Dzienniki (1914-1923) tom II - Franz Kafka  - ebook

Dzienniki (1914-1923) tom II ebook

Franz Kafka

0,0

Opis

Nie jest konieczne, byś wyszedł z domu. Pozostań przy stole i słuchaj. Nawet nie słuchaj, czekaj tylko. Nawet nie czekaj, bądz całkiem cicho i sam. Świat sam się przed tobą odsłoni, nie może być inaczej, będzie wił się przed tobą w ekstazie.

*

Z punktu widzenia literatury mój los jest bardzo niewyszukany. Upodobanie do ukazywania mojego pogrążonego we śnie życia wewnętrznego zepchnęło wszystkie inne sprawy na margines, gdzie zaczęły się one w przerażający sposób paczyć i gdzie wypaczają się nieustannie. Nic innego nigdy nie zdoła mnie zadowolić. Teraz moja moc tworzenia takich obrazów jest zupełnie nieprzewidywalna, być może opuściła mnie już na zawsze, a może opanuje mnie jeszcze kiedyś, nie sprzyjają jej wszakże moje warunki życiowe. Kołyszę się więc, nieustannie wzlatuję na szczyt góry, ale nie mogę się tam utrzymać ani przez chwilę. Inni też się kołyszą, ale w jej dolnych regionach, i mając więcej sił; gdy grozi im upadek, pochwyci ich krewny, który w tym celu kroczy tuż przy nich. Ale ja kołyszę się tam, w górze, nie jest to niestety śmierć, a tylko wieczne męki umierania.

*

Monotonia, rutyna, wygoda oraz niesamodzielność mojego stylu życia zatrzymują mnie tu, gdzie już raz się znalazłem bezwarunkowo. Co więcej, mam nadzwyczajną skłonność do życia w sposób wygodny i niesamodzielny, wszystko zatem, co może stać się szkodliwe, ja sam dodatkowo wzmagam.

*

Jestem rozbity, niewypoczęty. Puste naczynie, jeszcze całe, a już pośród skorup, albo już pęknięte, a jeszcze pośród całych naczyń. Przepełnione kłamstwami, nienawiścią i zawiścią. Pełne nieudolności, głupoty i niepojętności. Pełne gnuśności, słabości i bezbronności.

*

Wiem jednak, że nie wolno mi się poddawać, jeśli dzięki największym cierpieniom, spowodowanym przez dławiący twórczość sposób życia, mam osiągnąć jeszcze większą, być może oczekującą mnie, wolność. Jak zauważyłem, nie wyzbyłem się jeszcze zupełnie niegdysiejszej apatii, a oziębłości serca prawdopodobnie nigdy się nie wyzbędę. To, że nie cofnąłem się z przestrachem przed żadnym poniżeniem, może wskazywać równie dobrze na moje poczucie beznadziejności, jak i dawać nadzieję.

*

Jestem niezdolny do znoszenia trosk, a być może nawet moim przeznaczeniem jest, by z powodu trosk zginąć. Gdy będę wystarczająco osłabiony – a na to nie trzeba będzie zbyt długo czekać – wystarczy prawdopodobnie najmniejsza troska, by mnie rozproszyć. Dzięki tej perspektywie mogę zresztą znaleźć możliwość odsunięcia katastrofy w czasie.

*

Literatura sformułowana jako zarzut, jest tak silną redukcją mowy, że – być może takie założenie tkwiło w niej od samego początku – stopniowo pociągnęła za sobą redukcję myśli, która zabiera właściwą perspektywę, zarzutowi zaś pozwala runąć na uboczu, daleko od celu.

*

Metafory są jedną z wielu rzeczy doprowadzających mnie do zwątpienia podczas pisania. Brak samodzielności w pisaniu, bycie zależnym od służącej, która pali w piecu, od kota, który grzeje się przy piecu, nawet od biednego, ogrzewającego się starca. Wszystko to są zjawiska niezależne, rządzące się własnymi prawami, tylko pisanie pozostaje bezbronne, nie zamieszkuje samo w sobie, jest radością i rozpaczą zarazem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Franz Kafka Dzienniki 1910-1923

Tom II

 

 

 

Przekład

Magdalena Chrobok

Anna Zofia Jaksender

 

 

 

 

 

OSTROGI KRAKÓW 2022

SPIS TREŚCI

1914

1915

1916

1917

1919

1920

1921

1922

1923

Dziennik z podróży do Friedlandu i Reichenbergu

Dziennik z podróży Lugano – Paryż – Erlenbach

Dziennik z podróży Weimar – Jungborn

 

 

1914

2 stycznia

Dużo mile spędzonego czasu z drem Weissem.

4 stycznia

Wykopaliśmy w piasku jamę, w której było nam całkiem dobrze. Gdy nadeszła noc, wturlaliśmy się wszyscy do wnętrza tej jamy, ojciec zakrył zagłębienie pieńkami i narzuconymi na nie gałęziami, byliśmy więc w miarę możliwości zabezpieczeni przed burzą i zwierzętami. „Ojcze”, wołaliśmy często z przestrachem, gdy pod drwami było już całkiem ciemno, a ojciec nadal się nie pojawiał. Wtedy jednak przez szczelinę dostrzegaliśmy jego stopy, ześlizgiwał się do nas do środka, poklepywał trochę każdego z nas, ponieważ uspokajaliśmy się, gdy czuliśmy jego rękę, a potem po prostu wszyscy razem zasypialiśmy. Poza rodzicami było nas pięciu chłopców i trzy dziewczynki. W jamie było dla nas za ciasno, ale baliśmy się, gdy nocą nie leżeliśmy tak blisko jedno obok drugiego i jedno na drugim.

5 stycznia

Popołudnie. Ojciec Goethego umarł w stanie demencji. W czasie jego ostatniej choroby Goethe pracował nad Ifigenią.

„Zabierz tego człowieka do domu, bo się upił”, powiedział do Goethego jakiś urzędnik dworski o Krystianie.

Pijący, jak jego matka, August, który w nieobyczajny sposób ugania się za kobietami.

Niekochana Otylia, która ze względu na stosunki towarzyskie została mu przez ojca narzucona jako żona.

Wolf, pisarz i dyplomata.

Walter, muzyk, nie może zdać egzaminów. Miesiącami żyje w odosobnieniu w ogrodowej altanie; gdy caryca pragnie go widzieć:

„Powiedzcie carycy, że nie jestem dzikim zwierzęciem”.

„Moje zdrowie jest raczej z ołowiu niż z żelaza”.

Licha, jałowa praca literacka Wolfa.

Sędziwe towarzystwo w pokojach na poddaszu. Osiemdziesięcioletnia Otylia, pięćdziesięcioletni Wolf i dawni znajomi.

Dopiero takie skrajności uświadamiają nam, jak niechybnie każdy człowiek zatraca się w sobie samym, a pocieszyć może wyłącznie obserwacja innych ludzi oraz władającego w nich i wszędzie prawa. Patrząc od zewnątrz, jakże uległy jest Wolf, jak można go rozstawiać po kątach, rozweselać, dodawać mu otuchy, nakłaniać do systematycznej pracy – i jak jest wewnętrznie stabilny i niewzruszony. Czemu Czukcze nie opuszczą swojego przerażającego kraju, wszędzie żyłoby im się lepiej w porównaniu do ich obecnego życia i ich obecnych pragnień. Ale nie mogą; przecież wszystko, co możliwe,wydarza się; możliwe jest tylko to, co się wydarza.

W małym miasteczku F. pewien handlarz winem z większego, sąsiedniego miasta polecił otworzyć winiarnię. Wynajął małą piwniczkę w jednym z domów na rynku, kazał przyozdobić ściany orientalnymi ornamentami i poustawiać stare, niemalże do niczego niezdatne, pluszowe meble.

Dilthey1:Przeżycie i poezja. Umiłowanie ludzkości, najwyższy szacunek dla wszystkich wykształco nych przez nią form, spokojne pozostawanie gdzieś w tle, w najodpowiedniejszym punkcie obserwacyjnym. Młodzieńcze pisma Lutra, „potężne cienie, które z niewidzialnego świata zwabione mordem i krwią, wstępują w świat widzialny” – Pascal.

List dla Anzenbachera do teściowej. L.2 pocałowała nauczyciela.

8 stycznia

Odczyt Fantla: Złota czaszka3. „Rzuca wrogiem jak kłodą”.

Niepewność, oschłość, spokój, wraz z nimi wszystko przeminie.

Co mam wspólnego z Żydami? Zaledwie mam coś wspólnego z samym sobą i powinienem spokojnie ustawić się w kącie, zadowolony z tego, że mogę oddychać.

Zapis niejasnych uczuć. A: odkąd to się stało, widok kobiet sprawia mi ból, nie jest to jednak ani trochę podniecenie płciowe, ani też czysty smutek, to po prostu ból. Tak samo było, zanim upewniłem się co do Liesl.

12 stycznia

Wczoraj: miłostki Otylii, młodzi Anglicy. – Zaręczyny Tołstoja, wyraziste wrażenie subtelnego, porywczego, panującego nad sobą, tajemniczego młodego człowieka. Pięknie odziany w czerń i granat.

Dziewczyna w kawiarni. Wąska spódnica, biała, luźna, obszyta futrem jedwabna bluzka, odsłonięta szyja, ciasno przylegający kapelusz z tego samego materiału. Jej pełna, śmiejąca się, nieustannie wzdychająca twarz, przyjazne oczy, jakkolwiek nieco podmalowane. Uczucie gorąca na mojej twarzy na myśl o F.

Droga do domu, rozświetlona noc, jasna świadomość tego, co we mnie przytłumione, lecz z daleka błyska wielką, bez przeszkód poszerzającą się jasnością.

Nicolai4, Listy o literaturze.

Istnieją dla mnie możliwości, z pewnością, ale pod którym kamieniem się kryją?

Rwać się do przodu, konno –

Bezsens młodości. Lęk przed młodością, lęk przed bezsensownością, przed bezsensownym pięciem się w górę po drabinie jakże nieludzkiego życia.

Tellheim: „Ma ową swobodną ruchliwość życia duchowego, która przy zmieniających się warunkach życiowych nieustannie zaskakuje zupełnie nowymi aspektami, a cechą tą wyróżniają się tylko utwory prawdziwych poetów”.

