Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Dyskretny urok tenisa” Jacka luby to bogato ilustrowana historia tenisa, z historycznymi zdjęciami i dobrymi opisami.
Sam autor tak pisze o swojej książce we Wstępie:
„Nie było moim zamiarem stworzenie kompendium wiedzy o tenisie, choć nie brak tu uporządkowanych faktów, a sam indeks osób liczy kilkaset pozycji. Chodziło mi raczej o przedstawienie naszej gry jako istotnego elementu europejskiej – i nie tylko – cywilizacji i obyczajowości, podane w formie gawędy, lekkim i przystępnym językiem […]. Pragnąłem wreszcie przybliżyć postaci przynajmniej niektórych wielkich mistrzów. Również jako ludzi, nie tylko tenisistów. Jeśli uważny Czytelnik doszuka się nieścisłości w przedstawianych faktach, proszę o wyrozumiałość, w myśl włoskiej maksymy: anche se non è vero, è ben detto – nawet jeżeli to nieprawda, dobrze zostało opowiedziane.”
„Jacek Luba bardzo kompetentnie i interesująco oprowadza nas po świecie tenisowym od jego narodzin do współczesności i świetnie charakteryzuje najważniejsze postaci z ich zaletami oraz przywarami. Byłem zaskoczony jego rolą w świecie sędziowania oraz pozostawionym przez niego „śladem” na Roland Garros – żeby dowiedzieć się, o co chodzi, trzeba koniecznie przeczytać tę lekko napisaną, fascynującą książkę”.
Wojciech Okoński, Prezes Zarządu GK ROBYG S.A.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 224
Zdjęcie na okładce: Robert Lindley Murray, mistrz US Open w latach 1917–1918, fot. TopFoto
Korekta: Jacek Sarzało, Krzysztof Szudek
Projekt okładki: EJ Design
Projekt graficzny środka: EJ Design
Copyright ® by Jacek Luba 2022
Copyright ® by Pan Wydawca 2022
ISBN 978-83-66670-34-1
ebook na podstawie wersji drukowanej (wyd. I)
Gdańsk 2021
Pan Wydawca Sp. z o.o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Na początku pragnę powiedzieć, czym ta książka nie jest. Nie było moim zamiarem stworzenie kompendium wiedzy o tenisie, choć nie brak tu uporządkowanych faktów, a sam indeks osób liczy kilkaset pozycji. Chodziło mi raczej o przedstawienie naszej gry jako istotnego elementu europejskiej – i nie tylko – cywilizacji i obyczajowości, podane w formie gawędy, lekkim i przystępnym językiem. Miałem nadzieję zachęcić w ten sposób początkujących adeptów do bliższego poznania tenisa, również w jego historycznym wymiarze, natomiast wytrawnych graczy do refleksji nad wartością tego sportu, który nie jest jedynie błahą rozrywką. Pragnąłem wreszcie przybliżyć postaci przynajmniej niektórych wielkich mistrzów. Również jako ludzi, nie tylko tenisistów. Jeśli uważny Czytelnik doszuka się nieścisłości w przedstawianych faktach, proszę o wyrozumiałość, w myśl włoskiej maksymy: anche se non è vero, è ben detto – nawet jeżeli to nieprawda, dobrze zostało opowiedziane.
Teraz podziękowania. Przede wszystkim jestem winien wdzięczność mojemu mistrzowi, doktorowi Adamowi Królakowi – za wielogodzinne rozmowy przy wspólnie oglądanych meczach na kortach Rolanda Garrosa, które otworzyły mi oczy na wiele aspektów tenisa, oraz za sporo bezcennych informacji. Zechciał on także opatrzyć moją książkę przedmową. Panu Jerzemu Zielińskiemu, prezesowi Polskiego Stowarzyszenia Trenerów Tenisa jestem wdzięczny za zgodę na buszowanie po jego niezwykłej kolekcji tenisowych druków i staroci oraz na wykorzystanie kilku bezcennych rycin. Za pomoc w przebrnięciu przez meandry procesu wydawniczego dziękuję kolegom z redakcji „Tenisklubu” – Adamowi Romerowi, Tomaszowi Wolfkemu i Arturowi Rolakowi. Wreszcie – last but not least – podziękowania należą się Lidce, poznanej ongiś przeze mnie na kortach Sopockiego Klubu Tenisowego tenisistce i trenerce, a dziś mojej żonie – za zachętę, a potem krytyczne uwagi i sugestie dotyczące treści książki. Bez Ciebie pewnie nigdy by ona nie powstała.
Jacek Luba
Według słownikowej definicji sędzia to osoba niezawisła, rozstrzygająca spory zgodnie z przepisami prawa. Sędzia tenisowy natomiast to nie tylko bezstronny rozjemca, prowadzący spotkania według reguł i tradycji białego sportu, lecz także osoba obdarzona szacunkiem i zaufaniem uczestników każdego meczu, bo nadzorująca przebieg gry od losowania serwisu do uścisku dłoni niedawno walczących przeciwników. Sędziowie to aktywna rodzina wielkiej tenisowej machiny sportowej obejmującej cały świat, machiny całkowicie skomercjalizowanej, a przy tym, a może dzięki temu, stale zwiększającej swe wpływy.
Taka organizacja nie może się obejść bez wszechstronnie przygotowanych sędziów, tworzących swoistą nadbudowę światowego współzawodnictwa. Ich udział jest naturalnie wtopiony w każdy tenisowy pojedynek – od klubowego kortu do turniejów wielkoszlemowych i spotkań drużynowych o Puchar Davisa czy Puchar Federacji.
