Dzień, który zmienił wszystko - Leigh Sales - ebook

Dzień, który zmienił wszystko ebook

Sales Leigh

3,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Jak radzimy sobie z tym, że życie potrafi nas nagle potwornie zaskoczyć? Co dzieje się, gdy zdarzy się coś absolutnie nie do pomyślenia? Jak ludzie dotknięci tragedią radzą sobie po niej? Czy jako społeczeństwo odpowiadamy za tych, którzy bezwiednie znaleźli się w centrum wydarzeń i o których reszta ludzi chce się czegoś więcej dowiedzieć? A kiedy już sobie uświadomimy, że nie jesteśmy wcale wyjątkowi, lecz tak samo bezbronni jak inni, jak zmienia to nasze podejście do życia?” Australijska dziennikarka, Leigh Sales, wciąż spotyka w swojej pracy osoby, które niespodziewanie dla siebie przeżywają wyjątkowo trudne chwile w pełnym blasku fleszy. Zresztą nawet ona, mimo że zawsze zachowywała się ostrożnie, pewnego dnia doznała nagłej tragedii. Z czasem przerażające doświadczenia zmusiły ją do poszukiwania odpowiedzi na pytania: Jak my, zwykli ludzie, radzimy sobie w obliczu niebywałych nieszczęść? Jakie są nasze szanse na przetrwanie? Czego najbardziej się boimy i dlaczego? A kiedy wydarzy się najgorsze – co dzieje się potem? Czy tragedia może pozwolić nam się... rozwinąć? Autorka, łącząc empatię z pełnym taktu poczuciem humoru, przeprowadza intymne rozmowy z ludźmi, którzy zmierzyli się z niewyobrażalnym – od terroryzmu, przez klęski żywiołowe po zwykłe przebywanie w niewłaściwym miejscu i w niewłaściwym czasie. Z tych do bólu szczerych rozmów wypływają też wskazówki, jak znaleźć w sobie siłę, kiedy nadejdzie najtrudniejszy czas w naszym życiu. Bo za którymś razem zdanie „to mogłem być ja” może nabrać realnych kształtów…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 308

Oceny
3,0 (2 oceny)
0
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wprowadzenie. Patrząc w słońce

WPROWADZENIE

Patrząc w słońce

Dzień, w którym życie wywraca się do góry nogami, zaczyna się na ogół tak jak każdy inny. Otwieramy oczy, wyskakujemy z łóżka, jemy śniadanie, ubieramy się i zaaferowani wychodzimy z domu. Kiedy zamykamy za sobą drzwi, rzadko mamy poczucie, że coś nie gra. Dopiero później, kiedy nadchodzi czas, by opowiedzieć o minionych wypadkach, ich opis zaczyna się od złudnie zwyczajnych czynności, czegoś, co w nowej sytuacji wydaje się wręcz niewiarygodne. Jak to możliwe, że nagły wstrząs pojawił się w dniu, który zaczął się tak niewinnie?

Pod koniec 2014 roku wiadomości aż huczały od dwóch tak niewyobrażalnych wydarzeń, że poruszyły one nawet tych, którzy na co dzień się czymś takim nie interesują1. Po południu 25 listopada, kiedy w Australii panowała piękna wiosna, podczas meczu krykieta wskutek przypadkowego uderzenia piłką zmarł młody zawodnik Philip Hughes. Natomiast 15 grudnia, przed południem, w jednej z kafejek w Sydney uzbrojony napastnik wziął osiemnaścioro zakładników, z których dwoje – Katrina Dawson i Tori Johnson – zginęło, zanim policja opanowała sytuację.

Philip Hughes założył ochraniacze tak, jak to robił od dzieciństwa. Katrina Dawson opuściła na chwilę swoją kancelarię prawną i zeszła kilka schodków na filiżankę gorącej czekolady. Tori Johnson jak co dzień zajmował się w pracy swoimi obowiązkami. Czy kiedy minęli ostatni zjazd na swojej drodze, stracili szansę na zmianę kursu? Można pomyśleć, że świat ich oszukał, nie podsuwając żadnej wskazówki, żeby właśnie tego dnia zostali w domu. Jeśli bowiem świat – czy też przeznaczenie, szczęście, Bóg, ślepy traf, jakkolwiek to nazwiecie – nie zrobił im tej przysługi, zapewne nie kiwnie palcem także w moim czy waszym wypadku. Wielu wyborów dokonujemy z pełną świadomością, że wpłyną one na nasze życie: decydując się na małżeństwo, posiadanie dzieci czy zmianę pracy. Rozumiemy, że tego typu decyzje mają poważne konsekwencje. Wypadek podczas meczu krykieta i atak na kawiarnię Lindta otwierają nam jednak oczy na to, że wybory, które doprowadziły wspomnianych ludzi do tragedii, dotyczyły kwestii tak drobnych, że ledwo zasługujących na chwilę zastanowienia. Która rodzina mogłaby się spodziewać, że od decyzji, czy wysłać chłopca na zajęcia krykieta, czy może na piłkę nożną, będzie zależało to, jak długo będzie żył? Kto mógłby funkcjonować na co dzień, zastanawiając się w kółko, czy na przykład wyjście na gorący napój z przyjacielem nie jest kwestią życia lub śmierci? Wszyscy bez namysłu dokonujemy podobnych wyborów wielokrotnie w ciągu doby, szczęśliwie nieświadomi, dokąd mogą nas one zaprowadzić.

Nie ma sposobu, by zatrzymać działanie niewidocznych sił ukierunkowanych przez nasze mało znaczące decyzje, i w pewnej chwili dochodzi do zderzenia. Niektóre z czekających nas nieszczęść wchodzą na właściwą trajektorię przez lata, innym zajmuje to minuty. Wyroki losu nie dyskryminują nikogo, czy to bogatych czy biednych, silnych czy słabych. Dość łatwo to uchwycić na poziomie czysto rozumowym, ale pod względem emocjonalnym nagłe zderzenie z rzeczywistością jest trudne do zniesienia. Wydarzenia, które zdominowały wiadomości pod koniec 2014 roku, unaoczniły najważniejszą prawdę związaną z ludzkim życiem, fakt równie wspaniały, co przerażający – nigdy nie wiemy, co nas czeka.

***

Jestem dziennikarką od dwudziestu pięciu lat i obserwowanie tragedii przytrafiających się przypadkowym ludziom, bez jakiegokolwiek ich różnicowania, jest częścią mojej codziennej pracy. Od pierwszych zajęć poświęconych pisaniu wiadomości prasowych na Queensland University of Technology, w których uczestniczyłam w lutym 1991 roku, nie miałam wątpliwości, że to profesja wprost stworzona dla mnie. Uwielbiałam wszystko, co wiązało się z dziennikarstwem: rozmowy z ludźmi, spisywanie ich historii, tworzenie nagłówków, redagowanie, zgłębianie najróżniejszych zagadnień pod presją dedlajnu. Siadywałam w kafejce podczas lunchu z przyjaciółmi, którzy wybrali prawo i księgowość, i myślałam, bardzo z siebie zadowolona, jak nudne wydają się ich zajęcia w porównaniu z moimi. Do dziś nie zmieniłam zdania o dziennikarstwie i doceniam, że mam pracę, która sprawia mi tak dużą przyjemność.