19 stycznia

W biurze na przemian strach i pewność siebie. Poza tym rosnąca ufność. Coraz większa odraza do Przemiany. Niezrozumiały finał. Niedoskonałość sięgająca prawie samych korzeni. Byłoby o wiele lepiej, gdyby nie przeszkodziła mi wtedy podróż w interesach.

23 stycznia

Starszy kontroler B. opowiada o pewnym zaprzyjaźnionym, emerytowanym pułkowniku, który sypia przy oknie otwartym na oścież:

„Dopóki trwa noc jest to bardzo przyjemne, nieprzyjemne staje się dopiero z chwilą, gdy rano muszę zgarniać śnieg ze stojącej przy oknie otomany i dopiero potem zaczynam się golić”.

Pamiętniki hrabiny Thürheim:

Matka: „Jej łagodnej naturze odpowiadał szczególnie Racine. Często słyszałem, jak modliła się do Boga, by dał mu wieczny odpoczynek”.

To pewne, że on (Suwórow) podczas wystawnych obiadów, które na jego cześć wydawał w Wiedniu rosyjski poseł, hrabia Razumowski, pochłaniał jak obżartuch potrawy stojące na stole, nie czekając na nikogo. Gdy już najadł się do syta, wstawał i pozostawiał gości samych sobie.

Według sztychu słabowity, pełen zdecydowania, pedantyczny starszy mężczyzna.

„Nie było ci to przeznaczone”, marna pociecha matki. Najgorsze jest to, że w tym momencie właściwie nie potrzebuję żadnej, nawet lepszej pociechy. Ta sprawa mnie rani i będzie ranić, poza tym jednak prawdziwe, toczące się bez większych zmian, połowicznie aktywne życie, jakie wiodłem w ostatnich dniach (praca nad Fabryką w biurze, troski

A. o jego narzeczoną, syjonizm Ottli, rozkoszowanie się dziewczętami podczas odczytu Saltena5i Schildkrauta6, czytanie pamiętników pani Thürheim, listy do Weissa i Löwy’ego, korekta Przemiany) istotnie trzyma mnie w garści, daje mi namiastkę stabilności i nadziei.

24 stycznia

Era napoleońska: jaki natłok uroczystości, wszyscy spieszyli się, by „zakosztować radości krótkiego okresu pokoju”. „Z drugiej strony kobiety wywierały na nich swój wpływ jakby w locie, naprawdę nie miały czasu do stracenia. Ówczesna miłość wyrażała się we wzmożonej egzaltacji i większym oddaniu...”„Nie ma już żadnego usprawiedliwienia dla chwili słabości”.

Niezdolny do napisania paru linijek do panny Bl., już dwa listy pozostawiłem bez odpowiedzi, dzisiaj przyszedł trzeci. Niczego nie potrafię wyrazić jak należy i jestem pusty, w tej kwestii mam pewność. Niedawno, kiedy po raz kolejny jak zawsze o tej samej godzinie wysiadłem z windy, przyszło mi na myśl, że moje życie, złożone z dni coraz bardziej jednolitych we wszystkich szczegółach, przypomina karne zadanie ucznia, który zależnie od przewiny musi dziesięć, sto lub jeszcze więcej razy napisać jedno zdanie, które przynajmniej przy powtarzaniu traci sens, tylkoże w moim przypadku chodzi o karę mówiącą:

„Tyle razy, ile wytrzymasz”.

A. nie może się uspokoić. Pomimo zaufania, jakim mnie darzy, i chociaż pragnie mojej porady, najgorszych szczegółów dowiaduję się zawsze tylko przypadkiem podczas rozmowy, przy czym za każdym razem nagłe zdumienie muszę ukrywać tak bardzo, jak to możliwe, nie bez poczucia, że mą obojętność w odniesieniu do przerażającej wiadomości musi on odczuwać albo jako chłód, albo też jako wielkie uspokojenie. Taki też jest mój zamysł. Historię o pocałunkach usłyszałem w następujących, po części tygodniami oddzielonych od siebie etapach: jakiś nauczyciel ją pocałował – była w jego pokoju – pocałował ją wiele razy – bywała w jego pokoju regularnie, ponieważ haftowała robótkę dla matki A., a lampa nauczyciela dobrze się do tego nadawała – bez sprzeciwu pozwalała się całować – już wcześniej wyznawał jej miłość – mimo wszystko nadal chodzi z nim na spacery – chciała dać mu jakiś prezent na Boże Narodzenie – raz napisała, spotkało mnie coś nieprzyjemnego, ale nie pozostawiło we mnie śladów.

A. wypytywał ją w następujący sposób: Jak to było? Chcę wiedzieć wszystko bardzo dokładnie. Czy całował tylko ciebie? Ile razy? Gdzie? Czy nie leżał na tobie? Czy cię dotykał? Czy chciał cię rozebrać?

Odpowiedzi: Siedziałam z robótką na kanapie, on po drugiej stronie stołu. Potem przyszedł do mnie, usiadł przy mnie i pocałował mnie, odsunęłam się od niego w stronę poduszki na kanapie i zostałam wciśnięta głową w ową poduszkę. Poza pocałunkami nie działo się nic.

Podczas zadawania pytań powiedziała raz: „Co ty sobie wyobrażasz? Jestem dziewczyną”.

Przyszło mi teraz na myśl, że swój list do dra Weissa napisałem w taki sposób, że w całości mógł zostać pokazany F. A co, jeśli on właśnie to dzisiaj zrobił i dlatego opóźnił swoją odpowiedź?

26 stycznia

Nie mogę czytać tyle hrabiny Thürheim, która zresztą w ostatnich dniach stanowi moją jedyną przyjemność. Przed chwilą nadałem na kolei list do panny Bl. Ale coś mnie trzyma i uciska czoło. Rodzice grający w karty przy wspólnym stole.

Rodzice ze swoimi dorosłymi dziećmi, synem i córką, siedzieli przy stole w niedzielne popołudnie. Matka właśnie wstała i zanurzyła chochlę w pękatą wazę, by nalać każdemu zupy, aż tu nagle cały stół uniósł się, obrus załopotał, oparte o stół ręce ześliznęły się w dół, a zupa wraz z turlającymi się knedlami ze słoniną spłynęła ojcu na kolana.

Jak przed chwilą prawie zwymyślałem matkę za to, że pożyczyłaZłą niewinność7Elli, której jeszcze wczoraj sam chciałem zaoferować tę książkę. „Zostaw moje książki! Nie mam przecież niczego poza nimi”. – Tak mówiłem w prawdziwej wściekłości.

Śmierć ojca pani Thürheim: „Lekarze, którzy niedługo po tym weszli, stwierdzili, że tętno jest bardzo słabe i dali choremu już tylko kilka godzin życia. Mój Boże, to był mój ojciec, o którym mówili – tylko parę godzin odroczenia wyroku, a potem śmierć”.

28 stycznia

Odczyt o cudach w Lourdes. Lekarz – wolnomyśliciel, energiczny, silna szczęka, zgrzytanie zębami, wielka radość z wypowiadanych słów. „Już czas, aby niemiecka solidność i rzetelność stanęła frontem przeciw obcej szarlatanerii”. Sprzedawca gazety „Messager de Lourdes”8: „Superbe guérison

de ce soir. Guérison affirmée!”9. – Dyskusja: „Jestem prostym urzędnikiem pocztowym, nikim więcej”. –„Hôtel de l’univers”. – Niekończący się smutek przy wybieganiu myślami w kierunku F. – Stopniowe uspokajanie się dzięki rozmyślaniom.

Listy do Bl. oraz Galera Weissa wysłane. Siostrze A. jakaś wróżbitka już dawno powiedziała, że jej najstarszy brat zaręczył się i że jego narzeczona go zdradza. Odrzucał wtedy z wściekłością podobne historie. Ja: „Dlaczego tylko wtedy? To przecież nadal jest fałszywe, podobnie jak było wtedy. Przecież ona cię nie zdradziła”. On:

„Prawda, że nie zdradziła?”

2 lutego

A. dziwkarski list przyjaciółki do narzeczonej.

„Gdybyśmy chciały brać sobie wszystko tak bardzo na poważnie, jak wówczas, gdy pouczenia, jakie dostawałyśmy podczas spowiedzi, miały na nas wpływ”. „Dlaczego byłaś w Pradze taka powściągliwa, wolałaś wyszumieć się trochę niż na całego?” – interpretuję ten list zgodnie ze swoim przekonaniem na korzyść narzeczonej, będąc dobrej myśli.

Wczoraj A. był w Sluknovie. Przez cały dzień siedzi w pokoju i, trzymając w ręku pakiet wszystkich listów (swój jedyny ekwipunek), nie przestaje jej wypytywać. Nie dowiaduje się niczego nowego, na godzinę przed odjazdem pyta: „Czy podczas całowania światło było zgaszone?” – i dowiaduje się tej wpędzającej go w rozpacz nowiny, że W. w czasie całowania (drugiego) zgasił lampę.

W. rysował po jednej stronie stołu, L. siedziała z drugiej strony (w pokoju W. o godzinie jedenastej wieczór) i czytała na głos Asmus Semper10. Nagle W. wstaje, idzie do skrzynki, aby coś przynieść (L. myśli, że cyrkiel, A. myśli, że prezerwatywę), potem nagle gasi światło, obsypuje ją pocałunkami, ona opada na kanapę, on trzyma ją za ręce, za ramiona, i pomiędzy pocałunkami mówi: „Pocałuj mnie!”

L. przy innej okazji: „W. jest bardzo niezdarny”. Innym razem: „Nie pocałowałam go”. Jeszcze innym razem: „Zdawało mi się, że leżę w twoich ramionach”. A.: „Muszę przecież mieć pewność” (myśli o tym, by dać ją zbadać lekarzowi); „Co, jeśli potem, w czasie nocy poślubnej stwierdzę, że skłamała. Być może jest taka spokojna tylko dlatego, że on użył prezerwatywy”.

Lourdes: atak na wiarę w cuda, a także atak na Kościół. Na takiej samej podstawie ów człowiek mógłby występować wszędzie przeciwko świątyniom, procesjom, spowiedziom, niehigienicznym obrzędom, bo przecież nie sposób dowieść, że modlitwy odnoszą skutek. Karlowe Wary to większe oszustwo niż Lourdes, a Lourdes ma tę zaletę, że jedzie się tam z powodu bardzo głębokiej wiary. Jak się natomiast sprawy mają z silnie zakorzenionymi poglądami na temat operacji, uleczeń surowicą, szczepień, lekarstw?

