski – Sztywny
Wiktor Noczkin – Ślepa plama
Wiktor Noczkin – Czerep mutanta
Wiktor Noczkin – Łańcuch pokarmowy
Krzysztof Haladyn – Na skraju Strefy. Tom 1
Krzysztof Haladyn – Na skraju Strefy. Tom 2 (w przygotowaniu)
Sławomir Nieściur – Wedle zasług
Andriej Lewicki – Łowca z Lasu
Wiktor Noczkin – Wektor zagrożenia
Bartek Biedrzycki – Kompleks 7215
Bartek Biedrzycki – Stacja Nowy Świat
Bartek Biedrzycki – Dworzec Śródmieście
Dominika Węcławek – Upadła świątynia
Paweł Kornew – Lodowa Cytadela
Paweł Kornew – Tam gdzie ciepło
Paweł Kornew – Sopel (w przygotowaniu)
Jan Waletow – Ziemia Niczyja
Andriej Lewicki – Wstęga
Andriej Lewicki – Wojna (w przygotowaniu)
1 Jam człowiek, co zaznał boleści pod rózgą Jego gniewu; 2 On mnie prowadził, iść kazał w ciemnościach, a nie w świetle, 3 przeciwko mnie jednemu cały dzień zwracał swą rękę.
4 Zniszczył me ciało i skórę, połamał moje kości, 5 osaczył mnie i nagromadził wokół jadu i goryczy; 6 ciemność mi dał na mieszkanie, tak jak umarłym na wieki.
7 Opasał mnie murem, nie wyjdę, obciążył moje kajdany. 8 Nawet gdy krzyczę i wołam, On tłumi moje błaganie; 9 głazami zagrodził mi drogi, a ścieżki moje poplątał.
Lm 3, 1-9
Pociąg szarpnął, ruszył, perony Ochoty uciekły w tył, zniknęły, a za oknami zaczęły migać drzewa rosnące przy wykopie, którym biegła trasa średnicowa. Koła stukały miarowo, a z boków pokazał się betonowy mur oporowy, pokryty kolorowymi plamami graffiti.
– Elektriczka wieziot mienia tuda, kuda ja nie chacziu[1] – nucił siedzący pod oknem chłopiec. W zasadzie miał już wakacje. Właśnie skończył szóstą klasę i w sumie oficjalnie był już gimnazjalistą. Poważnym, konkretnym facetem.
– Co tam mamroczesz? – rzuciła z przeciwległego siedzenia dziewczynka, w zasadzie rówieśniczka. W zasadzie, bo była starsza o siedem minut, o czym nigdy, przenigdy, niezależnie od sytuacji nie zapominała. I w zasadzie nie zdarzało jej się nie wykorzystać okazji, by wytknąć bratu, że to ona jest tym starszym z bliźniąt.
– Nic ci do tego – warknął. Sytuacja była zła. Wyjątkowo zła. Miał wakacje, egzaminy szóstoklasisty zdał może nie śpiewająco, ale z pewnością powyżej średniej krajowej i mógłby robić, co tylko chce. Jeździć na rolkach po spękanych chodnikach albo jechać rowerem z kolegami na jakiś totalny wypizdów, szukać miejsc, gdzie zawracają wrony. Ale nie, oczywiście nie, bo siostra bliźniaczka wymyśliła sobie, że pojedzie do centrum na zakupy. I oczywiście rodzice stwierdzili, że sama nie pojedzie, bo pociągi, bo daleko, bo dwunastolatka, bo dziewczyna i w ogóle. Więc on, też, na zakupy, z nią. Do centrum. Pociągiem.
To nie tak, że się nie lubili. No przynajmniej na pewnym poziomie się dogadywali. No przynajmniej do pewnego momentu. Aż jej odbiło i zaczęła nosić spódnice zamiast spodni. Nie mówiąc o tym, że rodzice właśnie pozwolili jej ufarbować włosy na wakacje i zrobić dodatkowe dziury na kolczyki, podczas gdy jemu nie pozwalali nawet na jeden. To jest to słynne równouprawnienie, myślał, wbijając wzrok w podłogę. Siostra wyglądała z tymi kolorowymi kudłami jak kretynka z teledysków dla debilek, czego nie omieszkał jej powiedzieć. Na wszelki wypadek trzykrotnie.