Bezsprzeczny wpływ sędziego na kulturę i postawę fair play całego środowiska, na dynamiczny rozwój tenisa jako sportu dla wszystkich, upoważnia do własnego spojrzenia na tenis właśnie z wysokości sędziowskiego krzesła.
Jacek Luba – człowiek dogłębnie znający współczesny tenis, osadza swoje spojrzenie po stronie sędziowskiej. Więcej – odkrywa przed czytelnikiem drugą, niewidoczną stronę tenisowego księżyca. W swych opowieściach opisuje wydarzenia, których często był bezstronnym obserwatorem. Nieraz dość surowe relacje przywodzą na myśl felietony korespondentów wojennych – Melchiora Wańkowicza i o ćwierć wieku wcześniejsze Ferenca Molnara, bardziej znanego jako autora Chłopców z Placu Broni. Wszystkie bez upiększania, koloryzowania i zbędnych komentarzy. Ta formuła zostawia czytelnikowi szeroką ścieżkę dla własnej oceny wydarzeń i, co chyba cenniejsze, dla skojarzeń z osobistymi doświadczeniami i przeżyciami z kortów.
Książka Jacka Luby to opracowanie unikalne, ukazujące i dawniejsze, i całkiem niedawne, bo obejmujące trzy dekady przełomu XX i XXI wieku, meandry tenisowego współzawodnictwa. O sędziach, a raczej o ich potknięciach i niezrozumiałych decyzjach, zdawkowo wspominali w swoich felietonach Andrzej Roman i Leopold Tyrmand. Jest jedno opracowanie, z którym przyszło Jackowi konkurować. To Widok na korty Jacques’a Dorfmanna – choć obejmuje relacje z minionej, bo honorowej i amatorskiej pasji sędziowskiej lat 50. do początku lat 80. ubiegłego stulecia, pozwala jednak dostrzec liczne podobieństwa w ostrości spojrzenia na tenis i środowisko sędziowskie, a także we wrażliwości i kulturze przekazu.
Dorfmann, urodzony w Łodzi w 1933 roku, to postać wyjątkowa. W swej karierze był arbitrem kilku tysięcy pojedynków, sędziując największe turnieje, od Monte Carlo do Rolanda Garrosa. Był bodajże ostatnim sędzią amatorsko spełniającym osobistą pasję. Ale to już epoka współczesna. Wielki poprzednik Dorfmanna, Eugène de Kermadec, prowadził mecze na największych kortach bez mikrofonu, jego tubalny głos było słychać już po wyjściu z metra przy Porte d’Auteuil. Ale czy tylko takie zmiany nastąpiły w tenisie i w rodzinie sędziowskich pasjonatów?
Jacek Luba w Dyskretnym uroku tenisa ułatwia nam poszukiwanie odpowiedzi, nie tylko na tak postawione pytanie. Tę książkę trzeba po prostu mieć w codziennej podróży naszego życia.
Adam KrólakWarszawa, w sierpniu 2020 roku
Kort do gry Sphairistiké – rycina z wniosku patentowego mjr. Wingfielda
fot. Hulton Deutsch / Getty Images
Najdawniejsze dzieje
Początki tenisa giną w pomroce dziejów. Holcombe Ward, uczestnik pierwszego meczu o Puchar Davisa, a później sportowy dziejopis, utrzymywał wprawdzie, że już starożytni Egipcjanie uprawiali w czasie obrzędów religijnych grę piłką przypominającą współczesny tenis, nie są jednak znane żadne opisy czy obrazy podobnych gier ze starożytności. Choć kochający fizyczną aktywność dawni Grecy uprawiali grę zwaną phaenida, a Rzymianie mieli swoją pila trigonalis, jednak poza piłką trudno dopatrzyć się w nich elementów bliskich tenisowi.
Na poparcie twierdzenia o egipskim rodowodzie tenisa Ward przytaczał jedynie brzmienie kilku słów arabskich – dla przykładu nazwę tennis wywodził od miasta Tinnis nad Nilem, natomiast rakietę (racket, racquette) – od słowa rakhat, po arabsku oznaczającego dłoń. Najwyraźniej jednak umknęło jego uwadze, że w dawnym Egipcie, do czasu podboju islamskiego w VIII stuleciu, posługiwano się językiem koptyjskim, nie arabskim...
Oprócz tych paru słów nie ma żadnych dowodów na istnienie przed rokiem 1000 jakiejkolwiek gry zbliżonej do tenisa, dlatego najczęściej za jego prekursorów przyjmujemy francuskich zakonników, od XI wieku uprawiających prostą grę, przypominającą dzisiejszą baskijską pelotę, a polegającą na odbijaniu piłki o ścianę. W innej odmianie piłkę przerzucano lub odbijano ponad liną przeciągniętą w poprzek klasztornego dziedzińca czy refektarza. Grę zwano najczęściej jeu de paume – co znaczy po prostu: gra dłonią. W angielskich i włoskich kronikach pochodzących z późniejszych stuleci trafiamy również sporadycznie na nazwę „tenis” o rozmaitej pisowni – ta najprawdopodobniej wywodzi się od francuskiego okrzyku tenez – „trzymaj”, którym podający ostrzegał przeciwnika przed zagraniem.