Jako młodej reporterce zlecano mi przedstawianie najróżniejszych wydarzeń i tematów: powodzi, suszy, spraw sądowych, w tym tych o morderstwo, oznak degradacji środowiska, wydawania posiłków dla bezdomnych, atrakcji podczas corocznej wystawy zwierząt w Brisbane, wypadków wśród surferów, skandali sportowych i upadków na scenie politycznej. Szybko się przekonałam, że nie należę do dziennikarzy, których żywiołem jest gonitwa za karetkami albo na miejsca katastrof. Stawanie twarzą w twarz z tragediami lub bólem było nie dla mnie. Pewnej nocy w 1994 roku jako szef redakcji informacyjnej w Channel Nine za pośrednictwem policyjnego skanera radiowego przysłuchiwałam się rozmowom prowadzonym tuż po tragicznej śmierci dwóch strażaków, którzy walczyli z pożarem domu w Gold Coast. Obecny na miejscu tragedii kamerzysta przesyłał ujęcia prosto do siedziby redakcji. Nagrał moment odnalezienia ich ciał. Moim zadaniem było przygotowanie zestawienia najważniejszych fragmentów nagrania dla dziennikarza, który miał się zająć tą historią wcześnie rano. Nie miałam wątpliwości, że dystans, który dzielił mnie od śmierci tych ludzi, był właściwy i że zdecydowanie nie chciałabym go zmniejszyć. Z czasem zaczęłam się skłaniać ku polityce, ponieważ lepiej radziłam sobie z tragediami na scenie politycznej niż z tymi życiowymi.

Przez pierwsze dziesięć lat pracy zawodowej zajmowałam się różnymi tematami, ale, co niewiarygodne, na ogół udawało mi się uniknąć bezpośredniej konfrontacji z prawdziwymi horrorami. Nigdy nie znalazłam się na miejscu wypadku samochodowego przed wycięciem ofiar z wraku pojazdu, co dla wielu młodych dziennikarzy i policjantów jest swego rodzaju chrztem bojowym. Nigdy nie wysłano mnie w strefę działań wojennych. Niezwykle podziwiam kolegów, którzy uprawiają ten rodzaj dziennikarstwa, ponieważ sama nie mam ani odwagi, ani odpowiedniego usposobienia, by się tym zajmować.

Od późnej jesieni 2001 roku, wkrótce po atakach z 11 września, byłam korespondentką z Ameryki Północnej dla Australian Broadcasting Corporation. Nie do końca udało mi się trzymać z daleka od katastrof (wysłano mnie na przykład do Nowego Orleanu, bym relacjonowała zniszczenia po huraganie Katrina), ale przez większość czasu zajmowałam się kwestiami politycznymi związanymi z wojnami w Iraku i Afganistanie, a także zamknięciem Australijczyka Davida Hicksa w wojskowym więzieniu nad zatoką Guantanamo. Przeprowadziłam wywiady z ludźmi, którzy stracili członków rodziny podczas tych wojen, i kilka razy odwiedziłam Guantanamo. Nie było to dla mnie traumatyczne przeżycie, ponieważ w odróżnieniu od ludzi, których spotykałam i obserwowałam, po kilku dniach mogłam wrócić do normalnego życia.

Większość pierwszego dziesięciolecia XXI wieku spędziłam jednak w studiu, prowadząc sztandarowy, wieczorny program telewizji ABC o nazwie 7:30, poświęcony sprawom bieżącym. Jestem dumna z tej pracy i bardzo szanuję swoich kolegów. Zdarza mi się rozmawiać na antenie z ludźmi w najlepszym dniu ich życia, ale częściej chodzi o dzień najgorszy. Mimo że przeprowadzam wywiady z wygodnego i bezpiecznego, klimatyzowanego studia, to stałe obcowanie z nieszczęśliwymi wiadomościami jest dość przykre. Przynajmniej kilka razy w tygodniu pojawiają się historie, które niemal doprowadzają mnie do łez.

W ciągu jednego całkiem zwyczajnego dla nas miesiąca – w marcu 2016 roku – w programie 7:302 zajmowaliśmy się: wykorzystywaniem seksualnym dzieci przez katolickich księży, górnikami umierającymi w mękach na pylicę, mieszkańcami Fidżi po przejściu cyklonu, pensjonariuszami domu opieki wykorzystywanymi przez swoich opiekunów, firmami ubezpieczeniowymi odmawiającymi wypłaty odszkodowania ludziom w tragicznej sytuacji, mimo że ci uczciwie płacili wcześniej składki, nauczycielem tańca wykorzystującym seksualnie dzieci, słynną pływaczką, u której rozpoznano czerniaka, pięciuset robotnikami, którzy nagle stracili pracę w rafinerii ropy naftowej, samobójczym atakiem bombowym w Turcji, studentami porwanymi przez tajską juntę, kobietą, której twarz zmasakrował młotkiem partner, atakiem terrorystycznym na lotnisko w Brukseli, pogarszającym się stanem zdrowia gwiazdy telewizyjnej chorującej na stwardnienie rozsiane. Oczywiście, były też weselsze historie, ale wydaje się, że to te smutne cieszą się większą oglądalnością.

Co dość charakterystyczne, w dniu ataku terrorystycznego, wypadku z dużą liczbą ofiar śmiertelnych czy innego okropnego wydarzenia liczba widzów programu 7:30 niemal zawsze jest wyższa niż zwykle. Katastrofa ciągnie w górę wskaźniki oglądalności. Wydaje się, że ludzi wręcz chorobliwie i nieodparcie przyciąga tragedia, która dotyka innych, podczas gdy sami na co dzień starają się robić co w ich mocy, by osłonić się przed zatrutymi strzałami losu. Zajadają zielone listki, smarują się kremami z filtrem, zapinają pasy, przestrzegają ograniczeń prędkości, rzucają palenie, spacerują godzinę dziennie, montują miękkie podłoże pod drabinkami i huśtawkami, sprzeciwiają się sprzedaży kanapek z masłem orzechowym w szkole, ograniczają picie kawy i ilość tłuszczów nasyconych w diecie, zakładają kaski rowerowe, poddają się obmacaniu, przeskanowaniu i prześwietleniu za każdym razem, gdy dokądś lecą, umieszczają matę przeciwpoślizgową pod prysznicem, ograniczają się do lampki wina dziennie i pozwalają lekarzom regularnie dotykać intymnych części ich ciał, wnikać w nie wziernikiem i je uciskać. Wygląda to trochę tak, jakby obserwowanie nieszczęścia innych miało nas wyposażyć w wiedzę o nowych środkach ostrożności, które moglibyśmy dodać do swojej listy, by uniknąć podobnego losu.

Dobrze wiem, że programy informacyjne nie są lustrem, w którym odbija się rzeczywistość. Są wyjątkowo wybiórcze. (Jak ujął to kiedyś na moich studiach dziennikarskich jeden z wykładowców: „W danym dniu może latać nad ziemią bezpiecznie 99 helikopterów, ale na nagłówki trafi tylko ten jeden, który miał awarię”). Mimo to, informując widzów każdego dnia przez kilka godzin o różnego rodzaju paskudnych zdarzeniach, stałam się lękliwa. W grudniu 2013 roku często leżałam w nocy, myśląc o ludziach, którzy stali się bohaterami wiadomości, a ich życie wywróciło się do góry nogami. W mojej głowie kłębiły się pytania związane z tymi tragediami. Dlaczego właściwie oni? Dlaczego nie ja? Dlaczego nie ktoś, kogo kocham? Kiedy przyjdzie pora na mnie?

Nie mogłam wyzbyć się przerażającego uczucia, że koło fortuny kręci się także dla mnie, a kuleczka, podskakując, przybliża się do przegródki z moim numerem.