Jednakże: olbrzymie szpitale dla ciężko chorych podróżujących; brudne baseny; nosze oczekujące na specjalne pociągi; komisja lekarska; wielkie krzyże z żarówek na szczytach gór; papież pobiera trzy miliony dochodu rocznie. Kapłan z monstrancją przechodzi, jakaś kobieta leżąca na noszach krzyczy: „Jestem zdrowa!”. A w dalszym ciągu ma gruźlicę kości, bez zmian.

Drzwi uchyliły się odrobinę. Ukazał się rewolwer i wyciągnięte ramię.

Thürheim II. 35, 28, 37: nic słodszego nad miłość, nic zabawniejszego nad kokieterię; 45, 48: Żydzi.

10 lutego

Godzina jedenasta, po spacerze. Bardziej rześki niż zazwyczaj. Dlaczego?

1. Max powiedział, że jestem spokojny.

2. Feliks ma się żenić (jestem na niego zły).

3. Zostanę sam, o ile F. nadal nie będzie mnie chciała.

4. Zaproszenie od pani X i rozmyślanie, jak się jej przedstawić.

Przypadkiem poszedłem drogą w przeciwnym kierunku niż chadzam zazwyczaj, to jest przez Kettensteg, Hradczany, Most Karola. Zwykle na tej trasie po prostu opadam z sił, dziś, idąc od drugiej strony, trochę się podniosłem na duchu.

11 lutego

Goethego Diltheya przeczytałem pobieżnie, osobliwe wrażenie, porywa mnie to, dlaczego nie można podpalić samego siebie i umrzeć w ogniu. Albo podążać dalej, nawet jeśli nie słyszy się nakazu. Siedzieć w fotelu pośrodku swojego pustego pokoju i patrzeć na posadzkę. „Naprzód”, zawołać w wąwozie górskim i ze wszystkich bocznych ścieżek wśród skał słyszeć nawoływania pojedynczych ludzi i widzieć, jak się ukazują.

13 lutego

Wczoraj u pani X. Spokojny i energiczny, dokazująca w sposób bezbłędny, wwiercająca się spojrzeniami, wpychająca się rękami i nogami energia. Otwartość, otwarte spojrzenie. Zawsze mam w pamięci jej brzydkie, wielkie, odświętne, renesansowe kapelusze ze strusimi piórami z dawnych lat, była dla mnie odrażająca, aż do czasu, gdy poznałem ją osobiście. Jak jej mufka, gdy ona szybko zmierza do końca swego opowiadania, przyciskana jest do brzucha i mimo to drży. Jej dzieci A. i B.

Przypomina mi bardzo W., spojrzeniem, zapomnieniem o sobie w trakcie opowiadania, całkowitym zaangażowaniem, drobną, pełną życia sylwetką, nawet ostrym, głębokim głosem, gadaniną o pięknych sukniach i kapeluszach, podczas gdy na niej samej nie widać niczego podobnego.

Widok z okna na rzekę. W wielu momentach rozmowy, chociaż ona nie pozwala dojść do głosu zmęczeniu, moja całkowita porażka, bezmyślne spojrzenie, nierozumienie jej słów, rozwijanie wątków powstałych z najgłupszych spostrzeżeń, przy których zmuszony jestem dostrzec, jak ona cała zamienia się w słuch, bezmyślne dotykanie małego dziecka.

Sny:

W Berlinie, ulicami, do jej domu, spokojne, wypełnione szczęściem przeświadczenie, wprawdzie nie jestem jeszcze obok jej domu, ale bez problemu mogę tam dojść, dotrę tam na pewno. Widzę ciąg ulic, na jakimś białym domu napis, coś jak „Wspaniałe sale Północy” (wyczytane wczoraj w gazecie), we śnie pojawiło się jeszcze „Berlin W”. Pytam jakiegoś dobrotliwego, starego policjanta z czerwonym nosem, który tym razem tkwi w stroju podobnym do ubrań służących. Zostaję poinformowany w sposób nader wyczerpujący, wskazuje mi nawet w oddali balustradę obok małego skweru, której dla bezpieczeństwa powinienem się trzymać, kiedy będę przechodził. Następnie rady dotyczące tramwaju, kolei podziemnej itd. Nie mogę już nadążyć i przestraszony pytam, dobrze wiedząc, że źle oceniłem odległości: „To będzie chyba pół godziny drogi stąd?” On jednak, sędziwy już człowiek, odpowiada: „Droga tam zajmuje mi sześć minut”. Cóż za radość! Jakiś człowiek, jakiś cień, ciągle towarzyszy mi jakiś kompan, nie wiem, kim on jest. Najzwyczajniej nie mam czasu, by się odwrócić, by spojrzeć w bok.

Mieszkam w Berlinie w jakimś pensjonacie, w którym, jak się wydaje, mieszkają sami młodzi polscy Żydzi; malutkie pokoje. Przewracam karafkę z wodą. Ktoś bez przerwy pisze na małej maszynie do pisania, prawie nie odwraca głowy, gdy się go o coś prosi. Nie sposób zdobyć mapy Berlina. Wciąż widzę w czyichś rękach książkę podobną do planu. Za każdym razem okazuje się, że książka dotyczy czegoś zupełnie innego, wykazu berlińskich szkół, statystyki podatkowej lub czegoś w tym rodzaju. Nie chcę w to uwierzyć, jednakże zostaje mi to za każdym razem z uśmiechem w sposób bezsporny udowodnione.

14 lutego

Gdybym miał odebrać sobie życie, z pewnością nikt nie byłby temu winny, przykładowo nawet wtedy, gdyby oczywistym bezpośrednim powodem było zachowanie F. Już raz w półśnie wyobraziłem sobie scenę, jaka miałaby miejsce, gdybym przewidując koniec, przyszedł do jej mieszkania z listem pożegnalnym w kieszeni, został odrzucony jako konkurent, list położył na stole, poszedł w stronę balkonu i, przytrzymywany przez wszystkich, którzy spieszą z pomocą, wydarł się im, przeskoczył balustradę, odrywając od niej najpierw jedną, potem drugą dłoń. W liście byłoby wszakże jasno napisane, że wprawdzie skoczyłem z balkonu z powodu F., ale nawet gdyby moje oświadczyny zostały przyjęte, to nie zmieniłoby to dla mnie niczego w sposób istotny. Moje miejsce jest tam na dole, nie widzę żadnej innej drogi, F. przypadkowo jest właśnie tą osobą, która ukazuje mi moje przeznaczenie, nie jestem zdolny bez niej żyć, muszę więc skoczyć, nie byłbym jednak również zdolny – i F. to przeczuwa – żyć razem z nią. Dlaczego nie wykorzystać na to tej nocy?, już jawią mi się przed oczyma rozmówcy z dzisiejszego wieczorku u rodziców, którzy prawili o życiu i stwarzaniu odpowiednich warunków – ale trzymam się swoich wyobrażeń, jakkolwiek żyję zupełnie uwikłany w życie, dlatego nie uczynię tego, jestem całkiem oziębły, jestem smutny, że koszula uwiera mnie w szyję, jestem przeklęty, próbuję coś pochwycić we mgle.

15lutego

Jak długa wydaje się ta sobota i niedziela, gdy o nich pomyślę. Wczoraj po południu dałem sobie ostrzyc włosy, potem napisałem list do Bl., potem byłem chwilę u Maxa w nowym mieszkaniu, potem wieczorem u rodziców w towarzystwie L. W., potem Baum (w tramwaju spotkałem Kr.), potem w drodze powrotnej Max żalił się na moje milczenie, potem chęć popełnienia samobójstwa, potem powrót siostry z wieczorku rodziców, która nie potrafi nic opowiedzieć. Do dziesiątej w łóżku, bezsenność, cierpienie za cierpieniem. Żadnego listu ani tu, ani w biurze, list do Bl. wrzuciłem do skrzynki na dworcu Franciszka Józefa, po południu G., spacer nad Wełtawą, czytanie na głos w jego domu, osobliwe zachowanie matki podczas jedzenia chleba z masłem i układania pasjansów, samotna dwugodzinna przechadzka, decyzja o wyjeździe do Berlina w piątek, spotkanie Khola11, w domu ze szwagrami i siostrami, potem omawianie zaręczyn u Weltscha (J. K. gasi świece), potem w domu próby wymuszenia milczeniem od matki współczucia i pomocy, teraz siostra opowiada o wieczorze w klubie, zegar wybija kwadrans przed północą.

Powiedziałem u Weltscha, by pocieszyć rozemocjonowaną matkę: „Przecież ja także tracę Feliksa przez to małżeństwo. Żonaty przyjaciel to nie przyjaciel”. Feliks milczał, nie mógł oczywiście nic powiedzieć, a nawet tego nie chciał.

Ten zeszyt zaczyna się od F., która dnia 2 maja 1913 zasiała w mojej głowie niepewność, tym początkiem mogę również zakończyć zeszyt, jeżeli zamiast słowa „niepewność” użyję jeszcze gorszego zwrotu.

16lutego

Bezowocny dzień. Jedyną moją radością była, uzasadniona wczorajszą nocą, nadzieja na lepszy sen.

Jak zwykle wieczorem po zamknięciu sklepu wracałem do domu, gdy nagle, tak jak gdyby na mnie czatowano, ze wszystkich trzech okien mieszkania Genzmerów zaczęto do mnie żywo machać, abym wszedł na górę.

22 lutego

Być może jednak pomimo niewyspania i głowy dość obolałej z niepokoju po lewej stronie u góry, jestem zdolny do stworzenia rozważnego zawiązku większej całości, dzięki której mógłbym o wszystkim zapomnieć i być świadomym jedynie swego dobra.

Dyrektor przy swoim stole. Służący przynosi kartę.

D. Znowu Nitte, to natręt, ten człowiek potrafi uczepić się jak rzep.

23 lutego

Wyjeżdżam. List od Musila12. Raduje mnie i smuci, bo niczego nie mam.

