Dziewczyna z Elektryczną Hulajnogą - Seeman-Włodarczak Barbara - ebook

Dziewczyna z Elektryczną Hulajnogą ebook

Seeman-Włodarczak Barbara

3,0

Opis

Magnolia ma proste zasady: życie na pełnej prędkości, zero kompromisów i absolutna kontrola nad każdym projektem. Jako ambitna inżynierka z Poznańskiego Centrum Technologicznego, na elektrycznej hulajnodze przemierza świat nowoczesnych technologii i znajduje równowagę między pracą a marzeniami. Upalne lato. Pusty Instytut. Wszystko idzie zgodnie z planem... aż pojawia się ON – arogancki, zadziorny nowy współpracownik, który od pierwszej chwili działa jej na nerwy i burzy jej uporządkowany świat.

Ich rywalizacja rozkręca się tak szybko, jak najnowsze silniki, nad którymi pracują. Magnolia musi zdecydować: trzymać się zasad, czy poddać emocjom? Gdy coraz więcej między nimi iskrzy, sytuacja staje się bardziej skomplikowana niż obliczenia Magnolii przed deadlinem.

Geek girl romance z pazurem, pełen iskrzących potyczek słownych, przy których nie sposób się nie uśmiechnąć. "Dziewczyna z elektryczną hulajnogą" to historia, która pokaże, że warto zaryzykować… nawet jeśli stawką jest serce.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2323aga

Całkiem niezła

Miałam wrażenie, że wyobraźnia ponosiła autorkę przez całą książkę aż za bardzo, a na koniec tej wyobraźni zabrakło
00

Popularność




Barbara Seeman-Włodarczak

DZIEWCZYNA Z ELEKTRYCZNĄ HULAJNOGĄ

Copyright © Barbara Seeman-Włodarczak, 2024

Projekt okładki: Mobinet Studio

Wydanie Pierwsze

Poznań, 2024

ISBN: 978-83-973740-1-0

Zobacz więcej na: kujonka.pl

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie zabronione.

Rozdział 1

Magnolia płynnie mknęła po równej, wybrukowanej uliczce w stronę Centrum Technologicznego. Nowoczesny budynek pokryty falującą, żółtą blachą rzucał przyjemny cień, a jego futurystyczny wygląd kontrastował z otaczającą go zielenią i spokojem okolicy. Sprawnie prowadząc hulajnogę, ominęła misterny układ fontann na placu, gdy nagły podmuch wiatru ochlapał jej koszulkę wodną mgiełką. Przedzielone platformami fontanny zachęcały do spacerów. Szybko jednak przyciągnęły deskorolkarzy, którzy upodobali sobie to miejsce do ćwiczenia nowych manewrów.

Zamiast zatrzymać się na dziedzińcu, skręciła w boczną alejkę, która prowadziła do mniej uczęszczanego terenu. Wyhamowała i zeszła z hulajnogi, ustawiając ją na stopce, o czym zaświadczył charakterystyczny trzask sprężyny. Zaraz za nowoczesnymi budynkami rozpościerał się niezagospodarowany teren. Wysokie, dziko rosnące trawy i kolorowe polne kwiaty otaczały ścieżki, a las majaczył nieopodal. Magnolia zanurzyła dłonie w bujnej zieleni krzewiącej się wzdłuż pobocza. Motyle unosiły się nad roślinami, a pracowite pszczoły krążyły między nimi, zbierając nektar. Czuła ciepło słońca na karku. Zapach pełnego lata napełniał jej zmysły spokojem.

Dziewczyna zabrała się za zrywanie polnych kwiatów. Z bukietem w ręku wróciła do hulajnogi. Sprężyna z chowanej stopki ponownie trzasnęła. Jednostajny, cichy ruch jednośladu ożywił pustą ulicę. Skręciła ponownie i wnet znalazła się na dziedzińcu. Delikatnym łukiem okrążyła znajomego ochroniarza. Stał pogrążony w duszącej chmurze dymu papierosowego. Na jej widok zgasił starannie papieros, wrzucając niedopałek do kosza. Drzwi budynku rozsunęły się automatycznie, a Magnolia pomknęła gładko po wycieraczce, obok pustej recepcji i dalej po lśniącej posadzce, prosto do otwartej windy.

Zmęczony, pokasłujący głos ochroniarza dobiegł ją z daleka:

- Zakaz wjazdu na hulajnogach! Pani doktor powinna świecić przykładem.

- Od świecenia to jest słońce. Poza tym, ja nie jadę tylko sunę! – odpowiedziała z nutą ironii. Lubiła te krótkie przekomarzania. On chyba też je lubił. Zawsze starali się zachować powagę, ale parę razy porządnie parsknęli śmiechem. Taki wyrobili sobie styl relacji, pełen ciepłych, drobnych żartów, które ożywiały codzienną rutynę. Ona znała jego grzeszki, a on jej. A jak trzeba było, to i kryli się nawzajem.

Drzwi windy zamknęły się za Magnolią. Bez namysłu nacisnęła przycisk trzeciego piętra. Trzask stopki oznajmił, że dojechała do swojego gabinetu. Wyłączyła hulajnogę. Podświetlana tarcza licznika zgasła dając jeszcze sygnał, że pozostała niecała połowa baterii. Z przyzwyczajenia sięgnęła po ładowarkę. Zawsze wolała być przygotowana, nawet jeśli jeszcze miała zapas. Lepiej to zrobić od razu, niż potem myśleć, że bateria jest na wyczerpaniu.

Prąd, którym ładowała pojazd, pochodził z paneli fotowoltaicznych zamontowanych na dachu budynku. Ciemne, krzemowe płytki skupiały energię z promieni słonecznych, którą następnie przetwarzano i magazynowano. Energią ze słońca zasilało się tu wszystko, od oświetlenia po ekspres do kawy, co sprawiało, że Poznańskie Centrum Technologiczne było niemal samowystarczalne. Przynajmniej w pogodne dni.

Podeszła do okna i otworzyła je na oścież. Widok łąki, gdzie wcześniej zbierała kwiaty, pola i lasu był tak bliski. Pomagał jej zachować równowagę między umysłem i sercem. Odkąd zaczęła pracę w Instytucie, ten widok stał się jej ucieczką, przestrzenią, w której mogła oderwać się od niekończących się projektów i choć na chwilę poczuć bliskość natury.

Nikt nie zliczy, ile godzin spędziła zamknięta w swoim gabinecie, zaszywając się przed resztą świata, i skupiając na pracy. Na półkach stały nagrody za osiągnięcia naukowe, pozerskie dyplomy, grube podręczniki akademickie, oraz dobra beletrystyka. Choć jej praca wymagała maksymalnego zaangażowania i pochłaniała niemal cały czas wolny, to nie potrafiła sobie odmówić przyjemności dobrej lektury. To właśnie one, szczególnie wypożyczane z biblioteki młodzieżowe powieści fantasy, rozbudziły w niej wyobraźnię i kształtowały marzenia o przyszłości. Bohaterka jednego takiego czytadła, niczym Leonardo Da Vinci, bazgrała w notatniku projekty różnych dziwnych maszyn. Zainspirowało to Magnolię do kupienia własnego sketchbooka. Też zaczęła bazgrać. Zainspirowała się steampunkowym światem i projektowała wymyślone przez siebie maszyny parowe, na pewno zbyt dziwaczne, żeby mogły zaistnieć w rzeczywistości. Z czasem zaczęła bardziej uważać na matematyce i fizyce. I uczyć się. Wtedy i szkice nabrały realizmu, a niektóre nawet mogłyby działać zgodnie z obliczeniami. Pamiętała swój pierwszy, śmieszny prototyp na studiach, robiony na zaliczenie, potem kolejny i jakoś tak samo poszło. Stało się to jej codziennością.

Zdjęła z półki najbardziej opasły tom, jaki posiadała, i zajrzała do środka. W wydrążonych stronach ukrywała pendrive z ważnymi informacjami. Ta staroświecka kryjówka była niezawodna, jeśli się chciało zachować cenne tajemnice wyłącznie dla siebie. Nikt nie podejrzewałby nudnego podręcznika pełnego formalizmów o skrywanie tak ważnych kwestii. Przytuliła książkę do serca i na chwilę zastygła w tej pozycji, jak medytujący jogin. Upewniwszy się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, odłożyła ją na miejsce.

Praca w Instytucie Budowy Silników, jednym z kilku prężnie działających ośrodków badawczych w ramach Centrum Technologicznego, otworzyła przed nią nowe możliwości, zwłaszcza w zakresie projektowania silników w zaawansowanych programach. Toteż nie posiadała się z radości, kiedy otrzymała propozycję płatnego stażu, a później stałej posady. Doskonale wiedziała, że na wymagającym rynku pracy nie często zdarzają się takie okazje.