Emocjonująca gra szybko zyskała popularność wśród dworzan, szlachty i mieszczan. Od XIII do XVII wieku na dziedzińcach rezydencji i klasztorów, a także w specjalnie w tym celu wznoszonych salach, uprawiały ją tysiące ludzi. W 1596 roku legat papieski w raporcie do Watykanu oceniał liczbę sal do gry na 250 w samym Paryżu, ubolewając, że „więcej tych sal niż kościołów”; według innych źródeł było ich nawet ponad 1000. Sekretarz poselstwa angielskiego w Paryżu, Sir Robert Dallington, w 1604 roku pisał: „Kraj usiany salami do gry, więcej tu graczy niż u nas piwożłopów; Francuz rodzi się z rakietą w ręku”. Mnisi w klasztorach często zasłaniali sieciami drogocenne witraże w refektarzach, wyciągali ze schowków sprzęt i, zapewne w tajemnicy przed przeorem, oddawali się tej rozrywce. Najlepiej zachowane średniowieczne rakiety i piłki znaleziono na początku XX wieku przy okazji remontu za ołtarzem kaplicy klasztornej w Poitiers.
XVI-wieczna gra jeu de paume
fot. The History Emporium / Getty Images
Wzór swym poddanym dawali królowie, którzy namiętnie grali w jeu de paume, a w rachunkach dworskich znaleźć można wiele pozycji związanych z grą: zakup piłek i rakiet czy honoraria dla trenerów. Tenis był pośrednią przyczyną śmierci Ludwika X Kłótnika – w 1316 roku król ten, odpoczywając w cieniu ze szklanicą mocno schłodzonego wina, po szczególnie zaciętej partii jeu de paume rozegranej w Lasku Vincennes, przeziębił się i wkrótce zmarł. Zapalonym tenisistą był również Henryk Walezy, przez pięć miesięcy w 1574 roku zasiadający na polskim tronie. Ciekawe, czy przez ten krótki czas pobytu na naszej ziemi zdążył choćby raz zagrać, na przykład na dziedzińcu wawelskim. Niestety, nasze źródła na ten temat milczą.
Popularność gry najwyraźniej przynosiła również niepożądane skutki. W roku 1397 prefekt Paryża usiłował zakazać uprawiania jeu de paume przynajmniej w dni powszednie, jako że: „w dni robocze rzemieślnicy i inni pomniejsi ludzie, grając, zaniedbują pracę i rodzinę, co jest wielce szkodliwe dla porządku publicznego”. Bez powodzenia... Pierwsze w historii opublikowane reguły gry – Zarządzenia co do królewskiej honorowej gry dłonią Charles’a Hulpeau z 1592 roku, rozpoczyna wezwanie, które zapewne nie straciło na aktualności: „Wy, panowie, którzy pragniecie zmagać się jeden z drugim przy tenisie, macie grać dla wytchnienia ciała i delektowania umysłu, i przenigdy przy tem nie pozwalać sobie na przeklinanie lub bluźnierstwo przeciw imieniu Pańskiemu”.
Po zakończeniu wojny stuletniej jeu de paume przeżywała swój złoty okres także w Anglii. Legenda głosi, że wprowadził ją tam Karol, książę orleański, w 1415 roku wzięty do niewoli w bitwie pod Azincourt i przez dwie dekady przetrzymywany na zamku Wingfield (zapamiętajmy to miejsce), gdzie jakoby codziennie oddawał się tej rozrywce. Tego nie wiemy na pewno, pewne są natomiast pieśni i ballady, jakie wychodziły spod pióra księcia – przynajmniej w jednej z nich opisuje pragnienie, aby znowu zmierzyć się na korcie ze swym dawnym rywalem, panem Soussy. Wkrótce gra upowszechniła się na wyspie – prawie wszyscy królowie uprawiali ją i budowali sale do gry. Do dziś w królewskiej rezydencji Hampton Court istnieje – i jest w dalszym ciągu używana do gry w tradycyjną odmianę tenisa – sala wzniesiona za panowania Henryka VIII w 1528 roku, a przebudowana sto lat później przez Karola I.
Uproszczona wersja gry, uprawiana nie w salach, lecz na otwartym powietrzu, zyskała dość znaczną popularność wśród niższych warstw społeczeństwa, przede wszystkim we Francji. Odmiana ta nosiła nazwę paume longue – w Anglii long tennys lub field tennys – o wersji tej znajdujemy sporadyczne wzmianki w XVIII-wiecznych kronikach. Powszechność gry w XVII i XVIII wieku po obu stronach kanału La Manche znacząco jednak spadła. Liczne sale do gry zaczęły służyć innym celom, często na przykład przekształcane były w sale teatralne lub targowiska.
Jacques-Louis David – Przysięga w sali do gry w piłkę
fot. Photo Josse Leemage / Getty Images
20 czerwca 1789 roku do historii przeszła sala jeu de paume położonaw pobliżu pałacu w Wersalu. Przedstawiciele stanu trzeciego, po zamknięciu przez królewską gwardię sali obrad Zgromadzenia Narodowego, zebrali się w niej i przysięgli nie rozchodzić, dopóki nie zostanie uchwalona konstytucja. Wydarzenie to, utrwalone na płótnie przez wielkiego malarza Jacques-Louisa Davida jako Le Serment du Jeu de Paume (w Polsce obraz znany pod nazwą: Przysięga w sali do gry w piłkę), legło u podstaw demokracji francuskiej – podziału władzy i suwerenności narodu. W jego wyniku, w sierpniu 1789 roku, konstytuanta uchwaliła zniesienie feudalizmu oraz Deklarację Praw Człowieka i Obywatela. W rezultacie Francja zyskała konstytucję, lecz zarazem krwawą rewolucję, terror i anarchię. W interesującej nas sprawie rewolucja spowodowała, że tenis praktycznie poszedł w zapomnienie.