***

Na początku 2014 roku zdarzyło się coś, co mocno mnie zmieniło i zwiększyło obawy, że mój limit szczęścia zaczyna się wyczerpywać. W lutym tego roku byłam w ósmym miesiącu ciąży i pewnej nocy obudził mnie ostry ból w boku, któremu towarzyszyło uczucie, że coś jest nie tak. Miałam już jedno dziecko i wiedziałam, że ból, który poczułam, nie ma nic wspólnego ze skurczami porodowymi. Pojechałam do szpitala im. księcia Alfreda w Sydney, a lekarze zaczęli mnie diagnozować. Puls dziecka był w porządku, podobnie jak moje parametry, ale wzięto mnie na obserwację. Pojawiły się przypuszczenia co do zapalenia wyrostka robaczkowego. Po pewnym czasie przyszło do mnie dwóch specjalistów od USG, a kiedy spojrzeli na ekran urządzenia, z ich nagle poszarzałych twarzy natychmiast odczytałam, że coś jest bardzo nie tak.

– Co tam panowie widzą? – zapytałam.

W tamtej chwili odczuwany przeze mnie ból wynosił mniej więcej „trzy” w dziesięciostopniowej skali.

– Nie możemy zobaczyć pani narządów – odpowiedział jeden z nich. – Widok zasłania ciemna substancja.

Nawet ja, z moją szczątkową wiedzą medyczną, wiedziałam, że chodzi o krew. Wkrótce potem pojawił się mój położnik i powiedział coś w stylu:

– Nie wiemy, co się dokładnie dzieje. Wszystko wskazuje na to, że trzeba będzie panią zabrać na blok operacyjny i wydobyć dziecko, a kiedy już ustalimy, o co chodzi, wezwiemy odpowiednich specjalistów.

Uprzedził mnie też delikatnie, że zamiast niewielkiego poziomego nacięcia nad kością łonową, wykonywanego zwykle przy cesarkach, będzie musiał ciąć pionowo, tak by mieć zapewniony wygodny dostęp do wszystkich moich narządów. To zaś pozostawi dużą bliznę.

Poszedł przygotować się do operacji, a kilkanaście minut później niespodziewanie poczułam kompletnie obezwładniający ból. W jednej chwili skoczył z trzech stopni do dziesięciu, a ja miałam poczucie, jakby moje żebra pękały jedno po drugim. Próbowałam nie oddychać, bo najlżejsze poruszenie powodowało rozdzierające cierpienie. Do mojego brzucha wciąż przyczepione było urządzenie monitorujące puls płodu.

– Nie słyszę rytmu serca dziecka – powiedziała w pewnej chwili położna i wcisnęła przycisk alarmowy na ścianie.

Desperacko pragnęłam stracić przytomność, częściowo, by uciec od fizycznego bólu, a częściowo z przerażenia, które mnie ogarnęło. Nie miałam zielonego pojęcia, co się dzieje. Po uruchomieniu alarmu wokół mnie zapanowało coś, co wydało mi się istnym pandemonium, choć pewnie dla personelu medycznego czymś takim nie było. Z tego, co się działo potem, pamiętam już tylko pojedyncze sceny: cierpienie, kiedy personel przekładał mnie na wózek; niezwykle miły gest kogoś, kto sięgnął pod przykrywające mnie prześcieradło i ściskał mnie za rękę, gdy pędziliśmy korytarzem; rytmiczne błyski sufitowych lamp, kiedy pod nimi przejeżdżałam, docierające do moich oczu przez zaciśnięte powieki; moje błagania kierowane do anestezjolożki, by jak najszybciej mnie uśpiła, czemu towarzyszyło uczucie, że jest mi doskonale obojętne, czy przeżyję. Odpowiedziała mi, że zasnę za mniej niż dziesięć sekund i żebym się trzymała.

Ostatnią rzeczą, jaką sobie przypominam, był widok mojego położnika wchodzącego na salę w fartuchu chirurgicznym i kogoś, kto znaczył markerem linię na moim brzuchu, gdzie miało być wykonane nacięcie. Wszystko działo się tak szybko, że ogarnął mnie lęk, iż zaczną ciąć, zanim stracę przytomność.

Kiedy się obudziłam, nie było przy mnie dziecka. Leżałam na plecach w delikatnie oświetlonym pokoju, znajdującym się na oddziale o podwyższonym poziomie opieki medycznej, o czym mi powiedziano z czasem. Czułam, że przez jedno z moich nozdrzy biegnie rurka, co było bardzo niewygodne. Później wyjaśniono mi, że przechodziła ona przez gardło i przełyk do żołądka i za jej pośrednictwem wypompowywano płyn zbierający się w górnej części przewodu pokarmowego. Kolejna rurka wychodziła ze zwojów bandaży na moim brzuchu. Do podwieszonej torebki sączyła się przez nią jakaś brązowa substancja. Jeszcze jedna rurka podłączona była do worka na mocz. W nozdrzach czułam też kaniulę nosową doprowadzającą tlen. Na rękach miałam wenflony, z którymi łączyły się stojące po obu stronach łóżka kroplówki. Moje nogi tkwiły w potwornie ciasnych białych pończochach medycznych. Do lewej dłoni przyczepiono mi plastikowe urządzenie z guzikiem. Szybko się nauczyłam, że naciśnięcie go kilka razy z rzędu sprawia, że zapadam w sen.

Zasnęłam więc raz jeszcze, a gdy znów się obudziłam, koło łóżka czekał mój położnik.

– Gdzie jest dziecko? – zapytałam.

– Znajduje się na oddziale intensywnej terapii noworodków, ponieważ przez pewien czas było niedotlenione. – Następnie wyjaśnił mi, że pękła mi macica.

Przez długi czas nie mogłam się zebrać, by wyguglować coś na ten temat. Kiedy jednak w końcu to zrobiłam, przeczytałam: „Pęknięcie macicy w ciąży jest rzadkim i wyjątkowo poważnym powikłaniem z wysokim wskaźnikiem śmiertelności płodu i matki […] Krótki czas na podjęcie interwencji medycznej sprawia, że jest jednym z tych powikłań, których lekarze wyjątkowo się obawiają”3.

Położnik powiedział mi, że kiedy otworzył mój brzuch, zobaczył morze krwi. W lewej górnej części macicy było pęknięcie, w którym zmieściłaby się piłka do krykieta. Ponieważ poród odbył się w następstwie uszkodzenia wewnętrznych narządów rodnych, lekarze musieli sprawdzić, czy nie doszło do wystąpienia zmian w mózgu noworodka – na ustalenie tego trzeba było poczekać.

Przy każdych narodzinach pielęgniarki mierzą różne parametry życiowe dziecka i oceniają jego stan w dziesięciostopniowej skali Apgar. Test przeprowadza się bezpośrednio po urodzeniu i powtarza pięć minut później. Moje pierwsze dziecko, urodzone dwa lata wcześniej siłami natury, dostało dziewięć punktów tuż po porodzie i dziesięć podczas powtórnej oceny. Drugie dziecko miało dwa punkty po urodzeniu i trzy po pięciu minutach. Straciłam bardzo dużo krwi – podczas operacji trzeba było przeprowadzić trzy transfuzje – byłam też mocno oszołomiona informacją, że dziecko znajduje się na noworodkowym oddziale intensywnej terapii i że może mieć uszkodzony mózg. Kiedy dwa dni po operacji załamałam się i zaczęłam histerycznie płakać, pielęgniarki się zlitowały i zawiozły mnie na łóżku na tamten oddział, razem z kroplówkami, workami i rurkami. Zobaczyłam wtedy maleństwo otoczone zestawem akcesoriów medycznych. Nasze pierwsze wspólne zdjęcie jest najsmutniejszym obrazem, jaki można sobie wyobrazić. Mojego syna ledwo widać spod różnych medycznych przyrządów, a ja jestem nierozpoznawalna. Do każdego z nas podłączone było tyle sprzętu, że zamiast przytulić dziecko, mogłam tylko leżeć na łóżku obok niego.