Na co dzień dawała z siebie wszystko, chcąc udowodnić, że jest właściwą osobą na właściwym stanowisku. Nie musiała tego robić. Nawet pracując na pół gwizdka, przewyższała swoich współpracowników umiejętnościami. Przysparzało jej to tyle samo przyjaciół, co wrogów. Choć posiadała naturalny talent do nauk przyrodniczych, to wiedza nie przyszła sama. Swoją pozycję zawdzięczała wytężonej nauce, ślęczeniu nad podręcznikami, no i licznym praktykom. Choć była samodzielna i nie potrzebowała pomocy, to potrafiła docenić porady od innych naukowców, szczególnie tych z większym doświadczeniem. Nie raz godzinami dyskutowała z nimi na techniczne tematy. Lubiła, gdy wspólnie główkowali nad rozwiązaniem zawiłych problemów. Szczególnie lubiła skrępowany niezadowoleniem wyraz twarzy nieszczęśnika, którego zagięła na skomplikowanej kwestii technicznej.

- O, już jesteś! - Do gabinetu zajrzała Irena, asystentka. Miła i uśmiechnięta jak zawsze. Ze względu na swoją łagodną powierzchowność, wszyscy ją lubili. Nawet, gdyby Magnolia nie wiedziała, jaka jest pora roku, to domyśliłaby się po stroju Ireny. Zwiewna, błękitna sukienka z delikatnego materiału układającego się luźno na jej biodrach świadczyła o tym, że musi być lato, w dodatku upalne.

- Nie otwieraj okna, bo klimatyzacja chodzi - kontynuowała Irena.

- Nie lubię jej, dostaję od niej kataru.

- Jak chcesz, to ci wyłączę. - Irena szybko nacisnęła przyciski na ściennym panelu. - A to co, Barszcz Sosnowskiego? – wskazała na polny bukiet leżący na biurku.

- Skądże znowu, żaden barszcz, tylko kwiatki – odpowiedziała, niepewnie się uśmiechając. - A ja właśnie w tej sprawie, mamy może jakiś wazon?

Irena wyszła, a Magnolia spojrzała ponownie przez okno. Swojego czasu niedaleko rósł szczególnie groźny Barszcz Sosnowskiego. Zanim wyrwano roślinę, jej niszczycielskie siły zdążyły poparzyć kilku pracowników. Latem, wraz z gorącym powietrzem, roślina rozpylała toksyny na znaczną odległość.

- Proszę! - Irena wróciła po chwili z pięknym, porcelanowym wazonem, w takim samym kolorze jak jej sukienka. Bez pytania włożyła do niego kwiaty, komentując ich delikatność. - Chodziłam kiedyś na kurs układania bukietów. To dopiero frajda. Te kwiaty mają cienkie łodygi, nie wytrzymają długo, chyba że codziennie zmienisz wodę w wazonie. Albo wiesz co? Zrobię to za ciebie.

- Nie musisz, poradzę sobie - Magnolia poczuła się zawstydzona jej serdecznością.

- Właściwie to przyszłam, żeby ci przypomnieć o spotkaniu. – Irena nadal pilnowała kalendarza, choć nie musiała tego robić. W wewnętrznym systemie wyświetlały się bowiem wszystkie informacje o spotkaniach, tematach spotkań, salkach, w jakich się odbędą, wraz z alertami dotyczącymi godzin. Widocznie wyludniony Instytut działał na nią posępnie i szukała okazji do rozmowy.

- To ja pójdę przygotować kawę i ciastka. Masz ochotę na coś konkretnego? Firma stawia! – Asystentka puściła jej oczko.

- Właściwie to… jeśli jest sernik na zimno, to chętnie... – odpowiedziała Magnolia.

- No problem. - Gdy Irena odeszła, w gabinecie zaczęło robić się coraz cieplej. W końcu Magnolia z niechęcią włączyła ponownie klimatyzację, zamykając okna i rzucając tęskne spojrzenie w stronę łąki. Jej zapał do pracy gdzieś uleciał, zmęczenie zaczęło brać górę, co przypisywała upalnej pogodzie, przypominającej afrykańskie safari. Nalała sobie szklankę wody, przytrzymując ją w dłoniach dłużej, niż to było konieczne. Chwila, w której nie chce się myśleć, w której najchętniej odpłynęłaby niczym biały, puszysty obłok na tle błękitnego nieba…

Miała trudności ze skupieniem się, zupełnie jakby letnia aura wysysała z niej energię. Może w porannym bukiecie zdobiącym jej biurko, były jakieś halucynogenne zioła? Nie byłoby w tym nic podejrzanego, gdyż sąsiadujący z nimi Instytut Roślin, uwielbiał eksperymentować z różnymi sadzonkami. W ciągu lat przewinęło się przez ten teren tak wiele projektów z zakresu fitoremediacji i zrównoważonej uprawy, że niektóre rośliny mogły rozsiać się jako samosiejki, i tak sobie rosnąć w ukryciu, przez nikogo niezauważone.

Czasem można się zdziwić, jakie roślinne osobowości potrafią wyrosnąć na opuszczonych skrawkach gleby. Wiatr i ptaki, a nawet myszy polne, mogą przenosić nasiona na wiele kilometrów. Potem na obrzeżach zarośli z takiego zapodzianego nasiona wyrośnie drzewo kasztanowca lub orzecha włoskiego. Nierzadko można też natrafić na nieznane w okolicy byliny, które kiedyś tu nie rosły. Może nawet zioła o właściwościach psychoaktywnych, przeniesione przez sójkę z parapetu jakiegoś nastolatka eksperymentującego ze światem, udającego przed mamą, że hoduje fasolę. Kiedyś wyrósł tu nawet okazały egzemplarz paproci, której liście od spodu były pokryte brązowymi zarodniami. Wystarczy zostawić kawałek ziemi nietknięty, a można zobaczyć, jak różnorodne gatunki roślin, zarówno rodzime, jak i inwazyjne, kolonizują go na nowo. Niestety, w świecie, gdzie lasy są bezmyślnie karczowane, trawniki miażdżone do postaci błota, a miejskie zieleńce zanieczyszczone metalami ciężkimi, stworzenie takiej małej, botanicznej enklawy jest coraz trudniejsze do osiągnięcia.

- Spotkanie! - Irena włożyła głowę przez szparę w drzwiach, przypominając jej jeszcze raz, a czerwony alert na ekranie monitora groźnie pulsował. Może jednak żywa asystentka nie jest wcale taka zła?

Sala konferencyjna była niemal pusta, nie licząc dużego stołu, kilku laptopów, trzech poważnych mężczyzn w biznesowych garniturach, rudowłosej kobiety w żakiecie, dyrektora w prążkowanej koszuli i Ireny, cierpliwie układającej kawałki ciasta na talerzykach.

Gdy weszła, wszystkie spojrzenia skierowały się ku niej. Dyrektor skinął, by usiadła, a jeden z mężczyzn w garniturze kontynuował przerwaną rozmowę.

- A więc, dyrektorze Czarnecki - powiedział, wpychając mu w ręce stos wykresów. - Nasza firma zasięgnęła niezależnych opinii. Zleciliśmy dodatkowe testy renomowanym instytucjom. Niestety, wyszło na to, że wyniki są nieco odmienne od tych, które wy nam przedstawiliście.

– Jak to? – Dyrektor zmarszczył czoło. - Uważa pan, że Instytut Budowy Silników podał wam złą prognozę? Zapewniam, że nasze dane są niezawodne. Nie podejmujemy się zadań, które nas przerastają.

Profesor Bogusław Czarnecki, dyrektor Centrum Technologicznego, słynął z kalkulującego, racjonalnego umysłu. Z łatwością żonglował nauką i biznesem. Był człowiekiem, który potrafił budować solidne mosty między tymi dwoma światami, co czyniło go cennym partnerem zarówno dla korporacji, jak i mniejszych firm. Zarażał innowacyjnymi pomysłami inwestorów, przyciągał uwagę największych graczy rynku, a równocześnie pozostawał otwarty na współpracę z drobnymi przedsiębiorcami. Choć jego praca zawsze była bez zarzutu, to niektórzy zwracali uwagę na pewne mankamenty – lekkomyślność, czasem przesadne lizusostwo wobec inwestorów, szczególnie tych dysponujących większym budżetem, oraz brak wyczucia w kwestii garderoby. Często pojawiał się w biurze w skarpetkach nie do pary lub w krawacie założonym na T-shirt.

Do jego obowiązków należał nadzór nad instytutami, które wchodziły w skład Centrum Technologicznego. Ostatnio przejął tymczasową kontrolę nad Instytutem Budowy Silników, gdzie pracowała Magnolia, po tym, jak dotychczasowy kierownik odszedł na emeryturę. Projekt, nad którym pracował zespół naukowców, był priorytetem ośrodka. Wszystko podporządkowano jego realizacji. Czarnecki nie spał po nocach, martwiąc się, czy zdoła zadowolić inwestorów z Konsorcjum Motoryzacyjnego SOL.

- Dyrektorze, cieszymy się z naszej dotychczasowej współpracy - wtrąciła kobieta w żakiecie, krzyżując ręce na stole i pokazując zadbane paznokcie. Łagodnie ale stanowczo odpowiedziała: - Ale rynek jest kapryśny, a konsument bardziej wybredny, niż dwa lata temu, kiedy podpisywaliśmy umowę. Dlatego poprosiliśmy naszych prawników, by zajęli się aneksem.