Walter Clopton Wingfield
fot. Eamon McCabe/Popperfoto / Getty Images
Około 1845 roku Amerykanin Charles Goodyear opatentował metodę wulkanizacji kauczuku. Wynalazek ten, zanim przyczynił się do rozwoju motoryzacji, przyniósł inny, zupełnie niespodziewany skutek, a mianowicie renesans tenisa. Wykonane z nowego tworzywa – gumy – i oklejone filcem elastyczne, dobrze odbijające się piłki nadawały się do gry nie tylko na twardych dziedzińcach, ale praktycznie na każdym kawałku równego trawnika czy ubitej ziemi. Kiedy jeszcze doszedł kolejny wynalazek – mechaniczna kosiarka z walcem – tenis stał się ulubioną rozrywką na pięknych trawnikach wiktoriańskich rezydencji, w Anglii znajdując swoją drugą ojczyznę.
Począwszy od 1860 roku, eksperymentowano na Wyspach z wieloma grami uprawianymi na świeżym powietrzu, w tym także z różnymi odmianami tenisa. W 1872 roku major Henry Gem z przyjacielem, hiszpańskim kupcem Augurio Pererą, założyli pierwszy na świecie klub tenisowy w Leamington w pobliżu Birmingham, na kortach którego uprawiali grę o nazwie pelota. W lutym 1874 roku inny major, Walter Clopton dziedzic Wingfield (pamiętamy zamek, w którym cztery wieki wcześniej więziono księcia orleańskiego) opatentował „nową, ulepszoną wersję kortu do uprawiania starożytnej gry w tenisa”, której nadał dziwaczną, niby-starogrecką nazwę sphairistikè. Jego wysiłkom, dziś powiedzielibyśmy – promocyjnym, tenis zawdzięcza gwałtownie rosnącą popularność. Stąd Wingfield uchodzi za ojca nowożytnego tenisa.
W marcu 1875 roku Marylebone Cricket Club zwołał posiedzenie zespołu zawiadującego różnymi grami w celu dokonania przeglądu obowiązujących reguł i ujednolicenia ich. Na posiedzenie zaproszono majora Wingfielda, aby przedstawił swoją sphairistikè. Dwa miesiące później komitet wydał Reguły gry w tenisa na trawie, w znacznym stopniu oparte o przepisy Wingfielda. Przyjęto pole gry w kształcie klepsydry i punktację z gry rackets – punkty zdobywał wyłącznie podający, serwując z małego pola o kształcie rombu, znajdującego się po jednej stronie siatki. Grano partie do 15 punktów, z opcją przedłużenia o 3 lub 5 punktów po osiągnięciu stanu odpowiednio po 13 lub po 14. Wysokość siatki przy słupkach wynosiła 1,52 m, natomiast na środku – 1,22 m.
W 1875 roku istniejący od kilku lat All England Croquet Club, w celu zwiększenia dochodów, dołączył do swej działalności nową grę, znacznie bardziej dynamiczną i emocjonującą niż nieco statyczny krokiet – proszę nie mylić z krykietem. Przerobiono również jeden z trawników na kort tenisowy. Niezwłocznie wzrosła liczba członków klubu – wkrótce musiano utworzyć następne cztery korty do tenisa na kolejnych polach krokietowych. 14 kwietnia 1877 roku nazwę klubu zmieniono na All England Croquet and Lawn Tennis Club.
W czerwcu 1877 roku zarząd klubu postanowił zorganizować tenisowe mistrzostwa dla amatorów w celu zebrania środków niezbędnych do... naprawy uszkodzonego konnego walca służącego do pielęgnacji trawników. Mistrzostwa te stały się pierwszym na świecie turniejem tenisowym, rozgrywanym do dziś na kortach klubu w londyńskiej dzielnicy Wimbledon. Do turnieju zgłosiło się 22 uczestników, a pierwszym zwycięzcą został Spencer Gore – w trwającym 48 minut finale pokonał Williama Marshalla 6:1 6:2 6:4, odbierając nagrodę w wysokości 12 gwinei (ciekawe, jakim sposobem godziło się to ze statusem amatora) oraz srebrny puchar. W odróżnieniu od większości uczestników Gore prezentował ofensywną grę przy siatce. Mimo zwycięstwa ten zapalony gracz w rackets i krykieta wypowiadał się sceptycznie o walorach nowego sportu i nie wróżył mu wielkiej przyszłości...
Mecz finałowy obserwowało około 200 widzów, którzy wykupili bilety w cenie jednego szylinga. 200 szylingów to dziesięć funtów, a więc starczyło akurat na naprawę walca, za którą rzemieślnik zażądał właśnie tyle. Walec ten jeszcze do niedawna stał w rogu starego kortu numer 1 na Wimbledonie, zbyt ciężki i nieporęczny, by można go było stamtąd usunąć. Po rozebraniu kortu przeniesiony został na honorowe miejsce przed wejściem do centrum prasowego.