– Pewno znów te swoje ruskie piosenki śpiewasz, co? – judziła. – Przecież ty nawet nie znasz ruskiego, głąbie.
– Bliższej rodziny nie masz? Podrzyj se łacha z kogoś innego, nie? – burknął, nie podnosząc głowy. Wjechali w cień, gdy pociąg minął ulicę Żelazną. – Kiedy dojedziemy?
– Zara.
No tak. Czego innego można było się spodziewać. Plunąłby na podłogę, gdyby nie to, że jednak w pociągu nie wypada, więc jedynie wzruszył ramionami.
– Ej, weź wyluzuj pudla. Będzie fajnie – zagaiła siostra. Nie zareagował. – Mam propozycję – kontynuowała wesołym głosem niezrażona – mam trochę więcej kasy, niż planowałam. Dziadek mi dał.
Chłopak mruknął niechętnie pod nosem. Wiadomo, wnuczka to oczko w głowie, dziewczynie zawsze łatwiej się podlizywać.
– Co tam gadasz? – Kopnęła go w goleń. Lekko, zaczepnie, bez złośliwości. Podskoczył na siedzeniu i uniósł wzrok.
– Głupia jesteś. Daj mi spokój.
– Sam głupi jesteś. Wolałbyś teraz z tymi pacanami się wozić?
– To są moi kumple. I jeszcze jakoś rok temu też ich lubiłaś.
– To są pacany, matoły, głąby, prostaki, frajerzy – zanuciła – a ty powinieneś mieć większe aspiracje.
– Ha, no i? – Wzruszył ramionami.
– Nieważne. Ej no, mam propozycję – kusiła.
Wyglądała absurdalnie z tymi ufarbowanymi na fioletowo włosami. Co to będzie za obciach w ogóle łazić z taką po galerii handlowej...
– Mam tę dodatkową kasę, pójdziemy ci przebijemy ucho.
Koła pociągu stukały miarowo, za oknami panowały ciemności tunelu średnicowego. Za ażurową ścianą zamigotały światła Dworca Centralnego.
Uniósł głowę.
– Serio?
– No, kurde, serio. – Wyszczerzyła zęby, błyskając drutami nowiutkiego aparatu. – Jesteś matołkiem, ale cię lubię. No i starsza siostra powinna się opiekować swoim braciszkiem.
– Ej, weź pędź. – Dał jej prztyczka w ucho.
To był ich tajny sygnał. Na zewnątrz wyglądało to agresywnie, ale oboje wiedzieli, że jej wybaczył.
– Zastanowię się, ale nie obiecuj sobie zbyt wiele. Zresztą jak starsi zobaczą, to będzie gadanie znowu... – powiedział, wstając, bo pociąg zwalniał już z wizgiem hamulców. Dojeżdżali do Śródmieścia.
– Jak nie chcesz, to nie ma sprawy, kupię sobie buty... – Też dała mu przytyczka w ucho, żeby podtrzymać wrażenie konfliktu.
Poza jest wszystkim, ustalili to już dawno. W końcu bycie najfajniejszą parą bliźniąt nie tylko w szkole, ale i w całym Ursusie, a docelowo w całej Warszawie, to zadanie, do którego należy podchodzić bardzo poważnie i wykonywać je z należytym oddaniem. Ostatnio chyba o tym zapominali.
– Dawaj, dawaj. – Złapała go za rękę i wyciągnęła z wagonu prosto na środkową platformę. Przebiegli przez nią, potem – przez stojący na sąsiednim torze pociąg – dostali się na peron północny, a stamtąd po schodach na powierzchnię. Ukośne promienie słońca rzucały długie cienie na wybrukowany plac między budynkami. Było wyjątkowo wcześnie. Przez moment chłopak próbował sobie przypomnieć, czemu wyjechali z domu w porze, w której część sklepów nie była nawet jeszcze otwarta.