Dyrektor westchnął i odegnał brzęczącą osę, która krążyła nad stołem. - Jakie dokładnie problemy macie na myśli?

- To może ja wyjaśnię - odezwał się drugi z mężczyzn. - Nasza umowa obejmuje dostarczenie prototypów wybranych podzespołów, w tym silnika do modelu Invictus EV1000. Testy produkcji krótkoseryjnej ujawniły jednak pewne braki, a w masowej produkcji to nie przejdzie.

- Jakież znowu braki? – spytał Czarnecki, który nie był przygotowany na odpieranie ataku. - Zdaje się, że model został doskonale przyjęty, prasa o nim huczy. Sam jeździłem Invictusem podczas testów i muszę przyznać, że wygoda oraz łatwość prowadzenia były imponujące. To komunikacyjna rewolucja, której polskie miasta długo wyczekiwały.

- Owszem – przerwał mu mężczyzna - ale medialny szum nie przekłada się na sprzedaż. Niestety, nasza wcześniejsza wizja bezpiecznego samochodu miejskiego się nie sprawdziła. Przykro mi, ale chodzi o prędkość. Klienci traktują model Invictus jak ciekawostkę. Nowoczesny, cichy, ale… za wolny. Ludzie chcą czegoś więcej od weekendowej przejażdżki na zakupy do centrum handlowego. Jeżeli chcemy się utrzymać w branży, to musimy poprawić dotychczasowy projekt. – Mężczyzna wziął łyk wody, po czym odgonił osę chodzącą po laptopie. Owad wzbił się w powietrze i dołączył do dwóch innych, daremnie próbujących wydostać się przez szybę.

Dyrektor wydawał się coraz bardziej osaczony, zupełnie jak osa szukająca wyjścia przez zamknięte okno. Przecież wszystkie kwestie mieli już dawno omówione. W ciągu najbliższych miesięcy nie miało się wydarzyć nic ciekawego, a on sam planował udać się na zasłużony urlop. Projekt mieli zamknąć przed końcem roku. Jednak atmosfera w sali gęstniała, a napięcie dawało się wyczuć na kilometr. Dyrektorowi wzrosło ciśnienie. Zwęszył pismo nosem, że sytuacja nie zmierza w dobrym kierunku.

- Chwila... Oczekujecie, że zaprojektujemy nowy model? – zapytał.

- Macie go poprawić. Nasz plan zakłada wypuszczenie nowej, odświeżonej serii Invictusa EV2000 - odparł stanowczo mężczyzna, a potem kontynuował tonem tak formalnym, jak jego wygląd. - Mamy najnowsze wyniki badań marketingowych przeprowadzone w kilka miesięcy po opuszczeniu z taśmy montażowej pierwszych pojazdów. Z ankiet wynika, że klienci przy zakupie kierują się różnymi kryteriami, a prędkość jazdy należy do najważniejszych.

Magnolia, która była odpowiedzialna za projekt, nie wytrzymała. Była gotowa bronić swojego silnika niczym lwica młodych.

- Mój silnik spełnia wszystkie dyrektywy unijne, również te odnośnie przyspieszenia - odpowiedziała chłodno. – Zresztą wasze testy z pewnością to potwierdziły.

- Testy wykazały, że silnik działa perfekcyjnie - odezwała się kobieta w żakiecie, Izabella, z ogniście rudymi włosami opadającymi falami na szyję. - Pani doktor, my nie wątpimy w jego doskonałość. Ale potrzebujemy czegoś więcej. Więcej prędkości, więcej… wrażeń.

– Więcej wrażeń? Przecież to samochód miejski, a nie bolid na tor wyścigowy! Gdzie niby miałby rozwijać te oszałamiające prędkości? Silnik jest ekonomiczny i ekologiczny. - Magnolia uchyliła się, kiedy osa przeleciała jej nad głową, manewrując w stronę talerzyka z ciastem. - Poza tym, z ankiet wynika też, że ludzie chcieli elektryka, który nie ryczy i nie smrodzi. A ja właśnie wam go daję! Dzięki niemu będziecie mogli spać przy otwartym oknie, nie budząc się od hałasu.

Mężczyzna o szelmowskim wyrazie twarzy skinął głową, a wszyscy obecni jak na komendę wstali z miejsc.

- Pani doktor, jest pani autorką projektu na skalę światową, do tego niesłychanie bystrą – uśmiechnął się uprzejmie, ale jego ton nie pozostawiał złudzeń. - Dlatego z pewnością znajdzie pani sposób, by pojazd osiągał setkę odrobinę szybciej. Taki upgrade. - Uniósł dłoń i odmierzył w powietrzu, o jaką odrobinę mu chodzi. - O, o taki właśnie ciutek. I proszę dorzucić coś od siebie. Świat lubi prędkość, ludzie chcą się ścigać. Badania to potwierdziły, nie my. My jesteśmy od tego, żeby zaspokajać apetyty rynku. To co, dogadamy się? - Na pożegnanie nonszalancko uścisnął dłoń dyrektorowi.

Kiedy tylko wyszli, w sali zapanowało ciężkie milczenie. Dyrektor Czarnecki pierwszy dał upust swojemu niezadowoleniu. Reszta zespołu naukowców, którzy brali udział w projekcie, również wyglądała na zaniepokojoną.

- Co jest nie tak z tymi ludźmi? Wszystko mieliśmy idealnie zaplanowane. A teraz ci ze swoimi badaniami wyskoczyli jak Filip z konopi - warknął, unosząc się coraz bardziej. - Mamy już gotowy projekt, solidny, dopięty na ostatni guzik, a teraz każą nam wszystko przeprojektować?! To nie sklep z butami, żeby zmieniać zdanie na poczekaniu! Chcą zmiany, proszę bardzo – zagrzmiał, a jego twarz poczerwieniała od gniewu. - To oznacza nowe badania, inne materiały, aktualizację oprogramowania. Trzeba będzie przemyśleć budżet, bo to się nie zepnie. I do tego wszyscy na wakacjach… Ich prawnik pewnie już się na nas szykuje.

Zasiadł do laptopa, uderzając w klawisze z frustracją, a osa zatoczyła krąg nad jego głową. Po chwili, gdy coś nie chciało działać, w końcu wybuchł:

- Niech ktoś to wrzuci na serwer, bo mnie zaraz szlag trafi!

Poirytowany dyrektor trzasnął sprzętem, wstał i wyszedł z sali, rozsuwając szklane drzwi z takim impetem, że zatrzęsły się w prowadnicach. Magnolia rzadko widywała go w takim stanie. Obserwowała to wszystko z boku, starając się opanować własne emocje po burzliwej wymianie zdań. Oczywiście rozumiała jego reakcję – to on był odpowiedzialny za powodzenie finansowe całego przedsięwzięcia. Konsorcjum SOL zainwestowało w ten projekt olbrzymie pieniądze. Gdyby teraz się wycofali, groziłoby to poważnymi stratami, a być może nawet zwolnieniami.

Przyszłość Instytutu, w którym wszyscy od dwóch lat pracowali niemal bez przerwy nad projektem, stała teraz pod znakiem zapytania. Nie mieli bowiem w zanadrzu równie kasowego zlecenia.

- Jedz, zanim osy zjedzą - Irena podsunęła jej talerzyk z nietkniętym sernikiem. Przez chwilę zastanawiała się głośno, skąd w pomieszczeniu wzięło się aż tyle os. Krążyły wokół słodkiego deseru jak w cukierni.

Magnolia zjadła dwa kawałki sernika. Przy trzecim ją zemdliło. Tymczasem osa zatoczyła kolejny krąg.

Resztę dnia spędziła w swoim gabinecie, przy ulubionym radiu synthwave na YouTube, próbując skupić się na pracy. Przez głowę przewijały jej się różne myśli. Nie trzeba być wróżką, by przewidzieć, że z czasem każdy chce więcej. Daj palec, a wezmą całą rękę. Korpy były w tym mistrzami - w ciągłym braniu, wyznaczaniu nierealnych celów, zawsze chcieli więcej. Zastanawiała się, jakie będą konsekwencje, jeśli projekt upadnie. Co, jeśli zabiorą swoje zabawki z piaskownicy? Może będzie musiała pożegnać się z milusim gabinetem, darmową stołówką, statusem pacjenta VIP w prywatnej przychodni. Nawet nie chciała myśleć o utracie dostępu do materiałów, narzędzi, informacji zawartych w bazach danych.

Nie uważała jednak, żeby jej pozycja była zagrożona. „Jestem prawą ręką Czarneckiego. Cudownym dzieckiem nauki, perełką, której się tak łatwo nie dziękuje” - powtarzała sobie w duchu. Najwyżej przerzucą ją do innego projektu. Choć… O ile jej wiadomo, jedyne sensowne przedsięwzięcie prowadził w tej chwili Instytut Roślin, zajmujący się fitotronami. Ostatnio mieli nawet jakieś zamówienia na ogrody wertykalne. Ale to nie była jej mocna strona.

