Dziecko Holokaustu - Amira Keidar - ebook + audiobook + książka

Dziecko Holokaustu ebook i audiobook

Keidar Amira

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

PRAWDZIWA HISTORIA DZIEWCZYNKI CUDEM OCALONEJ Z ŻYDOWSKIEGO GETTA. INSPIRUJĄCA HISTORIA O PRZETRWANIU I NADZIEI W OBLICZU GROZY.

Rachela, nazywana Laleczką, urodziła się w getcie w 1941 roku. Jej rodzice, Jakub i Cypa byli gotowi na wszystko, byle tylko utrzymać ją przy życiu.

Tuż przed pierwszymi urodzinami Laleczki, naziści zaczęli stopniowo mordować wszystkich w getcie. Jej ojciec zdawał sobie sprawę, że oznacza to pewną śmierć również dla jego córeczki. W przypływie desperacji i nadziei, bez względu na koszty, rodzice postanawiają ocalić Rachelę.

Cypa przemyca córkę poza granice getta, gdzie czekały jej polskie przyjaciółki: Irena i Zofia. Powierza im swoją ukochaną Laleczkę, po czym wraca do getta, by dołączyć do męża i rodziców – nieświadoma czekającego ją losu. Pomimo śmiertelnego niebezpieczeństwa, Irena i Zofia biorą na siebie odpowiedzialność za opiekę nad dzieckiem w czasie wojny, udając, że jest członkiem ich rodziny. Wiedzą, że gdyby je zdemaskowano, zostałyby rozstrzelane.

Dziecko Holokaustu powstało w oparciu o unikatowy dziennik napisany przez Cypę w trakcie anihilacji getta oraz wywiady z kluczowymi bohaterami tej historii, rzadkie dokumenty i autentyczne listy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 18 min

Lektor: amira kiedar
Oceny
4,5 (122 oceny)
84
23
9
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jeny_co_tu_czytac

Całkiem niezła

"Dziecko Holokaustu" Amira Keidar Kiedy odchodzą ostatni świadkowie drugiej wojny światowej kończą się historie opowiadane z pierwszej ręki, pozostają nam tylko wspomnienia z ich opowieści bądź pamiętniki przekazywane z pokolenia na pokolenie. Tak właśnie było w tym przypadku, książka "Dziecko Holokaustu" powstała dzięki pamiętnikowi Cypy Zonszajn z domu Jabłoń. Choć książka ma na celu przedstawić nam losy Racheli Zonszjn, córki Cypy i Jakuba, która została osierocona gdy miała zaledwie roczek, to w dużej mierze przedstawia ona losy wielkiej przyjaźni Żydówki z Polkami, to dzięki nim mała Rachela nie podzieliła losu jej rodziców, dziadków i krewnych. Takich historii było wiele, często czytamy o Polakach ratujących żydowskie dzieci czy nawet całe rodziny. Na stronie sprawiedliwi.org.pl możemy poznać niektore osoby które w czasie II wojny światowej bezinteresownie udzielały pomocy Żydom eksterminowanym przez nazistów. Historia piękna, wzruszającą jak historia każdego kto żył w cz...
11
Alusia8989

Dobrze spędzony czas

Kiepski lektor
00
Benadka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo poruszająca opowieść przeczytałam dużo takich książek ale ta wyjątkowo mnie wzruszyła i wniosek który z niej wypływa że pomimo wszystko dobro zawsze zwycięża
00
Karola6891

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Edytaatyde76

Nie oderwiesz się od lektury

warta przeczytania . oprócz opisów Szymona.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

 

Irena

 

Noc z 24 na 25 sierpnia była gorąca. Upalna. Okropna duchota, bez najmniejszego nawet powiewu wiatru. Miałam dwadzieścia siedem lat, mieszkałam z matką i starszym bratem Kazimierzem w Siedlcach – małym, pozbawionym kolorów mieście, niecałe sto kilometrów od Warszawy. Byłyśmy z mamą w domu same, bo brat wyjechał na wieś z żoną i synem, żeby zatrzymać się u naszej ciotki Felicji i pomóc jej w gospodarstwie. Mąż Felicji, wuj Walenty, nadal przebywał w niemieckim obozie jenieckim i poza jedną pocztówką sprzed ponad roku nie mieliśmy od niego żadnych wieści.

Byłam senna, ale myśli nieustannie krążyły mi po głowie, odciągając mnie od snu, którego tak bardzo potrzebowałam. Minęło wiele miesięcy, od kiedy udało mi się przespać porządnie całą noc. Na zewnątrz było wyjątkowo cicho. Nie było słychać wystrzałów z broni ani kroku ciężkich butów, od których aż drżały ściany. Krzyki rozpaczy, dobiegające przez kilka nocy z żydowskiej części miasta, również ustały.

Nagle usłyszałam pukanie do okna z tyłu domu, ciche, lecz stanowcze. Od razu wiedziałam, kto to.

Znałam Cyporę Jabłoń od pierwszej klasy. Od samego początku ona, Zofia i ja zostałyśmy bliskimi przyjaciółkami.

– Rodzice i przyjaciele mówią do mnie Cypa – powiedziała nam i od tamtego dnia nasze drogi się połączyły: spędziłyśmy razem w Siedlcach lata dzieciństwa, a potem czas szkoły średniej. Cypa i ja zapisałyśmy się nawet na ten sam kierunek na Uniwersytecie Warszawskim, ale została niespodziewanie zmuszona do zrezygnowania. Dopiero wojna nas rozdzieliła; Cypa pozostała po jednej stronie płotu z drutem kolczastym, a ja po drugiej.

Razem z matką wyskoczyłyśmy z łóżka prawie jednocześnie i popędziłyśmy do tylnych drzwi. Cypa stała na naszym progu, trzymając w ramionach małe, śpiące dziecko owinięte w postrzępiony koc. Kilka miesięcy temu dowiedziałam się, że Cypa urodziła dziewczynkę, której dała na imię Rachela, ale nigdy wcześniej jej nie widziałam. Odkąd getto zostało poddane kwarantannie rok wcześniej, Cypa nie mogła go opuszczać, a nam nie pozwalano wejść. Pomimo okropnego gorąca całe ciało Cypy drżało.

– Wejdź – powiedziałam i rozejrzałam się po ulicy, zanim zamknęłam drzwi.

– Moja kochana, najmilsza Cypo, czekałam na ciebie dzień i noc, wiedziałam, że przyjdziesz – przywitała ją matka, po czym przytuliła ją i dziecko, które wciąż mocno spało.

Cypa nie musiała niczego wyjaśniać, wiedziałyśmy, dlaczego przyszła. Przez ostatnie kilka dni po mieście krążyły przerażające pogłoski o tym, co działo się w żydowskim getcie. Matka była zrozpaczona tymi historiami i nie chciała w nie wierzyć.

– Nie potrafię zrozumieć, jak mogą do tego dopuszczać – powiedziała mi dzień lub dwa przed pojawieniem się Cypy. Słabe echa wystrzałów i zdesperowanych głosów niosły się od strony getta na całe sąsiedztwo; niekończące się kroki żołnierzy i przejeżdżające pojazdy wojskowe były słyszane na ulicach miasta dzień i noc.

– Nie jesteśmy tymi, którzy na to pozwolili. Co możemy zrobić przeciwko nim? – zapytałam ją, nie spodziewając się odpowiedzi.

– Słaby z nas naród – zadrwiła jakby sama z siebie. – Zawsze pozwalamy, by inni rządzili naszym życiem. Nigdy nie bierzemy swojego losu we własne ręce.

Wtedy moja matka nie winiła tylko narodu polskiego. Mimo że była zagorzałą katoliczką, nigdy nie przestała głośno zastanawiać się, jak Bóg mógł pozwolić, by sprawy zaszły tak daleko. Sposobem mojej matki na radzenie sobie z tą sytuacją była modlitwa, dzień i noc. Ja z kolei byłam tak zdezorientowana i zrozpaczona, że ledwo funkcjonowałam. Skręcające wnętrzności krzyki, które niosły się przez całe dwa dni od strony żydowskiego getta, bez przerwy rezonowały w mojej głowie jeszcze długo po tym, jak przestałam je słyszeć. Nie mieliśmy żadnych rzetelnych wiadomości o tym, co działo się w getcie i nie było żadnej możliwości, żeby to sprawdzić. Docierały do nas jedynie pogłoski. Atmosfera strachu i grozy wypełniła całe miasto.

Przeszłyśmy do kuchni, jedynego miejsca w domu, gdzie używałyśmy małej lampy naftowej. Matka machnięciem ręki pokazała mi, żebym tym razem jej nie zapalała. Słabe światło księżyca wpadało przez okno. Przez braki paliwa nie rozpalałyśmy światła, a zimą nie ogrzewałyśmy pozostałych pomieszczeń. Większość dnia spędzałyśmy w naszej małej kuchni. Cypa miała na sobie podartą sukienkę, przez którą dało się dostrzec, jak bardzo schudła. Ostrożnie usiadła na jednym z ciężkich krzeseł, zrobionych przez ojca z drewna wiśniowego wiele lat temu. Również własnoręcznie wykonał dębowy stół, wokół którego stały krzesła. Ostatnio jego nieobecność doskwierała nam bardziej niż kiedykolwiek – umarł z powodu choroby jeszcze przed wybuchem wojny. Odkąd brat przeprowadził się na wieś, matka i ja same musiałyśmy troszczyć się o pożywienie i inne potrzebne rzeczy, więc godzinami stałyśmy w kolejkach. A to, że w naszym domu mieszkały tylko kobiety, pogłębiało i tak dojmujące już poczucie niepewności.