– Idziemy? – spytał.
Zerknął na piętrzący się dalej, brzydki nawet w promieniach czerwcowego słońca, masyw Dworca Centralnego, zobaczył logo sieci fastfoodowej na jednej z szyb. Przez moment myślał, że zje przynajmniej cheeseburgera, ale zaraz przypomniał sobie, że oni z rana mają tę idiotyczną ofertę śniadaniową, głupie jajko w bułce i tym podobne szajsy. Więc w sumie to nie miał do czego się śpieszyć. Ale z drugiej strony – chodzenie z siostrą po sklepach z ciuchami było czymś, co już zupełnie nie wchodziło w rachubę. Kupi sobie bajgla, siądzie gdzieś i pogapi się na dziewczyny.
– No, idziemy? – ponaglił ją, bo stała jak słup soli, idealnie pośrodku między prostokątnymi, szklano-kamiennymi pudłami wyjść ze Śródmieścia, i gapiła się idiotycznie w niebo, zupełnie jakby zobaczyła tam coś ciekawego.
– Zara... – mruknęła.
Potem uniosła rękę i pokazała na coś, gdzieś wysoko, na południu.
– Samoloty – powiedziała.
– Ha, no i? – Wzruszył ramionami. – Samoloty, kurde, ale sensacja!
– Te są inne. Wojskowe myśliwce – powiedziała głośno. To w końcu przykuło jego uwagę. Spojrzał we wskazanym kierunku. Faktycznie, z południa nadlatywała para smukłych maszyn. Nie był w stanie ich rozpoznać, ale bez wątpienia nie były to samoloty cywilne. Srebrzyste kadłuby, trójkolorowe gwiazdy na skrzydłach. Usłyszeli narastający ryk silników. Ludzie wokół, śpieszący dotąd za swoimi sprawami, zaczęli przystawać, zadzierać głowy i z niepokojem wpatrywać się w zbliżające się myśliwce.
Maszyny, zniżając lot nad budynkami, wykonały skręt w prawo i poleciały w kierunku Wisły. Bliźnięta biegiem ruszyły w stronę Jerozolimskich, patrząc w ciąg ulicy, na wschód, ku mostowi Poniatowskiego. Ciemne sylwetki samolotów rozmywały się na tle rozjaśnionego słońcem nieba. Nagle od każdej z nich coś się oderwało i poleciało w dół.
– O kurwa – wyrwało się chłopakowi. – Ty... To... Nie wiem, co to! Ale na moje to lepiej stąd spadajmy!
– Zara... – przytrzymała go za rękaw – chcę zobaczyć, co się będzie działo.
Odgarnęła z czoła fioletową grzywkę. Puściła rękaw bluzy i szybko złapała brata za rękę. Gdzieś niedaleko ktoś krzyknął, ktoś przebiegł chodnikiem. Ludzie, zatrzymani w pół kroku, w drodze do własnych celów, zagadywali między sobą, niepewni, co się rozgrywa na ich oczach. Kolejni przystawali, rozglądali się bezradnie, zerkali w niebo. Zaczęły wyć syreny.
Przebiegający obok bliźniąt żołnierz zwolnił w biegu, rozglądając się nerwowo.
– Gdzie wasza mama, dzieciaki? – zawołał do nich. Dziewczyna tylko machnęła ręką.
– W dupie – warknęła do żołnierza. – Spadamy na dworzec – powiedziała do brata. – Pod ziemią będzie chyba bezpieczniej. Tu się zaczyna jakaś frajerska wojna...
Jej oczy robiły się powoli coraz większe, chłopak nie potrafił ocenić – ze zdumienia, ze strachu czy z podniecenia.
– Wojna? – Wzruszył ramionami i, z trudem, udało mu się przybrać dziarską minę. – Ha, no i? Bo to pierwsza wojna w tym kraju? Damy radę, nie?