Może jednak sprawa rozejdzie się po kościach, a Czarnecki, jak zawsze, znajdzie sposób, by spaść na cztery łapy? Może po wakacjach konsorcjum SOL zleci kolejne badania, które wykażą, że ludziom bardziej zależy na bezpieczeństwie i wygodzie niż szaleńczej jeździe bez trzymanki?

Ostatecznie, te badania rynku mogą jeszcze ulec zmianie. Ludzie są skomplikowanymi maszynami. Nie zawsze chcą tego, co deklarują w ankietach. Wystarczy odrobina zręcznej manipulacji, by zmienić ich decyzje.

Zielone światełko zasygnalizowało pełne naładowanie baterii. Magnolia odpięła kabel dokładnie w tym samym momencie, kiedy do gabinetu zajrzała Irena, aby się pożegnać. Jutro rozpoczynała długo wyczekiwany urlop. Przyszła upewnić się, czy po dzisiejszej burzy nie będzie potrzebna w biurze i czy nie powinna przypadkiem przełożyć swoich wymarzonych wakacji w Grecji.

- Zwariowałaś? Nie znam nikogo, kto bardziej zasługuje na odpoczynek. Zmiataj i baw się dobrze. Ze wszystkim sobie poradzimy – powiedziała Magnolia, zwracając uwagę, jaka ulga pojawiła się na twarzy Ireny.

Irena wydała ostatnie instrukcje, jakby właśnie przekazywała stery statku kosmicznego.

- Pamiętaj tylko o roślinach, dobrze? One źle reagują na obcych, dlatego zostawiam je pod twoją opieką.

- Irena, ale wiesz, że w tym mega zaawansowanym budynku część roślin jest podłączona do aplikacji z podlewaniem? Serio, nikt nie musi biegać z konewką. Mam nadzieję, że na zapleczu nie trzymasz jakiejś beczki z deszczówką, bo kranówka jest fuj – zaśmiała się Magnolia.

Nie było wcale tajemnicą, że Irena miała magiczny kontakt z roślinami. Każdy kwiat traktowała jak wyjątkowy organizm, z którym prowadziła dialog. I nie była wcale jedyną osobą w tej pracy, która nie ufała nowoczesnym technologiom.

- Ale śmieszne, normalnie boki zrywać. Nie tylko o podlewanie chodzi! Inne rzeczy też są ważne. W każdym razie zostawiłam ci notatki z instrukcjami. Powiedziałam też roślinkom, że zajmie się nimi ciocia Magnolcia. Wiesz, twoje imię zobowiązuje! Masz naturalne predyspozycje...

- …do prowadzenia kwiaciarni? Wiem, wiem – zażartowała. - Nic się nie martw, luzik. Wszystko pod kontrolą.

Irena uśmiechnęła się z ulgą, życząc jej powodzenia, po czym wyszła, pozostawiając na biurku kartkę z wytycznymi.

Spojrzała na zapiski. Całość wyglądała jak skomplikowany algorytm. Jedne rośliny wymagały podlania, inne zraszania, jeszcze inne miały zostać przesuszone. Irena nawet podliczyła, ile litrów wody należy zużyć! Magnolia była pod wrażeniem tej matematycznej precyzji. Wiedziała, że fetyszystka roślin miała bzika na punkcie kwiatów, ale żeby aż tak? „Czy ja właśnie dostałam instrukcję obsługi dżungli?” – zastanawiała się głośno.

Wysoko na niebie jerzyki zataczały koła. Nurkowały pomiędzy blokami, a ich skrzydła niemal muskały mury. W mgnieniu oka znikały w budkach lęgowych na ścianach budynków. W drodze do domu zahaczyła o lokalny warzywniak, aby kupić pomidory na kolację. Nie mogła się zdecydować, czy woli malinowe, z delikatną, różową skórką, czy mięsiste, o twardszej strukturze. W końcu wzięła kilka i jednych i drugich. Latem mogłaby jeść pomidory bez końca.

Kiedy wyszła ze sklepu, przetarła oczy ze zdumienia. Przy krawężniku stał nowiutki Invictus, jeden z pierwszych modeli wyprodukowany w krótkiej serii. Lakier lśnił w blasku popołudniowego słońca. Powoli będzie musiała przyzwyczajać się do widoku tych futurystycznych cacek na ulicach. Coś, co jeszcze do niedawna było jedynie wizją kilku zapalonych inżynierów i naukowców, teraz zmaterializowało się na jej oczach.

Auto idealnie wpisywało się w nowoczesną tkankę miejską – solidne, kompaktowe, a jednak wystarczająco pojemne, by pomieścić całą rodzinę. Zwrotne, świetne do manewrowania po wąskich i zatłoczonych ulicach. Magnolia poczuła ukłucie satysfakcji. W końcu to ona przyłożyła rękę, a raczej mózgownicę do tego cudu techniki. Za jej plecami rozległy się głośne kroki. Właścicielka samochodu wychodziła właśnie ze sklepu z pudełkiem świeżych malin w ręce. Omiotła Magnolię szybkim, beznamiętnym spojrzeniem.

- Ładny samochód - powiedziała Magnolia, ciekawa reakcji nieznajomej kobiety, która nie mogła wiedzieć, kogo ma przed sobą.

- E, taki tam sobie - żachnęła się kobieta, machając ręką. - Ale nie uwierzy pani, to elektryk! Wieczorem wkładam do gniazdka w garażu i rano mam naładowany. Zupełnie jak telefon. Jaka wygoda! No i wszędzie się zmieści, tak zmyślnie zaprojektowany. Taki bezpieczny i nudny. Tylko trochę wolny. Gdzieś dalej bym się raczej nie wybrała, bo po co? Żeby utknąć w szczerym polu? - Rzuciła maliny na siedzenie, rozsypując przy tym kilka sztuk. Następnie wsiadła i odjechała.

Magnolia mknęła na hulajnodze, wciąż rozpamiętując niecodzienne spotkanie. „Wolny, bezpieczny i nudny? Też mi coś. Co sobie myśli ta paniusia, że niby co? Że ja spieprzyłam sprawę, bo się bałam pójść na całość?” – złościła się w myślach. Zmieniła bieg hulajnogi, kiedy nagle przed przednie koło wyskoczył kilkuletni chłopiec. W porę wyhamowała, pomagając sobie nogą.

- Najmocniej przepraszam! - odezwała się wystraszona matka dziecka. - Jego tak trudno upilnować. Mam nadzieję, że nic się nie stało?

- W porządku – odpowiedziała Magnolia, czochrając chłopcu włosy. Strach pomyśleć co by się stało, gdyby jechała szybciej. Gdyby zapewnić korpom i paniusiom z malinami wrażenia, które wbijają w fotel? Zrobiła wszystko dobrze, tak jak trzeba było. Ostrożnie i dokładnie. Zgodnie z procedurami. Lecz kogo to obchodzi? Firmy, z którymi współpracują mają przed oczami tylko tabelki zysków i strat - a te nigdy nie przemawiają na korzyść bezpieczeństwa i etyki. Piractwo drogowe kwitnie, a będzie jeszcze gorzej, gdy koncerny wypuszczą na rynek kolejne szybsze modele samochodów, zachęcające do przekraczania granic - zarówno prędkości, jak i zdrowego rozsądku.

Przy furtce do osiedla wpisała kod, wjechała prosto do środka, po czym zaparkowała hulajnogę w przedpokoju. Szybko zrzuciła buty, wzięła orzeźwiający prysznic, pozwalając wodzie zmyć napięcie dnia. Stojąc pod kaskadą letniego strumienia, myślała o swojej sytuacji w pracy. "Żeby postawić na swoim, musiałabym przekonać nie tylko dyrcia, ale i cały zarząd. A za nimi stoją miliony wydane na badania i nieugięci prawnicy. Co ja, samotny wilk, mogę zdziałać?" Kiedy owinęła ręcznik wokół głowy, usłyszała pukanie do drzwi. W progu stał Szymon, jej sąsiad z naprzeciwka i dobry znajomy. W ręku trzymał siatkę pełną świeżych bułek.

- Mam nadzieję, że jesteś głodna - powiedział z uśmiechem. - O, widzę, że masz też pomidory. Sparzyć je czy wolisz ze skórką? A masz ser? Oryginalny brytyjski cheddar? Niezły wybór, tłuściutki i kremowy, takie są drogie. - Powąchał opakowanie oceniając jakość sera.

Z Szymonem mieszkali w tym samym bloku, na tym samym piętrze. Był tak jakby jej landlordem. Tak jakby, bo jego rodzice byli właścicielami kilku mieszkań i wynajmowali je pracownikom i studentom pobliskiego kampusu. Szymon zajmował jedno z tych mieszkań, ona wynajmowała drugie.

Kiedy Magnolia skończyła studia, musiała wyprowadzić się z akademika i poszukać czegoś na własną rękę. Trafiła wtedy na ogłoszenie w Instytucie. I tak znalazła swoje miejsce na ziemi.

Z Szymonem dobrze jej się gadało, co było dla niej sporym ułatwieniem. Gdy wspomniała, że utrzymuje się z niewielkiego stypendium, zaoferował jej zniżkę na wynajem. Ale jakoś nieswojo się czuła. Poza tym, to było dość żenujące i zdarzyło się dawno temu. Może i kiedyś próbowała się utrzymać z kredytu studenckiego, ale te czasy już minęły. Teraz dobrze zarabiała i mogła płacić po cenie rynkowej. Trudno byłoby jej zaakceptować, że ma mieszkać na preferencyjnych warunkach, no i jak niby miałaby się odwdzięczyć? Dlatego doszli do porozumienia. To znaczy otrzymała zniżkę, ale tylko taką tyci tyci, symboliczną. Ona na tym specjalnie nie zyskała, a Szymon nie stracił. Oboje czuli się z tym komfortowo. No i płaciła zawsze w terminie.

- Cześć Szymon. A co tam u ciebie? - zapytała wiążąc na brzuchu pasek cienkiego szlafroka. Wilgotne włosy opadły luźno na ramiona. Mokry ręcznik powiesiła na suszarce, na balkonie. Toaleta gotowa.

- Dzięki, że pytasz. Miałem dzisiaj taki kocioł w pracy, że szkoda gadać. Wylądowałem na dywaniku. - Jego zmęczone oczy, ukryte za okularami, zdawały się jeszcze bardziej podkrążone. Szymon oparł się o lodówkę. Od pół roku robił karierę w laboratorium mikrobiologicznym przy dużej firmie przemysłowej. Szło mu raz lepiej, raz gorzej, ale trzymał się tego miejsca tylko dlatego, że miał do czynienia z branżą spożywczą, która była jego konikiem. No i praca dawała mu jakieś oparcie. Szymon z wykształcenia był biotechnologiem. Jak do tej pory nie udało mu się nigdzie zagrzać miejsca na dłużej. Wcześniej odbył praktyki w sanepidzie, ale męczyła go rutyna. Próbował swoich sił jako nauczyciel biologii, ale szybko zrezygnował, nie odnajdując się w szkolnej rzeczywistości. Zrobił nawet kurs na dietetyka. Chciał się przeprowadzić na wieś i produkować owcze sery. Miewał różne pomysły, ale póki co niczego nie zrealizował. Był pełen energii, ale brakowało mu konsekwencji w urzeczywistnianiu planów.

- Zmienisz ponownie pracę, skoro ta cię tak męczy? - zapytała dziewczyna.

- Wykluczone. Postanowiłem, że będzie moją przystanią na dłużej. I tak mam szczęście, bo nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem, a nie każdy jest takim mózgowcem, żeby pracować w centrach badawczych, jak ty – westchnął, rozpuszczając masło na patelni. Z wyczuciem zaczął rumienić kromki z serem. Dołożył szynkę, soczyste pomidory i oprószył pieprzem. Gdy tosty dochodziły, Magnolia układała talerze na stole.

- No, gotowe, siadaj. Jemy.

Dziewczyna z zapałem zabrała się za jedzenie, doceniając prostotę i świeży smak posiłku. Nie trzeba niczego więcej.

- Niebo w gębie! To może zostań kucharzem? Masz już przecież doświadczenie.

- Chciałbym. Ale taką kolację każdy by przyrządził. Nic wielkiego, kiedy ma się do dyspozycji świeże pieczywo i pomidory wygrzane na słońcu. O tej porze roku smakują wybornie. Natura jest najlepszym kucharzem. Trochę słońca, trochę wody i wychodzą cuda – odpowiedział, lekko rozmarzony.

Swojego czasu Szymon wystąpił w modnym talent show o gotowaniu: „Wariaci w kuchni”. Niedawno obejrzeli powtórki odcinków z jego udziałem. Dobrze sobie poradził. Śmiało eksperymentował ze składnikami i zaskakiwał jury ciekawymi połączeniami smaków. Magnolia śmiała się, widząc go w fartuchu, gotującego z pasją. Choć zaimponował jurorom swoją kreatywnością, nie udało mu się dojść do finału. Kiedy odpadł z programu, miał łzy w oczach - tak bardzo zależało mu na dalszym uczestnictwie. W ramach pocieszenia dostał zestaw noży kuchennych i solidne naczynia żaroodporne. Wciąż wspominał, że może spróbuje swoich sił w kolejnym sezonie.

Szymon, jak zwykle czujny, szybko dostrzegł zmianę w jej zachowaniu. Jego bystre oczy natychmiast wychwyciły delikatne napięcie w mimice Magnolii. Posiadał nosa do takich rzeczy.

- Jesteś zamyślona. A może nawet smutna? Coś się stało? – zapytał z miną Sherlocka Holmesa, wpatrując się w nią jak w zagadkę kryminalną. Znał ją na tyle dobrze, że potrafił wyczuć każdą zmianę nastroju. Przecież nie raz spędzali razem całe wieczory na kanapie i wciągali seriale do późnej nocy, pochłaniając chipsy. Nie potrafiła niczego przed nim ukryć.

- Problemy w pracy – westchnęła ciężko, odwracając wzrok, jakby nagle coś ją zainteresowało na stole.

- Jakie ty możesz mieć problemy? Przecież wszyscy jedzą ci z ręki.

- A jednak. Wyobraź sobie, że mogę zostać zmuszona do zrobienia czegoś, na co absolutnie nie mam ochoty. I nie mogę odmówić, bo inaczej stracę tę robotę. A to, co miałabym zrobić, kłóci się z moimi przekonaniami.

- Też mi nowina. Wiesz, ja codziennie robię rzeczy, które kłócą się z moimi przekonaniami. Takie życie, mała. - Szymon wzruszył ramionami jak człowiek, który osiągnął mistrzostwo w życiowej olewce. - Dam ci radę: jeśli chcesz mieć spokojną głowę mów to, co oni chcą usłyszeć, a potem odwlekaj wszystko, jak tylko się da. Udawaj, że coś tam dłubiesz, aż w końcu ktoś inny to załatwi za ciebie. Albo sprawa rozejdzie się po kościach. Najczęściej zaś problem sam się rozwiązuje w nieokreślonej przyszłości.

- Też mi spryciarz. Po prostu prokrastynujesz. U mnie to by nie przeszło. Jestem rozliczana za konkretne wyniki. I cały czas deadliny czają się za rogiem gotowe mnie udusić. Poza tym, myślisz, że to działa?

- Jeszcze jak! Bez tej taktyki nie przeżyłbym miesiąca. Na kłamstwie zbudowano świat i wszyscy kłamią.

- Mnie chyba nie okłamujesz?

- Ciebie? A miałbym powód? Za bardzo cię lubię.

Magnolia, choć zaskoczona, musiała przyznać, że coś w tym jego szalonym podejściu mogło mieć sens. Może ta bezgraniczna uczciwość i zasady, którymi się kierowała, wcale nie były takie opłacalne? Może powinna schować dumę do kieszeni, przyjąć strategię Szymona i przejść przez ten projekt bez zadawania zbędnych pytań? Ale... serio? Kłamać, żeby przeżyć? To było dla niej coś nowego.

Rozdział 2

Pusty parking przypominał betonowy ocean, rozciągający się aż po horyzont. Magnolia jechała na hulajnodze, kreśląc dla zabawy zygzaki między białymi liniami wyznaczającymi miejsca postojowe. Cieszyła się ciszą. W tym nieplanowanym tańcu towarzyszyły jej ptaki pijące wodę z kałuży, która pozostała po nocnym deszczu. Ptaki strzepnęły skrzydła, strąciły resztki wody i błota, a potem wzbiły się w powietrze, lecąc w stronę pobliskiego lasu.

Parking, choć opustoszały, nosił jednak ślady intensywnej aktywności. Ślady opon, czarne smugi hamowania i zniszczony trawnik były dowodami nocnych wyścigów, które przyciągały miłośników adrenaliny. Od wczoraj przybyło nowych znaków - to znaczyło, że nocą znów coś się tutaj działo. Coś szybkiego, hałaśliwego i niebezpiecznego.

Nagle usłyszała huk, a zaraz po nim głośny warkot silnika. Obróciła się w stronę dźwięku i zobaczyła, jak rozpędzony samochód jedzie prosto na nią. „No co jest, kurde felek?! Nawet w biały dzień urządzają już Mad Maxa?” - pomyślała przerażona. Wóz nie zwalniał. Magnolia zeskoczyła z hulajnogi w ostatniej chwili. Pojazd przeleciał obok niej, a hulajnoga wywróciła się, przygniatając jej kostkę. Syknęła z bólu. Kierowca wykonał ostry manewr skrętu. Samochód zarzuciło tyłem. W końcu z piskiem opon zahamował, uderzając przy okazji w krawężnik.

Drzwi się otworzyły i zobaczyła, że za kierownicą siedzi młody mężczyzna w potarganej, jasnej czuprynie. Zachowywał się, jak gdyby nigdy nic. Wysiadł z auta, rozprostował ramiona i przeciągnął się jak kot po drzemce. Po krótkiej gimnastyce sprężystym krokiem ruszył w stronę wejścia do instytutu. Oniemiała Magnolia, cała w kurzu, który wzbijał się za jego samochodem, podniosła swój ukochany wehikuł i ruszyła za nim. Kipiała z wściekłości.

- Heja, halo! – zawołała za nim, próbując go zatrzymać. – Do ciebie mówię! – Mężczyzna jakoś nie miał ochoty na konfrontację. Udawał nawet, że jej nie słyszy!

- Co ty sobie myślałeś?! Mogłeś mnie zabić! - Wydarła się z oczywistym przeświadczeniem, że ma do czynienia ze zwykłym chamem.

Chłopak w końcu się odwrócił. Spojrzał na nią dużymi, zielonymi, zaskoczonymi oczami. Jakby dopiero teraz ją zauważył. I wziął za rozhisteryzowaną babę, która robi o wszystko afery.

- Miałem zmarnować taką okazję? W życiu. Pusty parking aż sam się prosił, żebym wykorzystał jego potencjał - odpowiedział nonszalancko.

- Chciałeś mnie przejechać!

Spojrzał na nią przelotnie.

- Bez przesady, nie jesteś aż tak ładna.

Magnolia była o krok od eksplozji.

- Jesteś wandalem ulicznym! Piratem drogowym! Ty… masz kompletnie nasrane w głowie!

Poskutkowało. Przystanął i spojrzał na nią z nieco większym zainteresowaniem.

- Co do ulicznego wandala, to chyba troszeczkę przesadziłaś, ale z ostatnim się zgodzę. Mam ostro nasrane we łbie, więc lepiej ze mną nie zaczynaj - odparł najbardziej bezczelnym tekstem, jakby czerpał satysfakcję z jej wściekłości.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem.

- Słucham? - wykrztusiła w końcu, czując, że ma przed sobą totalnego palanta. Już ona dobrze się na takich poznała. – Słucham? Coś ty powiedział? Powtórz to! - Jej poczucie frustracji i złości tylko bardziej go bawiło.

O nie, co to, to nie. Nie zostawi tak tego.

Podjechała poirytowana pod Instytut. Zrobiła szybkie kółko, ale oczywiście nigdzie nie było ochroniarza. Wiadomo, że nigdy ich nie ma, kiedy są potrzebni, kiedy mają przepędzić bandytów. Jakby wszyscy dysponowali jakąś osobistą czarną dziurą na zamek błyskawiczny, w której znikają, gdy zaczyna się robić gorąco. Nie żeby potrzebowała pomocy. Sama świetnie sobie radzi.

Wjechała przez automatyczne drzwi obok pustej recepcji wprost do windy. Dopiero w gabinecie oceniła szkody. Hulajnoga zarysowała się - niewiele, ale jednak, żeby ją drażniło. „Będzie trzeba coś z tym zrobić”. Noga ją zapiekła, na kolanie pojawiło się zadrapanie. Jednak kostka była w najgorszym stanie - spuchnięta i bolesna przy każdym ruchu.

- Kurde felek – zaklęła pod nosem, kuśtykając do kuchni, gdzie była apteczka. Włożyła nogę do zlewu, przemywając kolano wodą z mydłem, a potem polała wodą utlenioną. Pieczenie szybko minęło, ale kostka wymagała lodu. Na szczęście Irena, cudotwórczyni organizacyjna, zawsze dbała o zapasy w zamrażarce. Magnolia przyłożyła chłodne opakowanie do opuchniętego miejsca. Przyniosło ulgę. Opuchlizna jeszcze nie zeszła, ale zmniejszyła się na tyle, że mogła ruszyć nogą.

Wróciła do gabinetu. Dlaczego ludzie mają aż taką obsesję na punkcie prędkości? Kolejny fetyszysta hałasu, spalin i adrenaliny, niemal ją staranował. „Czy tylko ja należę do tych nielicznych ceniących ciszę i spokój?” - pytała siebie w myślach.

Potok irytujących myśli wypełniał jej głowę, ale postanowiła nie dać się wyprowadzić z równowagi jakiemuś tam dupkowi bez manier. Zastosowała swoją ulubioną technikę relaksacyjną - prostą metodę, którą kiedyś wyczytała na opakowaniu od herbaty. Potarła dłonie, żeby wytworzyć ciepło, następnie przyłożyła palce do zamkniętych oczu i wzięła kilka spokojnych oddechów. Znowu mogła pracować.

Zalogowała się do komputera i otworzyła stary folder z plikami. Korpom trzeba wszystko pokazywać na obrazkach, prezentacjach i kolorowych wykresach. A pomiędzy materiał powrzucać śmieszne memy. Inaczej nie zrozumieją. Gdyby tylko pokazała im zaawansowane programy, z którymi pracuje na co dzień, to by chyba popadli w szaleństwo i pouciekali. Swego czasu stworzyła serię estetycznych prezentacji, które zrobiły furorę. Odpowiadała wtedy na pytania z niekończącą się cierpliwością, a projekty szły jak z płatka. Nie sądziła, że jeszcze kiedyś będzie musiała zaglądać do tych materiałów. To jak powrót do punktu wyjścia, odgrzebywanie przeszłości.

Ale teraz zamierzała wykorzystać te stare materiały. Przy najbliższym spotkaniu postara się pokazać klientom piękno wyjściowych założeń – fundamentów, które kiedyś wszyscy akceptowali. Na początku wszystko szło świetnie. Potakiwali z entuzjazmem, przelewy wpływały na czas, każdy był zadowolony. Dopóki jakiś „geniusz” od badań marketingowych nie namieszał im w głowach.

Minęła godzina a Magnolia miała wrażenie, że wciąż stoi w miejscu. W pewnym momencie na korytarzu dostrzegła ruch i do jej gabinetu wszedł ten sam chłopak, który rano niemal ją zabił. Trzymał karton w rękach.

- O, hejka, gdzie mam to postawić? - rzucił beztrosko, rozglądając się po pokoju. Nim zdążyła zareagować, walnął kartonem prosto na jej biurko. Tak, na jej biurko. Karton z jakimiś bzdurnymi, niechlujnymi szpargałami wylądował wprost przed jej nosem.

- Zaraz, zaraz… Czy to nie ty zrobiłaś mi rano mini aferkę? Nazwałaś mnie wandalem drogowym, czy jakoś tak? I niby jesteś tym geniuszem od inżynierii silników, z którym mam pracować? - Jego słowa ociekały sarkazmem. - Mogłem się spodziewać.

Zielone tęczówki chłopaka wpatrywały się w nią intensywnie, wyczekująco. Jego potargane blond włosy błyszczały w świetle. Dla lepszego efektu przeczesał je nonszalancko palcami. Wyglądał jak jeden z tych seksownych chłopaków, z tandetnych seriali dla nastolatek. Nie, żeby nęciły ją takie seriale. Najwidoczniej jednak był dobrym aktorem, bo przez chwilę dała się nabrać na ten jego wystudiowany image.

- Coś ty powiedział? Pracować? Ty… tu…ze mną… pracować? - wycedziła, patrząc na niego z niedowierzaniem.

- I do tego jaka elokwentna - odpowiedział z kpiącym uśmiechem, ewidentnie zadowolony z siebie.

Wtedy poczuła, jak jej ciało zaczyna się napinać. Kim właściwie był ten koleś? Nigdy wcześniej go nie widziała. Może to jakiś oszust, który tylko udaje, że tu pracuje, a zaraz ją okradnie? Przywiąże ją do fotela, schowa fanty do kartonu i ucieknie?

Bez słowa wstała, starając się ukryć rosnącą panikę. Utykając na jedną nogę, przeszła obok chłopaka, szturchając go wyprostowanym ramieniem, żeby sobie nie myślał, że się go boi, czy coś. Usłyszała za sobą obrażone i pełne pretensji „ała”, ale kompletnie to zignorowała.

Gabinet dyrektora znajdował się na tym samym piętrze. Na drzwiach widniała złota tabliczka z napisem: „Dyrektor Centrum Technologicznego, Prof. Dr hab. Inż. Bogusław Czarnecki”. Zapukała, a kiedy nikt nie odpowiedział, ostrożnie weszła do środka.

W pokoju był spory bajzel. Na biurku i wokół niego walały się stare plansze, które razem przygotowali kiedyś na dużej drukarce, plany konstrukcyjne, skrypty – wszystkie związane z etapami budowy silnika, nad którym wspólnie pracowali. Dyrcio był pogrążony w rozmowie przez telefon, intensywnie gestykulując, jak to miał w zwyczaju. Przygarbiony, z twarzą zdradzającą zmęczenie, wyglądał jak ktoś, kto próbuje ujarzmić chaos.

Zbliżyła się do zagraconego biurka. Kiedy zauważył jej obecność, urwał rozmowę i spojrzał na nią z wyczekującym pytaniem w oczach.

- Ktoś jest u mnie. Jakiś chłopak, chyba złodziej. Takich nie brakuje, gotów wyrwać krany w łazience i sprzedać w skupie złomu. – Wyjaśniła ogólnikowo, licząc, że szef tego przybytku zareaguje odpowiednio na ten incydent bezpieczeństwa.

Dyrektor przerwał rozmowę. Domyśliła się, że negocjuje ze zleceniodawcą nowe warunki. Zawsze, gdy rozmawiał o pieniądzach, robił się nadmiernie uprzejmy, niemalże płaszcząc się.

- Tak, tak, to nasz nowy pracownik. Wysłałem go do ciebie. Na razie zajmie gabinet Kazika, pokaż mu wszystko - poinformował ją spokojnie, po czym natychmiast wrócił do swojej rozmowy.

Magnolia poczuła ukłucie zawodu. Pracowała tutaj od kilku lat, z czego ostatnie dwa lata nad budową silnika. Znała szefuncia bardzo dobrze. Niejeden wieczór spędzili w lobby do późna, omawiając różne pilne sprawy, z którymi nie można było czekać. Traktowała go trochę jak ojca. Nie, żeby oczekiwała, aby konsultował z nią każdą decyzję o zatrudnieniu. Od tego był dział HR. Ale odrobina lojalności i zwykłe „co o tym sądzisz?” w zupełności by wystarczyło. Wytłumaczyłaby mu wówczas równie spokojnym tonem, że nowy pracownik to zbędny koszt, a zanim się wdroży, minie sporo czasu, którego nie mają. Stara ekipa dawała sobie radę bez zarzutu.

Kiedy kuśtykała z powrotem, Czarnecki krzyknął: - Zaczekaj! - a potem, już do rozmówcy: - Nie, nie do pana – przymilał się do słuchawki. I wracając do niej, dodał: - Zna się na bateriach litowo-jonowych.

Magnolia zacisnęła zęby i wróciła do gabinetu, gdzie zastała chłopaka siedzącego za jej biurkiem. Obracał w dłoniach wazon z kwiatami, jakby to był jego własny pokój.

- Co ty wyprawiasz? Złaź z mojego miejsca! - krzyknęła rozzłoszczona.

- Dlaczego tak dziwnie chodzisz? Skaleczyłaś się w nogę? - uśmiechnął się z zadowoleniem, ukazując gorsząco ładny zgryz.

- Domyśl się, głupku. - Pokuśtykała do biurka, zmuszając go do usunięcia się z drogi.

Chłopak wzruszył ramionami, jakby cała sprawa była dla niego zabawna. - No chyba się już nie dąsasz, przecież aż tak nie bolało. Nic bym ci zresztą nie zrobił. Widziałem przecież, gdzie jadę. Wyglądasz mi raczej na hipochondryczkę.

Zawahał się na moment, chyba rzeczywiście zaczął rozważać, czy przypadkiem nie zrobił jej krzywdy. Kiedy jednak zobaczył, że Magnolia kompletnie go ignoruje, westchnął z wyrzutem:

- Ponieważ nie ma tu drugiego biurka, przesunę trochę twoje graty. Możemy pracować przy jednym stole.

- Ani mi się śni. Zabieraj się stąd! - Pokazała mu drzwi. Zabrał swój karton i wyszedł na korytarz wielce obrażony. Zapytał z pretensją:

- To gdzie mam się zainstalować?

- Pokój obok - skinęła w stronę drzwi, na których wisiała elegancka tabliczka z napisem: „Kierownik Instytutu Budowy Silników, emerytowany pracownik, Prof. Kazimierz Dorfmeister”.

Pracownia Dorfmeistera - jej mentora i opiekuna naukowego, którego szanowała i miała za prawdziwy autorytet; wspaniałego człowieka, który okazał jej wsparcie i przekazał wszystko to, co powinni starsi ludzie przekazać młodemu pokoleniu, otóż pracownia tego wielkiego naukowca stała pusta od roku.

To była osobista tragedia Magnolii, a dla wielu temat niewygodny, dlatego mało kto miał odwagę o nim wspominać. Profesor Dorfmeister był człowiekiem starej daty, ekstrawaganckim, chodzącym własnymi ścieżkami, ale też niezastąpionym źródłem wiedzy i inspiracji. Gdy Instytut zorganizował mu pożegnanie z okazji jubileuszu, który sam ironicznie nazwał „przymusowym wykopaniem go na emeryturę”, zrobił to, co Bilbo Baggins w swoje urodziny – zniknął.

Ostatnio słyszano o nim, kiedy wyruszył w podróż dookoła świata. Z każdego zakątka globu wysyłał pocztówki z pozdrowieniami - ostatnią z Argentyny, ponad kwartał temu. Wisi ona teraz na tablicy w kuchni. A potem zapadła cisza. Magnolia wiedziała, że profesor był zafascynowany historią, szczególnie tematyką II wojny światowej, i przez jakiś czas pracował nad zleceniem dla wojska, jednak nie potrafił odnaleźć się w świecie nowoczesnych technologii.

Im bardziej rozwijały się badania nad silnikami elektrycznymi, tym bardziej on pogrążał się w swojej wojennej bibliografii. Rozczarowała go nowoczesność, której, jak mawiał, „brakowało duszy”. Nie ufał czemuś, co nie syczało, nie śmierdziało i nie ociekało smarem, jak stare silniki, stanowiące niegdyś serce każdej maszyny. Jego fascynacja przeszłością kontrastowała z dynamicznym rozwojem technologii, która go przytłaczała.

Od początku istnienia Centrum Technologicznego sprawował funkcję kierowniczą w Instytucie. Zarządzał ludźmi i projektami z niespotykaną sprawnością. Ale jego gwiazda zaczęła przygasać, kiedy dyrektor Czarnecki wciągnął go w prace nad silnikami elektrycznymi. To właściwie był początek końca. Dla profesora, to było jak zdrada - technologiczne nowinki, którym brakowało charakteru i osobowości, nie miały dla niego wartości. A potem zaczęto złośliwie plotkować, że się zestarzał, że mu odwaliło i już czas, aby ktoś wykopał go na emeryturę.

Dla Magnolii Dorfmeister był geniuszem. Choć nie radził sobie z komputerami, miał niesamowity umysł i serce oddane inżynierii. Kreślił rysunki na zwykłym papierze za pomocą zatemperowanego ołówka i ekierki. Irena zamawiała dla niego w hurtowni pióra ze stalówką i naboje z atramentem. Mimo licznych prób Magnolii, profesor nie zdołał przyswoić sobie programów do projektowania, ani w pełni wykorzystywać potencjału internetu. Wtedy Czarnecki zaczął stawiać na młodych naukowców, wychowanych na multitaskingu, grach komputerowych i McDonaldzie.

Magnolia nie mogła zaakceptować tego, jak potraktowano jej mentora. Szacunek dla jego doświadczenia i wiedzy należał mu się choćby z racji wieku i zasług. A jednak kazali mu odejść do lamusa. Odstawiono go na boczny tor, jak sam kiedyś powiedział: „Moje miejsce jest na śmietniku historii.” W końcu sam odszedł, nie tłumacząc się nikomu.

Magnolia wciąż miała wyrzuty sumienia. Często tęskniła za jego obecnością i radami, licząc, że pewnego dnia wróci. Tymczasem jego gabinet, pełen wspomnień i historycznych artefaktów, miał teraz zająć ten nowy, arogancki typ, który zapewne nie miał ani krzty szacunku do autorytetów. Bała się, że pierwsze co zrobi, to zniszczy dziedzictwo swojego poprzednika.

Dziewczynie wydawało się, że gorzej już być nie może.

Blondyn zachowywał się, jakby był u siebie w domu. Siedział za jej biurkiem i grzebał w szpargałach. Może nawet coś już zdążył zwinąć. Nawet nie raczył jej przeprosić za poranny incydent, sugerując, że symulowała upadek. Po co, do diaska, miałaby to robić? Rozumiała, że szefuncio tracił grunt pod nogami, ale jego decyzja o zatrudnianiu ludzi na oślep była, delikatnie mówiąc, nieroztropna. Zwłaszcza w środku wakacji, kiedy wszyscy byli na urlopach, a budynek opustoszał. Kto niby miał się zająć nowym nabytkiem, oprowadzać go, tłumaczyć, co gdzie leży? Chyba nie ona.

Z pokoju obok dobiegły skrzypnięcia i trzaski. Pewnie, jak sam to określił, „instalował się”.

Przez kilka lat sąsiadowała gabinetem z profesorem Dorfmeisterem i nigdy nie usłyszała z jego strony choćby kichnięcia. Ich dwa umysły działały w równym, harmonijnym rytmie, bez zakłóceń. A teraz ten obcy wprowadzał zamęt po drugiej stronie cienkiej ściany. Jakby stado słoni ćwiczyło się w pokazie cyrkowym. Bardzo jej to nie odpowiadało. Poczuła się nagle samotna.

Kilka razy nowy chłopak przeszedł pod jej drzwiami, a jego głośny oddech odbijał się echem w pustym korytarzu. W końcu odważył się wejść.

- Sorry, nie masz może długopisu? - zapytał bezceremonialnie, pokazał jej pióro na atrament i złamany ołówek. Musiał grzebać w rzeczach Dorfmeistera. - Na Facebooku reklamujecie się jako najnowocześniejsze Centrum Technologiczne w tej części Europy. A na miejscu okazuje się, że to skansen. Nie można wierzyć we wszystko, co wypisują w internetach, co nie?

- Jesteśmy tak nowocześni, że nie używamy długopisów. Są z plastiku i zanieczyszczają środowisko. Notujemy na smartfonach - odpowiedziała sarkastycznie, obdarzając go najbardziej złośliwym uśmiechem, na jaki było ją stać.

- Zanotuję sobie w myślach. - Poszedł sobie, a ściany ponownie zadrżały od łomotu przesuwanych mebli.

Z irytacją założyła słuchawki i włączyła swoje ulubione radio na YouTube, nadające muzykę synthwave. Przynajmniej w ten sposób mogła odgrodzić się od hałasu i wprowadzić w lepszy nastrój. Przed nią sporo pracy, a ten nowy lokator pojawił się w najmniej odpowiednim momencie.

Otworzyła pliki z rysunkami i skupiła się na prototypie, analizując zawiłości techniczne projektu silnika. Pracowała intensywnie, aż poczuła dokuczliwy ból w nodze. Najprawdopodobniej bez wizyty u lekarza się nie obejdzie. Zalogowała się na stronę przychodni, by umówić się na wizytę. Przez tego palanta będzie miała zmarnowane popołudnie. Następnie weszła na stronę sklepu z farbami i zamówiła nowy lakier do zamaskowania przetarcia na karoserii hulajnogi. Kolor bardzo jej się spodobał. Miał w sobie uspokajającą aurę. Kojarzył się z naturą, niebem o świcie i spokojnym, sennym jeziorem.

Z zamyślenia wyrwało ją uczucie obcego dotyku. Zauważyła tuż obok siebie męskie ramię.

- Aaa! – krzyknęła, zrywając słuchawki. - Co ty wyprawiasz, do jasnej ciasnej?!

Nowy gapił się na nią jak krowa na malowane wrota i wyjątkowo ją wkurzał.

- Wystraszyłem cię? Mówiłem, ale przez słuchawki nic nie słyszałaś. Jak noga, lepiej? - Kiedy odpowiedziała, że gorzej, nie przejął się. Zamiast tego zaczął wpatrywać się w ekran jej komputera.

- #AECDD2 - przeczytał nazwę koloru, który zamówiła, podaną w systemie heksadecymalnym. - Duck Egg. Kupujesz farbę w kolorze kaczego jaja? Całkiem, całkiem. Ja też poproszę jedną. Jestem na etapie wprowadzania się, więc od razu sobie odmaluję pokój. - Przeczytał informację o produkcie, wtrącając uwagę o porządnym producencie.

- Nie twój interes, co robię. - Dziewczyna zawstydziła się, że podpatrzył jej prywatne sprawy. - Czego znowu chcesz? Może tym razem blok rysunkowy i kredki do kompletu?

- Obszedłem całe piętro i ten tego, nie znalazłem toalety. A jakby to powiedzieć, muszę...

- Łazienka jest tam! - wskazała palcem nieokreślone w oddali miejsce błagając jednocześnie, aby nie kończył zdania. Za żadne skarby nie chciała wiedzieć, co ten człowiek musi, a czego nie.

- Mogłabyś mi pokazać, gdzie? Poza tobą nikogo innego tutaj nie ma. Ten Instytut przypomina wymarłe i zapomniane przez Boga miejsce. Opuszczone w wyniku jakiejś bliżej niezidentyfikowanej katastrofy. Zaczynam się bać, że tu straszy duchami. W ogóle, gdzie tak wszystkich wywiało?

- Wiara jest na urlopach, ludzie wrócą we wrześniu.

- A jasne, no przecież są wakacje. Jak mogłem zapomnieć. Ale zaraz, a ty pracujesz?

Głowa Magnolii zagotowała się jak zupa w garnku, jeszcze chwila i puści parę uszami. Niewątpliwie nowy pracownik posiadał wyjątkowy dar wkurzania ją. Wstała, odpaliła hulajnogę i trzasnęła stopką.

- Za mną. - Delikatnie manewrując pojazdem wyjechała z gabinetu.

- Wow! Jeździsz hulajnogą po budynku? Nieźle. Dość ekscentryczne zachowanie, jak na dziewczynę.

Zatrzymała się nagle. - Jeszcze jedno słowo na temat tego, jak powinny się zachowywać dziewczyny, a sam sobie będziesz szukał toalety. Nie mam innego wyjścia, sam mnie tak urządziłeś. - Wskazała na obolałą kostkę.

- Serio, wydaje mi się, że się po prostu wystraszyłaś mojego autka i upadłaś tak sama z siebie. No cóż, nie każdy ma taki refleks. Jesteś niezdarna, i tyle. Tak to było widać z mojej perspektywy. A potem mnie bez powodu obraziłaś, więc raczej jesteśmy kwita, nie? Poza tym nie wyglądasz, jakby cię naprawdę bolało. Ale dziewczyny to już tak lubią z siebie ofiary robić.

„Boże, co za bamber” - pomyślała z rezygnacją. Jakie on może mieć pojęcie o cierpieniu? Dla facetów byle katar jest walką na śmierć i życie.

Jechała powoli na hulajnodze, starając się nie obciążać nogi, a on szedł obok, rozglądając się po opustoszałym korytarzu. Zatrzymali się przy szklanym łączniku, z którego roztaczał się widok na skąpany w słońcu dziedziniec. Fontanny tryskały w górę, oddzielone od siebie platformami, na których młodzież wywijała akrobacje na deskorolkach. Chłopcy manewrowali deskami z wprawą, a ich twarze orzeźwiała chłodna bryza wody.

- Super, przyniosę swoją deskę. Taka jazda musi być ekstra – odezwał się z entuzjazmem, patrząc z góry na grupkę chłopaków wywijających triki na deskorolkach. Jego twarz rozjaśniała ciekawość i radość, co przez chwilę zbiło ją z tropu.

Może potraktowała go zbyt ostro? Przypomniała sobie jak zaczynała karierę w Instytucie i jak każde dobre słowo dodawało jej wtedy odwagi. Choć nowy nie wyglądał na kogoś, kto potrzebuje wsparcia, powinna była zachować się bardziej dojrzale. Okazać mu koleżeńskość, życzliwość, coś, czego sama chciałaby doświadczyć podczas pierwszego dnia w nowej pracy.

Niby próbował ją rozjechać jak żabę, czego teraz nie da się do końca stwierdzić, ale… Może faktycznie wszystko wyglądało inaczej, niż jej się wydawało? Może po prostu się przestraszyła i upadła tak sama z siebie, a samochód wcale nie znajdował się tak blisko, jak sądziła? Może rura wydechowa wystraszyła jej wewnętrzne zwierzę?

- Właściwie, to nie odpowiedziałaś wcześniej, dlaczego ty również nie jesteś na wakacjach? Dyrektor cię nie lubi, czy jak?

- Mam sporo zaległości. Wiesz, tacy jak ja nigdy nie odpoczywają. I mylisz się. Dyrcio bardzo mnie lubi. Ma do mnie pełne zaufanie. Mimo młodego wieku, wiele tutaj osiągnęłam, Czarnecki dał mi szansę. Poza tym… – urwała, spoglądając na fontanny. Jeden z chłopaków chciał zaimponować dziewczynie ale się przeliczył i wpadł do wody z wielkim chlupotem. - Gdzie indziej miałabym być? Tu jest najlepiej. Wkrótce sam się o tym przekonasz.

Spojrzeli na siebie. Czy właśnie okazała mu odrobinę sympatii? Nie, nie ma mowy. Szybko poprawiła kurs:

- Toaleta jest tam - wskazała na drzwi z wymalowanym trójkątem.

- To nie potrwa długo, więc może na mnie zaczekasz i podwieziesz tą bryką z powrotem pod drzwi mojego nowego gabinetu? Troszeczkę się boję, że zabłądzę w tym obłąkanym, industrialnym molochu. - Szczerzył się do niej z wyraźną zaczepką.

- Skorzystaj z Google Maps - odpowiedziała, odjeżdżając.

- Tak zrobię! A tak przy okazji, mam na imię Wojciech, ale możesz mi mówić „mój Wojtuniu”! - dorzucił, z wyraźną satysfakcją, jakby właśnie wygrał jakąś głupkowatą grę.

O nie, co to, to nie.

Zawróciła natychmiast. Przysunęła się tak blisko, że stali teraz jak zawodnicy na konferencji prasowej przed walką wagi ciężkiej. Popatrzyła mu prosto w oczy.