Dla potrzeb turnieju zmodyfikowano nieco dziwaczne, przyznajmy, przepisy gry Marylebone Cricket Club. By uniknąć konfliktu z szacownym gremium, zastrzeżono, że zmiany mają charakter tymczasowy, wyłącznie na ten jeden turniej. Wprowadzono następujące postanowienia (wszystkie wymiary przeliczone z „imperialnych” jednostek brytyjskich):
• kort do gry pojedynczej – prostokąt o wymiarach 23,77 x 8,23 m; do gry podwójnej pole gry poszerzone o korytarz 1,37 m przy każdej linii bocznej;
• słupki o wysokości 1,52 m; siatka początkowo o wysokości 1,22 m w środku, następnie obniżona do 0,99 m;
• pole podania bezpośrednio za siatką, ograniczone poprzeczną linią wytyczoną 6,70 m od siatki;
• piłki o średnicy 6,40 do 6,70 cm, o wadze 50 g;
• punkty w gemie zaliczane po piętnaście, jak w tradycyjnej odmianie tenisa;
• zawodnik, wygrywając sześć gemów, wygrywa seta; przy stanie po pięć kolejny gem kończy seta, z wyjątkiem meczu finałowego, gdzie wymagana jest różnica dwóch gemów w każdym secie; wszystkie mecze rozgrywane do trzech wygranych setów;
• po rozegraniu każdego seta zawodnicy zmieniają strony kortu, chyba że sędzia zarządzi inaczej;
• podający w każdym punkcie ma dwie możliwości wykonania prawidłowego podania; jedna noga musi znajdować się za linią końcową.
Przepisy te, opracowane wyłącznie na potrzeby pierwszego turnieju wimbledońskiego, przyjęły się wśród grających i ostatecznie zastosowano je do wszystkich rozgrywek. Zastanawiano się przez jakiś czas, czy nie zabronić grania piłki z woleja, przynajmniej w pobliżu siatki, jednak stosowana przez braci Renshaw widowiskowa taktyka, polegająca właśnie na dążeniu do gry przy siatce obydwóch partnerów, spowodowała zarzucenie takich pomysłów.
W następnych kilku latach, w celu zwiększenia skuteczności minięcia, kilkakrotnie obniżono wysokość słupków – ostatecznie do 1,07 m. W 1882 roku siatkę na środku obniżono do 91 cm, oraz skrócono pole podania przez przybliżenie linii serwisowej do siatki o 30 cm. W 1959 roku doprecyzowano przepis dotyczący błędu stóp przy podaniu, a w 1971 roku wprowadzono tie-break. Poza tymi nieznacznymi zmianami dawne reguły gry obowiązują do dzisiaj.
Przedstawiciele każdej dyscypliny sportu, tak samo jak każdego zawodu, używają środowiskowego żargonu, pełnego wyrażeń zrozumiałych jedynie dla nich samych. Pół biedy, gdy posługują się nimi zawodnicy i trenerzy w rozmowach między sobą. Co mają jednak zrobić czytelnicy gazet sportowych czy widzowie transmisji telewizyjnych, epatowani rozmaitymi „tulupami”, „cechami wolicjonalnymi” czy „repesażami”? Nawet poczciwa „nakładka” nie będzie oczywistą sprawą dla kogoś, kto sam nie oberwał po kościach na boisku piłkarskim.
Tenis ze swoim specyficznym żargonem, wywodzącym się z kilku języków, jest tu jednym z większych winowajców. Począwszy od nazwy dyscypliny, przez określenia poszczególnych uderzeń, aż do terminów używanych przy podawaniu wyniku, pełno tu wyrażeń, których nie znajdziemy w żadnym słowniku. Dzięki pomysłowości komentatorów naszego sportu stale przybywa nowych określeń – jak chociażby słynny „ciasny kros” niezapomnianego Zdzisława Ambroziaka.
Spróbuję przybliżyć tu Czytelnikom pochodzenie przynajmniej niektórych tenisowych zawiłości językowych. Największą osobliwością, będącą obok nazwy głównym przedmiotem kpin osób niewtajemniczonych, jest oczywiście punktacja. Wśród poważnych badaczy dziejów sportu nie ma zgody co do pochodzenia przedziwnego sposobu liczenia punktów. Jego źródeł doszukiwano się nawet w astronomii. A najpewniej było tak:
Tablica wyników na wiktoriańskim korcie tenisowym
fot. Universal History Archive / Getty Images
Najbardziej zagorzali gracze we wczesnośredniowiecznej Francji zwykli umawiać się na grę przez cały dzień – une journée – i rzeczywiście grali do upadłego. A ponieważ co wygrana piłka to punkt, pod koniec dnia wyniki bywały astronomiczne – po kilkaset punktów, co było trudno i zapamiętać, i wymówić. Zaczęto więc rozgrywać partie do dwudziestu czterech, do dwunastu, a wreszcie do sześciu jeux – gier, do czterech punktów każda. Skąd jednak wzięła się osobliwa metoda liczenia punktów piętnastkami?
Pochodzenia tej specyficznej punktacji należy upatrywać w hazardzie, czyli zakładach pieniężnych o wynik zawieranych przez widzów oraz samych grających. Każdą grę grano umownie o denara – un denier tournois, który dzielił się na sześćdziesiąt sous, czyligroszy. Drobnych pieniędzy najwidoczniej brakowało również w XIV wieku, skoro król Ludwik X Kłótnik, skądinąd sam zapalony tenisista, specjalnym edyktem zezwolił kupcom na dzielenie monet na ćwiartki – by ułatwić łamanie, często nacinano je na krzyż. Królewska ustawa symbolicznie ułatwiła życie również tenisistom. Ponieważ, jak już wspomniano, na grę składały się cztery wygrane piłki, każda była warta piętnaście sous. No i... voilá:
• pierwsza wygrana – quinze (piętnaście)
• druga wygrana – trente (trzydzieści)
• trzecia wygrana – quarante cinq (czterdzieści pięć – dla zwięzłości i wygody pięć od czterdziestu szybko zginęło śmiercią naturalną)
• czwarta wygrana – jeu (rozstrzygnięta gra).