8 marca

Jeżeli F., podobnie jak ja sam, czuje do mnie niechęć, to małżeństwo jest niemożliwe. Książę może ożenić się ze śpiącą królewną albo kimś jeszcze gorszym, ale śpiąca królewna nie może być księciem.

Pewien młody człowiek na pięknym koniu wyjeżdża z bramy willi.

Przypadek zrządził, że babcia w chwili swojej śmierci miała przy sobie tylko pielęgniarkę. Opowiadała, że tuż przed śmiercią babcia podniosła się nieco z poduszek, wyglądało to tak, jakby kogoś szukała, a potem znowu spokojnie się położyła i umarła.

Niewątpliwie żyję w otaczającym mnie ze wszystkich stron zahamowaniu, z którym jednak z pewnością dotąd się nie zrosłem, dostrzegam jego chwilowe złagodzenie i można by je przełamać. Istnieją dwa rozwiązania: ślub albo Berlin, drugi jest pewniejszy, pierwszy naturalnie bardziej kuszący.

Zanurzyłem się i wkrótce odzyskałem równowagę. Niewielkie stado ptaków zakołysało się nade mną wznoszącym się ku górze kluczem i zniknęło w zieleni. Dzwony poruszane nurtem wody, wznoszące się tu i tam – fałsz.

9 marca

Rense przeszedł kilka kroków pogrążonymw półmroku korytarzem, otworzył małe wytapetowane drzwi prowadzące do jadalni i powiedział do zbyt głośnego towarzystwa, niemalże nie patrząc w ich stronę: „Proszę, uspokójcie się trochę. Mam gościa. Proszę, abyście mieli to na względzie”.

Gdy wracając do swojego pokoju ponownie usłyszał taki sam gwar, przez chwilę się zawahał, chciał jeszcze raz do nich pójść, rozmyślił się jednak i wrócił do swojej izby. Tam przy oknie stał może osiemnastoletni chłopak i spoglądał w dół na dziedziniec. „Jest już spokojniej”, powiedział, gdy tylko wszedł Rense i podniósł ku niemu swój długi nos i głęboko osadzone oczy. „Wcale nie jest spokojniej”, rzekł Rense i pociągnął łyk z butelki piwa stojącej na stole, „o ciszy nie ma tu w ogóle mowy. Będziesz musiał się do tego przyzwyczaić, chłopcze”.

Jestem zmęczony, muszę spróbować wypocząć w czasie snu, w przeciwnym razie przepadłem pod każdym względem. Cóż za starania, by utrzymać się na powierzchni! Takiego nakładu pracy nie wymaga wzniesienie żadnego pomnika.

Ogólne uzasadnienie: przy F. jestem zgubiony.

Rense, student, siedział w swoim małym pokoju z oknem wychodzącym na podwórze i uczył się. Weszła służąca i oznajmiła, że jakiś młody człowiek chce z nim rozmawiać. „A jak się nazywa?” zapytał Rense. Dziewczyna nie wiedziała. Nie zapomnę tutaj o F., dlatego też się nie ożenię. Czy to jest całkiem pewne?

Tak, jestem w stanie to ocenić, mam blisko trzydzieści jeden lat, znam F. już prawie dwa lata, muszę zatem mieć jakiś obraz zaistniałej sytuacji. Poza tym mój tryb życia tutaj jest taki, że nie mógłbym zapomnieć, nawet gdyby F. nie znaczyła dla mnie tak wiele. Monotonia, rutyna, wygoda oraz niesamodzielność mojego stylu życia zatrzymują mnie tu, gdzie już raz się znalazłem, bezwarunkowo. Co więcej, mam nadzwyczajną skłonność do życia w sposób wygodny i niesamodzielny, wszystko zatem, co może stać się szkodliwe, ja sam dodatkowo wzmagam. W końcu ja również się starzeję, więc coraz trudniej o zmiany. W tym wszystkim dostrzegam jednak swoje wielkie nieszczęście, które może okazać się trwałe i beznadziejne; wlókłbym się po szczeblach wynagrodzenia z roku na rok, stając się coraz smutniejszy i samotniejszy tak długo, póki bym w ogóle mógł wytrzymać. Ale ty przecież pragnąłeś dla siebie takiego życia?

Życie urzędnicze mogłoby być dla mnie dobre, gdybym miał żonę. Stanowiłoby dla mnie pod każdym względem mocną podporę wobec społeczeństwa, wobec żony, wobec twórczości literackiej, nie wymagając zbyt wielu ofiar, a z drugiej strony nie przeradzając się w wygodnictwo i niesamodzielność, gdyż jako człowiek żonaty nie musiałbym się tego obawiać. Ale jako kawaler nie mogę do końca wieść takiego życia.

Ale czy mimo wszystko mógłbyś się ożenić?

Nie mogłem się wtedy ożenić, wszystko we mnie burzyło się przeciwko małżeństwu, a to dlatego, że zawsze gorąco kochałem F. Przede wszystkim powstrzymał mnie od tego wzgląd na moje pisanie, gdyż sądziłem, że to małżeństwo zagrozi mojej pracy. Być może miałem rację; jednak kawalerska samotność mojego obecnego życia już zniszczyła moją pisarską pracę. Nie napisałem nic przez cały rok, nadal nie mogę nic napisać, w mojej głowie tkwi tylko ta jedna myśl, nie mogę się jej pozbyć i doszczętnie mnie pochłania. Tego wszystkiego nie byłem w stanie wówczas przewidzieć. A zresztą z powodu swojej niesamodzielności, utrzymywanej poprzez taki tryb życia, podchodzę do wszystkiego z wahaniem i nie załatwiam niczego za pierwszym razem. Tak też było i w tym przypadku.

Dlaczego porzucasz wszelką nadzieję na ponowne odzyskanie F.?

Próbowałem już upokorzyć samego siebie na wszelkie możliwe sposoby. W ogrodzie zoologicznym raz powiedziałem: „Powiedz tak, nawet jeśli twoje uczucie do mnie wydaje ci się niewystarczające dla zawarcia małżeństwa, gdyż moja miłość do ciebie jest tak wielka, że wypełni również to, czego jej brak, i w ogóle na tyle silna, by przyjąć wszystko na siebie”. F. zdawała się zaniepokojona moim osobliwym charakterem, którym w trakcie długiej korespondencji napędziłem jej stracha. Powiedziałem: „Kocham cię tak bardzo, by odrzucić wszystko, co mogłoby zakłócać twój spokój. Stanę się innym człowiekiem”. Często – teraz, kiedy wszystko musi stać się jasne, mogę to wyznać – nawet w okresie naszych najserdeczniejszych relacji miałem przeczucia i uzasadniane drobiazgami obawy, że F. nie kocha mnie tak bardzo, jak by mogła, nie całą siłą miłości, do jakiej jest zdolna. Obecnie dotarło to, zresztą nie bez mojej pomocy, także do świadomości F. Boję się wręcz, że po moich dwóch ostatnich wizytach F. odczuwa do mnie swego rodzaju odrazę, chociaż gdy patrzy się z zewnątrz, jesteśmy dla siebie przyjaźni, mówimy sobie po imieniu, chodzimy pod rękę. Ostatnim wspomnieniem o niej jest zdecydo-

wanie nieprzyjazny grymas, jaki pojawił się na jej twarzy, gdy w sieni jej domu nie zadowoliłem się pocałunkiem złożonym na jej rękawiczce, ale zdarłem rękawiczkę i pocałowałem jej dłoń. Co więcej, teraz, chociaż obiecywała, że będzie na czas odpowiadać na dalszą korespondencję, na dwa listy nie odpowiedziała w ogóle, obiecywała przesyłać listy tylko telegramami, ale obietnicy nie dotrzymała, nie odpowiedziała ani razu nawet mojej matce. Beznadziejność tej sytuacji jest więc chyba niezaprzeczalna.

To właściwie nigdy nie powinno zostać wypowiedziane. Czyż twoje wcześniejsze zachowanie z punktu widzenia F. nie wydawało ci się również beznadziejne?

To było coś innego. Zawsze otwarcie wyznawałem swoją miłość do niej, nawet przy naszym ostatnim, jak mogło się wydawać, pożegnaniu latem; nigdy nie milczałem w tak okrutny sposób; moje zachowanie miało swoje powody, które, jeśliby ich nie można pochwalać, to przynajmniej można było o nich porozmawiać. F. ma tylko jeden powód – absolutnie niewystarczającej miłości. Mimo to prawdą jest, że mógłbym poczekać.

Jednakże nie potrafię czekać ze zdwojonym poczuciem takiej beznadziejności: z jednej strony patrzeć, jak F. ucieka ode mnie coraz dalej,a z drugiej samemu popadać w coraz większą niemoc ratowania się w jakikolwiek sposób. Byłaby to najodważniejsza decyzja, jaką byłbym w stanie podjąć, mimo, a może właśnie dlatego, że najlepiej wyrażałaby potęgę wszystkich złych mocy, które tkwią we mnie. „Nigdy nie wiadomo, co się stanie”, nie jest żadnym argumentem wobec nieznośności obecnej sytuacji.

Co masz zatem zamiar zrobić?

Wyjechać z Pragi. Wystąpić przeciw tej największej ludzkiej krzywdzie, która mnie w życiu spotkała, najpotężniejszym narzędziem buntu, jakim dysponuję.

Porzucić posadę?

Posada jest zgodnie z tym, co powiedziałem wcześniej, jedną z przyczyn tej nieznośnej sytuacji. Bezpieczeństwo, dożywotnie korzyści, hojna płaca, niewytężanie swoich sił do granic możliwości – to przecież jedynie sprawy, którym jako kawaler nie potrafię sprostać, a które zamieniają się w utrapienie.

Co chcesz zrobić?

Na wszystkie tego rodzaju pytania mogę odpowiedzieć natychmiast, stwierdzając: nie mam nic do stracenia, każdy dzień i każde najmniejsze osiągnięcie jest darem, cokolwiek uczynię, będzie dobre. Mogę jednak odpowiedzieć bardziejszczegółowo: jako austriacki prawnik, którym tak naprawdę wcale nie jestem, nie widzę dla siebie żadnych sensownych perspektyw: najlepsze, co mógłbym osiągnąć w tej dziedzinie, zdobyłem już na swym stanowisku, ale przecież wcale tego nie potrzebuję. Zresztą nawet w tym niemożliwym przypadku, gdybym, mając prawnicze wykształcenie, chciał wykrzesać cokolwiek z siebie, w grę wchodziłyby tylko dwa miasta: Praga, z której muszę wyjechać, i Wiedeń, którego nienawidzę, i w którym musiałbym stać się nieszczęśliwy, ponieważ pojechałbym tam już z najgłębszym przeświadczeniem o nieuchronności mojej porażki. Muszę więc wyjechać poza granice Austrii, a ponieważ nie mam talentu do języków, zaś prace fizyczne oraz kupieckie źle wykonuję, to przynajmniej na początek musiałbym udać się do Niemiec, tam zaś do Berlina, gdzie jest najwięcej możliwości utrzymania się.

Tam mógłbym najlepiej i w sposób najbardziej bezpośredni wykorzystać swoje zdolności pisarskie, również w dziennikarstwie, i zapewnić sobie przynajmniej w połowie odpowiedni dla mnie zarobek. Czy poza tym byłbym jeszcze zdolny do pracy twórczej, w tej chwili nie mogę powiedzieć, gdyż nie mam co do tego najmniejszej nawet pewności. Myślę, że jestem przekonany, iż dzięki owejumożliwiającej samodzielność i swobodę sytuacji, w jakiej znajdę się w Berlinie (nawet jeśli byłaby to ogromna bieda), osiągnę jedyne możliwe dla mnie poczucie szczęścia, do którego jeszcze w tej chwili jestem zdolny.

Ależ jesteś zepsuty.

Nie, potrzebuję jednego pokoju i wegetariańskich posiłków, poza tym prawie niczego.

Czy nie pojedziesz tam z powodu F.?

Nie, wybieram Berlin tylko z wyżej wymienionych powodów, chociaż lubię to miasto ze względu na F. oraz wzbudzany przez F. krąg wyobrażeń, ale tego nie jestem w stanie kontrolować. Co więcej, jest prawdopodobne, że w Berlinie spotkam się z F. Jeśli to przebywanie razem pomoże mi oczyścić z niej moją krew, tym lepiej, będzie to jeszcze jedna zaleta Berlina.

Czy jesteś zdrowy?

Nie, serce, sen, trawienie.

Mały wynajęty pokoik. Świt. Bałagan.

STUDENT leży w łóżku, śpi obrócony do ściany. Ktoś puka. Cisza. Głośniejsze pukanie. Student przestraszony siada, spogląda na drzwi: Wejść.

SŁUŻĄCA,słabowita dziewczyna: Dzień dobry.

STUDENT: Czego panienka sobie życzy? Przecież jeszcze noc.

SŁUŻĄCA: Przepraszam. Jakiś pan pyta o pana.

STUDENT: O mnie? (zastanawia się) Nonsens!

Gdzie jest?

SŁUŻĄCA: Czeka w kuchni.

STUDENT: Jak wygląda?

SŁUŻĄCA uśmiecha się: A zatem to jeszcze chłopak, nie jest zbyt przystojny, wydaje mi się, że to Żyd.

STUDENT: I taki ktoś chce nawiedzać mnie w nocy? Poza tym, proszę posłuchać: nie potrzebuję opinii panienki o moich gościach. A ten ktoś niech wejdzie. Tylko szybko.

Student nabija małą fajkę, która leżała na fotelu obok łóżka i pali.

KLEIPE stoi przy drzwiach i patrzy na STUDENTA, który z oczyma skierowanymi w sufit spokojnie wypuszcza kłęby dymu przed siebie. (Niski, prosty, długi, trochę przekrzywiony na jedną stronę, ostro zakończony nos, śniada cera, głęboko osadzone oczy, długie ręce).

STUDENT: Jak długo jeszcze? Proszę podejść do łóżka i powiedzieć, czego pan chce. Kim pan jest? Czego pan chce? Chyżo! Chyżo!

KLEIPEbardzo powoli podchodzi do łóżka i po drodze usiłuje wyjaśnić coś gestami rąk. Gdy mówi, pomaga sobie wyciąganiem szyi oraz podnoszeniem i opuszczaniem brwi:A mianowicie ja także jestem z Wulfenhausen.

STUDENT: Tak? To pięknie, to bardzo pięknie.

Dlaczego więc pan tam nie został?

KLEIPE: Proszę się zastanowić! To jest nasze wspólne rodzinne miasto, piękne, ale to przecież nędzna mieścina.

Było niedzielne popołudnie, leżeli spleceni ze sobą w łóżku. Było to zimą, pokój był nieogrzewany, leżeli pod ciężką pierzyną.

15 marca

Studenci chcieli nieść za trumną Dostojewskiego jego kajdany. Zmarł w dzielnicy robotniczej, na czwartym piętrze kamienicy czynszowej. Około godziny piątej nad ranem, zimą, na wpół odziana służąca zapowiedziała studentowi gościa. „Co takiego? Że jak?”, zapytał student jeszcze mocno zaspany, a tu już wchodzi jakiś młody człowiek z pożyczoną od służącej zapaloną świecą, podnosi ją jedną ręką, by lepiej widzieć studenta, zaś drugą opuszcza kapelusz niemalże do ziemi,

gdyż tak długą miał rękę.

Nic tylko oczekiwanie, nieustanne poczucie bezsilności.

17 marca

Siedziałem w pokoju przy rodzicach, przez dwie godziny wertowałem czasopisma, od czasu do czasu spoglądałem przed siebie, ogólnie czekałem tylko, aż nadejdzie dziesiąta i będę się mógł położyć do łóżka.

27 marca

Cały dzień spędziłem prawie tak samo.

Hass spieszył się, by jak najszybciej dostać się na statek, przebiegł po pomoście wyładunkowym, wspiął się po drabinie na pokład, usiadł w jakimś kącie, skrył twarz w dłoniach i od tej pory nie martwił się już o nikogo. Dzwonek okrętowy zadźwięczał, ludzie przebiegali obok, zaś daleko, jakby działo się to na drugim końcu statku, ktoś śpiewał pełną piersią. Pomost wyładunkowy już miał zostać wciągnięty, gdy nadjechał mały, czarny powóz, woźnica krzyczał z daleka, a konia, który stawał dęba, trzeba było trzymać z całej siły; jakiś młody mężczyzna wyskoczył z pojazdu, ucałował starego, siwobrodego pana, który wychylił się spod dachu powozu, i wbiegł z małą walizką w ręku na okręt, który natychmiast odbił od brzegu.

Było około trzeciej w nocy, ale ponieważ działo się to latem, zrobiło się już całkiem jasno. W jednej chwili w stajni pana von Grusenhof podniosło się pięć jego koni: Famos, Grasaffe, Tournemento, Rosina i Brabant. Z powodu dusznej nocy drzwi stajni były jedynie przymknięte; obaj parobkowie spali na sianie, leżąc na plecach, ponad ich otwartymi ustami muchy, brzęcząc, przelatywały w tę i z powrotem, nie było żadnych przeszkód. Grasaffe ustawił się tak, że obydwu mężczyzn miał pod sobą i gotów był, bacznie obserwując ich twarze, uderzyć kopytami, gdyby tylko dostrzegł najdrobniejszą oznakę przebudzenia. W międzyczasie cztery pozostałe konie, dwoma zwinnymi skokami, jeden za drugim opuściły stajnię, Grasaffe podążył za nimi.

30 marca

Anna przez szklane drzwi dostrzegła, że w wynajmowanym pokoju było ciemno, weszła i zaświeciła elektryczną lampę, aby pościelić łóżko na noc. Tymczasem student siedział na kanapie w pozycji półleżącej i uśmiechał się do niej. Przeprosiła i chciała wyjść. Ale student poprosił ją, by została i nie zwracała na niego uwagi. Została więc i wykonywała swoją pracę, spoglądając czasem z ukosa w stronę studenta.

5 kwietnia

Gdybyż tak można było wyjechać do Berlina, usamodzielnić się, żyć z dnia na dzień, nawet głodować, ale wyzwolić całą swoją moc, zamiast tak jak tutaj oszczędzać się lub raczej zwracać się w kierunku nicości. Gdybyż F. tego chciała, gdyby mnie wspierała!

8 kwietnia

Wczoraj niezdolny do napisania nawet jednego słowa. Dzisiaj nie jest lepiej. Kto mnie wyzwoli? A w moim wnętrzu natłok myśli, w głębi, prawie niedostrzegalny na zewnątrz. Jestem jak żywe okratowanie, krata, która jest solidnie zbudowana, ale która pragnie runąć.

Dziś w kawiarni z Werflem. Jak on wyglądaz daleka przy stoliku kawiarnianym. Przygarbiony, na wpół leżący nawet w drewnianym fotelu, z profilu piękna, nieco zapadnięta, na skutek swojej wielkości (a nie tego, co właściwie zwiemy otyłością) niemalże sapiąca twarz, całkowicie niezależny od otoczenia, w sposób niegrzeczny i nieomylny. Zwisające okulary swą kontrastowością ułatwiają śledzenie wzrokiem subtelnych konturów twarzy.

6 maja

Zdaje się, że rodzice znaleźli ładne mieszkanie dla F. i dla mnie; ja przez całe piękne popołudnie wałęsałem się bezużytecznie. Czy złożą mnie także do grobu, uprzednio z troską zapewniwszy memu życiu szczęście?

Pewien szlachcic, nazwiskiem von Griesenau, miał woźnicę Józefa, którego nie mógłby znieść żaden inny pracodawca. Mieszkał na parterze w izbie przy portierni, ponieważ ze względu na swą otyłość i astmę nie mógł chodzić po schodach. Jego jedynym zajęciem było powożenie, ale również do tego wykorzystywano go jedynie przy nadzwyczajnych okazjach, aby uhonorować jakiegoś gościa. Zazwyczaj wylegiwał się całymi dniami, całymi tygodniami, na tapczanie w pobliżu okna i swymi małymi, głęboko osadzonymi w tłuszczu, z zadziwiającą szybkością mrugającymi oczami spoglądał przez okno na drzewa, które… (wpis urywa się).