Przytulił siostrę mocno, potem puścił, dał jej prztyczka w ucho i chwytając za rękę, pociągnął z powrotem ku wejściu na dworzec Śródmieście. Razem zbiegli na perony, gdzie tłoczył się podniecony, zdenerwowany tłum. Syreny wyły. W pewnej chwili światła zamigotały i przygasły. Pod sklepieniem schodów rozległy się krzyki. Z tunelu dobiegł łoskot nadjeżdżającego pociągu.
– Ej, wariatko – szepnął jej do ucha w mroku, który rozcięły reflektory wjeżdżającej na stację SKM-ki – fajne masz te włosy.
– Dzięki, głąbie...
1 Ros. „Pociąg elektryczny wiezie mnie tam, dokąd nie chcę”.
I ogień widzę, we wnętrzu góry.
I ogień widzę, popioły drzew.
I ogień widzę, duszy pustotę.
I ogień widzę, bryzę i krew.
Byś pamiętała mnie – tego chcę.
Ed Sheeran „I See Fire”
Czerwiec, rok 2015
Mają rozmach, skurwysyny – przyznał kilkanaście minut wcześniej generał, patrząc na pulsującą plamę na mapie świata. To było zaraz po tym, jak zatrzasnęły się grodzie na powierzchni, zamknęły się maskujące kratownice, pokryte ziemią i porośnięte krzakami. Chwilę wcześniej specjalna baza NATO-Wschód P-1138, należąca do awaryjnej sieci operacyjnej Paktu Północnoatlantyckiego, przeszła w stan pełnego alarmu bojowego. Nadszedł moment, w którym stało się to, na co czekała jej obsada, doszło do zdarzenia, na którego ewentualność została przygotowana. Świat ogarnęła globalna wojna termonuklearna i nie pozostało już nic innego, jak tylko się modlić.
I czekać.
Na co? Tego nie wiedział nikt. Sztab tajnego kompleksu wojskowego, zlokalizowanego chytrze tuż pod ruinami niedokończonej, porzuconej, a następnie bezlitośnie rozszabrowanej zimnowojennej instalacji zwanej Atomową Kwaterą Dowodzenia, stanowili ludzie zaprawieni w służbie. Odpowiednio cwani, zblazowani, wystarczająco cyniczni, lecz niepozbawieni jeszcze hamulców ani pędu do kariery, co pozwalało im piąć się po szczeblach służbowej drabiny.
Kiedy kilka lat wcześniej nasiliły się niepokoje na Bliskim Wschodzie, a szumny amerykański projekt, nazywany dla niepoznaki „Wojną z terrorem”, okazał się żenującym niewypałem, stało się jasne, że coś musi w końcu trzasnąć. Oczywiście arogancja i buta USA nie były tu jedynymi winnymi. Nikt nie mógł podejrzewać, że nieudana operacja, w której wyniku kilka krajów zostanie wyzwolonych do gołej ziemi, a następnie zaoranych czołgami, okaże się czymś więcej niż klapą na miarę porażki w Indochinach. W przeciwieństwie jednak do Azjatów, którzy być może z racji wyznawanej filozofii, a może powodowanej historią mądrości ograniczyli się do wygnania najeźdźców ze swoich terenów i wzajemnego skakania sobie do oczu, świat arabski ogłosił dżihad. Tym razem prawdziwy, uogólniony dżihad z Wielkim Szejtanem i resztą świata. Wyszkoleni przez CIA, GRU i wojska specjalne, wyposażeni przez Departament Obrony i Ministerstwo Wojny, zaprawieni w bojach z żołnierzami spod flag czerwonych, pasiastych i innych, bojownicy zeszli z gór, wyszli z jaskiń i postanowili udowodnić, że nie będzie nikt pluł im pod nogi.
Świat jednak zachował spokój, bo w końcu to byli tylko terroryści, a wojna toczyła się hen, gdzieś tam, daleko. Na drugim końcu świata. Kiedy jednak wybuchła afera z Krymem, kiedy rozpoczęły się walki w Donbasie, chociaż szerokie masy społeczeństwa potrafiły tylko bezmyślnie dziwić się w mediach i w internecie temu, na jak wiele i jak wymyślnych sposobów ludzie potrafią się masowo zabijać – wojskowi pojęli, że oto czas szukać nor. Kto mógł instalował się dzięki układom, szczęściu i sprytowi w jednostkach, które miały szansę ocaleć. P-1138 należała do tych, dla których szansa ta była najwyższa.