Cypa kołysała dziewczynkę w ramionach i przez chwilę zdawała się być gdzie indziej, odseparowana od rzeczywistości. Nie powiedziała nam nic o wydarzeniach z miejsca, z którego właśnie przybyła, ale nie było takiej potrzeby. Jej wielkie oczy powiedziały nam więcej, niż usta mogłyby kiedykolwiek. Moja matka delikatnie wyjęła małą Rachelę z rąk rodzicielki, a dziecko dalej spało spokojnie, pomimo toczących się wokół wydarzeń. Cypa podążała wzrokiem za Rachelą. Nie mogła oderwać oczu od śpiącego dziecka. Podałam jej szklankę wody, którą opróżniła dużymi łykami. Nalałam kolejną i usiadłam obok. Chwyciła mnie za rękę i obie milczałyśmy. Głaskałam włosy Cypy, które kiedyś były miękkie i jedwabiste, a teraz stały się szorstkie i poplątane. Eleganckie sukienki mojej przyjaciółki również zniknęły bez śladu. Chciałam zapytać o jej rodziców i o Jakuba, ale czułam, że nie zniosłabym odpowiedzi.

– Muszę wracać – powiedziała krótko potem i wstała. Wiedziała, że nie może zostać z nami długo.

– Zostań i prześpij się – zasugerowała moja matka. – Rano coś wymyślimy.

– Jutro spróbujemy porozmawiać z Zosią, ona będzie wiedziała, co robić – dodałam łamiącym się głosem i miałam nadzieję, że Zofia rzeczywiście wymyśli jakieś rozwiązanie. Nie mogłam pogodzić się z myślą, że miałaby wrócić do getta. Gdyby to zrobiła, to wiedziałam, że nigdy nie mogłybyśmy jej pomóc.

Cypa nie miała siły się opierać. Kiedy moja matka wstała, żeby położyć dziecko do łóżka, Cypa podążała za nimi wzrokiem, aż zniknęły w sypialni. Zaprowadziłam przyjaciółkę na strych i rozłożyłam czystą pościel. Opadła ciężko na materac. Przykryłam ją cienkim kocem, choć całe jej ciało oblewał pot.

Zofia przyszła bardzo wcześnie następnego ranka. Nie wiem, skąd dowiedziała się, że Cypa przyszła do nas w środku nocy, ale wydawało się zupełnie naturalne, że nasza Zosia pojawi się akurat w chwili, kiedy będziemy jej potrzebować. Cypa nadal spała. Rachela nie wydała z siebie najmniejszego dźwięku od ich przybycia. Wydawało się, że porządny sen to coś, czego obie bardzo potrzebowały.

– Cypa i Rachela przyszły tu wczoraj w nocy – wyszeptałam do Zofii w obawie, że moje słowa mogą dotrzeć do uszu obcych. Pokazałam jej Rachelę, którą moja matka delikatnie głaskała po pleckach.

– Znajdę dla nich kryjówkę – powiedziała od razu Zofia. Zawsze była praktyczna i zaradna, wiedziałam, że teraz też mogę na nią liczyć.

– W porządku – odparłam – ale Rachela zostaje tutaj.

Podeszłam i położyłam się obok dziewczynki.

– Rachelka – wyszeptałam do niej. – Co się teraz wydarzy? – Ciężko oddychała przez sen. Dotknęłam jej ciemnych włosków i starałam się nic nie słyszeć; Zofia siedziała w kuchni i opowiadała mojej matce, co wiedziała o wydarzeniach w żydowskim getcie. Nie mogłam tego słuchać, ale urywki wypowiedzi Zofii docierały do mnie i brzmiały niewyobrażalnie. Obezwładnił mnie bezgraniczny strach. Gdybym mogła, zaczęłabym śpiewać Racheli, żeby żadna z tych rzeczy nie dotarła do niej, ale miałam zaciśnięte gardło.

Rachela obudziła się koło południa i od razu zaczęła wrzeszczeć z głodu. Moja matka dała jej mleka i przygotowała owsiankę. Dziewczynka pałaszowała posiłek przez łzy, ale kiedy zaspokoiła głód, stała się spokojna i przestała płakać. Przez większość dnia była senna, a jej ruchy spowolnione i niezdarne. Gdy się rozbudziła, chwyciła mnie za rękę i poprowadziła do kuchni. „Nakarm mnie” błagały jej duże oczy. Dałam jej owsiankę i trochę ziemniaków, a potem zasnęła w trakcie picia ciepłego mleka, które dla niej przygotowałam. Wspięłam się na strych, żeby zanieść Cypie jedzenie. Została w łóżku cały dzień i tylko raz poprosiła mnie o przyniesienie Racheli. Zostawiłam je same, a kiedy wróciłam, zobaczyłam obie śpiące na materacu, wtulone w siebie.

Zofia wróciła wieczorem, po tym jak zgromadziła trochę ubrań i prowiantu dla Racheli. Mimo sporych trudności udało jej się znaleźć schronienie dla Cypy. Teraz wszystkie trzy siedziałyśmy razem na strychu. Zofia i ja nie potrafiłyśmy dobrać słów, żeby pocieszyć czy rozweselić przyjaciółkę.

– Będzie w dobrych rękach – powiedziała Zosia. Cypa zaczęła gorzko płakać, a ja razem z nią. Czekałyśmy na zapadnięcie zmroku, wtedy zapakowałyśmy jedzenie i trochę ubrań dla Cypy.

Kiedy dobiegła północ, Zofia oznajmiła:

– Musimy iść. – Noc była ciemna i mroczna, mimo że była prawie pełnia. Nie świeciła żadna latarnia, w oknach pobliskich domów nie paliły się światła, a na opustoszałych ulicach nie było słychać żadnych odgłosów. Tylko ciche echa wystrzałów dochodziły od strony getta. Zofia nie powiedziała, dokąd idą, a ja nie pytałam.

Stałyśmy w kuchni zbyt zrozpaczone, żeby cokolwiek mówić. Moja matka trzymała Rachelę, która dopiero co zasnęła w jej ramionach. Cypa nie próbowała utulić ani pocałować dziecka, bo wiedziała, że gdyby to zrobiła, nie mogłaby znaleźć w sobie siły, żeby ją zostawić. Przesuwała po niej wzrokiem, gdy spała uspokojona w ramionach mojej matki. Wtedy oczy Cypy wypełniły się łzami, odwróciła się i zdecydowanie ruszyła do drzwi.

Podążyłam za moimi przyjaciółkami z dzieciństwa do tylnego wyjścia. Przed opuszczeniem domu Cypa wyjęła kopertę z kieszeni sukienki i mi ją podała.

– To dla twojej matki – wyszeptała. Obserwowała moje ruchy, kiedy wsuwałam kopertę do kieszeni szlafroka. Przytuliłyśmy się szybko i zniknęła w mroku nocy tak samo, jak się pojawiła, jak cichy cień.

Byłam świadoma, że to mógł być ostatni raz, kiedy ją widziałam.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

 

Cypa

 

Urodziłam się w 1915 roku w Siedlcach, w czasie Wielkiej Wojny. Wtedy Polska nie była niepodległym krajem, napadnięta i podzielona przez swoich silniejszych sąsiadów. Kiedy skończyłam trzy lata, wojna – z której niewiele pamiętam, głównie intensywne odgłosy z ulic – zakończyła się, a Polska odzyskała niepodległość.

Z dzieciństwa pamiętam, że Siedlce były spokojnym, a jednak żywym i kolorowym miastem. Kiedy przechadzałam się ulicami, zwykle w towarzystwie matki, zaciskałam rączkę na jej ciepłej dłoni, a ona wskazywała na małe sklepiki i mówiła:

– Popatrz, ten pan naprawia buty, a ten szyje ubrania, tutaj zaś jest piekarz, który kupuje mąkę od twojego taty.

Uwielbiałam mijać rzemieślników w ich przytulnych, małych zakładach i zgadywać, czym się akurat zajmowali. Pamiętam, jak pewnego razu stałam bardzo długo przed szklanymi drzwiami wyjątkowo maleńkiego sklepiku, obserwując starszego mężczyznę pochylonego nad krótkim, drewnianym stołem, i nie mogłam zgadnąć, co robił. Siedział tam bardzo długo i przez chwilę wydawał się zupełnie nieruchomy.

– Ten mężczyzna to skryba – powiedziała moja matka.

– A co on skrybuje? – zapytałam niewinnie.

– Zapisuje zwój Tory – wyjaśniła.

Prawie zawsze kończyłyśmy nasze spacery w sklepie z mąką mojego taty, przy ulicy Pięknej, która była jednym z większych centrów kupieckich Siedlec. Mój ojciec, Aron Jabłoń, był właścicielem interesu zajmującego się sprzedażą mąki i zbóż, lubił przypominać mi i mojemu starszemu bratu Szymonowi, że nasza rodzina zajmowała się tym od zarania dziejów. W poprzednich pokoleniach rodzinni kupcy podróżowali z miejsca do miejsca, by nabywać i sprzedawać towary. Mój dziadek, Chaim Szlomo Jabłoń, był pierwszym w naszej rodzinie, który dorobił się sklepu w mieście, co wspomogło cały, wspaniały klan Jabłoniów. Mój ojciec pracował w tym sklepie od najmłodszych lat wraz z pięcioma braćmi i siostrą. Kiedy dziadek Chaim zmarł niedługo przed osiemdziesiątką, zaraz po zakończeniu Wielkiej Wojny, najmłodszy, najbardziej agresywny syn, Jehiel, przejął sklep i chciał spłacić rodzeństwo. Dwaj bracia i siostra przyjęli swoją część i wyjechali szukać szczęścia w Ameryce, jeden z braci przeprowadził się do Warszawy, gdzie otworzył własny sklep z mąką; Izrael, najstarszy z braci, który pozostał w Polsce, otworzył sklep ze sprzętem kempingowym w Siedlcach; a Menachem, środkowy brat, zmarł w młodym wieku. W tych okolicznościach, pod naciskiem reszty rodzeństwa, Jehiel zgodził się, by włączyć w spłatę niepełnosprawnego syna Menachema. Mój ojciec, który całe swoje życie spędził pomiędzy workami z pszenicą i żytem, nigdy nawet nie rozważał porzucenia Siedlec, ani tych worków. Będąc spokojnym mężczyzną, za wszelką cenę unikającym kłótni, nie widział sensu w konfrontacji z bratem Jehielem, więc wykorzystał swoją część pieniędzy, by otworzyć mniejszy sklep z dala od rodzinnego interesu. Dzięki dobrym relacjom z klientami ojca, wielu z nich, Żydów i Polaków, przeniosło się do niego.

Uwielbiałam z matką odwiedzać sklep, mój nos wypełniał się delikatną, słodką wonią świeżej mąki, unoszącej się już od wejścia. Podłoga była upstrzona mieszanką żyta, sezamu, maku, jeszcze niezmielonych ziaren pszenicy i innych zbóż, które zaczęłam rozpoznawać z nazwy w późniejszych latach. Mój ojciec uwielbiał wyjaśniać mi dokładnie, jak rosło każde zboże i co można było z niego robić. Na koniec wizyty dawał mi małą, brązową, papierową torebkę, do której zbierałam różne ziarna z podłogi, żeby w drodze do domu rozrzucić je na wielkim skwerze na Starym Rynku i patrzyłam, jak w ciągu kilku sekund stada szarych gołębi lądowały i łapczywie wydziobywały ziarna z bruzd pomiędzy kamieniami brukowymi.

Jak wiele żydowskich kobiet klasy średniej, moja matka Józefa była gospodynią domową. Czasami brała niewielkie zlecenia szycia czy naprawy odzieży, ale robiła to głównie po to, żeby mieć zajęcie, a nie dlatego, że musiała finansowo wspomagać rodzinę. Ojciec stanowczo nie zgadzał się, żeby pracowała. Traktował ją jak królową, a moja matka w odpowiedzi żartowała, że robił tak, bo bał się jej ojca.

Abraham Rynecki, ojciec mojej matki, był znanym w Siedlcach introligatorem. W przeciwieństwie do większości rodziny Jabłoniów, którzy byli zupełnie świeccy i mieli nawet tendencje socjalistyczne, dziadek Abraham był pobożnym, gorliwym żydem. Ku jego rozgoryczeniu, on i jego żona Rachela spłodzili tylko córki, więc uznał dokładne dobranie im kawalerów za swoje uświęcone zadanie. I rzeczywiście, dwie najstarsze córki poślubiły chłopców z dobrze znanych w mieście, pobożnych, żydowskich rodzin. Lea, najstarsza, która wyszła za Akiva Zukera i Chaja, wydana za Joela Ringlebauma, mieszkały niedaleko domu rodziców i były ze sobą bardzo związane. Większość ich sąsiadów to ultraortodoksyjni Żydzi i zawsze, kiedy odwiedzałam je z matką, czerpała z tego więcej bólu niż przyjemności. Gdy zbliżałyśmy się do tego sąsiedztwa, mama zaciskała mocniej dłoń na mojej i wydłużała kroki, żeby tylko jak najszybciej mieć za sobą to trudne zadanie.

– Czasami nie wiem, co im mówić – wyznała mi kiedyś w drodze powrotnej do domu. – A zresztą, zawsze kiedy zaczynam rozmowę, pojawia się kolejne dziecko domagające się uwagi.

Moja matka, najmłodsza z córek Abrahama i Racheli Ryneckich, nie zgodziła się na wyswatanie. Przez cały rok, aż skończyła dwadzieścia lat, nie zamieniła ani słowa z ojcem, bo chciał wydać ją za ultraortodoksyjnego chłopaka, syna kościelnego z synagogi Rzezaków. Kiedy jej matka, Rachela, poparła decyzję mamy, ojciec zrozumiał, że przegrał tę wojnę i pozwolił, by poślubiła swojego ukochanego Arona Jabłonia, brata jej najlepszej przyjaciółki. Moja matka powiedziała mi raz, podczas rzadkiego momentu otwartości, że kochała się w nim od dziesiątego roku życia, a kiedy skończyła szesnaście lat, wiedziała, że zostanie jej mężem. Mój ojciec, Aron, nie spełniał religijnych standardów teścia, ale pochodził z szanowanej rodziny, której sklep z mąką znano w całych Siedlcach i właśnie ten fakt przekonał dziadka Abrahama do zaaprobowania ślubu.

Aron Jabłoń złożył obietnicę Abrahamowi, że tak długo, jak będzie w stanie pracować, najmłodszej córce Ryneckiego niczego nie zabraknie, i tak właśnie się stało. Chociaż nie należeliśmy do zamożnej części miasta, nigdy nam niczego nie brakowało, a matka nie narzekała na naszą sytuację finansową, nawet w ciężkich czasach. Zawsze dostawała to, o co poprosiła, czy to materiał na suknię, czy ryby na karpia po żydowsku, a raz na jakiś czas miała nawet rzeczy, o których nie pomyślałaby, żeby poprosić, jak długi, wełniany płaszcz z kołnierzem z futra norek, który ojciec kupił jej w Warszawie na dziesiątą rocznicę ślubu.

Jak wielu Żydów w mieście mieszkaliśmy na małej, cichej uliczce, jednej z tych wąskich alejek, które otaczały centrum miasta z każdej strony. W porównaniu z szerokimi, wspaniałymi alejami i ogromnymi gmachami rozrywkowego centrum, skromne osiedla żydowskie Siedlec wyglądały prawie obskurnie. Wielu rzemieślników pracowało tu na parterze: krawcy, szewcy, stolarze i kowale wypełniali maleńkie, ciasne sklepy, domy były z drewna, ulice małe i zaniedbane, żadnych drzewek wiśniowych czy orzechowych dekorujących chodniki, a odór rynsztoka często atakował przechodniów. Ta okolica była jakby mniejszym miejscem czci, jak synagoga Krawców czy synagoga Rzezaków. Wielka Synagoga stała, jak powinna, w rozrywkowym centrum miasta.

Mieszkaliśmy nad zakładem fryzjerskim pana Goldschmidta. Raz na jakiś czas, zanim weszłam na górę do naszego mieszkania, zatrzymywałam się tam, a on przerywał to, co robił, mówił, żebym zamknęła oczy, otwierał sekretną szufladę za małym kontuarem w rogu sklepu i wyjmował z niej karmelowego lizaka na drewnianym patyku. Słodycze pana Goldschmidta smakowały jak z dalekich krajów.

Moja matka zaczęła przesadnie się martwić i niepokoić, dlatego że nie mogła zajść w ciążę po raz trzeci. To ona nalegała, żeby, pomimo wysokiego czesnego, zarejestrować nas w polskim, a nie w żydowskim systemie edukacji. Wiedziała, że nie dostaniemy się na żadne studia w Polsce, jeśli skończymy żydowską szkołę. Do tego chciała, żebyśmy zaznajomili się z polską kulturą, do której, jeszcze wtedy, ona i ojciec mieli nadzieję kiedyś dołączyć.