Tej nocy miałam okropny sen. Śniło mi się, że zaczynam rodzić i szaleńczo biegam po jakiejś rezydencji, poszukując pokoju, gdzie mogłabym powić dziecko. Wszystkie pomieszczenia były jednak albo zamknięte, albo zajęte i nikt nie mógł mi pomóc. Koło mnie inna kobieta – „seksowna mamuśka” z platynowymi włosami i zgrabnym brzuszkiem – także rodziła, ale znosiła to dzielnie. Zwracałam się do różnych ludzi, w tym do niej, by mi pomogli, ale mówiłam niewyraźnie i nikt nie rozumiał, o co mi chodzi.

Obudził mnie dźwięk mojego głosu w szpitalnej sali. Płakałam i krzyczałam: „Mamusiu, mamusiu, mamusiu!”, a łzy ciekły mi po policzkach. Była to chyba najbardziej druzgocząca chwila ze wszystkich, które w tamtym czasie przeżyłam, gorsza niż odczuwane wówczas ból i lęk. Zostałam zredukowana do żałosnego, dziecinnego stanu, w którym mogłam tylko błagać, by pojawiła się moja mama i mnie uratowała. Nigdy wcześniej nie zwracałam się do własnej matki „mamusiu”. Co ciekawe, mama zadzwoniła do mnie wcześniej tamtego dnia, pytając, czy może przyjechać do mnie z Queensland, ale ja upierałam się, by tego nie robiła, bo nie chciałam być dla niej obciążeniem.

Tymczasem, w jakiś przedziwny sposób, niepojęty dla mojego umysłu, podświadomość wiedziała, że kompletnie straciłam poczucie bezpieczeństwa w świecie, podobnie jak, do pewnego stopnia, poczucie siebie. Oto ja, rzekomo kompetentna, niezależna od innych osoba, byłam niezdolna nie tylko do zadbania o siebie, lecz także o swoje dzieci. Ten sen całkiem mnie rozbił, ponieważ uświadomił mi, że wcale nie jestem kimś, za kogo się uważałam – samowystarczalnym i panującym nad wszystkim człowiekiem. Zdawałam sobie sprawę, że to irracjonalne, ale czułam się zawstydzona i słaba. Przerażało mnie to.

Choć w kolejnych miesiącach wróciłam do zdrowia i okazało się, że mojemu dziecku nic nie jest, to, co wówczas przeżyłam, kojarzyło mi się z wpadnięciem do rwącej rzeki. Bałam się, że nie uda mi się jej przepłynąć. Próbowałam zawrócić, ale nurt był zbyt silny. Momentami traciłam kontrolę i prąd rzeczny porywał mnie ze sobą. W końcu udało mi się dopłynąć na drugi brzeg i wygramolić się z wody, ale słaniałam się ze zmęczenia. Mogłam stamtąd dostrzec punkt, z którego wypłynęłam, ale nie mogłam już tam wrócić. Moje życie wyglądało inaczej z miejsca, do którego dotarłam, niż z tego, z którego wyruszyłam. Świat nie wydawał mi się już tak bezpieczny jak kiedyś, a możliwość śmierci czy katastrofy nagle stała się dojmująco realna. Nie uznawałam ich już za coś odległego, o co nie muszę się na razie martwić.

Tamte przeżycia wyraźnie uzmysłowiły mi kwestie, z którymi stykałam się każdego wieczoru podczas programu: jak radzimy sobie z tym, że życie potrafi nas nagle potwornie zaskoczyć? Co się dzieje, gdy zdarzy się już coś absolutnie nie do pomyślenia? Jak ludzie dotknięci tragedią radzą sobie po niej? Czy jako społeczeństwo odpowiadamy za tych, którzy bezwiednie znaleźli się w centrum wydarzeń i o których reszta ludzi chce się czegoś więcej dowiedzieć? A kiedy już sobie uświadomimy, że nie jesteśmy wcale wyjątkowi, lecz równie bezbronni jak inni, w jaki sposób zmienia to nasze podejście?

Wszyscy doświadczamy żałoby i cierpienia. Jest to część pakietu, który ludzie otrzymują na starcie. Przeraża mnie myśl o nieuniknionej śmierci moich rodziców i o powolnej utracie sprawności, postępującej wraz z wiekiem – ale te perspektywy nie wydają mi się tak straszne jak coś, co nagle wywraca nasze życie. W pracy zawodowej starałam się unikać bezpośredniej styczności z tego rodzaju zdarzeniami, jednak moje przeżycia w 2014 roku, razem z historiami, które później przedstawiałam na antenie, uświadomiły mi, że strategia chowania głowy w piasek jest bezcelowa. To próba ukrywania się przed samym życiem.

Do napisania tej książki skłoniła mnie myśl, co się stanie, jeśli zamiast uciekać, spróbuję zmierzyć się ze swoimi największymi lękami. Czego się nauczę, jeśli spędzę czas z ludźmi, którzy przeżyli coś, co jawi mi się największym z koszmarów, jaki mógłby się przytrafić mnie lub komuś z moich bliskich? Czego mogę się dowiedzieć z najnowszych badań poświęconych sposobom ludzkiego mózgu na radzenie sobie z przeżyciami tego rodzaju? Pisarka Iris Murdoch twierdziła, że moralność jest kwestią uwagi4. Dla mnie zwracanie pilnej uwagi na różnego rodzaju tragedie jest jak patrzenie wprost w słońce. Bałam się to zrobić, choć jednocześnie chciałam się dowiedzieć, co się stanie, jeśli nie odwrócę wzroku.

Część przemyśleń na ich temat przedstawiłam w artykule: Ordinary Days That Go Disastrously Wrong Rattle Our Sense of Security, „The Australian”, 27 grudnia 2014. http://www.theaustralian.com.au/opinion/ordinarydays-that-go-disastrously-wrong-rattle-our-sense-of-security/newsstory/ea44aa7a1b19d49af5189989d47f3b71 [wróć]

Na podstawie archiwum programu 7:30 http://www.abc.net.au/7.30/archives/2016/730_201603.htm [wróć]

https://reference.medscape.com/article/275854-overview [wróć]

Murdoch I., The Sovereignty of Good, Routledge & Kegan Paul, London 1970. [wróć]

Rozdział 1. To mogłam być ja

ROZDZIAŁ 1

To mogłam być ja

Niewątpliwie nie jestem jedyną osobą, która zobaczywszy w wiadomościach, że komuś przytrafiło się coś strasznego, pomyślała sobie: „To mogłam być ja”. Jakie jest jednak rzeczywiste prawdopodobieństwo, że was lub mnie dotknie tragiczne wydarzenie w rodzaju tych, które trafiają na nagłówki gazet i bezpowrotnie zmieniają życie?

Pewnego poranka, gdy zastanawiałam się nad tą kwestią, wstąpiłam na cappuccino do kawiarni Lindta w Sydney. Okazało się, że mleczną piankę posypują tam nie pyłem czekoladowym, lecz grubymi płatkami szwajcarskiej czekolady. Kawa jest naprawdę przepyszna i piję ją, siedząc tyłem do olbrzymich okien wychodzących na otwartą przestrzeń Martin Place. Wzdłuż ściany naprzeciwko mnie stoją szklane kredensy z tysiącami jaskrawo opakowanych kuleczek czekoladowych i bombonierkami przewiązanymi wstążką. W gablocie poniżej kasy znajduje się szeroki wybór makaroników we wszystkich kolorach tęczy, syczenie ekspresu do kawy przerywa zaś co jakiś czas dzwonek informujący, że przygotowano kolejne zamówienie.

Klienci kawiarni są równie zróżnicowani jak jej asortyment – znajdują się wśród nich młodzi i starzy, mali i duzi, pracownicy okolicznych biur podczas przerwy, turyści, ludzie o ogorzałych twarzach, odludki i dusze towarzystwa. Przy jednym ze stolików trzydziestoparoletni biznesmen starannie czyści chusteczką okulary, a ta staromodna czynność w przypadku kogoś młodego wydaje się równie urocza, co dziwaczna.

Kilka przecznic od wielobarwnej kawiarni Lindta znajduje się sąd, utrzymany w najróżniejszych odcieniach brązu, od jasnego do ciemnego. Tego samego poranka, który spędzam, sącząc kawę, osiemnaście osób, równie różnych jak ludzie wokół mnie, doświadcza czegoś całkiem innego. Jeden po drugim zajmują wyznaczone dla świadków miejsce i składają zeznania. Niemal dwa lata wcześniej, w dniu bardzo podobnym do dzisiejszego, oni także znaleźli się w kawiarni Lindta. Niestety, choć ich dzień zaczął się zupełnie zwyczajnie, nie skończył się tak. Są wśród nich pracownicy kawiarni i jej klienci, którzy tamtego dnia spotkali się akurat tutaj ze znajomymi lub zrobili sobie przerwę w pracy.

Losy tych w większości obcych sobie ludzi splotły się już na zawsze w chwili, gdy do kawiarni dostał się uzbrojony napastnik, który wziął przebywające wewnątrz osoby za zakładników i oświadczył, że ma w plecaku ładunek wybuchowy1. Haron Monis w przeszłości wielokrotnie dopuszczał się aktów przemocy i był powiązany ze zbrodniczą organizacją o nazwie Państwo Islamskie. Przez szesnaście godzin terroryzował grupę osób zebranych w kawiarni, co zresztą nagrywały i przekazywały na żywo kamery umieszczone w budynku. W ciągu tego czasu wielu zakładnikom różnymi drogami udało się uciec, ale w nocy, czternaście minut po drugiej, wciąż przetrzymujący pięcioro ludzi Monis zabił jednego z nich, menedżera kawiarni Toriego Johnsona. Po usłyszeniu strzałów policja zdecydowała się na szturm, wpadła więc do środka, sypiąc gradem kul i tłuczonego szkła. Zginęła wówczas jedna z klientek kawiarni, Katrina Dawson. Troje pozostałych zakładników zostało rannych, ale przeżyło. Jednak wszyscy uczestnicy tamtych wydarzeń, także ci, którym udało się szybko uciec z kawiarni, doświadczają utrzymującej się traumy.

Siedziałam, popijając kawę, dokładnie w tym miejscu co oni, i myślałam o tym, co tu się stało. Dlaczego ludzie wokół mnie, którzy wpadli tutaj, by cieszyć się poranną kawą, wrócą do swoich spraw, innym zaś jakiś czas temu się to nie udało? Kawiarnia jest tak przyjazną i bezpieczną przestrzenią, że to, co tu się rozegrało, wstrząsnęło większością Australijczyków i sprawiło, że poczuli się zagrożeni, nawet jeśli znajdowali się bardzo daleko od miejsca tych wydarzeń. Jest to zresztą typowa reakcja na tragedię, a im zwyczajniejsze jest jej miejsce, tym bardziej słabnie zbiorowe poczucie bezpieczeństwa. Tragedia wydaje się wówczas zbyt bliska, byśmy mogli wciąż czuć się pewnie.

Jeśli jednak weźmie się pod uwagę fakty, a nie nasze odczucia, jakie jest prawdopodobieństwo, że będziemy uczestniczyć w jakimś przypadkowym, okropnym zdarzeniu? I czy rzeczy, których obawiamy się najbardziej, są tymi, których rzeczywiście powinniśmy się lękać?

***

We wrześniu 2002 roku u Louisy Hope rozpoznano stwardnienie rozsiane (SM, od łac. sclerosis multiplex)2. Jakby nie była to już wystarczająco zła wiadomość jak na jedno życie, w grudniu 2014 roku Louisa została zakładniczką w kawiarni Lindta. Szanse na to, że przeciętny Australijczyk mógłby postawić krzyżyk w obu tych okienkach w życiorysie, wynoszą mniej więcej jeden do 1,39 miliarda3.

– Och, cieszę się bardzo, że to ustaliłaś! – wykrzyknęła, gdy zajadałyśmy sałatkę z buraków w moim domu. – Zawsze powtarzałam, że chciałabym spotkać jakiegoś speca od matmy, który by mi to wyliczył.

Louisa jest pełną życia, postawną, pięćdziesięcioczteroletnią kobietą o falujących kasztanowych włosach i twarzy porcelanowej laleczki: kremowa cera, piwne oczy, niezbyt wydatne karminowe usta. Przyjechała do mnie obładowana podarkami – wiśniami w czekoladzie, herbatą liściastą i kolorowym kubkiem – co było tym milsze, że okazała już swą hojność, zgadzając się, bym wściubiała nos w najtrudniejsze momenty jej życia.

Nikt chyba nie miałby większego prawa do określenia się napiętnowanym przez los niż Louisa. Gdyby to u mnie rozpoznano stwardnienie rozsiane, uznałabym, że diagnoza skutecznie mnie chroni przed wszelkimi innymi nieszczęściami, nie mówiąc o tak koszmarnym doświadczeniu, jak zostanie zakładniczką terrorysty. Myślę też, że gdybym znalazła się na jej miejscu, byłabym wściekła i oburzona. Bardzo chciałam, by Louisa pomogła mi zrozumieć, jak można się pogodzić z tak niezwykłym „wyróżnieniem”.

Louisę zaczęto dokładniej badać, ponieważ mocno bolały ją plecy. W tamtym czasie kilkukrotnie się przewróciła, co przypisywała pechowi i chodzeniu w butach na wysokim obcasie. Kiedy kolejny raz pojawiła się u kręgarza, szukając ulgi w bólu, ten kazał jej iść do neurologa, ponieważ obawiał, się, że może chodzić o coś poważniejszego niż o zwykłą niezdarność. Specjalista skierował ją na rezonans magnetyczny i wkrótce potem miał dla niej fatalne wieści: przyczyną jej upadków było stwardnienie rozsiane, nieuleczalne schorzenie ośrodkowego układu nerwowego atakujące mózg i rdzeń kręgowy.

– Czy wiedziałaś coś wówczas o tej chorobie? – zapytałam.

– O samej chorobie niewiele. Ale w dzieciństwie obok nas mieszkała młoda kobieta poruszająca się na wózku inwalidzkim. Wciąż miałam w pamięci jej obraz, była mało sprawna. Wysyłała nas często po papierosy do sklepu na tej samej ulicy, a kiedy wracaliśmy, zapalaliśmy jej jednego. Uwielbialiśmy to robić, to było takie ekscytujące.

Po tym, jak chorobę rozpoznano u Louisy, jej matka powiedziała: „Wiesz, Noelene miała stwardnienie rozsiane”.

– Pomyślałam sobie wówczas: „Co takiego?!”. Dobrze pamiętałam, że Noelene dość szybko trafiła do specjalnego ośrodka dla ludzi z tą chorobą i tam umarła. Myślałam też sobie: „No tak, oto moja przyszłość, wózek inwalidzki”.

Obecnie, czternaście lat od rozpoznania SM, Louisa porusza się powoli i o lasce. Istnieje szansa, że utrzyma sprawność jeszcze przez wiele lat, ale też w każdej chwili może dojść do zaostrzenia choroby. Stwardnienie rozsiane jest bardzo podstępne, nie wiadomo, jak będzie się rozwijać w danym przypadku. Czasem choroba postępuje szybko, ale kiedy indziej zdrowie pogarsza się powoli i przez długie lata na zmianę występują okresy rzutów i remisji.

W tym samym miesiącu, w którym u Louisy rozpoznano SM, otrzymała ona jeszcze dwa ciosy od losu: przekroczyła czterdziestkę i doświadczyła rozstania z mężem.

– Nikt raczej nie wyobraża sobie, że w przyszłości czeka go mnóstwo fatalnych rzeczy, a tu proszę! – powiedziała ze śmiechem.

– A czy w tamtym czasie, kiedy to wszystko na ciebie jednocześnie spadło, pomyślałaś sobie coś w rodzaju: „Dlaczego właśnie ja? To nie fair”? Jak to wszystko sobie ułożyłaś?

Louisa zastanawiała się przez dłuższą chwilę.

– To było szokujące, wywróciło mój świat do góry nogami. Naprawdę. Czułam się, jakbym stała na brzegu i patrzyła, jak ocean wysysa ze mnie życie. Ale też muszę dodać, że wierzę w Boga, bardzo głęboko, i to daje mi oparcie. Uznałam więc, że muszę ufać, że Bóg ma wobec mnie dobre zamiary. Inaczej zamieniłabym się chyba we wrzeszczącą wniebogłosy kupkę nieszczęścia.

Kiedy to powiedziała, moje serce zamarło. Jako młoda osoba przeżyłam fascynację religią, ale ostatecznie nie potrafiłam przyjąć jej dogmatów. Wydawało mi się zupełnie irracjonalne, by ludzie, którzy nie wierzą w to, co ja, mieli iść do piekła. Dostrzegałam też zbyt dużo hipokryzji u tych, którzy mieniąc się chrześcijanami, mówili jedno, a robili drugie. Teraz zaś zastanawiałam się, czy naprawdę ktoś może tak łatwo przechodzić do porządku dziennego nad chorobą taką jak SM oraz zostaniem zakładniczką terrorysty, po prostu uznając, że stało się tak z boskiej woli. Byłam co do tego mocno sceptyczna. To nie może być takie proste.

Jednak niemal natychmiast skarciłam się w myślach. Kim jestem, by oceniać kogoś w sytuacji Louisy? To arogancja. Nigdy nie dowiem się niczego użytecznego, jeśli przy pierwszej okazji, gdy ktoś zaufa mi na tyle, by odsłonić przede mną swoje myśli, usztywnię się i zamknę na to, co mi ofiarowuje. Miałam tylko nadzieję, że początkowa reakcja nie odbiła się na mojej twarzy. Naprawdę zależało mi, by zrozumieć, jak Louisa poradziła sobie z tym, co spotkało ją w życiu, a jedynym sposobem, by to osiągnąć, było dojście do istoty jej przekonań.

– Ale nie pomyślałaś w którymś momencie: „Boże, czemu mi to robisz? Czemu właśnie mnie?”. – Miałam nadzieję, że Louisy nie urazi moja bezpośredniość.

– Nie, nigdy nie zadawałam pytań typu: „Boże, dlaczego właśnie ja?” – odpowiedziała stanowczo. – Wcześniej, zanim to wszystko się wydarzyło, pracowałam w recepcji, i pewnego razu pojawił się tam mężczyzna poruszający się o lasce. Wyglądał na starszego, niż był w istocie, litował się nad sobą, wręcz użalał, można to było wyczuć z daleka. Zaczęłam się zastanawiać, co go do takiego stanu doprowadziło, i uznałam, że mnie nigdy nic takiego nie spotka. Ale zaraz potem pomyślałam: „A właściwie to czemu zakładam, że mnie nic podobnego się nie przytrafi?”. Niby dlaczego złe rzeczy miałyby mnie omijać? Właśnie w tamtej chwili to do mnie dotarło. Kiedy więc rozpoznano u mnie SM, nawet nie przyszło mi do głowy, by zadawać sobie pytanie: „Dlaczego ja?”.

– Już wtedy rozumiałaś, że jesteś tak samo narażona na nieszczęścia jak inni ludzie?

– Tak, naprawdę tak właśnie było.

Wciąż byłam mocno sceptyczna, że to dzięki wierze Louisa spokojnie przyjęła diagnozę. Jednak w miarę rozmowy stało się jasne, że pochopnie wyciągałam wnioski, opierając się właściwie tylko na swoim mocno lekceważącym stosunku do religii. Oczywiście, że Louisa wcale nie „przyjęła tego spokojnie”, szczególnie na samym początku. Przekonania religijne nie uchroniły jej całkowicie przed lękiem i złością.

– Bałam się. To był mroczny okres, musiałam się zmierzyć z nową rzeczywistością. Bardzo jednak chciałam uniknąć pułapki w postaci użalania się nad sobą, pretensji do całego świata i generalnie popadania w obłęd. Na początek więc przyjęłam, że o chorobie, rozwodzie i pozostałych rzeczach, które przychodzą do głowy, gdy twoje życie rozpada się na kawałki, będę myślała tylko przez godzinę dziennie. W pierwszych dniach, a w zasadzie tygodniach wręcz nie mogłam się doczekać, kiedy nadejdzie ta godzina, bym mogła się wypłakać, powściekać i dać upust paranoicznym lękom w mojej głowie. Z czasem jednak, w miarę jak się modliłam i medytowałam, a tygodnie zmieniały się w miesiące, nie mogłam się z kolei doczekać, by ta godzina się skończyła. Potem zaczęła się stopniowo kurczyć, aż w końcu znikła z mojego życia.

– A co z poczuciem osamotnienia? Czy martwiłaś się, kto się tobą zajmie, jeśli dojdzie do zaostrzenia choroby?

– Nie, to akurat nie było problemem. Wiedziałam, że ktoś taki się znajdzie. Mam wspaniałych przyjaciół, należę do dobrej wspólnoty kościelnej, a członkowie mojej rodziny kochają się i dbają o siebie, oni zawsze będą przy mnie.

Siedemdziesięciodwuletnia matka Louisy, Robin, była razem z nią przed południem w kawiarni Lindta, gdy zjawił się tam napastnik4. Kobiety były umówione na spotkanie w tym samym budynku, w którym mieściła się kawiarnia. Ponieważ pojawiły się za wcześnie, postanowiły wstąpić na kawę. Kiedy Louisa podeszła do kasy, żeby zapłacić, zauważyła, że jacyś klienci denerwują się, iż drzwi wyjściowe są zamknięte. Dziewczyna przy kasie wydawała się rozkojarzona i skonsternowana. Louisa wróciła więc, usiadła obok mamy i powiedziała: „Drzwi się zacięły, chyba trzeba dać znać komuś z obsługi”.

– Nie spieszyłyśmy się zbytnio, a całą sytuację uznałyśmy za przejściową drobną niedogodność. Ale wtedy wstał ten człowiek.

Chodziło o Harona Monisa. Louisa zauważyła go już wcześniej, siedział niedaleko ich stolika. Potem zbliżył się do drzwi wejściowych.

– Wstał i powiedział: „Okej, biorę was za zakładników”. Nie pamiętam dokładnie jego słów, ale było to coś w tym rodzaju. Miał broń. Spokojnym tonem przekazał też, że w jego plecaku znajdują się dwie bomby i że w mieście podłożono więcej ładunków wybuchowych. A potem zaczął wydawać polecenia. Wtedy nagle wszystko stało się bardzo rzeczywiste – opowiadała Louisa.

Zakładnicy mieli wywiesić w oknach islamskie flagi i zadzwonić do najważniejszych mediów. W ciągu kolejnych szesnastu godzin zachowanie Monisa oscylowało między życzliwością (kiedy na przykład pozwolił Louisie zażyć leki) a wściekłą wrogością.

– A czy pomyślałaś sobie po paru godzinach, kiedy już minął początkowy szok, coś w rodzaju: „Na miłość boską, no nie mogę, mam stwardnienie rozsiane, a teraz będę jeszcze zakładniczką terrorystów?”.

– Nie, pomyślałam za to: „Na miłość boską, mama jest tu razem ze mną, muszę o nią zadbać”. Nie żeby dbanie o nią było dla mnie czymś nie do zrobienia, ale wiedziałam, że jej obecność może ściągnąć kłopoty. Nie trzeba było specjalnej spostrzegawczości, żeby dostrzec, że on [Monis] jest jednym z tych facetów, którzy po przylaniu żonie mówią jej: „Kocham cię”. Oczekiwał od kobiet absolutnego posłuszeństwa. Wiedziałam, że mama nie da sobie w kaszę dmuchać, i mocno mnie niepokoiło, jakie to może przynieść konsekwencje.

Zakładnicy, co może zaskakiwać, prawie przez cały czas zachowywali się spokojnie. Nikt nie chciał zdenerwować Monisa i pogorszyć sytuacji, która i bez tego była wystarczająco przerażająca. Wcześnie rano grupie przetrzymywanych udało się zbiec z kawiarni. Louisa znajdowała się dość blisko drzwi i przez ułamek sekundy czuła, że i jej może się poszczęścić. Z trudem ruszyła przed siebie, ale potem pomyślała o matce i się zatrzymała. Zdała sobie sprawę, że nie mogłaby żyć ze świadomością, iż zostawiła ją samą. Kiedy się zatrzymała, w obawie przed strzałem w plecy padła na podłogę twarzą do dołu.

– Rozum podpowiadał mi: „W porządku, spójrz na sprawę obiektywnie, już się nie wykaraskasz”. Zawsze niby wiedziałam, że mamy duszę, umysł i uczucia. Ale wówczas po raz pierwszy uświadomiłam sobie ich obecność tak namacalnie. Jednocześnie słyszałam, jak jakiś wewnętrzny głos powtarza w kółko, że nie ma się czego bać. „Nie ma strachu, tylko spokój, absolutny spokój”. Niewątpliwie w moim umyśle toczyła się walka. Nie chciałam zginąć z rąk tego szczeniaka, ale emocjonalnie zdążyłam już powierzyć siebie wyższemu bytowi. – Louisa miała tu na myśli swoje przekonania religijne i oswajanie się z SM. – I tak, pogodziłam się z perspektywą śmierci. Jeśli tak musi być, niech będzie.

Chwilę później Monis postawił ją na nogi. Louisa nigdy się już nie dowie, dlaczego pozwolił jej żyć. Niedługo potem zabił Toriego Johnsona, co zapoczątkowało szturm policji. Kiedy antyterroryści zaczęli wdzierać się do wnętrza kawiarni, Monis kazał Robin i Louisie stanąć po obu swoich stronach, być może zamierzając wykorzystać je jako żywe tarcze. W ogłuszającym gradzie kul Louisa znów padła na ziemię, tym razem pewna, że za chwilę zginie.

– Nacierali przez drzwi. Dzieliło mnie od Monisa zaledwie kilkadziesiąt centymetrów. Kiedy jesteś w samym środku wydarzeń, a wokół ciebie latają kule… To było szaleństwo. Monis pada martwy. Katrina zabita. Jak to się stało, że ja wciąż żyję? To poważne pytanie – powiedziała Louisa.

– Czy wiara skłania cię do wyciągnięcia wniosku, że stało się tak nie bez powodu? Czy myślisz, że Bóg celowo pozwolił ci żyć?

– Nie mam takiego poczucia. Przekonanie w rodzaju „Bóg mnie wybrał” jest totalnie bez sensu, a uważanie siebie za „kogoś istotnego dla Boga” to podejście wręcz niebezpieczne. Wielu ludzi mówiło mi, że zostałam ocalona w jakimś celu i takie tam. Cóż, może. – Słowa Louisy zabrzmiały tak, jakby wciąż się nad tym zastanawiała.

Podczas strzelaniny, która zakończyła oblężenie, wszędzie wokół Louisy latały odłamki, a jeden, szczególnie paskudny, utkwił w jej lewej stopie. Karetka zabrała ją do szpitala, gdzie spędziła trzy miesiące i przeszła trzy operacje. Kiedy dokończyłyśmy lunch, Louisa zzuła sandał, zdjęła opatrunek uciskowy i pokazała mi wielką zabliźnioną dziurę w stopie, obejmującą praktycznie całą jej podeszwę.

– Tak się składa, że odłamek trafił akurat w tzw. opadającą stopę, osłabioną rozwojem SM – powiedziała. – Ile trzeba mieć szczęścia, żeby otrzymać ranę w swoją i tak już nie bardzo sprawną stopę?

– To spowodował odłamek? – zapytałam, wciąż oszołomiona rozmiarem blizny.

– Tak, to wszystko od odłamka. Inny wciąż tkwi w moim ciele. Mam też dwie blizny, jedna wygląda, jakby wyhaftowały ją francuskie mniszki, a druga, jakby była dziełem niemieckich rzeźników. Kiedy leżałam w szpitalu, przyszła do mnie okropnie zakłopotana pani chirurg. Biło od niej tak wielkie rozczarowanie własną bezradnością, że bez namysłu powiedziałam jej: „Ależ pani doktor, żałuję jedynie, że jak już mnie pani otworzyła, nie wykonała pani jeszcze liposukcji!”. A ona wtedy przywołała mnie do porządku, mówiąc: „Ależ Louiso, właśnie tłuszcz ocalił ci życie”. Myślę sobie czasami, że rzeczy, których nie lubimy u siebie lub innych, mogą w przyszłości nas uratować. Nawet diagnoza SM, rozwój choroby i związane z nią fizyczne ograniczenia – przecież to one przygotowały mnie na te trzy miesiące w szpitalu. Wiedziałam, co robić, żeby mi się poprawiło, potrafiłam czekać, aż mnie podleczą, i po drodze nie zwariować.

– Czy kiedykolwiek pomyślałaś, że Bóg mógłby jednak oszczędzić ci nieco… – urwałam, ponieważ cisnęło mi się na usta słowo „cierpienie”. Choć jest jasne, że Louisa przecierpiała bardzo wiele, wydawało mi się, że powiedzenie tego głośno zabrzmi nietaktownie.

Dla Louisy sytuacja nie była jednak niezręczna i odpowiedziała na pytanie wprost.

– Taa, często myślę sobie: „Boże, nie mógłbyś mi udzielić krótszej lekcji?”. Kiedy jednak przydarza mi się niespodziewanie coś złego, zastanawiam się, czego może mnie to nauczyć. Co z tego mogę dla siebie wyciągnąć i jak się dzięki temu rozwinę?

Pozytywne nastawienie Louisy, biorące się z przekonania, że Bóg ma wobec niej swoje zamiary, było godne podziwu, ale wciąż trudno mi było przyjąć jej punkt widzenia.

– Jeśli SM przygotowało cię na odniesienie ran podczas ataku terrorystycznego, boję się pomyśleć, do czego miało cię przygotować zostanie jego ofiarą – powiedziałam. – Jak zapatrujesz się na przypadkowość zdarzeń? Wiem, że wierzysz w Boga, ale przyszłość jest tak nieprzewidywalna…

– To jest tak. Żyjemy w przekonaniu o istnieniu pewników. A tak naprawdę trwamy w zbiorowej ułudzie. Bez reszty przesiąknięci zachodnią kulturą, uważamy, że możemy zrobić to czy tamto, doprowadzić do tego i owego, wpłynąć na bieg wydarzeń. Stwarzamy sobie nasz bezpieczny świat. A tu nagle przychodzą okropni terroryści i wysadzają go w powietrze. Wielkie, zbiorowe złudzenie. – Louisa przerwała na chwilę. – Nie mówię o tym zbyt głośno, ponieważ większość ludzi nie potrafiłaby się z tym pogodzić, ale sytuacja, w której uświadamiamy sobie, że życie może się zmienić, że nie jesteśmy panami sytuacji, to prawdziwy dar. Kiedy coś gwałtownie ci to unaocznia, sporo zyskujesz. Uświadamiasz sobie, że… hm.

– Od teraz będziesz wieść pełniejsze życie? – podsunęłam.

– Tak, ale chodzi też o to, że nabierasz pokory. Nie zamierzam w najbliższym czasie przenosić się na tamten świat, ale jeśli usłyszysz jutro w wiadomościach, że zginęłam w jakichś przedziwnych i tajemniczych okolicznościach, to cóż, w porządku – stwierdziła.

Uderzyło mnie, że Louisa ma bardzo nietypowy zestaw przekonań. Wierzy w boską kontrolę nad swoim życiem, ale jednocześnie doskonale rozumie, że wszystko, co nas otacza, jest wyjątkowo kruche i niepewne, jak gdyby Bóg nie istniał i światem rządził przypadek. Niewątpliwie jednak to, w co wierzy, daje jej nadzwyczajną odporność na kolejne fatalne dla niej rozdania kart.

Muszę tu z wielką przyjemnością nadmienić, że w ciągu kolejnych miesięcy po naszym spotkaniu Louisa nie zginęła w żaden przedziwny i tajemniczy sposób. Jest zapracowana i zadowolona z życia, od czasu do czasu wymieniamy przyjacielskie mejle. Nasza rozmowa skłoniła mnie do głębokich przemyśleń na temat różnych ludzkich strategii radzenia sobie z ciosami, jakie spadają na nas w życiu, a szczególnie na temat zdania Louisy, że wyobrażanie sobie, iż cokolwiek kontrolujemy albo że posiadamy magiczną tarczę chroniącą nas przed złem tego świata, jest czystą fantazją. Jej logika jest niepodważalna i wiem, że Louisa ma rację. Nie znaczy to jednak, że nie napawa mnie to strachem albo że jestem gotowa to zaakceptować.

***

Kiedy chcę się czegoś dowiedzieć w trakcie pracy, wykorzystuję nabyte umiejętności. Jestem niezłą tropicielką. Wiem, jak ułożyć pytania, by ludzie chcieli się otworzyć. Potrafię słuchać i podążam za tokiem wypowiedzi. Łączę fakty i dostrzegam interesujące smaczki. Wspomniany tu zestaw narzędzi jest bardzo użyteczny, ale nawet jeszcze przed spotkaniem z Louisą zakładałam, że aby dowiedzieć się czegoś więcej o prawdopodobieństwie zostania bohaterem wydarzeń, które z pewnością trafią do programów informacyjnych, a także o ludzkich zachowaniach w takiej sytuacji, będę potrzebowała nie tylko mojego podstawowego zestawu. Musiałam podjąć prawdziwe badania, podobne do tych przeprowadzanych przez specjalistów, co zmuszało mnie do opuszczenia znajomych rejonów.

Nie jestem naukowczynią ani specjalistką w jakiejś dziedzinie, nie miałam więc nawet pomysłu, od czego zacząć. Zadzwoniłam zatem do mojej przyjaciółki Cathy, kustoszki bibliotecznej, ekspertki w przeszukiwaniu baz danych i księgozbiorów na całym świecie. Na jej wizytówce widnieje zdanie: „Znajduję to, czego wy nie potraficie”.

– Czy pomożesz mi, jeśli zapłacę ci za każdy wolny dzień, który poświęcisz dla mnie w ciągu kilku najbliższych miesięcy? – zapytałam Cathy.

Zgodziła się, a ja dałam jej najbardziej ogólne i niejasne wytyczne, jakie można sformułować. Czułam się trochę zawstydzona nieprecyzyjnością własnych oczekiwań, ale Cathy podjęła wyzwanie. Wpadła do mnie któregoś dnia przed południem i zainstalowała na moim laptopie oprogramowanie o nazwie Mendeley. To system zarządzania bibliografią artykułów naukowych i zanim się obejrzałam, miałam przygotowane listy setek artykułów uporządkowanych według słów kluczowych takich jak „trauma”, „żałoba”, „adaptacja”, „obwinianie się”, „wspomnienia”, „przetrwanie”.

Przeczytanie wszystkiego, co zebrała dla mnie Cathy, okazało się nie lada wyzwaniem. W publikacjach było sporo matematyki, szczególnie probabilistyki i statystyki. Na początek wzięłam się za prace przeglądowe dotyczące historii, psychologii, naukowych podstaw funkcjonowania mózgu. Wkrótce zaczęło mi się coś rysować. Było jasne, że kwestią obaw przed tym, co może przynieść przyszłość, a także sposobów eliminowania tych obaw, zajmuje się w jakimś zakresie niemal każda akademicka dyscyplina, od matematyki, przez biologię, do ekonomii.

Od początku znanej historii ludzi fascynowało to, co znajduje się na styku przeznaczenia i przypadku, od zawsze też szukano metod wpływania na wyroki losu5. Nie znosimy niepewności i na wszelkie sposoby staramy się zapewnić sobie spokój. Czytamy horoskopy, modlimy się do bogów, konsultujemy z tarocistami, sprawdzamy prognozę pogody, wyszukujemy w programach informacyjnych historie traktujące o ryzyku złapania różnych chorób, tak by odpowiednio się przed nimi zabezpieczyć. Hazard znany był już 3500 lat p.n.e., o czym wiemy dzięki znalezisku starożytnego odpowiednika kości do gry podczas wykopalisk w Egipcie6. Hazardziści z kolei, a także wszyscy, których praca wymaga precyzji lub szczęścia albo jest obarczona sporym ryzykiem, czyli na przykład gwiazdy sportu, aktorzy, żołnierze czy marynarze, często są przesądni i stosują różne rytuały, które mają im zapewnić ochronę7. Ale przecież nie tylko oni. Nawet nie wiem, ile razy zdarzyło mi się, dojeżdżając do czerwonego światła, pomyśleć na przykład, że jeśli zmieni się na zielone, zanim auto się zatrzyma, zdałam egzamin. A jeśli musiałam stanąć? Okej, gramy dalej.

Codziennie przypisujemy znaczenie najbardziej błahym, przypadkowym zdarzeniom, by zyskać poczucie panowania nad sytuacją. Ewolucja ukształtowała ludzkie mózgi tak, że potrzebujemy przewidywalności8. Nasi odlegli przodkowie musieli codziennie podejmować dziesiątki decyzji, które miały bezpośredni wpływ na ich przetrwanie – co nadaje się do zjedzenia, jak się najskuteczniej ochronić przed żywiołami, gdzie najlepiej ukryć się przed drapieżnikami. Zdolność do przewidywania była bardzo użyteczna, ponieważ usprawniała proces podejmowania decyzji – skoro zjedzenie tamtej rośliny nam ostatnio nie zaszkodziło, śmiało możemy skosztować innego przedstawiciela jej gatunku. Potrzeba przewidywania była tak silna, że ewolucja ukształtowała nasze mózgi tak, aby wykorzystywały ją na stałe.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki