Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z Agatą się nie dyskutuje. Podobno niektórzy próbowali (najlepiej wie o tym jej mąż), ale czasami lepiej po prostu od razu wywiesić białą flagę. Możliwe, że dobrze byłoby również spróbować zamknąć się w domu, zrezygnować z planów urlopowych i wtedy wszystko zostałoby po staremu. Cóż... Na skutek nieprzewidzianego zbiegu okoliczności rodzina Szewczyków przeprowadza się do nowego domu. Kto w nim straszy, po co farbuje się myszy, dlaczego Marcin nie znosi parówek i przede wszystkim – jak wytrzymać pod jednym dachem z trzema pokoleniami kobiet?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 231
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dżem zostuDominika Gałka
Wydanie I
redakcja ikorekta: Joanna Fifielska
skład do druku iopracowanie graficzne: Lena Wójcik
projekt okładki: Lena Wójcik
przygotowanie wersji elektronicznej:Epubeum
isbn: 978-83-971017-1-5
Samochód wtoczył się powoli na podjazd i znieruchomiał. Przez dobrą chwilę nic się nie działo, a potem tylne drzwi uchyliły się i na zewnątrz wyskoczył kudłaty kundelek. Obejrzał się za siebie z wyraźnym niesmakiem i szybko pobiegł w krzaki. Po chwili otworzyły się przednie drzwi i z samochodu wysiadł wysoki mężczyzna.
– Nigdy więcej z wami nie jadę, wariatki – oświadczył i ruszył za psem.
– Jacy delikatni, no nie? – Agata, którą mąż w chwilach dalekich od czułości określał także mianem Hogaty, wychynęła w wozu i wzruszyła ramionami.
Jej młodsza kopia dołączyła do matki i składając dłonie w trąbkę, zawołała:
– I tak nas kochacie!
– Bo nie mamy wyjścia, taki już smutny los męża, ojca i psa, no nie, Wafel? – Marcin wynurzył się z rosnących przy podjeździe zarośli i pokręcił głową udając zgorszenie. – Ale jak jeszcze raz twojej matce zachce się prowadzić auto i walić po krawężnikach, gdzie popadnie, to zabiję bez litości!
Wafel powęszył chwilę wokół jego nóg i kichnął. Jemu w zasadzie było wszystko jedno, grunt, że nikt mu już nie śpiewał prosto do ucha.
– Dwa razy się zdarzyło, a ty panikujesz. – Zuza przewróciła oczami.
– Trzy razy! Na wyjeździe z parkingu, potem na skrzyżowaniu za Jaworznem i jeszcze przy tej mijance, gdzie kładli asfalt!
– Ale tam było powoli i się nie liczy!
– Policzy się, jak ci obetnę kieszonkowe, bo nie starczy mi na wymianę wybitych wahaczy – prychnął jej ojciec, poklepał czule auto po dachu i sięgnął do bagażnika po największy plecak.
– Żonę byś lepiej poklepał, a nie tego grata – mruknęła pod nosem Agata. Ale po cichu, bo przy dziecku nie wypada. Nawet, jeśli to dziecko to już stary koń. No, konina. To znaczy szkapa, bo chyba tak się mówi na panią koniową?
– Czy ty zasnęłaś? – zainteresował się mąż.
– O nie, dziubeczku. Teraz to ja mam zamiar się dobrze bawić, spanie zostawiam na czas po urlopie. – Przekopała bagażnik i wyciągnęła spod sterty walizek trochę spłaszczony kapelusz i krem do opalania.
– A torby? – Marcin jęknął, ale zaraz machnął ręką. I tak nikt go już nie słuchał poza Waflem, bo obie panie właśnie przekraczały bramę zajazdu i witały się z właścicielem. Zdaje się, że planowały szybką, powitalną kąpiel w basenie i wypad na obiad.
Zajazd „U bacy” kusił w internecie opisami pokoi w góralskim stylu, regionalnej kuchni, niezwykłej atmosfery i muzyki na żywo. Tej ostatniej Marcin trochę się obawiał. Zwłaszcza po podróży, podczas której z kilkanaście razy wysłuchał „Góralu, czy ci nie żal”, bo obie pasażerki nie mogły sobie przypomnieć żadnej innej piosenki z pasującym motywem w roli głównej.
– Tatooo, przebieraj się, bo pójdziemy bez ciebie! Ja już chcę popływać! – Zuza wystawiła głowę zza drzwi swojego pokoju. – Tu jakoś dziwnie śmierdzi, czujecie?
– W starych domach często dziwnie pachnie – Agata wzruszyła ramionami, smarując się obficie kremem. – Ty też się posmaruj, bo będzie jak ostatnim razem. – Popatrzyła wymownie na Marcina.
– Ostatnim razem to mi wcisnęłaś jakiś olejek przyspieszający opalanie zamiast kremu z filtrem – parsknął mąż, który z racji swojej jasnej karnacji nie przepadał za opalaniem. Za to jego żona i córka mogły siedzieć na plaży całymi godzinami i tylko obracać się, żeby przypiec się równomiernie.
– Tak? Nie pamiętam! – zdziwiła się Agata i szybciutko wymaszerowała z pokoju, ciągnąc Zuzę za rękę. – Jak będziesz gotowy, to przyjdź do nas! – krzyknęła jeszcze w drzwiach.
Smętnie pokiwał głową i zabrał się za metodyczne rozpakowywanie walizek i ładowanie ich zawartości do szafek.
– Trzynaście kiecek na dziesięć dni! Wafel, chłopie, mówię ci, ty się nigdy nie żeń.
Za drzwiami pokoju dały się słyszeć jakieś odgłosy.
– A tuście są, panie Krawczyk – zahuczało basem.
– Szewczyk – poprawił Marcin, zerkając na gospodarza zajazdu, który wystrojony w tradycyjny strój i dzierżąc w ręce ciupagę, właśnie bez pukania władował się do pokoju.
– A może być i tak – chętnie zgodził się baca. – A dyć to syćko jedno.
– Jak dla kogo.
– Tys prowda – nie przejął się gospodarz. – Jo chcioł ino pedziyć, ze jakbyśta kcieli jesce zogówków albo cego inksego, to tsa godać mie albo mojej babie.
– Moja baba poleciała na basen – odpowiedział odruchowo Marcin, zatrzaskując drzwi dębowej szafy. Góral zarechotał.
– A i dobze, jak se baba popływo, to do gadania rychła nie bydzie.
– Nie zna pan mojej żony – skwitował Szewczyk, otwierając ponownie szafę. – Wafel, gdzie są moje kąpielówki?
– Wafel? – zdziwił się baca. – U nas inacej godoją, jak co się zatyrało kasik, ale co jo tam wiem, nie? Chocias, wiecie, panie Szewczyk…
Od dłuższej tyrady na temat prawidłowego używania przekleństw wybawił Marcina dzwonek telefonu. Przez twe oczy, twe oczy zielone rozległo się w całym pomieszczeniu z subtelnością godną trąby jerychońskiej. Gospodarz poklepał się parę razy po kamizelce i wreszcie zlokalizował komórkę.
– Słucham pana uprzejmie – odebrał połączenie, a jego gość wybałuszył oczy, słysząc wzorcową polszczyznę. – Oczywiście, wszystko aktualne. Tak jak się umawialiśmy, dostawa na poniedziałek, przy okazji odbierzecie skrzynki z poprzedniej, tak? No i dobra, to jesteśmy w kontakcie. No! – dodał chowając telefon i mrugając zawadiacko do swojego gościa. – To my tys w kontakcie jakbyśta cosik kcieli, a ja ida pedzieć mojej babie zeście już som.
– Farbowany lis – mruknął Marcin do psa, zamykając drzwi za bacą.
Wafel zastrzygł uprzejmie uszami i wrócił do obwąchiwania pokoju. W końcu zadowolony wyłożył się jak długi na baranim dywaniku i zaczął się tarzać, machając łapami w powietrzu. Po chwili dziwny zapach w pokoju stał się jeszcze bardziej odczuwalny. Mężczyzna spojrzał z obrzydzeniem na skórę, otworzył na oścież okno, gwizdnął na psa i uzbrojony w kąpielówki i krem, opuścił pokój.
Na basenie zastał Agatę i Zuzę, a także na oko sądząc jakiś milion innych gości. Trzydziestostopniowy upał sprawił, że mało komu chciało się wyprawiać poza okolice zajazdu. Woda połyskiwała pomiędzy rozgrzanymi ciałami pływających w basenie wakacjowiczów, z których co odważniejsi próbowali nawet wywalczyć sobie kawałek wolnej przestrzeni do pływania, młócąc kończynami we wszystkie strony.
– Przypomnij mi, za co cię kocham, bo chyba nie za pomysł urlopu w szczycie sezonu, i to w Zakopanem – poprosił, kucając na brzegu tuż obok żony. Agata tkwiła w basenie po szyję, dzielnie udając, że kąpiel jest fantastyczna i że opłacało się przebijać cztery godziny przez korki.
– Za to, że zawsze mogłeś trafić gorzej – wyszczerzyła się w odpowiedzi w uśmiechu. – Ale niech ci będzie, też zaczynam się zastanawiać, czy to był taki świetny pomysł. Jola twierdziła, że odpoczęła tu jak nigdy i że to najlepsza miejscówka, skoro jedziemy z młodą i psem – wskazała ruchem głowy na Zuzę, która jakimś cudem zaklepała sobie jeden z niewielu leżaków i wyglądała na dość zadowoloną z sytuacji. Podobnie zresztą jak Wafel, który schował się w cieniu pod leżakiem, położył pysk na łapach i ziewał.
– Jola to ta chuda, która zakochuje się w kimś nowym na każdym urlopie? Kiedyś mówiłaś, że ona zawsze jeździ byle gdzie, jeśli tylko jest szansa, że będą tam dzikie tłumy i nowa szansa na podryw – powiódł ręką wokoło i powtórzył z naciskiem: – Dzikie tłumy. Coś ci to mówi?