Stangret Józef leżał na swojej leżance, podnosząc się jedynie po to, by wziąć ze stolika kromkę chleba z masłem i śledziem, po czym znów kładł się z powrotem i żując, gapił się dookoła. Przez swoje wielkie, okrągłe dziurki w nosie z trudem wciągał powietrze, czasem, aby zaczerpnąć dość powietrza, musiał przestać żuć i otworzyć usta, a jego wielkibrzuch nieprzerwanie trząsł się pod licznymi fałdami cienkiego, granatowego ubrania.

Okno było otwarte, widać było akację i pusty plac. Było to niskie, parterowe okno, Józef ze swojej leżanki widział wszystko, a każdy mógł z zewnątrz widzieć również i jego. Było to dla niego dokuczliwe, ale musiał mieszkać tak nisko, ponieważ przynajmniej od pół roku, od kiedy tak mocno przybrał na wadze, nie mógł już wchodzić po schodach. Kiedy dostał tę izbę obok stróżówki, cały we łzach całował i ściskał ręce swego chlebodawcy, pana von Griesenau. Teraz jednak znał już złe strony tego pokoju – bycie pod nieustanną obserwacją, sąsiedztwo niezbyt sympatycznego portiera, ciągłe zamieszanie przy bramie wjazdowej i na placu, pozostawanie w znacznym oddaleniu od reszty służby i wynikające z tego wyobcowanie i zaniedbywanie go – wszystkie te wady znał teraz od podszewki i naprawdę miał zamiar poprosić u pana o przeniesienie do swego poprzedniego pokoju. W jakim celu bowiem, zwłaszcza odkąd pan się zaręczył, tylu nowoprzyjętych chłopaków stało dookoła, nie przynosząc żadnego pożytku, mogliby przecież jego, zasłużonego i niezastąpionego człowieka, po prostu nosić po schodach w górę i w dół.

Świętowano zaręczyny. Uczta dobiegła końca, towarzystwo wstało od stołu, otwarto wszystkie okna, był to piękny, ciepły, czerwcowy wieczór.

Narzeczona stała w gronie przyjaciółek i dobrych znajomych, pozostali ustawili się w małych grupkach, tu i ówdzie słychać było gromki śmiech. Narzeczony samotnie oparł się o framugę drzwi balkonu i wyglądał na zewnątrz.

Po pewnym czasie zauważyła go matka narzeczonej, podeszła do niego i zapytała: „Stoisz tutaj taki osamotniony? Nie podejdziesz do Olgi? Pokłóciliście się?” – „Nie”, odpowiedział narzeczony, „nie pokłóciliśmy się”. „A zatem”, rzekła dama, „w takim razie idź do swojej narzeczonej! Twoje zachowanie już zwróciło uwagę”.

Okropność tego, co jest czystym schematem.

Wynajmująca pokoje, wątła, czarno odziana wdowa w opadającej prostymi fałdami spódnicy, stała w środkowym pokoju swojego pustego mieszkania. Było jeszcze zupełnie cicho, dzwonek nawet nie drgnął. Na ulicy także było cicho, kobieta celowo wybrała tak spokojną uliczkę, chciała bowiem mieć dobrych lokatorów, a ci, którzy pragną spokoju, są najlepsi.

27 maja

Matka i siostra w Berlinie. Wieczorem będę sam z ojcem. Zdaje mi się, że obawia się wejść na górę. Czy mam z nim grać w karty? (litery „K” wydają mi się brzydkie, wręcz budzą we mnie wstręt, ale powtarzam je mimo to, muszą być dla mnie bardzo charakterystyczne). Jak zachował się ojciec, gdy poruszyłem temat F.

Po raz pierwszy siwy koń zjawił się pewnego jesiennego popołudnia na jednej z wielkich, lecz niezbyt uczęszczanych ulic miasta A. Wyszedł z bramy pewnej kamienicy, na której podwórzu pewna firma przewozowa miała obszerne pomieszczenia składowe, dlatego też często trzeba było wyprowadzać z bramy wjazdowej zaprzęgi, a od czasu do czasu także pojedyncze konie, w wyniku czego siwy koń nie zwrócił na siebie szczególnej uwagi. Nie należał jednak do inwentarza firmy przewozowej. Jakiś robotnik, który przed bramą mocniej związywał powrozy na pace z towarem, zauważywszy konia, spojrzał znad swojej roboty w górę, potem po dziedzińcu, czy zaraz za koniem nie idzie woźnica. Nikt nie nadszedł, koń jednak, ledwie wszedł na chodnik, wysoko stanął dęba, wykrzesał parę iskier z bruku, przez chwilę zdawało się, że upadnie, zaraz jednak zebrał się w sobie i pokłusował nie za szybko, nie za wolno w górę ulicy, prawie zupełnie opustoszałej o tej późnej godzinie. Robotnik pomstował na, jego zdaniem, opieszałego woźnicę, wykrzyknął kilka imion w stronę podwórza, ludzie wyszli, jednakże natychmiast rozpoznali, że koń jest obcy, i tylko trochę zdziwieni przystanęli jeden obok drugiego w bramie. Dopiero po chwili kilku z nich opamiętało się i pobiegło kilkadziesiąt metrów za koniem, ale ponieważ już go nie dostrzegli, wkrótce zawrócili.

Tymczasem niezatrzymywany przez nikogo koń dotarł już do najdalszych ulic na przedmieściach. Lepiej dostosował się do ruchu ulicznego, niż zwykle czynią to samotnie biegające konie. Jego powolny stęp nie mógł nikogo przestraszyć, ani razu nie wybiegł poza jezdnię i trzymał się przepisowej strony ulicy; gdy należało się zatrzymać ze względu na jakiś pojazd nadciągający z przecznicy, przystawał; nawet, gdyby konia prowadził za uzdę najuważniejszy woźnica, koń nie mógłby zachować się bardziej poprawnie. Jakkolwiek taki widok oczywiście zwracał uwagę, to tu, to tam ktoś przystanął i obejrzał się za nim z uśmiechem, jakiś woźnica przejeżdżający obok na wozie z piwem dla żartu trzasnął z góry batem na konia, ten przestraszył się wprawdzie, uniósł przednie kopyta w górę, ale nie przyspieszył kroku. Zajście to zauważył jednakże pewien policjant, podszedł do konia, który w ostatniej chwili próbował jeszcze obrać inny kierunek, chwycił go za cugle (koń pomimo swej niezbyt mocnej sylwetki miał uprząż jak dla konia pociągowego) i powiedział, zresztą bardzo przyjaźnie: „Stój! Dokąd biegniesz?” Przez chwilę trzymał go tak pośrodku jezdni, myślał bowiem, że właściciel wkrótce pojawi się, goniąc zwierzę, które zbiegło.

To wszystko ma sens, jest jednak bezbarwne, krew uchodzi słabym strumieniem, za daleko od serca. Mam przed oczyma jeszcze inne ładne sceny, a przecież i tak kończę pisanie. Wczoraj siwy koń pojawił się przede mną po raz drugi tuż przed zaśnięciem, mam wrażenie, jak gdyby najpierw wyszedł z mojej głowy zwróconej ku ścianie, przechodząc nade mną zeskoczył z łóżka, a potem gdzieś zniknął. To ostatnie zdarzenie niestety nie stoi w sprzeczności z powyżej opisanym początkiem.

Jeśli się zbytnio nie mylę, to jednak coraz bardziej się do tego zbliżam. Jest tak, jakby gdzieś na jakiejś leśnej polanie toczyła się duchowa walka. Zagłębiam się w las, niczego nie znajduję i z powodu swojej słabości znów spieszę, by się z niego wydostać; często, gdy opuszczam las, słyszę lub też wydaje mi się, że słyszę szczęk oręża walczących. Być może ich spojrzenia szukają mnie gdzieś w leśnym półmroku, lecz ja wiem o nich bardzo niewiele, zaś wszystko, co wiem, jest złudne.

Gwałtowna ulewa. Stań na drodze w strugach deszczu, pozwól się przeniknąć lodowatym strumieniom, ślizgaj się po wodzie, która chce byś odpłynął, ale mimo wszystko pozostań i czekaj tak wyprostowany, aż nagle spłyną na ciebie niekończące się promienie słoneczne.

Gospodyni rzuciła spódnice i pospieszyła przez pokoje. Wysoka, oziębła dama. Jej wysunięta dolna szczęka zraziła lokatorów. Uciekli schodami w dół, a gdy wyjrzała za nimi przez okno, biegnąc, pozakrywali twarze. Pewnego razu przyszedł pewien niepozorny lokator, tęgi, przysadzisty, młody mężczyzna, który nieustannie trzymał ręce w kieszeniach marynarki. Może miał taki zwyczaj, a może chciał ukryć drżenie rąk.

– Młody człowieku – przemówiła kobieta i jej dolna szczęka wysunęła się do przodu – czy pan chce tutaj mieszkać?

– Tak – odrzekł młody mężczyzna i, drgnąwszy, uniósł głowę.

– Będzie tu panu dobrze – powiedziała kobieta i zaprowadziła go do fotela. Po drodze zauważyła, że ma plamę na spodniach, dlatego przyklękła obok niego i zaczęła zdrapywać tę plamę paznokciami.

– Flejtuch z pana – powiedziała.

– To stara plama.

– Wobec tego jest pan starym flejtuchem.

– Precz z tą ręką – powiedział nagle i rzeczywiście ją odsunął. – Jakie straszne są pani dłonie – dodał zaraz, pochwycił jej dłoń i obrócił ją.

– Z wierzchu całkiem czarne, od spodu białawe, lecz jeszcze dostatecznie czarne, a – wsunął dłoń w jej szeroki rękaw – na ramieniu jest pani nawet nieco owłosiona.

– Łaskocze mnie pan – powiedziała.

– Bo mi się pani podoba. Nie pojmuję, jak ktoś może mówić, że jest pani brzydka. A tak powiadają. Ale teraz widzę, że to wcale nie jest zgodne z prawdą.

Tu powstał i zaczął przechadzać się po pokoju w tę i z powrotem. Gospodyni wciąż jeszcze klęczała, oglądając swoją dłoń.

Z jakiegoś powodu go to rozwścieczyło, przyskoczył do niej i ponownie chwycił jej rękę.

– Co za kobieta – powiedział po chwili i uderzył ją w jej podłużny, wychudzony policzek. – Zamieszkanie tu z pewnością przypadłoby mi do gustu. Ale musiałoby być tanio. I nie mogłaby pani przyjąć żadnego innego lokatora. I musiałaby pani być mi wierna. Jestem przecież znacznie młodszy od pani, więc mogę chyba wymagać wierności. I musiałaby pani smacznie gotować. Przywykłem do dobrego jedzenia i nigdy się od tego nie odzwyczaję.

Tańczcie dalej, świnie; a co ja mam z tym wspólnego?

To jest jednak prawdziwsze niż wszystko, co napisałem w zeszłym roku. Być może wszystkozależy od tego, czy mam rozluźnione stawy w dłoni. Jeszcze kiedyś będę mógł pisać.

Od tygodnia co wieczór przychodzi mój sąsiad zza ściany, by się ze mną mocować. Nie znałem go wcale i aż do teraz jeszcze o niczym z nim nie rozmawiałem. Wymieniamy ze sobą jedynie kilka okrzyków, których nie można nazwać „rozmową”. Walka rozpoczyna się od „więc”, „łajdak!”, stęka czasem któryś z nas pod wpływem uchwytu drugiego, niespodziewanemu ciosowi wtóruje „teraz!”, „przestać!” oznacza koniec, ale zawsze walczymy jeszcze chwilę dłużej. Nawet stojąc już w drzwiach, mój znajomy zazwyczaj wskakuje z powrotem do pokoju i zadaje mi jeszcze jeden cios, zwalając mnie z nóg. Ze swego pokoju woła do mnie potem przez ścianę: „Dobrej nocy”. Gdybym chciał ostatecznie zerwać tę znajomość, musiałbym chyba wypowiedzieć pokój, gdyż zaryglowanie drzwi wcale nie pomaga. Pewnego razu zaryglowałem je, bo chciałem poczytać, ale sąsiad rozrąbał drzwi siekierą na dwoje, a że człowiek ten jedynie z wielkim trudem wypuszcza z ręki to, co raz pochwycił, również byłem narażony na cios siekierą.

Potrafię się przystosować. Ponieważ sąsiad zawsze przychodzi o określonej godzinie, zaczynam jakąś łatwą pracę, którą mogę natychmiast przerwać, jeśli to będzie konieczne. Porządkuję na przykład zawartość jakiegoś pudła albo coś piszę, bądź teżczytam jakąś obojętną mi książkę. Jestem zmuszony wszystko właśnie w taki sposób zorganizować, ponieważ zaledwie pojawia się w drzwiach, muszę porzucić każdą wykonywaną czynność, w mgnieniu oka zamknąć pudło, upuścić pióro, rzucić książkę, on bowiem chce tylko walczyć, nic więcej. Gdy czuję się na siłach, droczę się z nim trochę, próbując najpierw robić uniki. Czołgam się pod stołem, rzucam mu krzesła pod nogi, mrugam do niego z daleka, chociaż jest to oczywiście w złym guście, że stroję sobie żarty z obcego człowieka. Ale najczęściej nasze ciała natychmiast łączy walka. Mój sąsiad jest najwyraźniej studentem, uczy się całymi dniami, a wieczorem przed spaniem chce naprędce zaznać jeszcze trochę ruchu. Otóż ma we mnie dobrego przeciwnika, być może z nas dwóch, abstrahując od pomyślnych zrządzeń losu, jestem silniejszy i zwinniejszy. On jednak jest bardziej wytrzymały.

28 maja

Pojutrze pojadę do Berlina. Pomimo bezsenności, bólów głowy i zmartwień, być może w lepszym stanie niż kiedykolwiek.

Pewnego razu przyprowadził ze sobą jakąś dziewczynę. Gdy, nie zważając na niego, witam ją, rzuca się na mnie i unosi do góry. – Protestuję – zawołałem i podniosłem rękę. – Milcz – wyszeptał mi do ucha. Zrozumiałem, że za wszelką cenę, nawet stosując nieczyste chwyty, pragnie zwyciężyć na oczach dziewczyny, aby przed nią zabłysnąć.

– Powiedział do mnie „milcz” – zawołałem więc, odwracając głowę w kierunku dziewczyny.

– Och, ty niegodziwcze – jęknął cicho mężczyzna, gdyż wyczerpał przeze mnie całą swoją siłę. Jakkolwiek zaciągnął mnie jeszcze w stronę kanapy, przewrócił na nią, w podły sposób uklęknął na moich plecach, zaczekał, aż mu wróci mowa i orzekł: – A więc leży.

– Powinien spróbować jeszcze raz – chciałem powiedzieć, ale już po pierwszym słowie wcisnął moją twarz w tapicerkę tak mocno, że musiałem zamilknąć.

– No tak – rzekła dziewczyna, która usiadła przy moim stole i pobieżnie czytała leżący na nim, zaczęty właśnie list – Może już pójdziemy? On właśnie zaczął pisać list.

– Nie będzie go dalej pisał, nawet jeśli stąd wyjdziemy. Chodź no tutaj. Złap go na przykład tu, za udo, przecież drży jak chory zwierz.

– Powiedziałam, zostaw go i chodź. – Z wielką niechęcią mężczyzna zlazł ze mnie. Mógłbym go teraz obić, ponieważ byłem wypoczęty, lecz on na prężył wszystkie mięśnie, aby mnie przytrzymać. To on sam drżał, a myślał, że drżę ja. I nawet wciąż jeszcze drżał. Zostawiłem go jednak w spokoju z uwagi na obecność dziewczyny.

– Prawdopodobnie wyrobiła sobie pani już własne zdanie na temat tej walki – powiedziałem do dziewczyny, przeszedłem obok niego z ukłonem i usiadłem przy stole, by kontynuować pisanie listu. – I kto się trzęsie? – zapytałem, zanim zacząłem pisać, a na dowód, że to nie ja, sztywno trzymałem pióro w powietrzu. Z kolei pisząc już, gdy znajdowali się w drzwiach, rzuciłem za nimi krótki okrzyk: „adieu”, wierzgnąłem jednak lekko nogą, żeby przynajmniej we własnej świadomości podkreślić pożegnanie, na jakie prawdopodobnie oboje by zasłużyli.

29 maja

Jutro do Berlina. Czy to, co czuję, to nerwowość, czy też całkowicie prawdziwa i wiarygodna próba trzymania się w garści? Jak by to być mogło? Czy to prawda, że jeśli raz się zostanie wtajemniczonym w sztukę pisania, wszystko musi być uchwycone, w niczym się nie grzęźnie, ale również rzadko osiąga się ponadprzeciętne wyżyny? Czyżby to ukazu jące się w marzeniu małżeństwo z F.? Osobliwy, ale w istocie, jak sięgam pamięcią, niezupełnie obcy mi stan.

Długo stałem z Pickiem przed bramą. Myślałem tylko o tym, by jak najszybciej sobie pójść, gdyż na górze była już przygotowana moja kolacja z truskawek. Wszystko, co o nim teraz napiszę, jest niegodziwością, gdyż nie pozwolę mu zobaczyć niczego z tych zapisków i będę zadowolony z tego, że ich nie zobaczy. Jednakowoż jestem wręcz współwinny jego natury, dopóki idę z nim razem, a więc to, co mówię o nim, odnosi się także do mnie, nawet wtedy, gdy wyodrębni się wszelką przesadę, która tkwi w podobnym spostrzeżeniu.

Snuję plany. Nieruchomo patrzę przed siebie, by nie odrywać oczu od wyimaginowanych wizjerów w wyimaginowanym kalejdoskopie, w który spoglądam. Mieszam ze sobą w sposób bezładny dobre i egoistyczne zamiary, te dobre mają nieokreśloną barwę, która przechodzi w wyraźnie egoistyczny odcień. Zapraszam niebo i ziemię do uczestnictwa w moich planach, ale nie zapominam o ludziach niepozornych, których można pozyskać na każdej bocznej ulicy i którzy doraźnie mogą być bardziej pomocni w moich planach. Przecież to dopiero początek, wciąż na nowo widzę, że to dopiero początek. Jeszcze tkwię tutaj w mej niedoli,a już nadjeżdża za mną olbrzymi powóz z moimi planami, pierwsza mała platforma wsuwa się pod moje stopy, nagie dziewczęta jak na karnawałowych platformach w szczęśliwych krajach ciągną mnie, odwróconego, schodami w górę, unoszę się w powietrze, ponieważ w powietrzu unoszą się dziewczęta, i podnoszę dłoń, która nakazuje spokój. Po obu stronach znajdują się różane krzewy, palą się płomyki kadzideł, rzucane są wieńce laurowe, ktoś sypie przede mną i na mnie kwiaty, dwóch trębaczy, jakby wyciosanych z kamienia, dmie w fanfary, tłumnie nadbiega lud, ustawiając się za przywódcami, puste, czyste, prostokątne, ogromne place stają się mroczne, niespokojne i przepełnione, wyczuwam granicę ludzkich możliwości i z własnej inicjatywy, z nagle rozbudzoną we mnie zręcznością, na swym wzniesieniu wykonuję sztuczkę człowieka-węża, którego przed wieloma laty podziwiałem, mianowicie wyginam się powoli w tył – a wówczas niebo próbuje się otworzyć, by zrobić miejsce dla tak ważnego dla mnie zjawiska, lecz zatrzymuje się – następnie głowę i górną część tułowia przeciągam między nogami i stopniowo wstaję znów wyprostowany. Czy był to ostatni wyczyn dany ludziom? Zdaje się, że tak, widzę bowiem, jak ze wszystkich bram rozpościerającej się pode mną, ogromnej i rozległej krainy cisną się jeden przy drugim małe rogate diabełki, jest ich wszędzie pełno, pod ich tupotem wszystko w środku się załamuje, ich ogonki wycierają wszystko, już pięćdziesiąt diabelskich ogonów pucuje moją twarz, ziemia staje się miękka, grzęznę jedną nogą, potem drugą, krzyki dziewcząt dochodzą do mnie aż w otchłani, w którą zapadam się pionowo poprzez szyb o średnicy dokładnie takiej samej jak szerokość mojego ciała, ale o nieskończonej głębokości. Ta nieskończoność nie zachęca do żadnej szczególnej twórczości. Wszystko, cokolwiek bym zrobił, byłoby liche, bezmyślnie spadam i właśnie tak jest najlepiej.

List Dostojewskiego do brata o życiu w więzieniu.

6 czerwca

Z powrotem z Berlina. Byłem spętany jak złoczyńca. Gdyby posadzono mnie w jakimś kącie skutego w prawdziwe łańcuchy, ustawiono przede mną żandarmów i tylko w ten sposób wystawiono na widowisko, wcale nie byłoby gorzej. I to były moje zaręczyny, wszyscy próbowali przywrócić mnie do życia, a ponieważ się nie udało, starali się tolerować mnie takim, jakim byłem. F. jednakże tolerowała mnie najmniej ze wszystkich, co jest zupełniezrozumiałe, gdyż najbardziej cierpiała. To, co dla innych było tylko przedstawieniem, dla niej było zagrożeniem.

Nie wytrzymaliśmy w domu ani chwili. Wiedzieliśmy, że będą nas szukać. Choć nastał już wieczór, uciekliśmy stamtąd mimo wszystko. Nasze miasto było otoczone wzgórzami. Zaczęliśmy się na nie wspinać. Wszystkie drzewa zaczęły drżeć, gdy kołysząc się, przeskakiwaliśmy z jednego na drugie.

Stan w firmie na chwilę przed wieczornym zamknięciem: ręce w kieszeniach spodni, nieco przygarbiony, z głębi sklepu wyglądający przez szeroko otwartą bramę na podwórze. Wokół mnie za ladami pełne znużenia ruchy pracowników. Cichy odgłos sznurowania paczki, bezmyślne odkurzanie kilku pudeł, układanie warstwami zużytego papieru pakunkowego.

Przychodzi znajomy i rozmawia ze mną. Dosłownie kładę się na nim, taki jestem ociężały. Stawia następującą tezę: niektórzy mówią, że jest tak, a ja twierdzę odwrotnie. Podaje argumenty na rzecz swojej opinii. Jestem niezdecydowany. Moje ręce tkwią w kieszeniach spodni, jakby tam wrosły, a przecież są tak swobodne, że wystarczyłoby lekko wywrócić kieszenie na lewą stronę, by szybko z nich wypadły.

Zamknąłem firmę; pracownicy, postronni ludzie, oddalili się z kapeluszami w rękach. Był czerwcowy wieczór, wprawdzie już ósma, ale nadal jasno. Nie miałem ochoty na spacer, nigdy nie mam na to ochoty, ale nie chciałem również wracać do domu. Gdy ostatni z moich praktykantów zniknął za rogiem, usiadłem przed zamkniętym sklepem na ziemi.

Pewien znajomy przeszedł ze swoją młodą żoną obok mnie i zobaczył, że siedzę na ziemi.

– Spójrz, kto tu siedzi – powiedział. Przystanęli oboje i mężczyzna potrząsnął mną lekko, chociaż od początku przyglądałem mu się spokojnie.

– Mój Boże, dlaczego pan tutaj tak siedzi? – zapytała młoda kobieta.

– Zamierzam zamknąć swój interes – odrzekłem. – Nie jest najgorzej, zobowiązania spełniam, z trudem co prawda, ale w pełni. Kłopoty jednak mnie przytłaczają, nie panuję nad pracownikami, nie umiem rozmawiać z klientami. Sklep zamknę choćby jutro. Wszystko dobrze przemyślałem. – Dostrzegłem, jak mąż starał się uspokoić żonę, biorąc jej dłoń w swoje dłonie.

– A zatem dobrze – powiedział – chce pan wycofać się z interesu, nie jest pan pierwszym, który tak postępuje. My również – tu zerknął na swoją żonę – kiedy tylko nasz majątek wystarczy, by zaspokoić nasze potrzeby – oby stało się to wkrótce

– nie będziemy wahać się dłużej niż pan i zlikwidujemy naszą firmę. Sprawia nam to równie małą przyjemność, jak panu, proszę nam wierzyć. Ale dlaczego siedzi pan na ziemi?

– A dokąd mam pójść? – rzekłem. Wiedziałem oczywiście, dlaczego mnie pytali. Litość, zdumienie, także zażenowanie, to właśnie czuli, ja jednak nie miałem siły, by jeszcze i ich wspomóc.

„Nie chcesz, żeby przyjęto cię do naszego towarzystwa?”, zapytał mnie ostatnio pewien znajomy, gdy spotkał mnie samego po północy w już prawie całkowicie opustoszałej kawiarni. „Nie, nie chcę”, odpowiedziałem.

Była już północ. Siedziałem w swoim pokoju i pisałem list, na którym bardzo mi zależało, spodziewałem się bowiem dzięki niemu zdobyć dobrą posadę za granicą. Znajomemu, do którego kierowałem list, a z którym po dziesięcioletniej rozłące w tej chwili miałem odnowić relację za pośrednictwem wspólnego przyjaciela, próbowałem przypomnieć dawno minione czasy, a zarazem dałem do zrozumienia, jak bardzo wszystko skłania mnie do porzucenia ojczyzny, i jak bardzo bez innych, przyjaznych, rozległych kontaktów, właśnie w nim pokładam moje największe nadzieje.

Urzędnik magistracki Bruder wrócił z kancelarii do domu dopiero wieczorem około dziewiątej. Było już zupełnie ciemno. Przed bramą oczekiwała go żona, tuląc do siebie małą córeczkę.

– Jak wygląda sytuacja? – zapytała.

– Bardzo źle – odpowiedział Bruder – wejdź do domu, wszystko ci opowiem. – Gdy tylko weszli do domu, Bruder zaryglował bramę.

– Gdzie jest służąca? – spytał.

–W kuchni – odrzekła żona.

– A zatem dobrze, chodźcie! – W dużym, niskim pokoju dziennym zapalono stojącą lampę, wszyscy usiedli i Bruder powiedział: – Sytuacja jest więc następująca. Nasi są w całkowitym odwrocie. Bitwa pod Rumdorf, jak wywnioskowałem z niezaprzeczalnych doniesień, które nadeszły do urzędu miasta, zakończyła się dla nas w sposób całkowicie niepomyślny. Dlatego większa część wojsk opuściła już miasto. Nadal trzymają to w tajemnicy, by nie zasiać w mieście ogromnej paniki. Nie wydaje mi się to całkiem rozsądne, lepiej byłoby otwarcie powiedzieć prawdę. Ale jestem zobligowany do milczenia. Nikt jednak nie może mi przeszkodzić w tym, abym tobie wyznał prawdę. Zresztą wszyscy przeczuwają, jak jest naprawdę, widać to wszędzie. Każdy zamyka dom i ukrywa, co się da.Urzędnik magistratu Bruder wrócił ze swojej kancelarii do domu dopiero wieczorem o godzinie dziesiątej. Jakkolwiek natychmiast zastukał do drzwi, które oddzielały jego pokój od mieszkania handlarza meblami Rumforda, u którego wynajmował lokum. Wprawdzie mógł usłyszeć tylko jedno niewyraźne słowo, niemniej jednak wszedł do środka. Rumford siedział przy stole z gazetą w ręku, jego sadło dokuczało mu w ten gorący lipcowy wieczór, rzucił surdut i kamizelkę na kanapę; jego koszula… (wpis urywa się).

Kilku urzędników magistratu stało przy kamiennej balustradzie ratuszowego okna, spoglądając w dół na plac. Ostatni oddział tylnej straży czekał tam na rozkaz wycofania się. Byli to młodzi, wysocy chłopcy o rumianych policzkach, trzymający mocno w cuglach swe konie, wierzgające to w jedną, to w drugą stronę. Przed nimi z wolna w tę i z powrotem przejeżdżało dwóch oficerów. Najwyraźniej oczekiwali na wiadomości. Co jakiś czas wysyłali dokądś jednego z gońców, który z największym pośpiechem znikał w stromej bocznej uliczce prowadzącej do rynku. Żaden z nich dotąd nie wrócił. Do grupy przy oknie podszedł funkcjonariusz Bruder, człowiek wprawdzie wciąż młody, ale już z bujną brodą. Ponieważ był wyżej w hierarchii i z powodu swych zdolności cieszył się szczególnym poważaniem, wszyscy uprzejmie się skłonili i przepuścili go aż do balustrady.

– Zatem to koniec – powiedział, rzuciwszy okiem na plac. – To aż nadto widoczne.

– Sądzi pan więc, panie radco – rzekł pewien młody, arogancki człowiek, który pomimo przybycia Brudera nie ruszył się ze swojego miejsca, a teraz stał tak blisko niego, że w żaden sposób nie mogli spojrzeć sobie w twarz. – Sądzi pan, że bitwa jest przegrana?

–Jak najbardziej. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Mówiąc między nami, źle sprawowano nad nami dowództwo. Musimy pokutować za rozmaite dawne grzechy. Jednak nie pora teraz, by o tym rozmawiać, w tej chwili każdy powinien troszczyć się sam o siebie. Jesteśmy przecież o krok od ostatecznej klęski. Goście mogą się tu zjawić już dziś wieczorem. Może nawet nie będą czekali do wieczora, tylko zjawią się za pół godziny.

Pokusa na wsi

11 czerwca

Pewnego letniego wieczoru przyszedłem do wsi, w której jeszcze nigdy dotąd nie byłem. Moją uwagęzwróciły szerokie i puste drogi. Przed każdym gospodarstwem można było dostrzec wysokie stare drzewa. Niedawno padał deszcz, powietrze było rześkie, wszystko mi się podobało. Usiłowałem to okazać, pozdrawiając ludzi stojących przed bramami, odpowiadali przyjaźnie, chociaż powściągliwie. Pomyślałem, że dobrze byłoby tu przenocować, gdybym tylko znalazł jakąś gospodę.

Właśnie przechodziłem obok wysokiego, porośniętego zielenią muru otaczającego jakieś podwórze, gdy w murze tym otworzyły się drzwiczki, wyjrzały z nich trzy drobne twarze, zniknęły, i drzwiczki zamknęły się znowu. – Osobliwe – powiedziałem odwracając głowę w bok, jak gdybym miał towarzysza. I rzeczywiście obok mnie stał, jakby chcąc wprawić mnie w zakłopotanie, jakiś wysoki mężczyzna, bez kapelusza i marynarki, w dzierganej czarnej kamizelce, i palił fajkę. Szybko wziąłem się w garść i zapytałem, jakbym już wcze