Sieć awaryjna NATO zaczęła powstawać pod koniec ubiegłej dekady, zanim niepokoje stały się publiczne. Analitycy, obserwujący narastające trendy, badający chaotyczne dane i próbujący wysnuć jakiś wątek z tej plątaniny orzekli, że obiecywana wojna Zachodu ze Wschodem to kwestia czasu. Generałowie, którzy wiedzieli lepiej niż ktokolwiek, że oznacza to gotówkę lejącą się wprost ze skarbców niczym woda chlustająca ze spłuczki, nie zasypiali gruszek w popiele. W kilka lat postawiono linie i centra mające służyć nie tyle obronie frontu, co jego przetrwaniu. W Puszczy Kampinoskiej w dwadzieścia miesięcy dokonano tego, czego władza ludowa nie dała rady dokonać przez dwadzieścia lat. Na terenach Kampinoskiego Parku Narodowego, w miejscu, gdzie czerniały okradzione i zdewastowane ruiny obiektu znanego dawniej jako Kompleks 7215, powstała potężna podziemna instalacja, która mogła zapewnić przetrwanie kilku tysiącom ludzi przez wiele, wiele lat.
Kiedy tego ranka rozpętało się piekło, stan osobowy nie był pełny. Znajdowali się akurat w trakcie rotacji, napięcia zmalały, przygasł na chwilę konflikt na Ukrainie, talibskie bojówki jak raz trzymały kałasznikowy lufami w dół. Sztab Generalny Wojska Polskiego wykorzystał ten moment oddechu i pozwolił sobie na odrobinę rozprężenia. Generał Kulikowski, dowódca obiektu, chociaż pierwotnie pieklił się z powodu tych nagłych ruchów, teraz odczuwał ulgę. Pomyślał, że zapasów, zgromadzonych w przepastnych magazynach bazy, wystarczy na dłużej.
Przez ostatnich kilkanaście minut oglądali ze zgrozą, jak najpierw ginie cały teren Bliskiego Wschodu, uważany przez archeologów za kolebkę ludzkości, Żyzny Półksiężyc. Z przerażeniem obserwowali, jak do wojny włącza się potomek rodu Kimów, który czując, że nie ma już nic do stracenia, odpalił swoje rakiety (a jednak je miał, zasrany karzeł, pomyślał mściwie Kulikowski) w kierunku Stanów Zjednoczonych. Musiał mieć silne poczucie niczego do stracenia, bo Amerykanie bez wahania zmietli z powierzchni ziemi nie tylko Una, ale i cały półwysep, zasypując go ilością głowic wystarczającą dla dużo większego obszaru. Działania te nie uszły, oczywiście, uwadze Chińskiej Republiki Ludowej, Rosji ani kilku innych krajów i w następnej kolejności czerwone ikony wybuchów zaczęły masowo rozkwitać na całym świecie, także w Europie. W ciągu paru upiornych chwil walące się na świat bomby zasypały Francję, Niemcy, Wielką Brytanię i zaczęły trafiać w Polskę.
Te dane mieli jednak już wyłącznie z własnego rozpoznania, bo łącząca natowską sieć bunkrów awaryjnych siatka satelitarna przestała spełniać swoje funkcje. Kosztujące miliony dolarów elektroniczne cuda orbitujące ponad planetą zamilkły, kiedy impulsy elektromagnetyczne kolejnych wybuchów zagłuszyły wszelką łączność i zniszczyły delikatne układy kosmicznych przekaźników. Sztabowcy jak oniemiali wpatrywali się teraz w mapę Polski, z której znikały kolejne ikony w miarę, jak tracili łączność. Na środku, na północny zachód od Warszawy, migała zielona – ich kompleks wojskowy.