– Ciekawe, że tak od razu podkreślasz, jaka to ona jest chuda – obraziła się Agata, ignorując resztę Marcinowego wywodu.
– Chciałem być miły i nie mówić, że to ta, co wygląda jak wytapetowana mumia – westchnął.
– Pan to ma porównania, ja nie mogę – ucieszył się okrągły facecik, gramoląc się obok nich na drabinkę. – Znam ja takie mumie, trochę ich się tu co roku kręci. Panie, z twarzy na pierwszy rzut oka jakby ledwo co szkołę skończyły, ale tupnij obok nich, to się posypią i tyle będzie. – Usadowił się obok Marcina, najwyraźniej w nastroju do rozmowy.
– Teraz wszystko takie udawane. Miałem ci właśnie mówić, że ten nasz baca to też jakiś podrabiany. Przy mnie nawija jak wściekły gwarą, a jak rozmawia przez telefon, to mu się gwara traci na amen – Marcin poskarżył się Agacie.
– A toś się pan dał naszemu Mietkowi nabrać – ucieszył się facet, którego Agata zdążyła ochrzcić w myślach Panem Pyzą. – Przecież z niego góral jak z koziej rzyci… O, pardon – zreflektował się. – W sensie, że żaden góral. Przecież to ceper, z Gdyni!
Szewczykowie spojrzeli na siebie zaskoczeni. Nadmorski baca prowadzący zajazd w Zakopanem? To brzmiało trochę jak żart. Pyzaty ściszył lekko głos, bo ludzka zupa gęstniała wokół nich coraz bardziej.
– My się z Mieciem dobrze znamy, bo to mój szwagier! Pomagałem mu z urządzaniem tego tutaj, bo on to się tylko do aktorzenia nadaje, ale żeby instalacje założyć albo boazerię położyć, to już trzeba fachowca. No i tak tu od paru lat co roku przyjeżdżamy z żoną i dzieciakami, mamy noclegi i wyżywienie za darmo, za pomoc, bo jak się co w ciągu roku zepsuje, to przy okazji posprawdzam, i tak się szwagrowi interes kręci. Gdyby nie ja, to by tu po pierwszym roku popłynął z biznesem!
Wyprostował się dumnie na tyle, na ile pozwalał jego mikry wzrost, i z dumą położył sobie dłoń na piersi. Agata jakoś opanowała wzbierający w niej chichot. Pyza wyglądał jak Napoleon, który przez przypadek wyszedł do ludzi w pasiastych kąpielówkach.
– Ale dlaczego ten zajazd akurat w górach? – wtrąciła się Zuza, przysłuchująca się rozmowie z coraz większym zainteresowaniem. – Co go przygnało akurat tutaj?
– Miłość, miłość w Zakopanem – zaśpiewał Pyza basem, zwracając na siebie uwagę połowy basenowych gości. – No i powiem państwu, że teraz to popularne. Dużo starych zajazdów i pensjonatów stoi i niszczeje, bo ludzie nie mają ani pieniędzy, ani pomysłu co z tym robić. Tu to jeszcze nic, ale przejedźcie się państwo na wycieczkę gdzieś po okolicy, choćby i do Rabki, to zobaczycie, ile tam tego stoi. Jezus Maria, Antek! – wrzasnął nagle, zrywając się na równe nogi i pędząc pomiędzy leżakami na drugi brzeg basenu, gdzie na oko dwuletni chłopiec właśnie zdejmował kąpielówki z wyraźnym zamiarem udawania fontanny. – Halina, do cholery, on znowu to robi! Miałaś go pilnować! – dobiegło jeszcze z daleka.
Agata poczuła, że jej potrzeba pływania została zaspokojona z nawiązką. Może nawet na kilka dni – popatrzyła podejrzliwie na wodę – albo nawet na cały ten czas, który mieli zamiar tu spędzić.
– Ja to bym poszła coś zjeść. Trzeba ten urlop zacząć jakoś z przytupem – powiedziała.
– Byle nie tak, jak rok temu, pamiętasz, mamo? Jak tupaliśmy, ale w kolejce do łazienki, bo się nażarliśmy starym dorszem.
Po tych słowach Zuza wstała z leżaka, a dwie stojące najbliżej wczasowiczki niemal pobiły się o wolne miejsce. W końcu jedna, w neonowo-różowym kostiumie, wyciągnęła się z błogą miną i zaczęła cykać sobie zdjęcia, robiąc miny, które w zamyśle miały być pewnie słodkie. Efekt był mizerny.
– Jak ktoś robi kaczy dziób, to mam ochotę nakarmić go chlebkiem – szepnął Marcin.
Zuza ze śmiechu aż dostała czkawki i zaczęła poganiać rodziców, by jak najszybciej wrócili do pokoju. Starała się przy tym omijać wzrokiem leżaki.
– Też chcę chlebka – zażądała Agata. – Najlepiej z golonką w kapuście. Ewentualnie może być kaszanka. A potem lody, duże. I piwo z sokiem.
– Poznaję, włączył ci się tryb turystki. – Szewczyk popatrzył na żonę podejrzliwie. – Uprzedzam, że zdjęcie z wyliniałym niedźwiedziem jakoś zniosę, ale szczeniaczka ani ciupagi nie kupuję.
– Psujesz zabawę, sztywniaku – Agata gwizdnęła na Wafla i podążyła za córką.
– Ej, a ręczniki i te wszystkie wasze maziaje? – Marcin skrzywił się, po czym pozbierał cały basenowy niezbędnik i poszedł liczyć, ile kompletów ciuchów przymierzą dwie kobiety jego życia, żeby móc zjeść golonkę z lodami i co tam jeszcze wymyślą.
– Pięć, tylko pięć, no szok! Widziałeś, chłopie? – szturchnął stopą psa, który znowu leżał na śmierdzącym dywaniku. – Złaź z tego, bo będziesz cuchnął jak stary cap.
– Cap to kozioł, a to jest z barana. – Agata wychyliła się z szafy, w której tkwiła prawie do połowy. – Nie widziałeś moich okularów przeciwsłonecznych? I czego pięć?
– Pięć minut albo pójdę sam i zjem ci tę twoją wymarzoną golonkę i lody. Zdjęcie z niedźwiedziem też sobie zrobię sam!
– A tu są niedźwiedzie na szlakach? Takie na serio, nie te w adidasach? – zainteresowała się Zuzka, wynurzając się z łazienki. – Jestem gotowa, może być? – Poprawiła na nosie okulary i okręciła się wokół przed lustrem.
– To moje okulary! – Agata wynurzyła się z szafy na dobre. – Oddawaj w tej chwili, małpiatko jedna.
– Tatooo, no powiedz mamie, że one mi pasują do sukienki – zajęczała dziewczyna, na wszelki wypadek odsuwając się od matki.
– One jej pasują do sukienki – powtórzył machinalnie Marcin. – Jakie niedźwiedzie w adidasach? – ocknął się.
– Przecież sam chciałeś sobie zrobić zdjęcie z niedźwiedziem. Tym, który łazi pomiędzy straganami na Krupówkach. Baśka robiła sobie taką fotkę w zeszłym roku i on miał czerwone adidasy. Na jego miejscu założyłabym sandały, przecież w tym futrze musi być strasznie gorąco – wzdrygnęła się. – Idziemy wreszcie?
Restauracja zajazdu „U bacy” przeżywała właśnie nalot turystów. Kilkanaście starszych pań z jakiegoś koła emerytów z nabożnym skupieniem wpatrywało się w bacę przebierańca, czyli pana Mietka. Najwyraźniej przyzwyczajony do uwielbienia ze strony tłumu, stał na środku sali i wymachując ciupagą, perorował:
– Jakbyśta potem kcieli brycki albo cuś, to tsa ino godoć, somsiad ma koniki pikne, ze hej!
– Ze hej! – powtórzyło jak echo stadko starszych pań.
– Ze hej, ta jest! O, panie Szewczyk, tuście so! My was zaprosomy piknie, ale od jutra, bo dzisiaj te psecudne kobitki majom caluśkom izbę zarezerwowaną.
Stadko zachichotało. Marcin skrzywił się lekko i pokierował swoim, o ileż skromniejszym, gronem fanek, by skłonić je do wyjścia.
– Co ci wszyscy ludzie widzą w tym przebierańcu? – mruknął.
– On tu samym sobą opowiada jakąś historię, to się najlepiej sprzedaje – Agata wzruszyła lekko ramionami. – A zresztą, komu ja to mam tłumaczyć? Przecież cały twój zespół robi to samo. W każdej reklamie wciskacie ludziom kit.
– Żaden kit. To są delikatne sugestie, często też metafory, a niektóre reklamy to wręcz dzieła sztuki!
– No jasne, zwłaszcza reklamy proszku do prania. Oj, oj, ubrudziłam mojemu mężowi jego ulubioną koszulę i co teraz będzie? – zapiszczała Agata, a Marcin zerknął na nią z ukosa, zaciskając usta. Nie było sensu brnąć dalej w dyskusję. Nienawidził swojej pracy, a ona dobrze o tym wiedziała.
– Nie denerwuj się już, przepraszam. – Kopnęła męża w kostkę, kiedy usiedli wreszcie w ogródku jakiegoś grill baru. – Już nie będę. Możemy teraz zacząć cieszyć się urlopem?
– A będziesz marudziła, jeśli codziennie zamówię duże piwo? Albo dwa?
– Nie – miauknęła potulnie.
– A będziesz sama zbierać ręczniki, kapelusze i inne pierdoły znad basenu?
– Nie wykorzystuj sytuacji! – fuknęła. – Poza tym po tym, co widziałam tam dzisiaj, nie bardzo mi się chce wracać nad basen. Możemy ewentualnie pojechać na cały dzień na termy. A tak to może pojeździmy też trochę po okolicy tam, gdzie trochę spokojniej? Ten pyzaty mówił coś o Rabce, byłeś tam kiedyś?
– Może być. – Wsadził nos w menu. – Ale najpierw golonka i piwo. I niedźwiedź w adidasach, bo bez tego wyjazd się nie liczy. Będę go szukał choćby cały dzień.
– Nie musisz! O, tam chodzi! – Zuza wskazała palcem chudą i nieco pożółkłą pokrakę, wyłaniającą się właśnie zza rzędu straganów. – Niedźwiedź, poznaję po butach!
Kelnerka, która przyszła zebrać zamówienia, zastała trójkę Szewczyków kwiczących ze śmiechu. Marcin z niewiadomych powodów dociskał czoło do blatu stołu. Agata próbowała chusteczkami wytrzeć rozmazany tusz, a Zuza, trzęsąc się i czkając, robiła rodzicom zdjęcia komórką.
– Aj, te cepry – kelnerka zacmokała głośno. – Panocku, psestańce mi tu klupać w ten stół, bo się syćko kolebie! Piwo se wylejecie!
***
Po dwóch godzinach rodzina wróciła do zajazdu, zaopatrzona w ciupagę („Musiałam!” – tłumaczyła Agata), wściekle drogą odbitkę zdjęcia z niedźwiedziem i gumowego kurczaka dla Wafla.Pamiątką była też plama po lodach na Marcinowej koszuli.
– Jesteście strasznie drętwi, do wieczora jeszcze daleko. A my co, siusiu, paciorek i spać? – rozżalona Zuza zmywała makijaż przed lustrem.
– Zdążysz poszaleć, nie bój się. W weekend co krok tu będzie impreza, mam pełne kieszenie ulotek – ziewnął Marcin. – Was też golonka tak usypia?
– Śpij, póki możesz – Agata uśmiechnęła się złośliwie. – Jedna z najbliższych imprez jest dzisiaj, naprzeciwko naszych okien. A wiesz, co grają?
– Nie…?
– Góralskie disco, mega mix – wyjaśniła pogodnie, a Szewczyk nakrył twarz poduszką i jęknął.
– A my będziemy tu siedzieć jak te kołki? No chodźmy jeszcze gdzieś – marudziła Zuza, z makijażem zmytym do połowy. – Ja się podmaluję z powrotem i możemy iść. No proszę, nie bądźcie takimi sztywniakami!
– Masz jedno oczko bardziej – zainteresował się Marcin, zerkając spod poduszki na swoją pierworodną. – Zrób sobie to drugie, bo przed góralskim disco jestem gotów uciekać jak najszybciej i byle dalej.
Szewczykowie tym razem zostawili Wafla w pokoju.
– Pilnuj barana, dobry piesek. – Agata cmoknęła psa w ucho i skrzywiła się. – Tylko śmierdzący. Dzisiaj z nami nie śpisz, nawet o tym nie myśl.
Wafel zamachał ogonem i ziewnął. Kto by wybrał łóżko i jakieś tam pierzyny, mając pod nosem coś tak cudownego. Wtulił pysk w baranie kłaki i natychmiast zasnął.
– Popatrz, to kółko zainteresowań dopiero teraz wychodzi z restauracji – zauważył Marcin, wskazując dyskretnie wysypujące się przez drzwi emerytki.
– Jakie kółko zainteresowań? – nie zrozumiała małżonka.
– Wszystkie żywo zainteresowane naszym gospodarzem, nie zauważyłaś? Facet widocznie ma coś, czego ja nie mam – westchnął z udawanym żalem.
– Portki z parzenicą i muszelki na kapeluszu – szepnęła Zuza. – Kupimy ci takie, zadasz szyku po powrocie, chcesz?
– E tam, nie opędzę się od kobiet, a z wami dwiema to i tak już mam sto światów.
– Oj biedny ty – pożałowała go Agata. – No niech będzie, za to ty wybierasz lokal.
Wylądowali wreszcie w urokliwej piwnicy, w której rolę stołów pełniły wielkie beczki, a krzesła i ławy okazały się dziwaczną zbieraniną stylów. Także tu góralski duch unosił się nad głowami, jak to w Zakopanem. W tle przygrywało jednak nie disco, ale przyjemna muzyka ludowa wygrywana na skrzypcach. Marcin sapnął z zadowoleniem.
– Tu wytrzymam, trzeba poszukać stolika – rozejrzał się bezradnie.
Knajpka była załadowana po brzegi turystami, łaknącymi wrażeń, góralskiej muzyki i piwa z wkładką. Zwłaszcza piwa.
– Patrz, czy to nie jest Heniek? Ten wasz kadrowiec? – Agata szturchnęła męża w bok. – Nie mówił ci, że się tu wybiera na urlop?
– Nie mówił, nie jesteśmy ze sobą aż tak zżyci, żeby o tym gadać. Ale to chyba faktycznie on, a ta blondyna to jego żona. Był z nią na jakimś pikniku firmowym.
– Całe szczęście, że żona, bo jakby był tu z jakąś swoją flamą, to by wyszło trochę głupio.
– No, trochę na pewno. Ale chodźmy, nie będziemy tak stali na środku. Oni już mają mało w kuflach, może uda nam się dosiąść, na tej ławie jest kawałek miejsca.
Przedarli się przez pachnący piwem tłum gości. Henryk na szczęście zobaczył ich z daleka i pokiwał dłonią, przywołując bliżej. Po chwili siedzieli mocno stłoczeni na dwóch ławach – Henryk z żoną na jednej, a na drugiej Zuza i Marcin, na którego kolanach umościła się tymczasowo Agata.
– Mój ty słodki pulpeciku – jęknął jej nieco podduszony mąż.
Agata palnęła go pieszczotliwie w ucho i zagaiła rozmowę:
– Państwo też na urlop?
– Mamo, nie rób obciachu. – Zuza wywróciła oczami. – Przecież widać, że nie do pracy!
– Jakbym słyszała naszego syna! Trzeba ich kiedyś ze sobą zapoznać – gruchnęła śmiechem blond Gośka, ściskając z entuzjazmem swojego Heniutka. – Prawda, misiulku, że to świetny pomysł?
Marcinowi piwo poszło nosem.
– Mocno gazowane tu mają…
– Nie gadaj – Henryk westchnął z rezygnacją. – Niech zgadnę, po powrocie będę miał w robocie nową ksywę, co?
– Tak, misiulku. Ale teraz dam ci jeszcze pożyć. Opowiadaj, od jak dawna tu siedzicie i co nam możecie polecić. Bo na razie to widzieliśmy dzieciaka lejącego do basenu, góralskie psychofanki i niedźwiedzia w adidasach.
– O, to pewnie ten sam, z którym mam zdjęcie – ucieszyła się Gosia. – My niewiele więcej. Byliśmy na razie na termach w Bukowinie, na spacerku w Dolinie Kościeliskiej i w Jaskini Mroźnej. Ale Heniutek zgubił tam latarkę i trochę się boczył, więc dzisiaj na spokojnie. Knajpy, zakupy, piwo.
– Po co ci latarka? Przecież tam chyba wszędzie na trasie są lampy – zdziwił się Marcin.
– Syn dał mi przed wyjazdem. Zaczytuje się ostatnio w jakichś książkach o grotołazach, toprowcach i Bóg wie kim jeszcze. Ubzdurał sobie, że jeśli odłączymy się od grupy, to własne źródło światła nas uratuje. I teraz to się nazywa, że ja zgubiłem. Ale zapytaj ją, kto latarkę wtedy niósł!
– Naprawdę? Nie pamiętam – zdziwiła się demonstracyjnie Gosia. – Ale my tu gadu gadu, a mamy jeszcze w planach imprezę z góralskim disco gdzieś tu niedaleko. Podobno super!
– Tak, coś o tym słyszałem – uśmiechnął się krzywo Marcin, ignorując spojrzenie Heńka, którego oczy niemo błagały „ratuj mnie”.
– Pójdziemy też do jakiejś jaskini? – zapytała Zuza, kiedy nieszczęsny Misiulek z żoną oddalili się w stronę, z której dobiegały już dźwięki muzyki, a Szewczykowie wreszcie rozsiedli się wygodniej przy stoliku. – Przynajmniej pozwiedzać, skoro uparcie nie chcecie imprezować. Pan Heniek na pewno super się teraz bawi – zachichotała. – A wam kiedyś będzie łyso, że mieliście okazję spróbować i nic. Zobaczycie, jeszcze będziecie tego żałować.
– Zabrzmiało jak groźba. Obciąć ci może kieszonkowe? – upewnił się jej ojciec, skutecznie zamykając córce usta. – Za moich czasów to studenci nie byli tacy wyszczekani, jak ta, o – wskazał Zuzę ruchem głowy. – Wypisz, wymaluj mamusia.
– Masz szczęście, że nie chce mi się wdawać z tobą w dyskusje, bo bym ci powiedziała, że najpierw sobie popatrz na swoją mamusię. My to przy niej jesteśmy jak takie dwa puchate kotki. Jaskółeczki takie. Tyciusieńkie, wiesz? Takie tyyyyycie tyciuniuleńkie.
– Rachunek proszę – Marcin zwrócił się do przechodzącej obok kelnerki. – Dobre macie to piwo, ale my już podziękujemy.
– Nie jestem pijana, mówiłam prawdę. – Agata oparła rękę na dłoni i ziewnęła. – I w ogóle słuchaj żony, mogłeś trafić gorzej.
– Mogłem.
– I nie trafiłeś.
– Nie trafiłem.
– A ta ruda ze studiów?
– Jaka ruda? – zainteresowała się Zuzka. – A jak pytałam kiedyś o wasze poprzednie związki, to mówiliście, że nie ma o czym mówić!
– No bo nie było – wyjaśnił Szewczyk cierpliwie, jednocześnie odklejając żonę od stołu, bo zaczynała przy nim przysypiać. – Ruda to była dziewczyna mojego współlokatora. Straszna zołza.