Do szóstego roku życia myślałam, że w Siedlcach mieszkali tylko Żydzi. Wizyty u ciotek i dziadków nauczyły mnie, jak rozpoznawać różnice pomiędzy religijnymi i świeckimi Żydami, a polscy klienci w sklepie ojca wyglądali i brzmieli dla mnie, jakby byli z innego miasta. Pierwszy raz, gdy zdałam sobie sprawę, że w Siedlcach mieszkają też Polacy, zbiegł się z rozpoczęciem nauki w szkole podstawowej. Zdumiała mnie liczba dziewcząt z blond włosami i niebieskimi oczami, zebranych na dużym boisku. Zaczęłam rozglądać się za kimś z mojego osiedla, bo chętnie przywitałabym jakąś Żydówkę. Po pierwszym dniu w szkole błagałam matkę, żeby mnie gdzieś przeniosła, ale wielka rozpacz wkrótce zmieniła się w wielkie szczęście, kiedy podczas jednej z przerw drugiego albo trzeciego dnia, do mnie i mojej jedynej znajomej z klasy, Chaji Luterman, podeszły dwie Polki i zapytały, czy chcemy się pobawić. Zawołały jeszcze dwie koleżanki i na każdej przerwie bawiłyśmy się w chowanego. Z pięciu koleżanek tworzących teraz naszą paczkę – zgraną grupę, która wypełniała moje dni w szkole i wiele godzin później – Zofia i Irena były mi najbliższe. Od tego dnia nasze drogi nigdy się nie rozeszły.

Od najmłodszych lat Zofia udowadniała, jak bardzo jej imię, które w grece oznacza „mądrość”, pasowało do niej. Była nadzwyczaj bystrą i dojrzałą dziewczynką i chociaż to ona obmyślała wszystkie nasze psoty, zawsze starała się uważać, żebyśmy nie zrobiły nic zabronionego albo naprawdę niebezpiecznego. Kiedy nie zajmowała się wymyślaniem nowej sztuczki czy gry, zwykle oddawała się lekturze.

– Zosia pewnego dnia zostanie nauczycielką – powiedziała mi Jadzia przy jednej z tych okazji, gdy Zofia postanowiła zostać w klasie i czytać podczas przerwy, zamiast wyjść z nami na plac zabaw. Zosia podniosła oczy, które już od najmłodszych lat pozostawały ukryte za dużymi okularami w kwadratowej oprawie, podkreślając jej dojrzały, odpowiedzialny charakter i powiedziała przepraszająco:

– Wybaczcie, ale po prostu nie mogę przestać czytać tej książki, to powieść Juliusza Verne’a, która niedawno została przetłumaczona na język polski.

Wtedy nadal splatała włosy w dwa długie warkocze. Dopiero po rozpoczęciu szkoły średniej zmieniła uczesanie.

– Warkocze są dla małych dziewczynek – powiedziała pewnego dnia mnie i Irenie, którą mama uczyła, jak zbierać włosy w mały kok na szyi. – A ja chcę, żeby dorośli traktowali mnie poważnie.

Zofia nie rozumiała, że nawet gdyby weszła w stroju klauna, dorośli traktowaliby ją poważnie. Wszyscy nauczyciele w szkole podstawowej, a potem w średniej, przychodzili do niej, jeśli potrzebowali przekazać wiadomość pozostałym dziewczętom. Nikt nie ogłosił tego oficjalnie, ale Zofia była – już od pierwszej klasy – prymuską. Uznawałyśmy to za korzystne, bo jeśli kiedykolwiek potrzebowałybyśmy przywódczyni naszej grupy, Zosia zapewne zostałaby wybrana jednogłośnie.

Zofia zawsze wolała, żeby jej postępowaniem kierowała racjonalna część osobowości i, nawet jeśli jeszcze wtedy nie wiedziałam wystarczająco dużo, żeby zdefiniować to w ten sposób, rozumiałam, że była niezależnym dzieckiem z oryginalnymi pomysłami. W przeciwieństwie do pozostałych dzieci, nigdy nie porywały jej przekonania pozostałych i nie dawała się wciągnąć w niedozwolone postępowanie. Podczas jednych wakacji, kiedy miałyśmy osiem lub dziewięć lat, poszłyśmy na spacer i, pogrążone w rozmowie, nie zauważyłyśmy, że nagle znalazłyśmy się poza miastem. Kiedy minęłyśmy mały sad wiśniowy, w którym owoce akurat były w pełni dojrzałe, ja z Ireną zaproponowałyśmy wdrapanie się na drzewo, żeby zerwać kilka dużych, soczystych, czarnych wisienek. Jadzia, Hanka i Chaja debatowały, czy do nas dołączyć, ale tylko Zosia stanowczo odmówiła.

– Jeśli spadniecie z drzewa, nikt tutaj wam nie pomoże – powiedziała nam. – Szpital znajduje się daleko stąd, a poza tym te drzewa z pewnością do kogoś należą.

Jej logiczne argumenty przekonały nas, postanowiłyśmy oprzeć się pokusie i poszłyśmy do domu. Wydaje mi się, że właśnie to wydarzenie ugruntowało pozycję Zofii jako przywódcy.

Bez względu na to, że Zosia była najsilniejszym i najbardziej dominującym członkiem naszej grupy, jej dom pozostawał naszym ulubionym miejscem spotkań przez cały rok zarówno zimą, latem, jak i w wakacje czy dni szkolne. Rodzina Olszakowskich mieszkała na przedmieściach uważanych za najbardziej zamożną dzielnicę Siedlec w latach dwudziestych i trzydziestych. Kiedy pierwszy raz przyszłam do nich, nie mogłam uwierzyć, że dwupiętrowa, kamienna budowla z szeroką werandą była domem tylko jednej, czteroosobowej rodziny. Dobrze utrzymany ogród otaczający dom wydawał mi się wielki jak park, w którym bawiłam się ze swoimi żydowskimi koleżankami. Matka Zofii była wielką miłośniczką kwiatów i nawet w salonie stały wielkie doniczki, w których Stefania Olszakowska hodowała i pielęgnowała rośliny całymi godzinami. Jako małe dzieci najbardziej lubiłyśmy bawić się w chowanego właśnie w domu Zofii, przez wzgląd na całe mnóstwo kryjówek. Z nich wszystkich naszymi ulubionymi były miejsca za wielkimi roślinami pani Olszakowskiej, do momentu, kiedy, prędzej czy później, pojawiała się, aby przypomnieć nam, że czas wrócić do domu. Zawsze uważałam, że po prostu martwiła się o swoje kwiaty. Zapytałam kiedyś Zofię, skąd jej mama brała czas i siłę, żeby utrzymać cały ten dom w porządku i czystości, a do tego zajmować się roślinami doniczkowymi oraz wielkim ogrodem.

– Te rośliny i ogród to miłości jej życia – powiedziała Zofia i wydawało mi się, że usłyszałam pewną gorycz w jej głosie. – Sprzątanie zostawia pokojówce. – Wtedy po raz pierwszy dowiedziałam się, że ludzie mogą mieć pokojówki.

Ojciec Zofii, Oleg Olszakowski, był znanym farmaceutą i posiadał własną aptekę w Siedlcach. Był wykształconym i postępowym mężczyzną, który sam przyjechał z Poznania na początku stulecia i postanowił osiąść w Siedlcach. Kiedy odwiedzałam jego aptekę, zwykle na polecenie mojej matki (bo z tego, co pamiętałam, mój ojciec nigdy nie chorował), pan Olszakowski zawsze sprawiał, że czułam się, jakbym była jego jedyną klientką. Mimo że moi rodzice nie utrzymywali towarzyskich kontaktów z nim ani jego żoną, zawsze, kiedy zaszła potrzeba, woleli skonsultować się z nim, zanim poszli do lekarza. Pan Olszakowski był również jednym ze stałych klientów mojego ojca i chociaż należał do Narodowej Demokracji, która popierała wprowadzanie ograniczeń dla Żydów i zmniejszanie ich wpływów w Polsce, byłam zawsze goszczona w jego domu tak samo jak inne koleżanki jego córki.

W wielu kwestiach Irena, najdelikatniejsza i najbardziej wrażliwa z nas wszystkich, była zupełnym przeciwieństwem Zofii. Pierwszym, co dostrzegłam przy poznaniu Ireny, był jej idealny, prosty nos. Poza niebieskimi oczami Jadzi i Zofii oraz włosami Hanki w kolorze słomkowego blondu, właśnie ten klasyczny nos był tym, co chciałam skopiować, gdybym mogła zmienić swój wygląd. Był zupełnym przeciwieństwem mojego typowo żydowskiego nosa, który odziedziczyłam po matce. Już jako dziecko Irena była wysoka i szczupła, a jej lekko brązowe, prawie złote oczy często wypełniały się łzami. Miała miękkie jak jedwab miodowe włosy i, w przeciwieństwie do większości polskich dziewczynek, które z dumą je nosiły, jeśli były długie, Irena wolała krótkie fryzury, podobne do tych posiadanych przez aktorki, które widywałyśmy w czasopismach. Pomimo swojego kruchego, delikatnego wyglądu, Irena była przyjaciółką, na której można było polegać, zawsze i wszędzie. Jeśli mówiłam jej coś w zaufaniu, mogłam być pewna, że zachowa to w sekrecie. Kochała czytać nawet bardziej niż Zofia, ale podczas gdy tę drugą interesowały powieści przygodowe i biografie, Irena już od czwartej czy piątej klasy zaczytywała się w literaturze francuskiej i rosyjskiej.

Ojciec Ireny, Jerzy Zawadzki, był urodzonym rolnikiem. Był wysoki i cichy, podczas mojej pierwszej wizyty w ich domu bałam się odezwać w jego obecności. Przypominał mi jednego z rosyjskich carów, których tak szczegółowo opisywano w naszych podręcznikach i zawsze miałam wrażenie, że widział i wiedział wszystko. Jerzy Zawadzki odziedziczył po ojcu ziemię uprawną na przedmieściach Siedlec i z tego żył. W wolnym czasie uwielbiał tworzyć meble z drzewa, które wycinał w lesie, otaczającym nasze miasto ze wszystkich stron. Czasami stamtąd właśnie przynosił jakieś dzikie zwierzę, które sam upolował, a skórę i futro sprzedawał na żydowskim targu. Sabina, matka Ireny, przyrządzała mięso, a aromat jej potraw niósł się po całej okolicy. Wolałam nie odwiedzać Ireny w te dni, bo wiedziałam, że tak pysznemu zapachowi trudno będzie się oprzeć. Chociaż moi rodzice pozostawali świeccy, zachowali kilka przykazań, w tym zasadę koszerności. Dziczyzna od Jerzego Zawadzkiego nie wchodziła w skład naszej diety.

Pewnego dnia odwiedziłam dom Ireny, kiedy jej ojciec skórował jakieś zwierzę – mógł to być królik albo lis, nie wiedziałam i nie śmiałam zapytać. Irena i ja stałyśmy przez dłuższy czas, obserwując jak zdzierał skórę z biednego zwierzęcia z tak wielką obojętnością i łatwością, jakby obierał cebulę do zupy. Po tym jak skończył, pojawił się pewien ultraortodoksyjny Żyd, żeby odebrać futro.

– Żydzi zawsze doceniają dobrej jakości towar – powiedział pan Zawadzki, gdy jego klient wyszedł. Z jego tonu nie mogłam wywnioskować, czy uważał to za pozytywną, czy negatywną rzecz. Nawet kiedy pan Zawadzki został urzędnikiem pracującym dla Siedlec, po trzydziestce, gdy praca na roli stała się dla niego zbyt ciężka, pozostawał nieokrzesany i cichy, w sposób jakże charakterystyczny dla rolnika. Trwał również przy prawicowych poglądach, których nigdy nie ukrywał.

Podobnie do męża, Sabina Zawadzka była wysoka i posępna. Miała kwadratową twarz, wąskie oczy i zaciśniętą szczękę. Jedwabiste włosy zawsze zawijała na szyi w idealny kok. Ale pomimo surowego wyglądu, była hojną i gościnną kobietą, zagorzałą katoliczką. Chodziła do kościoła przy każdej możliwej okazji. Wiele razy widziałam, jak siedziała i czytała mały modlitewnik, który zawsze nosiła ze sobą.

We wczesnych latach naszej przyjaźni bałam się chodzić do domu Ireny. W przeciwieństwie do bogatej okolicy Zofii, Irena mieszkała w sąsiedztwie Polaków średniej klasy i robotników, spośród których wielu nie aprobowało jej przyjaźni z Żydówką. Raz na jakiś czas zdarzało mi się słyszeć sąsiadów mruczących coś w moim kierunku, ale zawsze to ignorowałam, a temat nigdy nie wypłynął w moich rozmowach z przyjaciółką. Dopiero z biegiem lat dowiedziałam się, że rodzice Ireny, którzy z początku wydawali mi się ponurzy i cisi, w rzeczywistości byli miłymi ludźmi. Zawsze odnosili się do mnie z miłością i serdecznością. Tylko starszy brat Ireny, Kazimierz, trwał w swojej niemej wrogości i kiedy byłam u nich w domu, ograniczał swoją obecność do minimum.

Irena i Zofia stały się moją drugą rodziną. Prawie każdego dnia po szkole spotykałyśmy się i spędzałyśmy razem czas aż do wieczora. Niekiedy towarzyszyły nam też inne dziewczynki, ale zazwyczaj byłyśmy tylko we trzy. W szkole część uczennic nie aprobowała naszej bliskiej przyjaźni. Jedna z nich, wysoka jasnowłosa dziewczyna imieniem Iwona, wiedziała, że Irena pochodziła z bardzo katolickiej rodziny i postanowiła wykorzystać jej wrażliwą naturę. Podczas Paschy – miałyśmy wtedy dziesięć albo jedenaście lat – Irena gościła w naszym domu, a kiedy moja mama zaproponowała jej macę, Irena odmówiła.

– Co się z tobą stało? – zapytałam ją później. Irena nigdy wcześniej nie odmówiła żadnego jedzenia w moim domu, uwielbiała potrawy przygotowywane przez moją matkę i co roku jadła u nas mace podczas Paschy. Poza tym, jeśli coś jej nie smakowało, zawsze odmawiała uprzejmie. Tym razem stanowczo sprzeciwiła się zjedzeniu macy.

– Czy to prawda, co mówią o Żydach? – spytała, spuszczając wzrok.

– A co o nas mówią? – chciałam wiedzieć.

– Słyszałam, że Żydzi porywają chrześcijańskie dzieci i używają ich krwi do przygotowania macy na Paschę – oznajmiła drżącym głosem.

– Kto ci to powiedział? – zażądałam odpowiedzi. Nie pierwszy raz słyszałam taką historię wśród dzieci, ale nie spodziewałam się jej usłyszeć z ust Ireny.

Ogromnie rozemocjonowana, ze łzami w oczach, Irena opowiedziała wszystko, co usłyszała od Iwony, historie, które wielu Polaków przekazywało sobie z pokolenia na pokolenie przez setki lat. Złość i upokorzenie aż mnie dławiły.

– Iwona mówi też, że Żydzi zabili Jezusa – powiedziała Irena. – Moja mama wierzy w Jezusa, ale nigdy nie mówiła, że to Żydzi go zamordowali.

Opowieści Iwony wydawały mi się tak niedorzeczne, że nie mogłam pojąć, dlaczego wzbudziły w Irenie tyle emocji.

– To tylko oszczerstwa, które ludzie wymyślają na temat Żydów, ponieważ zawsze byliśmy trochę inni i ekscentryczni – wyjaśniłam jej kojącym głosem, ale w tamtej chwili czułam, że mogłabym skręcić Iwonie kark. To był pierwszy raz, kiedy rozmawiałam z przyjaciółką jako Żydówka, nie jako Cypa.

Tamtej nocy przyśniło mi się, że stałam całkiem sama na miejskim placu, kiedy nagle otoczyła mnie grupa polskich dziewczynek, a wszystkie krzyczały jednym głosem: „Zabiłaś Jezusa! Zabiłaś Jezusa!”. Próbowałam wychwycić twarze którejś z moich najbliższych przyjaciółek wśród tych dziewcząt, ale kiedy ich rysy zaczęły się wyostrzać, obudziłam się.

Kiedy Zofia dowiedziała się o incydencie z Iwoną, postanowiła zająć się tym na własną rękę. Pewnego razu, kilka dni po święcie Paschy, podeszła do Iwony i powiedziała:

– Jeśli nie chcesz, żebym doniosła pani dyrektor, co robisz na targu po szkole, to lepiej zostaw Irenę w spokoju.

Iwona i kilka jej przyjaciółek chodziły na targ w Siedlcach, a kiedy nikt nie patrzył, kradły rzeczy ze straganów i uciekały. Zofia dowiedziała się o tym od swojej matki, która widziała to na własne oczy, ale Zosia postanowiła nie zgłaszać tego dyrekcji szkoły. Może już wtedy uznała, że wykorzysta to kiedyś jako kartę przetargową.

I rzeczywiście, nigdy więcej nie słyszałyśmy od Iwony żadnych komentarzy na temat Żydów. Bardzo często ona i jej koleżanki szeptały za naszymi plecami, ale nie śmiały już zbliżyć się ani do Ireny, ani żadnej z nas. Wiele lat później nadal pękałyśmy ze śmiechu, kiedy Zofia naśladowała przerażoną twarz Iwony, gdy zrozumiała, że została przyłapana na kradzieży. Od tego czasu mówiłyśmy na nią Iwona Groźna, po rosyjskim carze.

W Siedlcach było wiele dziewcząt i chłopców, którzy nienawidzili Żydów. Słyszałam od mojego brata Szymona historie, które sprawiały, że włos jeżył mi się na głowie i kolejny raz zastanawiałam się, jakim cudem udało mi się tak dobrze zintegrować z polskimi dziewczynkami. Byłam przekonana, że historie o dzieciach takich jak Iwona – odmawiających zajęcia miejsca obok żydowskiego dziecka, albo spluwających za każdym razem, kiedy obok niego przechodziły – stanowiły mniejszość. Ale podczas gdy moja relacja z chrześcijańskimi przyjaciółkami jeszcze się zacieśniała, relacje Szymona z jego polskimi kolegami ochładzały się. Raz słyszałam, jak powiedział tacie, że żydowscy uczniowie zastanawiali się nad stworzeniem własnego komitetu, ponieważ żadnemu z nich nie udało się dostać do samorządu uczniowskiego. Wydawało się, że te wydarzenia miały na niego wpływ, więc kiedy Szymon chodził do jedenastej klasy na kierunku handlowym w męskiej państwowej szkole średniej imienia Bolesława Prusa, dołączył do syjonistycznego klubu młodzieżowego w Siedlcach i każdego wieczora chodził na zajęcia, o których opowiadał ojcu, gdy tylko miał okazję. Pod koniec lat dwudziestych, kiedy otrzymał powołanie do polskiej armii, poglądy mojego brata były już w pełni uformowane, a jego podejście oczywiste. Wiedział dokładnie, co zrobić, żeby spełnić swoje marzenia. Nie udało mu się zakończyć studiów na Uniwersytecie Warszawskim, ponieważ postanowił już dołączyć do syjonistycznego szkolenia w Ostrołęce, na północ od Siedlec, żeby później wyemigrować do Ziemi Izraela.

Życie w Siedlcach nigdy nie było łatwe dla Żydów. Odkąd zaczęłam chodzić do szkoły i uświadomiłam sobie, że w mieście poza nami żyli też inni, dowiadywałam się od ojca coraz więcej o społeczności żydowskiej, która zamieszkiwała tereny Polski od trzynastego stulecia. Fale antysemityzmu były stałym elementem życia Żydów. Jankiel, syn najstarszego brata mojego ojca, Eliezera, który w tamtym czasie był lokalnym liderem partii Bund, został zamordowany wraz z dziesiątkami innych, niewinnych Żydów w czasie pogromu, który odbył się w naszym mieście na początku stulecia. W tamtym czasie to Kozacy atakowali żydowską społeczność w Siedlcach, po nich byli Niemcy, a następnie Rosjanie, którzy odzyskali władzę w mieście. W Polsce, do czasu odzyskania niepodległości, zawsze był jakiś zaborca lub okupant – Rosjanie, Prusacy czy Austriacy, którzy robili piekło z życia Żydów.

Dlatego kiedy Polska w końcu odzyskała niepodległość pod koniec Wielkiej Wojny, Żydów w mieście ogarnęła ogromna ekscytacja. Ojciec powiedział wtedy mi i mojemu bratu o swoim przekonaniu, że niepodległość i nowa konstytucja pomogą w stworzeniu nowej relacji między Polakami a Żydami. Ale to przekonanie oraz nadzieje całej społeczności polskich Żydów wyparowały, kiedy nowa fala nastrojów antyżydowskich zaczęła zalewać kraj. Powojenny antysemityzm nie ominął Siedlec, chociaż miasto utrzymało spokojną, przyjazną atmosferę. Ale rozpędzanie spotkań lokalnych żydowskich organizacji, bicie żydowskich mieszkańców, aresztowania i inne podobne nękania okazały się tylko wstępem. W trakcie wojny polsko-rosyjskiej, wiosną 1920 roku, szef sztabu polskiej armii opublikował listę regulacji przeciwko Żydom w Siedlcach, a wszystkim ich politycznym i kulturalnym organizacjom zakazano działalności. W sierpniu tego roku wojska sowieckie zajęły Siedlce, a dwa tygodnie później, po odbiciu miasta, Polacy aresztowali około tysiąca Żydów podejrzanych o kolaborację z komunistami. Około dwudziestu zostało osądzonych i skazanych na śmierć, pozostali trafili na długie lata do więzienia. Polscy mieszkańcy brali aktywny udział w tej kampanii nienawiści, grabiąc żydowskie domy i biznesy. Miasto przepełniała atmosfera strachu i nienawiści. Mimo że miałam wtedy zaledwie pięć lat, pamiętałam wszystko dokładnie, a ojciec często przypominał mi w swoich opowieściach, jak nie mogłam wychodzić z domu, kiedy chciałam.

Pewnego wieczoru, kiedy miałam siedem lat, ojciec wrócił do domu roztrzęsiony. Powiedział nam, że po skończeniu pracy w sklepie poszedł na groby rodziców na lokalnym cmentarzu żydowskim. Drżącym głosem próbował podzielić się z nami tym, czego był świadkiem: dziesiątki grobów zostały kompletnie zniszczone, na innych umieszczono obelżywe napisy, a wszędzie wkoło piętrzyły się śmieci.

Ataki na Żydów były w tamtych czasach powszechne. Polityka ekonomiczna wprowadzona przez polski rząd na początku lat dwudziestych – nakładanie wysokich podatków na Żydów i ograniczanie ich wolności finansowej – wyrządziła wielkie szkody żydowskiej klasie średniej, znacząco redukując ilość małych biznesów prowadzonych przez Żydów. Wielu znalazło się na skraju bankructwa. Na szczęście trudna sytuacja nie dosięgnęła sklepu mojego ojca. Codziennie wracał z pracy do domu, wieszał kapelusz na haczyku przy drzwiach frontowych, opadał ciężko na krzesło w kuchni i mówił:

– Niech będą błogosławieni moi przodkowie za wybranie handlu mąką.

Mój ojciec uwielbiał opowiadać nam „siedleckie historie”, jak je nazywał. Zwłaszcza w noc Chanuki, kiedy ciemność zapadała szybko, a spadające płatki śniegu zaczynały pokrywać ulice, zbieraliśmy się w salonie, jedliśmy placki ziemniaczane matki i zaraz po zapaleniu świecy siadaliśmy, słuchając ochoczo opowieści ojca. Szymon i ja siedzieliśmy na dywaniku u jego stóp, błagając o siedleckie gawędy na Chanukę, a ojciec marszczył czoło, jakby starał się wydobyć z pamięci kolejną historię. Siadał wygodnie w brązowym fotelu, którego aksamitne obicie zaczynało wycierać się na oparciach, zapalał fajkę odziedziczoną po swoim ojcu (z jakiegoś powodu mój ojciec palił tylko podczas Chanuki, jakby fajka stała się częścią rytuału) i każdego roku opowiadał nam coś nowego. Uwielbiałam słuchać jego cichego, niskiego głosu i mimo że opowieści nie zawsze były radosne, to ich brzmienie wypełniało dom przyjemną atmosferą bezpieczeństwa. Opowiadania mojego ojca niosły w sobie ogromną wiedzę o historii Żydów w Siedlcach. Pogromy, zamieszki i inne prześladowania były w nich powszechne i często zatracał się w swoich wspomnieniach któregoś z tych wydarzeń. W takich chwilach mama spinała się i mówiła:

– Aron, już wystarczy, dzieci nie muszą tego słuchać co roku.

Wtedy przestawał zaciągać się fajką, posyłał jej ciepły uśmiech i zaczynał opowiadać o rodzinie Jabłoniów i Ryneckich, co często sprawiało, że policzki mojej mamy lekko pąsowiały.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

 

Irena

 

Przez wiele tygodni męczyłam Cypę, żeby zaprosiła mnie do domu swoich rodziców, ale za każdym razem wymyślała nową wymówkę i ciągle odmawiała. Raz powiedziała, że musi zapytać o pozwolenie mamy i ojca, kiedy indziej oznajmiła, że jej matka nie czuła się dobrze, a przy wszystkich innych okazjach po prostu unikała tematu.

– U Zosi jest dużo fajniej – powiedziała mi pewnego dnia po szkole, kiedy kolejny raz poprosiłam o zaproszenie do jej domu.

– U Zosi byłyśmy wiele razy, chcę zobaczyć twój dom, okolicę, w której mieszkasz. Nie chcesz, żebym do ciebie przyszła?

Nie odpowiedziała.

Dopóki nie spotkałam Cypy i Chai Luterman, sądziłam, że wszyscy Żydzi w Siedlcach mówili w innym języku i nawet wyglądem różnili się od nas. W żeńskiej szkole podstawowej przy ulicy 1 Maja nagle spotkałam dziewczynki wyglądające jak ja, mówiące w moim języku i grające w te same gry. Bardzo mnie to zaskoczyło, ale nie miałam z kim podzielić się tym doświadczeniem – matka była zawsze zajęta i nie wykazywała zainteresowania moimi opowieściami. W okolicy mówiło się o Żydach tylko jako o sprytnych kupcach i chytrych przedsiębiorcach, ludziach, którzy w zasadzie przejęli centrum miasta i sprawiali, że Siedlce funkcjonowały. Cypa była moją pierwszą żydowską koleżanką i chociaż z pewną dozą niepewności podchodziłam do odwiedzenia dzielnicy żydowskiej, chciałam przyjrzeć się tym sprytnym ludziom z bliska.

Pewnego listopadowego piątku niespodziewanie odwołano nam ostatnie dwie lekcje, a wychowawca postanowił odesłać nas do domu, żebyśmy przygotowali się do ceremonii z okazji Święta Niepodległości, która miała odbyć się w następnym tygodniu.

– Chcesz pójść do mnie? – zapytała Cypa, kiedy wychodziłyśmy ze szkoły. – Moja mama piecze chałki na szabat.

Pozostałe dziewczynki pobiegły już do domów, a Cypa została ze mną w klasie, żeby pomóc mi ułożyć zeszyty, które zawsze wypadały, kiedy się spieszyłam.

– Jasne, że chcę – odparłam natychmiast, zanim zmieniłaby zdanie. Cieszyłam się, że zostałyśmy tylko we dwie, miałam przeczucie, że wizyta u Cypy będzie czymś wyjątkowym i nie chciałam, żeby zepsuły ją ciągłe chichoty Jadzi albo poważna mina Zosi. Chciałam, żeby to był sekret, mój i Cypy.

Szłyśmy ulicą 1 Maja, wiał zimny wiatr, a brązowe, czerwone, pomarańczowe i złote liście pokrywały chodnik. W książkach, które czytała mi mama, czasami wspominano o srogiej pogodzie i miałam wrażenie, że był to właśnie taki dzień. Minęło już trochę czasu od zakończenia wojny z Rosją, a atmosfera w mieście nadal była odświętna. W dzielnicy rodziców codziennie otwierano nowe sklepy, a przy każdej ulicy albo remontowano domy, albo budowano nowe.

Pierwszy raz znalazłam się w dzielnicy żydowskiej. Wielu ludzi szło po obu stronach szerokiej ulicy Warszawskiej, wchodzili i wychodzili z małych sklepików, mijali stragany rozstawione na chodnikach, wypełnione towarem, który sprzedawcy zachwalali, wykrzykując zdania w nieznanym mi języku. Większość mężczyzn nosiła kapelusze i długie, ciemne marynarki, a wielu miało brody, sięgające aż do klatki piersiowej. Z jakiegoś powodu wydawali mi się biedni, ale nie smutni. Kobiety miały na sobie długie suknie i wełniane szale na ramionach, niektóre zawiązały kolorowe chusty na głowach. Zmieszane aromaty świeżych wypieków, ryb oraz dojrzałych owoców podrażniały moje nozdrza. I jakby wszystkie te sklepy, stragany i furmanki, skręcające w prawo i w lewo, nie wystarczyły, niektórzy handlarze stali na dachach swoich powozów i oferowali towary przechodniom.

– To muszą być ci sprytni kupcy, którzy przejęli centrum miasta – podejrzewałam.

Zaczęłam żałować. Bałam się, że gdyby stało mi się coś złego, nikt by nie zrozumiał, co mówiłam, więc nie mogłabym spodziewać się żadnej pomocy. Było mi przykro, że tyle razy prosiłam Cypę o zabranie mnie do jej domu, bo teraz obawiałam się, że zranię jej uczucia, jeśli powiem, że chcę wrócić do siebie. Cypa chwyciła mnie za łokieć i wskazała stragan wypełniony kolorowymi szalami. Kiedy ruszyłyśmy w jego stronę, nagle znikąd pojawił się handlarz, ciągnący wózek pełen towaru i prawie w nas uderzył. Wypowiedziane przez niego słowa, kiedy schylał się, by podnieść rzeczy, które upadły, sprawiły, że Cypa zarumieniła się, ale kiedy zapytałam, co mówił, odpowiedziała tylko:

– Co to za różnica, to tylko meszugene[1].

Nie zauważyła nawet, że nie zrozumiałam, co znaczyło to słowo.

Zamieszanie zniknęło, kiedy weszłyśmy w cichą uliczkę, a Cypa oznajmiła:

– Tutaj mieszkam.

Ulica Tylna była krótka, bardziej jak dróżka niż ulica, i łączyła dwa główne trakty, Piękną na południu i Warszawską na północy. Dwupiętrowe, drewniane domki, ciasno ustawione jeden przy drugim po obu stronach wąskiej uliczki wyglądały zupełnie inaczej, niż wysokie, zdobione domy przy głównej ulicy i miałam nadzieję, że Cypa nie zauważy mojej reakcji na skromność dzielnicy. Nagle zrozumiałam, dlaczego odrzucała moje prośby o wizytę w jej domu i pożałowałam naciskania na nią.

– Ładnie tu – stwierdziłam, ale wiedziałam, że mi nie uwierzyła.

Weszłyśmy na tylny ganek domu z numerem 3 i poszłyśmy na górę, do mieszkania rodziny Jabłoniów. Schody były tak wąskie i rozklekotane, że musiałam z całej siły trzymać się poręczy. Matka Cypy, Józefa, przywitała nas w wejściu, zupełnie jakby nas oczekiwała. Kiedy uścisnęła moją dłoń, przypomniał mi się pierwszy dzień w szkole. Trudno było nie zauważyć ciemnowłosej dziewczynki i jej matki, które wyróżniały się pośród dziesiątek polskich dziewczynek i ich matek. Cypa miała na sobie błękitną sukienkę i trzymała się swej rodzicielki, śniadej kobiety z poważnym wyrazem twarzy, niezbyt wysokiej, ale stojącej prosto i wyglądającej na zdeterminowaną. Matka, ubrana w ciemną garsonkę, rozglądała się wkoło podejrzliwie, nie puszczała ręki córki nawet na chwilę i jako ostatnia pożegnała się ze swoim dzieckiem. Zanim wyszła, widziałam, jak przyklęknęła przed Cypą, uściskała ją mocno i ucałowała w oba policzki. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego okazywania uczuć, ani ze strony moich rodziców, ani żadnej z koleżanek.

Teraz Józefa zaprowadziła nas do ciepłej kuchni. W jednym rogu stał wielki, czarny, opalany węglem piecyk, z którego wydobywał się przyjemny zapach. Ciepło kuchni, wraz z idealnym porządkiem i czystością, były zupełnym przeciwieństwem nędzy na zewnątrz. Usiadłyśmy na ciężkich, drewnianych krzesłach wokół wielkiego, drewnianego stołu w samym środku kuchni. Na jednej ze ścian wisiał ogromny, olejny obraz ukazujący żaglówkę, złocistą plażę, błękitne niebo i morze. Nigdy na własne oczy nie widziałam oceanu i od tej chwili zawsze, kiedy odwiedzałam Cypę, uwielbiałam wpatrywać się w ten obraz, którego potem używałam jako swoistej kotwicy w chwilach dezorientacji lub nieśmiałości. Stół został przykryty białym, koronkowym obrusem, na nim ustawiono porcelanowe talerzyki ze świeżym chlebem, nazywanym „chałką”, z którego unosił się słodki aromat. Józefa podała nam po kawałku, postawiła też herbatę z cukrem. Nigdy nie zapomnę słodkiego smaku chałki Józefy Jabłoń.

W południe Józefa i Cypa odprowadziły mnie do domu rodziców.

– Świetnie się bawiłam – powiedziałam im, ale czułam, że nie byłam w stanie adekwatnie wyrazić uczuć.

– Ja też – odparła Cypa i przytuliła mnie.

– Miło było cię poznać – stwierdziła Józefa i delikatnie uścisnęła moją dłoń. Ona i Cypa odeszły, a ja stałam i patrzyłam na Józefę, która obejmowała córkę w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam. Kiedy weszłam do domu, nikt na mnie nie czekał. Usiadłam w pustej kuchni, zdezorientowana i podekscytowana wizytą, czekając, aż moja matka wróci z kościoła.

Niedługo później Cypa ponownie zaprosiła mnie do siebie. Tym razem poprosiła też Zosię i tak we dwie zaczęłyśmy odwiedzać dom Cypy od czasu do czasu. Najczęściej właśnie tylko ja i Zosia, bo Chaja mieszkała po drugiej stronie miasta, a Jadzi i Hance nie było wolno chodzić nigdzie po szkole. Zawsze kiedy szłyśmy do domu Jabłoniów – głównie w piątki oraz podczas żydowskich świąt – panująca tam atmosfera nie przypominała niczego, co dotąd znałam. Za każdym razem odprawiano tam jakieś zwyczajowe obrzędy, które miały w sobie coś uświęconego. Józefa serwowała nam świąteczne przysmaki, a ojciec Cypy, jeśli akurat nie pracował w sklepie, wyjaśniał nam różne zwyczaje i ich pochodzenie. Cypa powiedziała mi, że jej rodzice nie byli religijni, przestrzegali części żydowskich nakazów i obchodzili święta według tradycji. Od pani Jabłoń dowiedziałyśmy się, że pan Jabłoń był znany i bardzo szanowany w społeczności żydowskiej i choć nie był religijny, w Wielkiej Synagodze zawsze czekało na niego miejsce. Uwielbiałam patrzeć na jasne, srebrne świeczniki stojące na kuchennym stole, smakować chałki na szabat i specjalnego, świątecznego jedzenia, a najbardziej ze wszystkiego lubiłam przyglądać się precyzyjnym, delikatnym ruchom Józefy.

Gdy pierwszy raz odwiedziłyśmy ich podczas Paschy, podała nam zimne, szarawe klopsiki, których na początku nie chciałam jeść.

– Powinnaś spróbować, to ryba faszerowana – powiedziała Józefa ze śmiechem.

– Jaka ryba? – zapytałam.

– Faszerowana. To znaczy żydowska ryba z dodatkami – odparła Cypa.

– Jeśli jest żydowska, to chcę jej spróbować – stwierdziłam i odkroiłam kawałek klopsika. Lubiłam słuchać, kiedy rodzina Cypy mówiła w jidysz, ten język był naprawdę przyjemny, miękki jak kołysanka. Od razu posmakowała mi faszerowana ryba. Od czasu tej pierwszej Paschy w ich domu Józefa przesyłała mi trochę tego przysmaku co roku. Mama Cypy nie była radosną kobietą, przez większość czasu sprawiała wrażenie cichej i utrzymywała poważny wyraz twarzy, ale i tak czułam się w domu Jabłoniów mile widziana. Przeczuwałam, że gościnność była jedną z świętych zasad Józefy. Zawsze nosiła eleganckie, nowoczesne sukienki albo garsonki.

– Chciałabym, żeby moja mama miała takie piękne sukienki – ośmieliłam się powiedzieć jej podczas jednej z wizyt. Zosi nie było wtedy z nami, a Józefa, Cypa i ja siedziałyśmy w salonie, grając w remika. Nie wiem, czy odważyłabym się odezwać tak bezpośrednio do Józefy, gdyby była z nami Zofia. Zosia zachowywała się zawsze tak uprzejmie i dojrzale, że czasem czułam się głupia w porównaniu do niej i nie mówiłam tego, co przychodziło mi do głowy. Chociaż byłyśmy w tym samym wieku, więcej niż raz czułam się tak, jakby Zosia była moją starszą siostrą. – Moja mama zawsze nosi sukienki, które kiedyś należały do jej mamy, a może nawet jej babci – dokończyłam.

Józefa zaśmiała się, a ja miałam nadzieję, że jej nie uraziłam.

– Sama szyję wszystkie swoje sukienki i ubrania Cypy. – Uśmiechnęła się do mnie, jakby właśnie zdradziła mi wielki sekret i dodała: – Dzięki temu mam dokładnie to, co chcę nosić.

– Moja mama trzyma wszystkie piękne sukienki w skrzyniach na strychu – odparłam zawiedziona.

Ojciec Cypy bywał w domu bardzo rzadko – większość czasu spędzał w swoim sklepie, a my co jakiś czas odwiedzałyśmy go w pracy. Był niskim mężczyzną, poważnym prawie tak bardzo jak jego żona, a w sklepie często widziałam, jak nosił na plecach ciężkie worki z mąką, przez co wyglądał na jeszcze niższego. Przez większość czasu jego ubrania były ubrudzone mąką, nawet wąsy miał białe. W tajemnicy przezywałam go „Bałwankiem”, ale nigdy nie powiedziałam o tym przyjaciółkom, a już na pewno nie Cypie. Nie chciałam zranić jej uczuć. Jej relacja z rodzicami była tak bliska i ciepła, że czasami czułam ukłucie zazdrości, widząc jak ją całują i przytulają. Raz, kiedy widziałam, jak ojciec całował ją delikatnie w czoło, zanim wyszłyśmy ze sklepu, próbowałam przypomnieć sobie, kiedy ostatnio dostałam całusa od mojego ojca.

Ulica Piękna, przy której Aron Jabłoń miał swój sklep, była moją ulubioną w całej dzielnicy żydowskiej. Kiedy szłam tamtędy z Cypą, nie bałam się już jak za pierwszym razem. Znajdowały się tam znaki w jidysz, które Cypa mi tłumaczyła.

– Tutaj jest garbarz, tu zakład stolarski, a tutaj jest napisane „Lichwiarz”.

– Co znaczy lichwiarz? – zapytałam.

– Nie wiem, będę musiała zapytać ojca.

Powoli, ale dokładnie dowiadywałam się, kto był właścicielem danego sklepu, a Cypa uwielbiała sprawdzać moją pamięć. Niedaleko sklepu pana Jabłonia znajdował się bank oszczędnościowy, który został otwarty dziesięć lat przed naszym urodzeniem – tak powiedział nam pan Jabłoń podczas jednej z pierwszych wizyt w jego sklepie. Przez cały tydzień dzielnica żydowska tętniła życiem.

– Tylko w szabat jest tutaj zupełnie cicho – powiedziała nam Cypa. – Nikt nie pracuje i wszyscy idą do synagogi.

Podobnie jak ja, Cypa też miała starszego brata, Szymona, który zupełnie jak mój brat Kazimierz nie lubił być w domu, kiedy jego siostra przyprowadzała koleżanki. Zawsze znajdywał sobie wymówkę, żeby wyjść, albo ukrywał się w swoim pokoju. Cypa nie miała własnego pokoju, spała na składanym łóżku w spiżarni, więc spędzałyśmy czas głównie w kuchni albo salonie. Powiedziała nam, że jej brat lubił nazywać nas stadkiem gdaczących kurek. W zasadzie miał ku temu dobry powód, bo bez przerwy miałyśmy coś do powiedzenia. Miałyśmy nieco ponad siedem lat, kiedy zaczęłyśmy przychodzić do domu Cypy, a Szymon, który wtedy miał dziesięć lat, był chudy i niski, zupełnie jak jego ojciec. Kilka lat później Zofia i ja byłyśmy już wyższe od niego i przypuszczam, że czuł się przez to niekomfortowo. Odzywał się do nas bardzo rzadko, a z rodziną rozmawiał tylko w jidysz, nawet w naszej obecności.

Cypa bez wątpienia była siłą napędową swojej rodziny. W przeciwieństwie do rodziców i brata była roześmiana, figlarna, radosna i żywiołowa, choć, kiedy musiała, potrafiła zachowywać powagę. Od początku szkoły wyróżniała się jako mądra i utalentowana uczennica. Była dobra z matematyki, polskiego, historii i zawsze dostawała najwyższe oceny w klasie. Ale nawet najlepsze oceny nie mogły zrekompensować jednej wady: zawsze narzekała, że nie znosi dużego nosa, który odziedziczyła po matce.

– Nikt nie będzie chciał się ze mną ożenić – powiedziała mi raz po długiej chwili przyglądania się swojej twarzy w małym lusterku w moim pokoju.

Cypa nie była moją jedyną koleżanką Żydówką, ale na pewno najbliższą. Była też dużo bardziej Żydówką niż Chaja Luterman, której rodzice nie przestrzegali żadnych nakazów i obchodzili tylko niektóre święta. Ojciec Chaji był sławnym w Siedlcach krawcem i raz, krótko przed Bożym Narodzeniem – miałam wtedy około ośmiu lat – udało mi się nakłonić matkę, żeby zabrała mnie do niego po świąteczną sukienkę. Po tygodniach błagania wreszcie się ugięła – a nigdy nie przykładała wagi do tak trywialnych rzeczy jak nowa sukienka – więc naturalnie byłam bardzo podekscytowana. Lutermanowie mieszkali poza dzielnicą żydowską, a pan Luterman pracował w małym pokoiku na pierwszym piętrze ich budynku. Jego żeliwna maszyna do szycia, czarna i wspaniała, stała na dużym, drewnianym stole. Obok leżały wielkie sterty materiałów w różnych kolorach i wzorach. Stałam i wpatrywałam się w pana Lutermana, kiedy prostował wybrany materiał pod igłą, przekręcał koło prawą ręką, pochylał się nad materiałem i w kilka minut tworzył nową spódnicę. Kiedy skończył mierzyć mnie pod różnymi kątami, zaprosił nas, żebyśmy poszły na górę odwiedzić Chaję i jej matkę. Gdy weszłyśmy do ich mieszkania, zaskoczył mnie widok małej, udekorowanej jodły w rogu salonu. W drugim rogu stała śliczna menora z płonącymi świecami. Pan Luterman zauważył, że mój wzrok przesuwa się od menory do drzewka i powiedział:

– Moja córka lubi i Chanukę, i Boże Narodzenie. – Zaśmiał się głośno i wyjaśnił mi pokrótce znaczenie Chanuki dla Żydów. Część z tego, co powiedział, wiedziałam już od pana Jabłonia, ale u pana Lutermana brzmiało to nieco inaczej, jakby nie traktował tego wszystkiego zbyt poważnie. Kiedy pan Jabłoń mówił o swoich tradycjach i żydowskich świętach, jego oczy błyszczały.

– To prawda – Chaja potwierdziła słowa ojca. – Na Chanukę dostaję kieszonkowe i bączki, a na Boże Narodzenie prezenty w skarpecie.

Gdy opuściłyśmy ich dom, zapytałam mamę, zagorzałą katoliczkę, czy mogłaby kupić mi menorę.

– Do czego ci menora? – zapytała.

– Jest taka ładna – odparłam niewinnie.

– Chanuka to święto żydowskie – powiedziała matka.

– Tak, a Boże Narodzenie chrześcijańskie – oburzyłam się. – Ale Chaja ma w domu choinkę.

Moja matka nie opowiedziała. Nigdy nie kupiła mi menory.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1] Meszugene po hebrajsku oznacza „wariat” (przyp. red.).

 

Tytuł oryginału: Lalechka

 

Copyright © 2019 Amira Keidar

 

All rights reserved

Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo FILIA

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: Joanna Czogala / Arcangel

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-207-8

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA NA FAKTACH