Nie myślmy, że po każdej piłce gracze spotykali się przy siatce na łamanie monet – rozliczano się oczywiście dopiero na koniec dnia. Zwyczajem natomiast było, że podający przed każdym podaniem głośno oznajmiał, ile do tej pory ugrał (albo przegrał). Te zapowiedzi podającego rządziły się swoistymi zasadami:
• najpierw ogłaszano dorobek podającego, potem odbierającego – na przykład à moi trente, à toi quinze – „dla mnie trzydzieści, dla ciebie piętnaście”; „dla mnie” i „dla ciebie” również wkrótce zanikło
• przy równym wyniku mówiono np. quinze partout (w Paryżu quinze à), czyli „piętnaście obaj”, lub „po piętnaście”; jeżeli obaj grający wygrali po trzy piłki, oznajmiano à deux – do dwóch, czyli stan równy, od którego należało wygrać jeszcze dwie z rzędu (przy czym – to kolejna specyfika paryska – pierwszą równowagę ogłaszano quarante à – po czterdzieści)
• po równowadze następowała avantage – przewaga, podającego lub odbierającego; po niej znów równowaga, albo rozstrzygnięta gra.
A co z równowagą, zapytamy? Co kraj – to obyczaj... We Francji równowaga nazywa się dziś égalité – tak jak „równość” w godle Republiki. W Niemczech – Einstand, co znaczy mniej więcej „stan równy”. Na angielskich trawnikach równowaga to deuce, wymawiana „djus” – i tu historia jest bardziej skomplikowana. Pamiętamy, że we Francji kiedyś przy stanie równym podający ogłaszał: à deux, czyli dosłownie „do dwóch” (piłek przewagi), co razem z tenisem przekroczyło kanał La Manche. Żaden angielski gentleman nie skala się jednak poprawną wymową w jakimkolwiek obcym języku, a co dopiero francuskim – w ten sposób à deux stało się „djusem”. Również tenisowe zero – po angielsku love – wzięło się prawdopodobnie z przekręconego l’oeuf, czyli po prostu jajo.
Narzędzie pracy sędziego – Jeremy Shales przy mikrofonie
fot. Professional Sport / Getty Images
Tak więc tenisowa punktacja nie jest niezrozumiałym dziwactwem, ale wielowiekową tradycją, biorącą się ponadto z nader przyziemnej praktyki. Możemy być dumni, że nie ma innego sportu, którego zasadnicze reguły pozostałyby niezmienione od tak długiego czasu. Apeluję w tym miejscu do kolegów komentatorów przy mikrofonach, aby 15:15 brzmiało „po piętnaście”, a nie „piętnaście do piętnastu” czy „piętnaście piętnaście”, tak samo np. 30:15 to „trzydzieści piętnaście”, a nie „trzydzieści do piętnastu”. Co innego stan w gemach czy setach – nawet wśród wimbledońskich sędziów do niedawna królowały kwieciste zapowiedzi w stylu: Game to Borg who leads by three games to two in the third set and by two sets to love. Dziś zalecana jest zwięzłość, ale „Kowalski prowadzi trzy do dwóch” będzie jak najbardziej na miejscu.
Jeszcze jedna związana z mową specyfika tenisa to arsenał sędziego. W innych sportach arbiter ma do dyspozycji gwizdek, chorągiewki czy kolorowe kartki – wyraziste i jednoznaczne instrumenty informacji i dyscyplinowania zawodników. Nasza siła to spojrzenie z wysokości sędziowskiego stołka, poza tym jednak pozostaje nam wyłącznie własny głos, którego używamy po każdej piłce, przy wciąż zmieniającym się wyniku. Tu niezbędna jest zwięzłość i jednoznaczność, jednak najciekawszym aspektem jest konieczność opanowania przynajmniej podstawowych zapowiedzi w języku kraju, w którym pracujemy. Ja doliczyłem się dwunastu(!) języków, w jakich przyszło mi prowadzić spotkania – oprócz polskiego były to: angielski, rosyjski, czeski, francuski, hiszpański, portugalski, niderlandzki, grecki, niemiecki, szwedzki, węgierski i fiński. Nie wierzą Państwo? Proszę bardzo: – Hyvat naiset ja herrat, kaksin pelin toisen kierroksen ottelu, oikealla – Christer Allgårdh, Ruotsi, vasemalla – Olli Rahnasto, Suomi (czyli: „Szanowni Państwo, mecz drugiej rundy gry pojedynczej, po prawej Christer Allgårdh ze Szwecji, po lewej Olli Rahnasto z Finlandii”). Najpiękniej jednak brzmiały prośby do publiczności po grecku, na przykład: kathiste kato parakalo (proszę zająć miejsca), albo: isikhiya parakalo (proszę o ciszę).
Angielskie nazwy podstawowych uderzeń trafiły na polskie ziemie na przełomie XIX i XX wieku razem z pionierami tenisa – i zadomowiły się w polszczyźnie na dobre, najwyżej nieco oswojono ich pisownię. Forhend i bekhend to trochę jak staropolskie określenia ruchu ręki przy siewie zboża, czyli: „k’sobie” i „od się”. We Francji forhend i bekhend to odpowiednio coup droit i coup revers, czyli uderzenie proste i odwrotne. W Rosji mówią sprawa i sliewa –wygląda na to, że nie mają tam leworękich, bo przecież chodzi bardziej o rodzaj uderzenia, a nie z której strony grane... U Niemców – podobnie jak w Anglii: Vorhand i Rückhand.
W Polsce mamy poza tym całą masę rozmaitych returnów (odbiór, odbicie piłki), passing szotów (minięcie), krosów (zagranie po przekątnej kortu), lobów (przerzucenie piłki górą nad głową rywala przy siatce), drop szotów (skrót), smeczy (ścięcie), tie-breaków (przełamanie zwarcia), drajwów, wolejów, stop-wolejów, półwolejów, gemów, setów, netów, breaków... Jak tu nazwać je wszystkie po naszemu, nie tracąc przy tym zwięzłości i „jasności przekazu”? Chyba nie warto... Kto gra w tenisa, zapewne szybko przyswoił sobie angielskie terminy; kto dopiero zaczyna grać lub kibicować, tego zapraszamy do zgłębienia zawiłości językowych przez praktykę. Nie taki diabeł straszny.
A sama nazwa tenis? W średniowiecznej Francji gra nazywała się najczęściej, jak już wspomniałem, jeu de paume, czyli gra dłonią. Jednak w kronikach w wielu krajach europejskich już od XV wieku pojawia się nazwa „tenis” o rozmaitej pisowni. To wynik specyficznej uprzejmości na korcie – po prostu przed każdym zagraniem podający ostrzegał przeciwnika zawołaniem tenez, czyli „trzymaj” lub „łap”. W ustach angielskich gentlemanów brzmiało to właśnie jak „tenis”.
Sympatyczny zwyczaj ostrzegania przeciwnika przed podaniem nie zanikł zupełnie – na przykład nieżyjący już niestety mój teść, znakomity tenisista profesor Zbigniew Jabłonowski z Olsztyna, zagrywając, nigdy nie omieszkał powiedzieć „proszę”.
Produkcja rakiety tenisowej – rycina z Encyklopedii... J. d’Alembert, D. Diderot
fot. DEA Picture Library / Getty Images
Jak to z rakietą było
Jak wskazuje wczesna francuska nazwa tenisa – jeu de paume, czyli gra dłonią – pierwszą rakietą była ręka grającego. Uderzenie ciężkiej skórzanej piłki, wypełnionej wełną lub trocinami, musiało jednak być bolesne, toteż zaczęto stosować najpierw rękawice, następnie urządzenia przypominające drewniane packi, wreszcie, około 1500 roku, drewniane ramy z niewielkimi główkami o łezkowatym kształcie, wypełnione splotem linek lub strun z jelit zwierzęcych.
Rzemieślnicy wytwarzający rakiety i piłki, zwani maîtrespaumiers, cieszyli się znacznym poważaniem, zresztą sami bywali wyśmienitymi graczami oraz – jakżeby inaczej – nauczycielami gry i płatnymi partnerami królów i dworzan. Ta profesja, wraz ze zmierzchem popularności tenisa we Francji i w całej Europie, pod koniec XVIII wieku praktycznie zanikła. Jednak tenisowi, a ściślej metodzie wytwarzania rakiet, poświęcono cały rozdział wielkiej francuskiej Encyklopedii albo słownika rozumowanego nauk, sztuk i rzemiosł – największego kulturalnego przedsięwzięcia epoki oświecenia, wydawanego w latach 1751–1777. Dzięki temu wiemy dokładnie, w jaki sposób powstawała rakieta.
Długie listwy z drewna jesionowego lub bukowego najpierw moczono w zimnej wodzie, następnie zanurzano we wrzątku, po czym wyginano je w kształt rakiety na specjalnej formie w postaci blatu z blokadami. Odstęp między dwoma „ramionami” zapewniało tak zwane serce wykonane z miękkiego drewna, najczęściej lipowego, skręcone z ramą przy pomocy śruby. W główce wiercono otwory na struny, następnie rakietę szlifowano, nadając również kształt części z uchwytem. Na koniec, w celu utwardzenia i nadania głębokiej barwy, rakietę... wędzono w dymie z trocin dębowych. Naciąg wykonywano z jelit baranich lub bydlęcych, przy czym struny początkowo były przewlekane w ramie na ukos, nie zaś, jak dzisiaj, pionowo i poziomo.
Drewniane rakiety z drugiej połowy XIX wieku przypominały już wymiarami i budową te bardziej współczesne – choć główki miewały kształt trapezu, a nie regularnego owalu, uchwytów zaś początkowo niczym nie owijano, jedynie nacinano rowki w drewnie, czasem wypełniając je korkiem. Uchwyt miał najczęściej przekrój ośmiokątny, choć bywały rakiety z rączką owalną, z końcówkami w kształcie gruszki lub rybiego ogona.
XIX-wieczne rakiety
fot. Jacek Rajkowski / archiwum własne autora
Dunlop Fort Maxply i Wilson Kramer Autograph
fot. Jacek Rajkowski / archiwum własne autora
Wilson T2000
fot. Jacek Rajkowski / archiwum własne autora
W kolejnych stu latach miało miejsce tylko jedno istotne usprawnienie w technologii wytwarzania drewnianych rakiet, a mianowicie klejenie ramy pod ciśnieniem z giętych na gorąco wąskich pasków różnych gatunków drewna w celu zapobieżenia wypaczaniu, przy użyciu syntetycznych klejów stosowanych w przemyśle lotniczym. Tę metodę wypróbowano jeszcze przed II wojną światową, a powszechnie zastosowano po 1950 roku. Wtedy to powstały dwie legendarne drewniane rakiety, każda wyprodukowana w kilkunastu milionach egzemplarzy, w różnych wersjach: angielski Dunlop Fort Maxply oraz amerykański Wilson Kramer Autograph. Nazwa „Maxply” pochodzi od wielowarstwowej konstrukcji ramy opatentowanej przez Dunlopa – po angielsku ply (czyt. plaj) znaczy warstwa. Wypada więc pożegnać się z poczciwym „maksplejem”, jak to przyjęło się u nas przekręcać tę nazwę, gdyż nie ma ona nic wspólnego ze słowem play. Jak go zwał, tak go zwał – ale jakże każdy z nas, starszych tenisistów, marzył o posiadaniu tej znakomitej i pięknie wykonanej rakiety...
Kolejny krok milowy w dziedzinie konstrukcji rakiet miał miejsce za sprawą René Lacoste’a. Francuski mistrz, który po zakończeniu kariery z powodzeniem zajął się interesami, w 1967 roku opatentował rakietę wykonaną całkowicie z profili stalowych, z charakterystycznymi drucianymi zaczepami do mocowania naciągu. Prawa do niej nabyła amerykańska firma Wilson Sporting Goods – efektem było powstanie udanej serii T. Uzbrojony w stalowego Wilsona T2000 Jimmy Connors w finale Wimbledonu w 1974 roku nie dał szans weteranowi Kenowi Rosewallowi, grającemu klasycznym drewnianym Slazengerem. Mecz ten jest uznawany za początek końca drewna jako materiału do wytwarzania rakiet.
Jeszcze przez kilka lat Donnay Allwood w rękach Björna Borga oraz Wilson Kramer Pro Staff i Dunlop Maxply używane przez Johna McEnroe broniły honoru drewnianych rakiet. Jeszcze pokazywały się na rynku drewniane modele z powiększoną główką i usztywnione laminatami grafitowymi – Wilson Kramer Midsize, Head Vilas, Prince Woodie, Dunlop Maxply Graphite – ale były to ostatnie drewna podrygi czy, ujmując to bardziej elegancko, walka z góry skazana na niepowodzenie.
Zdjęcie lewe:
Prince Classic w por. z klasyczną rakietą drewnianą
fot. Jacek Rajkowski / archiwum własne autora
Zdjęcie środkowe:
Dunlop Max 200G
fot. Jacek Rajkowski / archiwum własne autora
Zdjęcie prawe:
Wilson Profile w por. ze zwykłą rakietą grafitową
fot. Jacek Rajkowski / archiwum własne autora
W 1976 roku znany projektant Howard Head, współpracujący z firmą Prince, stworzył prawdziwą patelnię – jego aluminiowy Prince Classic, z główką powiększoną o prawie 60 procent w stosunku do klasycznych drewnianych rakiet, rozpoczął erę oversize, czyli ram nadwymiarowych, dających nawet przeciętnym graczom zwiększone prawdopodobieństwo czystego trafienia piłki, a przez to wzmocnienie siły uderzenia. Dla bardziej zaawansowanych tenisistów problemem było jednak odkształcanie ramy przy każdym silniejszym trafieniu, co powodowało skręcanie płaszczyzny naciągu i nieprzewidywalny lot piłki.
Opanowanie odkształceń i usztywnienie ramy stało się możliwe dzięki zastosowaniu około roku 1980 całkowicie nowego materiału – włókien węglowych spajanych żywicami syntetycznymi. Od tej pory „grafit”, a ściślej kompozyty całkowicie węglowe lub z domieszką włókien szklanych, ceramicznych czy kevlarowych, stały się dominującym tworzywem do produkcji rakiet tenisowych, ostatecznie i nieodwołalnie wypierając drewno.
Najsławniejszą z wczesnych rakiet grafitowych był czarny Dunlop Max 200G, używany przez dwoje liderów list rankingowych w połowie lat 80. – Steffi Graf i Johna McEnroe. Jego waga wynosiła około 340 gramów – pokaźny spadek w stosunku do 400 gramów, czyli średniej wagi drewnianej rakiety. Dzisiaj rakieta grafitowa waży zwykle poniżej 300 gramów, a bywają ramy superlekkie o wadze około 200 gramów. Nie trzeba dodawać, że tak znaczna zmiana podstawowego parametru, jaka nastąpiła w ciągu ostatnich 25 lat, spowodowała prawdziwą rewolucję w technice gry.
Obok wagi drugą podstawową właściwością rakiety tenisowej jest sztywność, decydująca o kontroli lotu piłki. W 1987 roku Wilson, we współpracy z niemieckim konstruktorem Siegfriedem Küblerem, przedstawił ciekawą metodę usztywnienia ramy bez sięgania po skomplikowane rozwiązania materiałowe czy technologiczne, mianowicie zwiększenie poprzecznego przekroju w płaszczyźnie, w której rakieta najsilniej pracuje w chwili kontaktu z piłką. Wilson Profile był to potwór z ramą o przekroju blisko czterech centymetrów(!) w najszerszym miejscu. Szybko wyszedł z mody, tym bardziej, że obwiniano go o prawdziwą plagę kontuzji łokcia, wytyczył jednak kolejny trend: większość rakiet sprzedawanych obecnie ma ramy o poszerzonym przekroju, co przy okazji wpływa korzystnie na ich aerodynamikę.
W ostatnim ćwierćwieczu producenci rakiet tenisowych do pewnego stopnia padli ofiarą własnych sukcesów. Drewniana rama łatwo pękała, wypaczała się lub rozsychała, natomiast współczesna rakieta grafitowa praktycznie nie traci swych właściwości przez wiele lat, przez co jej posiadacz nie ma powodu, by kupować nowy sprzęt. Jak więc radzą sobie firmy wytwarzające rakiety? Oczywiście odwołując się do naszej próżności i chęci posiadania nowości, stale wprowadzając kolejne udoskonalenia konstrukcyjne lub materiałowe.