– To dlaczego mama teraz o niej wspomniała? – dopytywała podejrzliwie dziewczyna.
– Bo kobieta zawsze wywlecze jakiś argument od czapy, byleby tylko go użyć do udowadniania swoich hipotez – odpowiedział pogodnie Marcin, jednocześnie wręczając kelnerce napiwek i sterując Agatą pomiędzy stolikami. – Jesteś jeszcze za młoda, ale nauczysz się. To nieuniknione – westchnął lekko i cała rodzina Szewczyków opuściła lokal.
***
– Dlaczego mnie tak rąbie głowa? – chciała wiedzieć Agata następnego dnia, tuż po przebudzeniu. – Na pewno coś w powietrzu, bo ja wszystko pamiętam. Henia misiulka, Gosię, skrzypki, całkiem wszystko.
– Rudą też? – Zuza wyjrzała zza drzwi łazienki.
– Jaką rudą? – zdziwiła się Agata, a jej mąż i córka zgodnie pokiwali głowami.
– Zbieraj się, potrzebujesz jajecznicy na śniadanie. Z boczkiem – zarządził Marcin.
– Może być – zgodziła się. – A co potem? Na termy nie idę, to całe kołysanie i chlapanie to nie jest dobry pomysł na dziś.
– No to może pojedźmy do tej Rabki? Zdrzemniesz się po śniadaniu w aucie i zanim będziemy na miejscu, będzie ci lepiej. A z tego, co mówił Pyzaty, tam jest spokojniej, w sam raz na dziś.
– Ja to bym wzięła ze dwie puste torby do samochodu – mruknęła pod nosem Zuza.
Marcin łypnął na nią okiem, mając na końcu języka pytanie, gdzie posiadła taką orientację w tym temacie, ale ostatecznie machnął ręką i spakował torby. Też był kiedyś młody. W sumie nadal jest całkiem całkiem! Rzucił ostatni raz okiem w kierunku lustra, wyprostował się i wymaszerował za rodziną w kierunku jadalni. Wafel posłusznie tuptał za nimi. Niestety, wciąż podśmiardywał.
Po śniadaniu Agata rzeczywiście przysnęła w samochodzie. Droga do Rabki minęła im całkiem szybko. Przynajmniej Agacie i Zuzannie, bo Marcin zerkał podejrzliwie na żonę za każdym razem, kiedy lekko poprawiała się w fotelu, myśląc już o ewentualnym praniu tapicerki swojego ukochanego auta. Na tablicę oznaczającą początek Rabki popatrzył niemal z czułością.
– Przejdziemy się po Parku Zdrojowym? – Agata przeciągnęła się ostrożnie, mrużąc oczy przed słońcem. – Zuza, okulary!
Dziewczyna tym razem nie protestowała. Podała matce okulary i ruszyła przodem, z zainteresowaniem oglądając ofertę straganów wystawionych na wejściu do parku.
– To samo, co wszędzie – jęknęła rozczarowana. – Takie samo chińskie badziewie.
– Nie wszędzie, zobacz! – Agata podeszła do niewielkiego stolika, przy którym starsza pani w ludowym stroju dziobała coś pracowicie szydełkiem. – Trochę mydło i powidło, ale jakie ładne – szepnęła do Marcina. – Kupiłabym coś, bo ona pewnie dorabia do emerytury. Zobacz, jest podobna do mojej babci Krysi, tej ze strony taty. Ty jej nie zdążyłeś poznać, ale też tak się czesała w koczek i robiła na szydełku.
– No to leć i wybierz coś ładnego. – Mąż pchnął ją delikatnie do przodu.
Staruszka podniosła znad robótki niebieskie, lekko wyblakłe oczy i spojrzała na nich z rozbrajającym uśmiechem bez przednich jedynek. Serce Agaty stopniało natychmiast, co zaowocowało zakupami w postaci dwóch serwetek (nigdy nie używali w domu serwetek ani obrusów), drewnianej rzeźbionej łyżki (której nie można myć w zmywarce) i małego obrazka, przedstawiającego spory góralski dom. Może hotel lub zajazd, sądząc po rozmiarze i ilości okien.
Park był piękny. Odkryli fontannę pełną kwitnących nenufarów, a potem tężnię solankową. Jak wszyscy przyjezdni, zrobili wokół niej dziesięć kółek spacerkiem.
– Dlaczego akurat dziesięć? – szeptała Zuza, wlokąc się noga za nogą za panią z balkonikiem, która dzielnie parła do przodu.
– Nie wiem, wszyscy robią dziesięć, ja się na tym nie znam – odszepnęła Agata i głośniej dodała: – Oddychaj porządnie, wdech i wydech!
– Tak? – Zuza ironicznie podniosła brwi. – Co za szczęście, że już wiem, jak się oddycha. Dwadzieścia lat robiłam na odwrót: najpierw wydech, potem wdech.
– Jak cię kocham, tak cię kiedyś palnę – zagroziła jej matka i dodała: – A teraz maszeruj, oddychaj i nie gadaj tyle, bo nie dostaniesz lodów po dziesiątym kółku! To też podsłuchałam, więc na pewno tak właśnie ma być.
Po dziesięciu kółkach wokół tężni (Marcin zapewniał, że na początku szedł szybciej i zrobił aż jedenaście) i po lodach poszli jeszcze na rynek, a później do fontanny ze słoniami, o której Zuza przeczytała na szybko w komórce i która bardzo ją zainteresowała. Chciała koniecznie dotknąć trąby na szczęście. Chyba jednak nie ona jedna, bo wokół słoni roiło się od większych i mniejszych entuzjastów, a co bardziej odstające fragmenty słoniowego cielska błyszczały od ciągłego polerowania ich przez niezliczone dłonie turystów.
– Chyba bym coś zjadła – Agata zamlaskała ostrożnie, badając swoją gotowość do wchłonięcia kolejnego posiłku. – Tak, zjadłabym, na pewno. Ta poranna jajecznica była pierwsza klasa, ale teraz to bym dziabnęła pierogi, takie z truskawkami i śmietaną – rozmarzyła się. – Kochasz mnie? Znajdziesz pierogi? – oparła na chwilę policzek o ramię Marcina.
Ponieważ nic tak nie działa na męskie ego, jak wpatrzone w mężczyznę z wyczekiwaniem oczy ukochanej kobiety, Marcin ruszył kurcgalopkiem, żeby zbadać menu okolicznych barów.
– Nie ma – wydyszał, wracając biegiem. – Tu w tym pierwszym mają ruskie i z jagodami, dalej są zapiekanki, a w tym dużym mają jakąś awarię kanalizacji i chwilowo nieczynne. Zjesz coś innego?
Agata zwiesiła nos na kwintę. To człowiek się poświęca, haruje jak wół, żeby wszyscy dobrze się bawili… Zastanowiła się przez chwilę. No nie, moment, to było jakoś inaczej. To człowiek coś tam robi innego, żeby wszystko fajnie było, i nie dadzą mu za to pieroga? Ani jednego? Z najmniejszą truskawką?
– Nie patrz tak, zrozumiałem – westchnął jej mąż, człowiek o niezaprzeczalnie anielskiej cierpliwości. – Zuza, zostaw słonia i chodź! Wyhodujesz sobie takiego w domu, z nasionka, albo co, ale teraz trzeba mamie znaleźć truskawki!
– Patrz pani, wariat – zacmokał ze zgorszeniem pan karmiący gołębie, zwracając się do siedzącej obok niego kobiety. – Słonie będzie z nasion hodował.
– To ta zaraza z Unii, wie pan, in vitro i inne takie, tfu! – skrzywiła się tamta.
Na szczęście rodzina Szewczyków była już w drodze do samochodu, z silnym postanowieniem, że porządnych pierogów poszukają gdzieś bliżej wyjazdu z miasta. W końcu czasu mają pod dostatkiem.
– Uwzięli się na mnie wszyscy, w dupie mam te ich truskawki – warczała Agata po drugim z kolei postoju. – Wszędzie oscypki i bryndza albo frytki i hamburgery. Amerykanie się znaleźli, cholera.
– Dobra, to jeszcze ostatni przystanek, do trzech razy sztuka – zaproponowała Zuza. – Jak tu też nic nie będzie, to poszukamy w Zakopanem, dobrze?
Na szczęście ostatnie miejsce okazało się strzałem w dziesiątkę. Agata, objedzona pod korek pierogami z truskawkami i słodką śmietanką i opita kawą mrożoną, nieco złagodniała. Siedziała rozleniwiona, opierając się ramieniem o ścianę i wędrowała wzrokiem po wszystkich oknach po kolei, wypatrując córki, która zjadła pierwsza i wyszła na zewnątrz pstryknąć parę zdjęć, bo okolica była bardzo ładna. Kawałek za restauracją zaczynał się szlak prowadzący chyba na górę, z nieczynnym aktualnie wyciągiem narciarskim, a gdzieś niżej szumiała rzeka.
– Ładnie tu – Marcin bezbłędnie odczytał jej myśli. – Jak chcesz, to możemy się jeszcze przejść po okolicy, zanim wrócimy do Zakopanego.
– Możemy. Przynajmniej Wafel już trochę mniej śmierdzi, jak polatał dzisiaj po powietrzu. Przewietrzymy go jeszcze do końca. Ale ten dywanik z pokoju to i tak bym wywaliła na korytarz, wiesz?
– Baca się obrazi. Albo i nie, kto go tam zrozumie, przebierańca jednego – Szewczyk wzruszył ramionami. – Najwyżej dywanik też będziemy wietrzyć, jakoś cichaczem na balkonie w nocy czy coś?
– Zwariowałeś? – zaprotestowała stanowczo Agata. – Kto mi zawsze mówi, że pogoda w górach taka niepewna? Ty wiesz, co będzie, jak w nocy lunie na niego deszcz? Wszyscy będziemy śmierdzieć baranem jeszcze tydzień po urlopie!
Marcin, jak przystało na grafika reklamowego, miał wyjątkowo bujną wyobraźnię, więc na samą myśl aż załzawiły mu oczy.
– Zostańmy w takim razie przy wietrzeniu Wafla – zarządził, po czym oboje wyszli, dołączając do czekającej przed budynkiem Zuzy. Mały pochód zamykał pies, węsząc zawzięcie. Przydałoby się wytarzać w czymś aromatycznym, skoro ten cudowny zapach, który towarzyszył mu przez wiele ostatnich godzin, zaczął się powoli ulatniać.
Po krótkim marszu Szewczykowie dotarli nad rzekę. Obie panie z ulgą zdjęły buty i zanurzyły stopy w wodzie, a Marcin z zainteresowaniem śledził poczynania niewielkich rybek, pływających tuż przy brzegu.
– Ciekawe, co z nich wyrośnie. Zjadłbym… – rozmarzył się.
– Dopiero pochłonąłeś placki po zbójnicku i sernik – zdziwiła się Agata. – Wiesz, że powinnam cię znienawidzić za to twoje ciągłe pożeranie wszystkiego? I zostajesz przy tym skandalicznie chudy! To się w głowie nie mieści, jakie życie jest niesprawiedliwe. A mi się te pierogi układają już, i to nie w żołądku, tylko bezpośrednio w biodrach. Czuję to!
– Fajnie tu, nie? – Zuza półleżała na dużym kamieniu na środku rzeki, która w tym miejscu była płytka, sięgając zaledwie powyżej kolan. – Tak inaczej niż w Zakopcu. Mnie się tam podoba, ekstra miejscówki, ale tutaj przychodziłabym sobie z książką…
– I ciasteczkami albo kanapką ze smalcem – wszedł jej w słowo Marcin, pozostający myślami w tematyce gastronomii.
– Cicho! – Agata wyciągnęła stopy z wody i zaczęła zakładać sandały, gwiżdżąc jednocześnie na Wafla, który biegał pomiędzy kamieniami zupełnie mokry i bardzo szczęśliwy. Tym bardziej że za jednym z głazów znalazł zdechłego kreta i trochę się w nim wytarzał, korzystając z nieuwagi rodziny.
Cała rodzina ruszyła leniwie w stronę samochodu. Nagle Zuza stanęła, osłaniając dłonią oczy i wskazując na majaczący w głębi budynek, stojący po drugiej stronie ulicy.
– Jakieś omamy mam, ale zdawało mi się, że już go kiedyś widziałam.
– A wiesz, że też tak pomyślałem? – Marcin spojrzał na córkę z zaskoczeniem. – Ale byłem pewien, że to tylko déjàvu,więc siedziałem cicho.
– Niemożliwe, przecież nigdy wcześniej nie byliśmy w Rabce – Agata skwitowała tę rewelację wzruszeniem ramion. – Wszystkie stare domy są do siebie trochę podobne, zwłaszcza te w góralskim stylu. Ale jak chcecie, to możemy obejrzeć z bliska.
Im bliżej podchodzili, tym bardziej oczywiste stawało się to, że Zuza i Marcin mieli rację. Agacie też zaczęło coś świtać. Miała idiotyczne wrażenie, że coś majaczy jej przed oczami, jakaś scenka, którą powinna pamiętać, i denerwowała się, że nie może pochwycić w głowie tej wciąż wymykającej się myśli.
– Piękny dom – westchnęła tylko. – Kiedyś umieli budować. Popatrzcie na te ażurowe ozdoby pod dachem.
Wszyscy zadarli głowy, stojąc wzdłuż płotu i oglądając szczegóły budynku. Drewniany, z ciągnącym się wzdłuż fasady balkonem i szerokimi schodami frontowymi, wyglądał zjawiskowo. Albo raczej wyglądałby, gdyby czas nie zrobił tego, co swoje. Niektóre deski wypaczyły się, brakowało kilku stopni, a ogród przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy.
– O takich domach mówił ten pyzaty znad basenu – przerwała milczenie Agata. – Serce się kraje, to musiał być jakiś hotel albo sanatorium. Patrząc po ilości okien, musiał mieć co najmniej kilkanaście pokoi. I takie cudo stoi i nikt się nim nie opiekuje. Rozbeczę się zaraz.
– Może konkurencja wykosiła właścicieli albo po prostu koszty utrzymania takiego staruszka są za wysokie – trzeźwo zauważył Marcin. – Żal, no ale co zrobisz. Mało to takich domów?
Lekko przygnębieni odwrócili się i ruszyli z powrotem do samochodu. Zuza kątem oka zauważyła jeszcze, jak rama okna na piętrze drgnęła, jakby ktoś właśnie je otworzył.
– Ruina, wiatr hula po pokojach – wymamrotała i skupiła się na poszukiwaniu w plecaku chusteczek, żeby osuszyć wciąż mokrego Wafla. – Chodź, mordziaku, bo tata dostanie zawału, jeśli w tym stanie wskoczysz do auta.
***
W zajeździe Marcin wyciągnął się jak długi na tapczanie, wystawiwszy jednak najpierw baranią skórę na balkon. Niepocieszony Wafel siedział przed zamkniętymi drzwiami i wpatrywał się przez szybę, jakby widział za nią raj utracony.
– Mówiłeś, że na balkon nie, bo zmoknie – zauważyła Agata, pomagając córce wypakowywać z plecaków drobiazgi kupione w Rabce.
– To tak na chwilę, przecież teraz nigdzie nie idziemy. Jakby zaczęło kropić, to zaraz to paskudztwo zgarnę z powrotem. Hej, pokaż to! – zerwał się nagle, wyciągając rękę po mały obrazek zawinięty w szary papier.
Była to jedna z pamiątek kupionych przez Agatę u starszej pani koło Parku Zdrojowego.
Obie spojrzały na niego zaskoczone, po czym Zuza przeniosła wzrok na to, co właśnie trzymała w ręce, i wolną dłonią pacnęła się w czoło.
– Masz rację! – zawołała, ostrożnie rozpakowując zakup.
Pośrodku malunku pysznił się ni mniej, ni więcej, tylko ten sam dom, który oglądali w drodze powrotnej do zajazdu.
– Niesamowity zbieg okoliczności – zdumiała się Agata, ostrożnie przejmując od dziewczyny akwarelkę i stawiając ją na środku stołu, żeby wszyscy troje mogli się jej dobrze przyjrzeć. – Ktoś musiał to namalować dobrych kilka lat temu, bo wszystko wygląda na o wiele bardziej zadbane.
– Albo malował to ktoś, kto pamięta to miejsce z dawnych czasów. – Marcin podniósł obrazek do oczu, wpatrując się w ledwo widoczny podpis. – Tu jest „T” i dalej jakiś kleks, a potem chyba „owski”. Za mało danych, żeby coś na ten temat wygooglować.
– Tak czy inaczej, dziwnie się złożyło. W sumie to mam ciarki na plecach. – Agata wzdrygnęła się lekko. – Czuję, że potrzebuję dużej kawy po irlandzku albo herbaty z prądem.
– A jutro znowu będzie cię boleć głowa? – chciał wiedzieć Marcin, ale żona posłała mu nieco jadowite spojrzenie, więc po prostu zacmokał na psa, zapiął mu smycz i wszyscy razem wyszli.
Siedzieli pod dużym parasolem w jednym z kawiarnianych ogródków. Całe szczęście, bo niebo zasnuło się nagle chmurami i kilka minut później spadły pierwsze krople deszczu. Po kolejnym kwadransie lało już jak z cebra. Agata w zamyśleniu gryzła podane im do kawy migdałowe ciasteczka, a znudzona Zuza siedziała z nosem w komórce. Tylko Marcin wyglądał, jakby strzelił w niego piorun.
– O cholera – wyszeptał złowieszczo. – Dywanik…
Godzinę później dotarli do zajazdu, przemoczeni do ostatniej nitki, bo ulewa nie zamierzała odpuszczać. Barania skóra nasiąknięta wodą była zadziwiająco ciężka i Marcin nieźle się namęczył, wykręcając ją i transportując ostrożnie do łazienki. Przewieszona przez kabinę prysznicową roztaczała woń równie intensywną, co straszną. Efekt był oczywiście taki, że cała rodzina bardzo szybko poradziła sobie z wieczorną toaletą, natomiast zachwycony Wafel tej nocy spał w łazience. Raj! Raj dla psa!
– Ja się zastrzelę – jęknęła Agata rano, siadając w pościeli i trąc zaspane oczy. – Całą noc śniło mi się, że jestem małą pastereczką, mam taki zakrzywiony kij, pasam owieczki i mam psa, śmierdzącego, wielkiego i kudłatego. Podobnego trochę do tego niedźwiedzia w adidasach.
– Przesadzasz. Po kilku godzinach węch się przyzwyczaja i wcale nie jest tak źle. – Marcin spojrzał z pobłażaniem na żonę i poczłapał do łazienki. W drzwiach trochę go przystopowało. – Chyba skłamałem – zauważył smętnie i z pewnymi oporami wytaszczył dywanik na balkon, bo pogoda chwilowo wydawała się pewna.
Wychodząc na śniadanie, natknęli się na bacę Mietka, który pracowicie ustawiał krzesła w restauracyjnym ogródku.
– A, państwo Szewczyk, jakze to się u nas podoba, hę? – zagaił uprzejmie. – Ja to by chcioł ino spytać, cyśta som zadowoleni z izby, hej!
– Zadowoleni, hej – odparła szybko Agata, zanim Marcin zdążył powiedzieć chociaż słowo. – Tylko wie pan, mieliśmy taki mały wypadek.
– Jezusicku, w górach? – przerażony gospodarz na szybko zlustrował ich z góry na dół i wyraźnie odetchnął z ulgą.
– Nie. Tylko, wie pan, ta skóra…
– Skóra?
– Skóra. Mokra skóra, ale to niechcący, serio. – Szewczykowa złożyła błagalnie dłonie. – I my nie wiemy, co teraz.
– Mokra skóra? – baca nadal wyraźnie nie rozumiał, o co chodzi.
– Z barana! Skóra, dywan, mokra, śmierdzi! – Marcin dorwał się wreszcie do głosu, chociaż Agata uparcie deptała mu po stopie.
Mieczysław parsknął i ściszył głos do szeptu.
– Ja mówiłem żonie, że to bez sensu takie świeże dywaniki kłaść. Ona je kupiła okazyjnie od gościa, który wyprzedawał magazyn, i porozkładała w każdym pokoju, bo podobno bez baraniej skóry w ogóle nie ma klimatu.
– O, mąż miał rację, to pan naprawdę wcale nie mówi gwarą – ucieszyła się Agata, nieco zbyt głośno.
Gospodarz rozejrzał się nerwowo na boki i odprowadził ich na boczek, ciągnąc Agatę za łokieć. Reszta rodziny grzecznie podążała za nimi.
– Uff – zdjął tradycyjny kapelusz i rzucił go na jedno z krzeseł. – Pewnie, że nie mówię. Państwu powiem, bo wiem, że szwagier i tak już wychlapał. Tylko jak ktoś jedzie do Zakopanego, to chce, żeby było autentycznie. Nam się tu spodobało i zostaliśmy, ale do ceprów nikt w gości nie przyjedzie. To postanowiliśmy, że będą z nas górale pełną gębą. Jak się chce zarobić, to się trzeba narobić. – Rozłożył ręce na podkreślenie tej ludowej mądrości.
– No ale coś tam pan umie. Na początku dałem się nabrać – wtrącił Marcin, trochę jeszcze obrażony, ale trochę także rozbawiony tą maskaradą i ujęty szczerością, której się ze strony bacy nie spodziewał.
– Tyle umiem, co z filmów i co tu się nasłucham. Prawdziwi górale, jak mnie słyszą, to się pukają w czoło, więc muszę uważać, przy kim jak się odzywam. Ale przyjezdni nie widzą różnicy i jakoś się to wszystko kula. Wiedzą państwo, taki wizerunek swojskiego, rubasznego bacy świetnie się sprzedaje.
– Pański szwagier mówił, że pochodzi pan znad morza – wałkowała temat Agata. – Tam przecież też jest zagłębie turystyczne. Czemu przeniósł się pan tutaj?
Pan Mieczysław zacukał się nieco. Powiódł po twarzach Szewczyków lekko niepewnym spojrzeniem i w końcu się przyznał.
– Bo ja, proszę państwa, mam okropny lęk wysokości. A jednocześnie kocham góry, nie umiem tego wyjaśnić. Pomyślałem kiedyś, że jak się tu przeprowadzimy, to się przyzwyczaję i kiedyś może wejdę na Giewont, kto wie. Ale siedzimy tu dziesiąty rok i się nie przyzwyczaiłem – wzruszył ramionami. – Ale co sobie z dołu popatrzę, to moje!
– Biedaku, tak mi przykro! – pożałowała go spontanicznie Agata, która ten sam nabożny lęk żywiła do pływania w wodzie głębszej niż metr pięćdziesiąt, a marzyła o nauce nurkowania. – To znaczy, przepraszam pana, tak z rozpędu. Ja normalnie nie jestem taka bezczelna – dodała szybko, a Marcin za jej plecami wybałuszył do gospodarza oczy w niemym „ależ owszem”.
– A co sobie tak będziemy panować – roześmiał się baca. – Znacie już moją największą tajemnicę, więc myślę, że śmiało możemy przejść na ty. Mietek.
– Jeśli nie będzie ci przeszkadzało, że moich największych tajemnic nie poznasz nigdy, to bardzo mi miło. Agata!
– Z tych dwóch tajemnic to ja znam jedną, w sensie rocznik produkcji – Marcin odpowiedział na wiszące w powietrzu pytanie. – Ale wagę ostatni raz miała podaną gdzieś oficjalnie na bilansie sześciolatka! Ty wiesz, co się dzieje, jak wejdę do łazienki, kiedy Hogatka się waży? Marcin jestem.
– Hogatka jak ta od Smerfów? – zaśmiał się Mietek, spoglądając z sympatią na całą szaloną rodzinkę. – A z wagą to norma, moja Kaśka ma tak samo. Coś czuję, że się polubicie – uśmiechnął się do Agaty. – A teraz zanim pójdziecie gdzieś dalej, to może wejdźmy jeszcze do pokoju. Pozbędę się tego obrzydliwego dywanika.
***
Po śniadaniu i krótkim spacerze po Krupówkach, Agata i Zuza postanowiły powylegiwać się nad basenem, nad którym przed południem było stosunkowo pusto. W bezpiecznej odległości od wody, do której nie miały już specjalnie zaufania. Marcin i Wafel wybrali się natomiast na męską wyprawę, czyli obwąchiwanie krzaczków w mniej uczęszczanej okolicy. Ściślej, krzaczki wąchał Wafel, a Marcin nieco z konieczności wąchał Wafla, który po nocy spędzonej w łazience śmierdział znowu tak, że oczy zachodziły mgłą.
– Stary, nie wiem, co ty na to, ale przydałoby się cię wykąpać. Tylko nie pod prysznicem, bo ja tam potem nie wejdę. – Marcin podrapał się w ucho i zawrócił w stronę zajazdu z myślą, żeby poprosić Mietka o kawałek gumowego węża i pozwolenie na opłukanie psa w ogrodzie.
Znalazł gospodarza nad basenem w otoczeniu swojej żony i córki, które najwyraźniej też miały do bacy kilka pytań.
– O, Cinek! – Agata pomachała do Marcina z daleka. – Szybko wróciliście, super. Możesz przynieść z pokoju akwarelkę? Akurat opowiadałyśmy z Zuzą o tym budynku w Rabce. Może Mietek albo jego żona coś wiedzą na ten temat?
– Nie nastawiaj się – poradził jej wcale-że-nie-baca-ale-niech-mu-będzie. – Trochę jeździłem po okolicy, w Rabce też byłem wiele razy, ale mogę nie kojarzyć. Opuszczonych domów jest tu pełno wszędzie. Zresztą wcale się nie dziwię, bo nawet jak się znajdzie ktoś potencjalnie zainteresowany, to ceny drewna są takie, że nie opłaca się remontować. I to jeszcze z konserwatorem zabytków na karku.
Po paru minutach Marcin wrócił bez psa, za to z obrazkiem w ręce. Mieczysław zerknął na niego i zmarszczył czoło.
– Głowy nie dam, ale tak na pierwszy rzut oka przypomina pensjonat „Krystyna”. Chodzą o nim jakieś dziwne opowieści, stoi i niszczeje od dobrych paru lat, bo nikt nie chce go kupić, chociaż cena podobno jest nie najgorsza.
– Dlaczego? – zainteresowała się Zuza. – Okolica za mało turystyczna?
– Nie, nawet nie. To dobra baza wypadowa, tylko podobno ma jakieś nieuregulowane sprawy. Ludzie mówią, że budynek wcale nie jest taki pusty, na jaki wygląda.
– Nawiedzony dom? – Agata aż zakrztusiła się z wrażenia.
– A gdzież tam! Zresztą żaden duch nie da rady straszyć bardziej niż niektórzy ludzie. Wpadnijcie pod wieczór do mnie. Mam tam takie mini biuro na tyłach kuchni. Poszperam, popytam znajomych, może ktoś pamięta dokładniej, o co tam chodziło. Mnie tylko coś majaczy, że to była bardzo nietypowa historia, i w sumie sam sobie chętnie przypomnę.
Baca oddalił się do swoich obowiązków, a Zuza wsadziła nos w nieodłączną od niej komórkę i szukała czegoś zawzięcie.
– Jak on mówił? Pensjonat „Janina”?
– „Krystyna” chyba. A co, masz coś? – zainteresowała się Agata i zerknęła córce przez ramię.
– Chyba tak, patrzcie. Tu są stare ogłoszenia, sprzed siedmiu lat. Organizowano tam kolonie letnie. A tu już są strony z ofertami sprzedaży i wynajmu. Wystawiono na sprzedaż. Niecałe sześćset metrów kwadratowych, wysoki parter, piętro i strych… Osiemset tysięcy.
– Niemożliwe. – Marcin zabrał córce telefon i przyglądał się ogłoszeniu z bliska. – Musieli coś źle podać, może miał być milion osiemset? Ja rozumiem, że do remontu, no ale bez przesady, przecież to jest olbrzym!
Agata liczyła coś na palcach, na zmianę zginając i prostując jeden z nich.
– Nie uda się – mruknęła pod nosem i zwlokła się z leżaka, na wszelki wypadek unikając badawczego spojrzenia małżonka. Pomysł wykiełkował nagle, co nie było w jej przypadku niczym dziwnym, ale nawet ona wiedziała, że musiał dojrzeć na spokojnie i nikt nie może po nim deptać swoimi wątpliwościami.
– To co robimy? – młodsza kopia poszła w ślady matki i teraz obie stały nad Marcinem, który dopiero dwie minuty wcześniej zdążył się wygodnie ułożyć. Teraz tylko jęknął rozdzierająco.
– Musimy?
– Musimy! – odpowiedział mu stanowczy dwugłos.
Szewczyk westchnął, ale nauczony wieloletnim doświadczeniem nie protestował. Ostatecznie przyjechali na wakacje także po to, żeby zobaczyć coś poza Krupówkami i zajazdem. Po szybkim opłukaniu Wafla pod ogrodowym kranem wybrali się ostatecznie trasą zareklamowaną niedawno przez Henia i jego żonę. Z jaskinią włącznie, bo obie panie były bardzo ciekawe, czy uda im się gdzieś wypatrzeć zagubioną latarkę Henryka.
Latarki nie znalazły, zobaczyły za to nietoperza (Agata) i pająka (Zuza) i obie zapowiedziały, że kolejne dni muszą być przeznaczone na dochodzenie do siebie. Najlepiej na zakupach, z przerwą na kawę. Biedny Marcin nie wiedział jeszcze, że zakupy, skądinąd niespecjalnie przerażające, już niedługo będą mu się jawiły w koszmarach.
Wieczorem do drzwi pokoju zastukał Mietek.
– O, już odbaranieliście – ucieszył się, węsząc uważnie. – Zaniosłem przedtem tę skórę mojej żonie, żeby ją suszyła u nas, jeśli chce. Powiedziała, że zrobiłem to specjalnie, żeby wykpić jej pomysły dekoratorskie, więc w razie czego poświadczcie za mnie, dobra?
Trójka gości pokiwała głowami z entuzjazmem. W końcu to oni zostawili dywanik na deszczu. Nikt póki co nie zamierzał obciążyć ich kosztami, więc świadczenie za sympatycznego gospodarza nie wydawało się specjalnie dotkliwą karą za sklerozę.
– Podzwoniłem trochę do znajomych, mam paru takich zaprzyjaźnionych dostawców, którzy jeżdżą też do Rabki. Okazało się, że jeden z nich dawno temu dostarczał warzywa i nabiał do „Krystyny”. Faktycznie dziwna sprawa z tym miejscem. Wtedy właścicielem był jakiś facet o nazwisku Bukowski…
– „Owski”! – wpadł mu w słowo Marcin. – Na obrazku był taki podpis. To musiał namalować ktoś z tej rodziny!
– Niewykluczone – zgodził się Mieczysław. – W każdym razie pensjonat początkowo wystawiony był za dwa razy wyższą kwotę niż teraz. Znalazłem archiwalne ogłoszenia. Chyba w międzyczasie właściciel się zmienił, ale coś mu tam nie wyszło. Zerknąłem w sieci i teraz kosztuje osiemset tysięcy.
– Tak, też sprawdzaliśmy. – Zuza pomachała telefonem.
– Tylko czemu aż tak zszedł z ceny? Pewnie korniki żrą ściany albo piwnicę zalało, czy coś podobnego – myślała na głos Agata. – A wizualnie wyglądał nieźle, ale z zabytkami pewnie różnie bywa, nie? On chyba jest bardzo stary.
– Ma jakieś sto lat. Ale podobno problem nie leży w konstrukcji i sprawach remontowych, tylko w jakimś nieuregulowanym prawie własności. Nie znam się na tym dokładnie, zresztą takie kwestie musiałby wyjaśniać raczej notariusz. Ale chyba nie interesuje to was na tyle, żeby kogoś tu w tej sprawie ściągać, co?
Marcin i Zuza pokręcili głowami. Tylko Agata, dziwnie jak na nią milcząca, wpatrywała się w stół.
– Jezus Maria, znam tę minę – przeraził się jej małżonek. – Hogatko, słońce moje, powiedz mi, że nie myślisz o tym, o czym myślę, że myślisz!
– Myśli, widać przecież. – Zuza przyjrzała się matce badawczo. – Ma taki wzrok, jak wtedy, kiedy chciała zakładać prywatne schronisko.
– Na szczęście wybiliśmy jej to z głowy!
– I jak wtedy, kiedy organizowała miejskie planszówki w ramach integrowania mieszkańców.
– I nikt nie przyszedł.
– I kiedy chciała wziąć Wafla od tej babki ze wsi, a ty powiedziałeś, że pies w domu będzie, ale po twoim zimnym trupie.
Na to Marcin nie znalazł już odpowiedzi. Wafel właśnie wlazł pod stół i położył mu pysk na stopach.
– Czy możemy o tym chociaż porozmawiać? – Agata odezwała się błagalnym tonem, rezygnując z docinków, które gromadnie pchały jej się na usta. Sprawa była poważna i wymagała poważnych zabiegów. – Oglądanie nie kosztuje, a ja bym tak strasznie chciała wiedzieć, jak to wszystko wygląda w środku i co to za dziwna historia. No proszę was! Jeden rzut okiem! Jak już mamy tę akwarelkę, to chcę wiedzieć o tym domu, ile się da. To będzie wtedy najlepsza pamiątka z wyjazdu. No proooszę, Marcin!
Szewczyk stopniał jak masło na gorącym toście. Agata rzadko o coś prosiła, jako kobieta z gatunku tych zaradnych i wyszczekanych. Jeśli w jej głosie pojawiały się błagalne tony, ocierające się niemal o rejestry histeryczne, nic się nie dało poradzić.
– Zuza, znajdź matce numer do tego gościa od ogłoszenia – zarządził i zaraz potem dodał z naciskiem, patrząc Agacie w oczy: – Tylko oglądamy!
– A wyglądam na kogoś, kto nosi w torebce wolne osiemset tysięcy?
– Wolę się upewnić, czy nie chodzi ci po głowie nic głupiego. Obiecaj mi!
Agata obiecała. I tylko Wafel widział, że w tym momencie, wiedziona niezrozumiałym nawet dla siebie odruchem, skrzyżowała pod stołem palce.
Kolejne dwa dni upłynęły im na szwendaniu się po szlakach, opychaniu się specjalnościami góralskiej kuchni i na graniu w remika z Mietkiem i jego żoną, która okazała się bardzo charakterną i wygadaną osobą. Miło było poczuć się w zajeździe trochę jak w domu. Przynajmniej Marcin i jego córka byli tym zachwyceni, bo Agata wydawała się lekko nieobecna duchem i drugiego wieczora wymówiła się od rozrywek towarzyskich, skarżąc się na silny ból głowy.
Poszła do pokoju pod pretekstem wcześniejszego położenia się spać, ale spędziła tam dobrą godzinę przeglądając internet i wpatrując się co chwilę w obrazek z wizerunkiem pensjonatu.
– Bez sensu, bez sensu. – Wcisnęła twarz w poduszkę, mamrocząc coś ni to do siebie, ni do Wafla. – Ja przecież wiem, że to chore! No wiem przecież, i co? I dupa!
Kiedy pozostała część familii Szewczyków wróciła do pokoju, Agata spała już nerwowym snem, śniąc o starych pensjonatach zjadanych przez wielkie korniki i bezpośrednio powiązanej z tym hodowli tresowanych dzięciołów.
– Ciastek, Muffin i Drops – wymamrotała przez sen, wywołując zduszony chichot Zuzy.
Marcin nie zdziwił się specjalnie. Żona czasami znienacka rozpoczynała dietę i walczyła z pokusą przez jakiś tydzień, a potem robiła sobie ucztę ze wszystkich wcześniej zakazanych produktów, upewniając się, że mąż pamięta, że kochanego ciałka nigdy za wiele. Potem następowała faza rozpaczy pod tytułem „Nażarłam się jak świnia, jak mogłeś mi na to pozwolić”, i powrót do diety. Marcin znał tę kolej rzeczy doskonale, więc tylko poprawił jej kołdrę i sam położył się spać.
Jemu z kolei nie śniło się zupełnie nic. I całe szczęście, bo gdyby przypadkiem trafił mu się sen proroczy, byłby gotów pod osłoną nocy spakować bagaże, ostrożnie wynieść śpiącą Agatę do samochodu, ba!, zachloroformować! I czym prędzej odjechać jak najdalej. Ponieważ jednak nic mu się nie śniło, następnego dnia po śniadaniu skierował samochód w stronę Rabki, na spotkanie z właścicielem pensjonatu „Krystyna”.
***
Łukasz Grodzki, właściciel nieruchomości, sprawiał całkiem przyjemne wrażenie. Był może odrobinę spięty, tak jakby bardzo zależało mu na sfinansowaniu transakcji, ale jednocześnie nie chciał tego po sobie pokazać. Agata wyczuła to natychmiast i nie mogła się zdecydować, czy mężczyźnie wierzyć, czy może podchodzić do wszystkiego, co mówi, z dużą dawką ostrożności.
– Zacznijmy może od frontu. Tu mamy biblioteczkę, zarazem coś w rodzaju małego biura, a po drugiej stronie wejścia jadalnię. Kuchnia jest w piwnicy, potrawy przewozi się windą kuchenną – otworzył małe drzwiczki w ścianie.
– Ale bajer! – Zuza wsadziła głowę do środka. – I sporo miejsca, wejdzie kilkanaście talerzy na raz! Dużo tu kiedyś bywało osób?
– Pensjonat ma szesnaście pokoi z łazienkami, nie licząc innych pomieszczeń użytkowych – wyjaśnił mężczyzna. – Pięć na parterze od tyłu i jedenaście na piętrze, z czego cztery skrajne z niewielkim skosem, bo wyżej jest jeszcze strych. Można go zaadaptować, na przykład na jakiś salonik, pokój telewizyjny albo nawet dodatkowe pokoje, bo miejsca sporo. Ciągnie się nad całym budynkiem.
– Czyli jadalnia, biuro, szesnaście pokoi mieszkalnych. Sporo miejsca – Agata pokiwała głową z uznaniem. – A te pokoje iluosobowe?
– A to już różnie – wyjaśnił Grodzki. – Te na dole według metrażu są dwu- lub trzyosobowe, ewentualnie jeszcze z możliwością dostawki do czwórki. Na górze siedem środkowych pokoi jest większych, mieszczą od czterech do pięciu łóżek. Kiedyś organizowano tu też kolonie i wczasy dla grup zorganizowanych. Myślę, że dałoby się sensownie dodać jakieś ścianki działowe i podzielić je na mniejsze pokoje. Albo na przykład przerobić na apartamenty. Trzy skrajne pokoje są dwuosobowe.
– A czwarty? – chciał dowiedzieć się Marcin, liczący coś właśnie na palcach, ale nie otrzymał odpowiedzi, gdyż właściciel już skierował się ku schodom wiodącym w dół.
– Tu mamy piece starego typu, jeszcze na drewno. Mało używane w ostatnich latach świetności tego miejsca, chociaż pamiętam jeszcze, jak kucharka piekła mi tu rydze na blaszce. Bywałem tu z rodzicami nie tak znowu dawno temu. Czy państwo zbierają może grzyby? Tu wokół jest zatrzęsienie świetnych miejsc!
– A ta szafka obok? – Agata niepewnie zajrzała przez drzwiczki.
– To gastronomiczny piec konwekcyjny. Jest dobry do gotowania na szerszą skalę. Bardzo się przyda, jeśli będą państwo mieli więcej gości.
– Na pewno nie – szepnął Marcin do Zuzy.
– Jest też, jak widać, tradycyjna kuchenka. Całe wyposażenie kuchni jest częścią oferty – kontynuował Grodzki. – Mebli niestety niewiele się ostało, nie było ich już wtedy, kiedy kupowałem budynek. Poprzedni właściciel wyprzedawał wszystko za grosze, próbując trochę podreperować finanse. W bibliotece i w jadalni zostało trochę krzeseł, to może usiądziemy tam i odpowiem na państwa pytania?
– Ja mam jedno podstawowe – Agata zdecydowała się grać w otwarte karty. – Chcę wiedzieć, dlaczego cena budynku dość drastycznie zmalała w ciągu paru ostatnich lat. Rozumiem, że konkurencja, że z cenami różnie się dzieje, ale nie ukrywam, że jest to dość zastanawiające i liczę na pana szczerość w tej kwestii.
Oczy całej trójki spoczęły na właścicielu, którego nagle zaczął dusić jego własny krawat. Agata nie była oryginalna zadając to pytanie. Pojawiało się ono zawsze i zwykle kończyło rozmowę o kupnie pensjonatu.
– Może jednak usiądźmy, dobrze? – skierował Szewczyków do biblioteczki, w której oprócz kilku krzeseł ostały się też dwa ciężkie regały i chybotliwe biurko. – Pan przedtem pytał o ostatni pokój na górze. – Spojrzał na Marcina.
– No co z nim w końcu? – zniecierpliwiła się Agata. – Dach się wali? Nietoperze mieszkają? Czy może jest nawiedzony?
– Można tak powiedzieć – odparł ostrożnie Grodzki i wyjął ze swojej torby teczkę z jakimiś papierami. – Czy wiedzą państwo, co to jest dożywocie?
„O Boże, zbiegły kryminalista – przemknęło Agacie przez myśl – zamorduje nas i zakopie w ogrodzie i też będziemy straszyć na piętrze. Cholera, o czym ja myślę, trzeba stąd wyjść jak najszybciej!”
Zerknęła na Zuzę, która najwyraźniej miała te same skojarzenia i wpatrywała się przestraszonym wzrokiem we wszystkich obecnych. Tylko Marcin wydawał się spokojny i miał spojrzenie twarde niczym granit.
– Nie wiem, czy dobrze pana rozumiem – powiedział powoli, wpatrując się intensywnie w pobladłego Grodzkiego. – Chce pan powiedzieć, że sprzedaje pan budynek z lokatorem?
– Z lokatorem? – odezwały się chórem zaskoczone kobiety.
– A dokładniej z lokatorką – westchnął mężczyzna, podając Marcinowi teczkę. – Proszę, ja nie mam nic do ukrycia. Wszystko jest zupełnie legalne.
Agacie chodziły po głowie jakieś skojarzenia związane z handlem ludźmi, niewolnictwem, pracą sierotek w dalekich krajach i wszystkim tym, co najgorsze.
– Chyba wszystko już wiemy – wycedziła, podnosząc się powoli z krzesła. – I chyba nie jesteśmy zainteresowani, dziękujemy.
– Czekaj, czekaj – Marcin w pośpiechu kartkował kupkę papierów. – To jest po prostu nie do wiary. – Podniósł w końcu zdziwiony wzrok.
– Też tak uważam – warknęła jego żona. – Idziemy.
– Proszę nam wybaczyć, że zabraliśmy panu czas. – Marcin wyciągnął rękę do Grodzkiego, a Agata zagryzła wargi, ciągnąc Zuzę do drzwi i rzucając mężczyźnie krótkie „do widzenia”. – Przepraszam, żona jest, zdaje się, w niewielkim szoku – dodał, obdarzając na koniec mężczyznę uśmiechem, który miał wyrażać jednocześnie zdumienie, otuchę i współczucie.
– Wszyscy są, rozumiem to – odparł Grodzki ponuro i na chwilę schował twarz w dłoniach. – Trafią państwo do wyjścia?
– Taki niby niewinny, sympatyczny, młody i spokojny facet – zżymała się Agata, kiedy wsiedli w końcu do samochodu i ruszyli z powrotem do Zakopanego. – Jak w ogóle w dzisiejszych czasach można robić takie rzeczy?!
– A czemu nie, skoro kodeks cywilny to dopuszcza? – zdziwił się Marcin.
– Co dopuszcza? Handel ludźmi? Wierzysz temu palantowi?!
– Hogata, co ty wygadujesz, jaki handel ludźmi?! – Szewczyk zjechał na pobocze i zatrzymał auto. – Coś ty sobie ubzdurała i dlaczego na mnie wrzeszczysz, możesz mi powiedzieć?
– Tato, ale ja też to słyszałam. On mówił, że sprzedaje też jakąś lokatorkę! – w Zuzannie obudziła się kobieca solidarność. – Mama ma rację, przecież to jest chore!
Marcin zaklął i przez chwilę patrzył przed siebie, licząc do dziesięciu. Dwa razy.
– Umawiamy się tak. Ja wam powiem, o co tam chodzi, a żadna z was, podkreślam, żadna, nie będzie mi się wcinać w słowo. Tak?
– Tak – wymamrotały potulnie.
– Nie słyszałyście, jak mówił o dożywociu?
Agata taktycznie postanowiła nie zdradzać, w jaki sposób odebrała tę informację. Fałszywie spokojny ton Marcina nie pozostawiał złudzeń. Zdaje się, że ktoś zrobił z siebie koncertowego głupka. I niestety nie był to nikt płci męskiej.
– Przejrzałem te papiery. On kupił ten pensjonat obciążony taką umową od człowieka, który kilka lat wcześniej dostał go bezpośrednio od niejakiej pani Bukowskiej. Przypuszczam, że nasz T. Owski z obrazka to jej syn albo inna rodzina, bo to na pewno nie jest przypadkowa zbieżność. W każdym razie w umowie jest zapis o dożywociu. Aktualny właściciel nieruchomości musi zapewnić tej kobiecie mieszkanie i utrzymanie.
– I to jest legalne? Tak po prostu można sobie kupić budynek z lokatorem? – nie dowierzała Agata.
– Najwyraźniej, zresztą poczytam o tym dokładniej, bo temat ciekawy. Ale wszystko na to wskazuje, bo w papierach były między innymi odpisy dwóch aktów notarialnych, a w nich nie mogą sobie wpisywać czegoś niezgodnego z polskim prawem.
– Zrobiłam z siebie kretynkę – jęknęła Agata. – Co ten biedny facet musiał sobie o nas pomyśleć! Zadzwoń do niego, powiedz mu coś!
– Ja?
– No ty, bo ja tego nie mogę ogarnąć. On mi coś powie, a ja znowu nie zrozumiem. Teraz też niby rozumiem, co do mnie mówisz, ale i tak mi się to do końca w głowie nie mieści!
– No to się nie zmieści i wylezie ci uszami. I z nosa, tak będzie wisiało jak dwa gile – Marcin, lekko udobruchany, próbował rozładować panujące w samochodzie napięcie. – Dobra, nie patrz tak, zadzwonię do niego, jak dojedziemy. Chociaż nie wiem po co, jeszcze sobie chłop zrobi nadzieję, że jesteśmy zainteresowani.
Agata taktycznie przemilczała całą drogę powrotną. Za to już po powrocie do Zakopanego stała Marcinowi nad głową tak długo, aż zadzwonił do Grodzkiego i mówiąc coś mętnie o nieznajomości przepisów kodeksu cywilnego i szoku wywołanym realiami i zawiłościami polskiego prawa, jakoś wytłumaczył dziwne zachowanie żony.
– W sumie to żal mi tego gościa. – Szewczyk rzucił komórkę na łóżko i po chwili sam się położył. Podłożył sobie ręce pod głowę i leżał zadowolony, z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. Poznali tajemnicę pensjonatu, a na głupków wyszli tylko odrobinę i szczęśliwie to nie za jego, Marcina, przyczyną.
– Dlaczego żal? – Agata wodziła palcem po ramie akwarelki, wpatrując się w obrazek intensywnie.
– No bo się biedak wkopał. Z tego, co zdążyłem doczytać, wynika, że umowa dożywocia może być zamieniona na przykład na rentę. Babka by się wyprowadziła, ale on i tak musiałby jej płacić coś dożywotnio, żeby była w stanie się sama utrzymywać. Najwyraźniej ona nie chce, skoro ciągle siedzi mu na karku.
– Bez sensu, całkiem sama w takim wielkim domu – wzdrygnęła się Zuza. – Nie boi się włamywaczy, nie wiem, duchów jakichś? Szczurów, pająków, nietoperzy…
– Na pewno ma jakieś swoje powody. Zresztą gdybyście tak stamtąd nie wiały, to może facet powiedziałby nam o niej coś jeszcze.
– To może zadzwoń i dopytaj? – Agata popatrzyła na męża z nadzieją.
– Żartujesz? Żeby się utwierdził w przekonaniu, że znalazł potencjalnych kupców? Nic wam ta wiedza nie da, więc nie drążymy tematu. Zresztą została nam końcówka urlopu i mam serio ciekawsze plany niż bezsensowne wydzwanianie do ludzi.
Fragment wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego cytuję za:Konstanty Ildefons Gałczyński, Dzieła, t.1Poezje,Czytelnik, Warszawa1979.