– Kurewsko się cieszę, że jestem tutaj z wami, panowie – wyznał niechętnie generał. Za jego plecami trzasnęły drzwi do sali operacyjnej. To wrócił sierżant Dworak, zmuszony chwilę wcześniej do pozbawienia przytomności i wyniesienia jednego z oficerów, który wpadł w histerię. Młodego, ale bardzo zasłużonego dla bazy porucznika, inżyniera, Wiktora Dobrowolskiego, najmłodszego stopniem sztabowca, odpowiedzialnego za budowę kompleksu. Najwyraźniej odbiło mu, bo kiedy Kulikowski wydał rozkaz przejścia w stan pracy autonomicznej i odcięcia bazy, Dobrowolski wpadł do sztabu, krzycząc jak opętany coś na temat żony i syna. Faktycznie, miał jakiegoś dzieciaka, małego, kilka lat chyba. Chwalił się nim parę razy. Generał wzruszył ramionami. Dzieci... Cóż, tak, przychodzą i odchodzą. Jego własne córki nie odezwały się do niego od lat, chociaż jeszcze za PRL wypruwał sobie dla nich żyły. Kogo obchodziły dzieci?
– Oczy me ujrzały chwałę przyjścia Pana – zaczął recytować sierżant Grzegorz Dworak. Generał Kulikowski w pierwszym odruchu chciał go uciszyć, ale się powstrzymał. To, czego byli przed chwilą świadkami, to był koniec świata. Upadek cywilizacji. Zagłada ludzkości. Kres życia, jakie znali. W takich chwilach odrobina patetyczności nie zaszkodzi, pomyślał, słuchając, jak podoficer recytuje dyletancko przetłumaczony na polski „Hymn bojowy republiki”. Generał dyskretnie rozejrzał się wokół. Żołnierze, których znał od lat, stare wygi, sztabowe szczury, bezlitosne skurwysyny, wśród nich ludzie, którzy brali udział w prawdziwych wojnach i sami, własnymi rękami zabijali wrogów, wpatrywali się tępo w tablicę świetlną. Na twarzach niektórych lśniły łzy, toczące się wolno po policzkach.
Kiedy sierżant skończył recytować, Kulikowski wydał rozkaz odtworzenia stanu wiadomości wywiadowczych z archiwum. W kilkadziesiąt sekund technicy przywrócili na ekran zapisy, uzyskane z satelitów i czujników przed śmiercią sieci teleinformatycznej. Przy zielonych kropkach, zaledwie kilku w całym kraju, zapaliły się godziny ostatniego udanego nawiązania łączności. Kilka czerwonych ikon oznaczało miasta i zagłębia przemysłowe zmiecione z powierzchni ziemi ładunkami nuklearnymi. Miasto leżące na południowy wschód od nich, jeszcze kilka godzin temu stolica niespełna czterdziestomilionowego kraju, zakryte było pomarańczową ikoną oznaczającą nierozpoznany typ i ilość broni ABC.
Kulikowski chrząknął, bo głos uwiązł mu w gardle. Wziął głęboki oddech. Wiedział już, co trzeba zrobić.
– Panowie... Baczność! – krzyknął ostrym głosem. – Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy! – zaintonował.
– Co nam obca przemoc wzięła... – kolejne głosy dołączały do chóru, kiedy wyprężeni w postawie zasadniczej oficerowie i podoficerowie, łamiącymi się od wzruszenia, ale tężejącymi głosami, z nadzieją i wiarą śpiewali kolejne wersety „Mazurka Dąbrowskiego”.
W głębi kompleksu P-1138 odezwały się głośniki radiowęzła. Żołnierze stawali na baczność i przyłączali się do nabierającej mocy pieśni, która wypełniała teraz korytarze, sale taktyczne, koszary, garaże i pomieszczenia techniczne. W ambulatorium lekarz o smutnych oczach powstał od biurka i półgłosem śpiewał również. Za jego plecami porucznik Dobrowolski uniósł głowę, odzyskując przytomność.
– Leżeć, synu! – warknął jedynie konował. – Bo ci się krwotok odnowi!
Odczekał, aż umilknie hymn państwowy, i odwrócił się do swego jedynego pacjenta.
– Powiedzcie mi, poruczniku, jak to się stało, że byle sierżant wam tak po ryju dał? – zagadnął, siadając na krześle i oglądając z zaciekawieniem nos oficera. – Zaciśnijcie zęby, synu, bo zaboli. – Bez ostrzeżenia chwycił tamtego palcami i szarpnął, coś trzasnęło i uszkodzona chrząstka wskoczyła na swoje miejsce.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Z prawdziwą przyjemnością oddaję w ręce czytelnika ostatnią partię klocków, tworzącą układankę, którą nazywam sam dla siebie „trylogią warszawską”. Trzecia książka, w założeniu finalna, spina wszystkie dotąd rozpoczęte wątki, domyka losy wielu postaci i wyjaśnia wiele niedomówień, które w poprzednich częściach się pojawiły. Jest, w zasadzie, kluczem sklepienia dla tego tunelu.
Kiedy siadałem do pisania tej książki, wszystko – no, prawie wszystko – było już wymyślone. Tak naprawdę o historii dziewczyny ocalałej z pogromu na Dworcu Śródmieście myślałem już dawno, jeszcze zanim siadłem do pisania „Stacji Nowy Świat”. Był to jeden z tych pomysłów, które mogły stać się drugą książką w tej trylogii. Wtedy też, zupełnie niezależnie, wymyśliłem postacie bliźniąt, Hanoiego i Zary, oraz niesławne pytanie z rozdziału „Natomiast pies”, wraz z całą jego linią fabularną. Było jednak za wcześnie na dopisanie dalszych losów Borki i te pomysły, zapisane w chmurze, czekały na swój moment. I stało się dobrze, bo bez prequela nic nie wyglądałoby w tej książce tak, jak wygląda. Musiała swoje losy przeżyć Emilia, musiał Dobrowolski napisać kartkę do syna, pozostawioną w szatnianej szafce, musiały się pojawić Walkirie, wyjaśnić sprawa Białej Rzeszy i w końcu musiałem pokazać walkę z balrogiem, o którą wiele osób pytało, zawiedzionych tak pobieżnym potraktowaniem tematu.
Wiem, że czytelnicy czekali na dalsze losy rudobrodego stalkera, i sądzę, że przynajmniej w pewnym stopniu „Dworzec Śródmieście” te oczekiwania spełnił. Jednak postacie literackie mają to do siebie, że lubią same kierować własnym losem, że każda z nich chciałaby „jeszcze chwilę pożyć”. Tak samo stało się w Warszawie po III wojnie światowej, nazywanej Zagładą. Musiałem dać im szansę. Nie tylko dlatego, że ich polubiłem – w końcu to moje dzieci. Także dlatego, że ich losy splotły się ze sobą mocno, bardzo mocno, miejscami wręcz zbyt mocno, żeby można było napisać o jednym, a pominąć innych. Borka, chociaż był główną postacią tej trylogii, nie był samotną wyspą. Jego życie i czyny wpłynęły na wiele innych losów. W ten sposób, jak wątek pod osnową, pozwolił mi stworzyć pełny obraz.
Teraz Borka i jego towarzysze, i bliscy żegnają już spaloną, wymarłą Warszawę. Nikt nie będzie za nimi tęsknił, bo to duże miasto i pełno w nim jeszcze ludzi, co udowodniła Dominika Węcławek w „Upadłej świątyni”. Ale z Warszawy w podróż życia wyrusza tylko Borka z najbliższymi. Na przestrzeni tych dwudziestu dwóch lat przecież splatały się w polskiej stolicy losy wielu innych postaci. Oni wszyscy dostaną swoje opowieści, swoje własne przygody, swoje historie. Może nie tak długie i zawiłe jak losy rudobrodego, ale nie mniej ciekawe. Czekają, żebym je opisał. Agenor i jego Psy czają się już za rogiem, przeklinając czarną sukę Hekate i próbując znaleźć chwilowy azyl w podwarszawskim bunkrze przemysłowym. A za nimi drepcze gdzieś Dynks, Napoleon i wielu innych...
A przecież Warszawa to tylko jedno duże miasto. Postapokaliptyczna aglomeracja to tylko jedno z miejsc, gdzie przetrwali ludzie. Słyszałem, że ktoś mieszka w Białymstoku, że ocaleni trwają w Szczecinie, podnoszą z gruzów świat w Łodzi, Krakowie i Trójmieście. Nie tylko ja wymyślam ich losy. Czy to możliwe, że gdzieś na trasie ci ludzie się kiedyś spotkają? Sądzę, że tak. W końcu to wielki kraj. A jego naród jest strasznie zawzięty. Nawet wojna atomowa nie będzie przeszkodą, jeżeli się na coś uprą.
Do zobaczenia w kolejnych książkach, rozgrywających się w świecie „Kompleksu 7215”. Liczę na was jako na czytelników. I autorów tych historii.
Nieustające moje uwielbienie dla Ali, która zasypiała do stukotu klawiatury, a potem budziła się, żeby czytać szczotki.
Dla Anety, która wytłumaczyła mi, na czym polega derby na wrotkach, dla Ewy, która sprawdzała mój zardzewiały rosyjski, oraz dla bywalców Weryfikatorium, zawsze służących cennymi radami i własną wiedzą w zakresie wojskowości i wyposażenia. Dla Pawła, który wpadł w szał pisania; Radka, który klaskał; Krzyśka, Kosmy i Dominiki, którzy nie mieli kłopotu z opiniowaniem fragmentów; a także dla Olgi, która jest mistrzynią betowania.
Dla Lidki, co nauczyła mnie czytać, Krzyśka, który dawał mi swoje stare książki, i dla Grażyny, która uczyła mnie pisać.
Na koniec dla nie mniej ważnej najmłodszej dwójki, czyli rodzeństwa Zuzy i Bruna, którym musiałem te książki dziadka wieczorami czytać, zamiast spędzać czas na pisaniu, a którzy zawsze sprawdzają w księgarniach, czy już wykupiono wszystkie moje publikacje. Mam nadzieję, że nigdy, przenigdy los chociażby trochę podobny do losu Zary i Hanoiego nie stanie się ich udziałem.
A także specjalne podziękowania dla wszystkich ludzi, którzy pisali muzykę i teksty, towarzyszące mi przy tej przygodzie, oraz wszystkich razem i każdego z osobna fana i fanki z sieci i z życia, z którymi miałem okazję spotkać się, wymienić uwagi i podzielić opiniami przy monitorze, kawie i piwie w całej Polsce i poza jej granicami.
Gdyby nie wy wszyscy, nigdy nie napisałbym tej książki.
W powieści wykorzystano utwory:
Fragment tłumaczenia „Lamentacji” podano za Biblią Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, wyd. IV.
Fragmenty utworu „I See Fire” Eda Sheerana w tłumaczeniu własnym autora.
Fragment utworu „Porządek panuje w Warszawie” zespołu Pidżama Porno.
Fragmenty różnych utworów grupy Kino z tłumaczeniami autora.
Fragmenty różnych utworów z płyty „Franek Kimono” autorstwa Andrzeja Korzyńskiego.
Fragmenty utworu „When the Man Comes Around” Johnny’ego Casha w interpretacji własnej autora.
Fragment utworu „Wróg” Koszki Saszki z tłumaczeniem Ewy Białołęckiej.
Wszelkie postaci przedstawione w tej książce są fikcyjne, a wydarzenia nigdy nie miały miejsca.
Copyright© Bartek BiedrzyckiCopyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., lublin 2017
Wydanie I
ISBN 978-83-7964-183-3
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt i adiustacja autorska wydania Eryk Górski, Robert Łakuta
Ilustracja na okładce black gear Paweł Zaręba
Projekt okładki Dark Crayon, black gear Paweł Zaręba
Ilustracje Robert Adler
Redakcja Ewa Białołęcka (Dworzec Śródmieście) Agnieszka Pawlikowska (Śnieżyca)
Korekta Agnieszka Pawlikowska, Katarzyna Pawlik
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Sprzedaż internetowa
Zamówienia hurtoweFirma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow