Echo - Henry James - ebook + książka

Echo ebook

Henry James

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Po raz pierwszy w Polsce!

Trzyosobowa amerykańska rodzina, pan Dosson z dwiema córkami, Delią i Francie, przyjeżdża do Paryża zakosztować wielkiego świata. Podczas rejsu poznają George’a Flacka, młodego korespondenta amerykańskiej gazety, który na wylot zna to miasto i oferuje się zostać ich przewodnikiem, nie kryjąc przy tym zauroczenia jedną z córek. Któregoś dnia los stawia na ich drodze Gastona Proberta, który zakochuje się z wzajemnością w wybrance dziennikarza i prosi ją o rękę. Ale pan Flack ma swoje plany i próbuje pokrzyżować im szyki…

„Echo”, niewydana dotąd w Polsce nowela Henry’ego Jamesa, po raz pierwszy ukazała się w odcinkach w „Macmillan’s Magazine” w 1888 roku. To pełna uroku komedia sytuacyjna, kąśliwa satyra na snobizm europejskich wyższych sfer, przedstawiony na tle naiwnej, bezpretensjonalnej postawy głównej bohaterki, która nieświadomie pakuje się w kłopoty, skuszona wizją zaistnienia w wielkim świecie.

Lekkość narracji u Jamesa kroczy ramię w ramię z powagą i aktualnością tematu.

„The Nation” 

Czapki z głów dla kunsztu pana Henry’ego Jamesa. (…) Misternie utkany świat, świat pełen niuansów, cieni i rozmigotanych plam światła. Przed pisarzem tej miary nie uchowa się żaden sekret. Każdy odsłoni – z właściwą sobie wprawą i wdziękiem.

Joseph Conrad 

(…) Nie jest pisarzem na dawną modłę, ani żadną modłę, a twórcą jedynym w swoim rodzaju.

William Dean Howells

Spektakularny sukces pana Jamesa… dopracowana w każdym calu kunsztowna miniatura.

„Literary World” (Boston)

Europejska perełka… zachwycająca.

William James

Nosi wszelkie znamiona prawdziwego geniuszu.

„The Spectator”

Henry James (1843–1916) – wybitny amerykański pisarz, krytyk i teoretyk literatury, reprezentant realizmu psychologicznego. W swoich znakomitych powieściach zgłębiał mentalność Amerykanów, zderzając ją z kulturą europejską.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 195

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

THE REVERBERATOR

Projekt okładki:

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

Zdjęcie na okładce:

© Lee Avison/Trevillion Images

Redaktor prowadzący: Joanna Maciuk

Redakcja: Lucyna Łuczyńska

Korekta: Mirosława Kostrzyńska; Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8097-810-2

Warszawa 2016

Wydawca:

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

I

– Zdaje się, że moja córka jest tutaj – oznajmił starszy mężczyzna, wchodząc pierwszy do salon de lecture. Nie był w zbyt podeszłym wieku, ale że wyglądał na bardziej leciwego, George Flack widział w nim staruszka. Młodzieniec zastał go na hotelowym dziedzińcu (często tam przesiadywał), podszedł doń z właściwą sobie śmiałością i zapytał o pannę Francinę. Nieszczęsny pan Dos­son podniósł się skwapliwie i ruszył przez hol zaanonsować gościa owej pannie. Podążając przodem, zdawał się potulny, wręcz uniżony, lecz pan Flack nie zwracał uwagi na takie detale. Przyjął jego grzeczność, jak przyjąłby też usługę kelnera, nie troszcząc się o zachowanie pozorów, iż zjawił się z wizytą również do niego. Zdaniem postronnego obserwatora przybycie gościa do córki było dla pana Dossona tak samo naturalne, jak dla młodzieńca fakt, że ojciec jej poszuka. U wejścia do salon de lecture wisiała niepotrzebna draperia, którą pan Dosson odgarnął, gdy George Flack wszedł za nim.

Czytelnia Hôtel d’Univers et de Cheltenham była niewielka i zdaniem pana Dossona składała się głównie z gołej, wyfroterowanej podłogi, gdzie niebaczny Amerykanin w słusznym wieku z łatwością mógł się pośliznąć. W dalszej kolejności składała się ze stołu przykrytego zielonym aksamitnym obrusem, kominka z szerokim gzymsem, ale bez ognia, a także z egzemplarza „Figaro”, którego nie mógł przeczytać, i egzemplarza „New York Herald”, z którym już się zapoznał. Obecnie urzędowała tu jedna osoba – młoda dama usadowiona plecami do okna i zapatrzona na wprost. Była ubrana jak do wyjścia; ręce oparła na poręczach krzesła (długie rękawiczki spoczywały na jej kolanach) i zdawała się całkowicie oddana bezczynności. Mimo że twarz miała ukrytą w cieniu, prawie niewidoczną, tożsamość damy nie wzbudziła wątpliwości nowo przybyłego.

– Ależ to nie panna Francie, tylko panna Delia! – zawołał na jej widok.

– Chyba możemy temu zaradzić – oświadczył pan Dosson i wszedł w głąb pokoju, szurając nogami. Zawsze się snuł i roztaczał wokół siebie aurę strudzonego, ale cierpliwego tułacza, nawet kiedy przesiadywał (a mógł to robić godzinami) na hotelowym dziedzińcu. Zerknął na gazety wśród połaci zielonego aksamitu i bezwiednie podniósł monokl do oka.

– Delio, kochana, gdzie podziewa się twoja siostra?

Panna nawet nie drgnęła, a jej szeroka, młodzieńcza twarz chyba nie zmieniła wyrazu.

– Skąd się pan wziął, panie Flack? – zapytała tylko.

– To dobre miejsce do spotkań – zauważył jej ojciec, jakby mimochodem rozgrzeszał gościa.

– Każde jest dobre na spotkanie starych przyjaciół – uzupełnił George Flack i też przejrzał gazety. Zerknął na datę amerykańskiej i ją odłożył. – Jak się pani podoba w Paryżu? – zagadnął dziewczynę.

– Bardzo, zdążyłyśmy już trochę pozwiedzać.

– Miałem nadzieję, że to i owo paniom pokażę.

– Zdaje się, że większość widziały – wtrącił pan Dosson.

– Na pewno więcej niż tatuś! – zaznaczyła jego córka.

– O, ja sporo widziałem, chociaż się nie ruszyłem.

Bystry słuchacz usłyszałby zapewne „prosiłem”, lecz zdarzało się, że pan Dosson różnie wymawiał poszczególne słowa w zależności od sytuacji.

– Cóż, w Paryżu wszystko jest warte oglądania – zauważył młodzieniec. – Uwielbiam to miasto.

– Przecież pan już tu był – stwierdziła panna Delia.

– Owszem, lecz wciąż na nowo to przeżywam. Jak się miewa panna Francie?

– Doskonale. Poszła po coś na górę, zaraz znów wychodzimy.

– Młodym się tutaj bardzo podoba – powiedział pan Dosson do gościa.

– W takim razie należę do ich grona. Czy mógłbym paniom towarzyszyć? – zwrócił się do dziewczyny.

– Będzie jak za dawnych czasów, na pokładzie – odrzekła. – Wybieramy się do Bon Marché.

– Dlaczego nie do Luwru? Tam jest o wiele lepiej.

– Dopiero stamtąd wróciłyśmy, spędziłyśmy przemiły poranek.

– To ciekawe miejsce. – Przybysz pokiwał głową.

– Pod pewnymi względami, pod innymi nie sprostało moim oczekiwaniom.

– O tak, wszystko widziały – oświadczył pan Dos­son, po czym dodał: – Pójdę zawołać Francie.

– Niech się pospieszy – uzupełniła panna Delia, wymachując rękawiczkami.

– Zna moje tempo – napomknął pan Flack.

– No przecież, tak pan gnał! – zawołała na wspomnienie Umbrii. – Mam nadzieję, iż teraz nie zamierza pan pędzić!

– Zawsze pędzę. Żyję w pośpiechu. Nie sposób inaczej.

– Ja już chyba swoje przeżyłem – oznajmił pan Dosson filozoficznie.

– A ja nie! – stwierdziła jego córka stanowczym tonem.

– Musi pan częściej wpadać – powiedział starszy pan na pożegnanie.

– Ależ wpadnę! W biegu, ale wpadnę.

– Zawołam Francie. – Pan Dosson poczłapał w stronę wyjścia.

– I niech papa da jej pieniądze! – przypomniała Delia.

– Czy jest oszczędna? – zapytał George Flack.

– Oszczędna? – Pan Dosson odsunął portière i stanął w przejściu. – Och, niewinny młodzieńcze!

– Chyba po raz pierwszy został pan tak nazwany – zauważyła Delia, kiedy zostali sami.

– Byłem już określany tym mianem, zanim przyjechałem do Paryża.

– No cóż, nam nie przyniósł ujmy. My nie jesteśmy ekstrawaganckie.

– A czy nie miałyby panie prawa takie być?

– Nie sądzę, aby ktokolwiek miał do tego prawo.

Młodzieniec usiadł i spoglądał na nią chwilę.

– Tak samo pani mówiła kiedyś.

– I wcale się nie zmieniłam.

– A panna Francie?

– Sam pan zobaczy – ucięła i przystąpiła do wkładania rękawiczek.

Młodzieniec obserwował ją, z łokciami na poręczach fotela i dłońmi splecionymi przed sobą.

– Bon Marché? – rzucił pytającym tonem.

– Nie, kupiłam je w pewnym małym sklepiku.

– W każdym razie są paryskie.

– Naturalnie. Ale wszędzie można kupić rękawiczki.

– Proszę koniecznie pokazać mi ten sklepik – ciągnął jowialnie pan Flack. I dorzucił równie serdecznym tonem: – Starszy pan czuje się jak ryba w wodzie.

– Och, jest wspaniały.

– Prawdziwy dżentelmen, z krwi i kości.

– A czego pan się spodziewał?

– Że będzie zachwycony!

– I jest, kiedy robimy to, co sobie zaplanowa­łyśmy.

– A cóż takiego panie zaplanowały?

– To tajemnica.

– W takim razie, skąd ma wiedzieć, że tak się dzieje?

– Na pewno wiedziałby, gdyby było inaczej – skwitowała dziewczyna.

– Pamiętam, jaka w zeszłym roku była pani skryta. Z niczym się pani nie zdradzała.

– Wiem, czego chcę – odparła.

Patrzył, jak zręcznie zapina rękawiczkę szpilką wyłuskaną spod kapelusza. Zapadła cisza i wymienili spojrzenia.

– Wydaje mi się, że nie jestem tutaj mile widziany – odezwał się George Flack.

– Ależ jest pan: jako przyjaciel.

– To najpodlejszy z podłych sposobów na pozbycie się mężczyzny! – zawołał.

– A gdzież tu podłość, jeśli pan nie ma być kimś więcej, jak mniemam!

– Więcej dla pani siostry… czy może dla pani?

– Moja siostra to ja… drugiej nie mam – odrzek­ła Delia Dosson.

– Drugiej siostry?

– Niech pan nie plecie od rzeczy. Nadal pracuje pan w tej samej branży? – zapytała, zmieniając temat.

– Zapomniałem, o jaką branżę chodzi.

– Coś wspólnego z prasą. Nie pamięta pan?

– Tak, ale jestem na usługach innej gazety.

– I wciąż zabiega pan o informacje?

– Usiłuję dać ludziom, czego chcą. A praca jest ciężka.

– Jak widać, ktoś musi to robić. Dostaną, czego chcą, nieprawdaż?

– W rzeczy samej. – Jednakże w owej chwili oczekiwania innych ludzi nie interesowały pana Flacka na równi z jego własnymi. Zerknął na zegarek i stwierdził, że starszy pan nie ma wielkiego posłuchu.

– Posłuchu? – powtórzyła Delia.

– U panny Francie. Pani siostra ma dużo czasu, jak widzę. I trwoni mój.

– Cóż, jeśli macie spędzać go wspólnie, proszę się z tym liczyć.

– Dobrze, oddam jej cały, który mam. – I na dowód swej prawdomówności rozsiadł się z założonymi rękami w fotelu, co zamiast rozbroić ją albo zaniepokoić, nie wywarło na niej żadnego wrażenia. I koniec końców to on pierwszy dał za wygraną, zapytując po chwili młodą damę, czy jej zdaniem ojciec powiedział siostrze, kto przyszedł.

– Myśli pan, że to konieczne? – odpowiedziała pytaniem, ale dodała bardziej uprzejmym tonem: – Pewnie dlatego się spóźnia. Jest taka nieśmiała.

– Na taką wyglądała.

– Otóż wręcz przeciwnie. Nie wygląda, ale jest bardzo nieśmiała.

– Myślę, że pani ma śmiałości za was dwie, panno Delio – zaryzykował.

– Owszem, nie jestem nieśmiała, ani trochę.

– Gdyby nie pani, wziąłbym sprawy w swoje ręce.

– Najpierw musiałby pan mnie zabić!

– Opiszę panią w „Echu”.

– Och, nie wzbudzi to większego zainteresowania.

– Fakt, podobnie jak moja osoba.

– Francie i ja jesteśmy dla pana łaskawsze – zapewniła. – Wolimy jednak rozdzielać pańskie sprawy od naszych.

– Ach, wasze sprawy: bardzo chciałbym je poznać! – zawołał młody dziennikarz. I przez resztę czasu nie szczędził ku temu starań. Gdyby ktoś dalej przysłuchiwał się ich rozmowie, być może zdziwiłby się tajemniczością jednej strony i dociekliwością drugiej – a przynajmniej niespożytą energią dziewczyny, która na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie dosyć pasywnej.

Fidelia Dosson (jej imię skrócono) liczyła sobie lat dwadzieścia pięć i miała dużą, bladą twarz o bardzo szeroko rozstawionych oczach, wysokie czoło, małe usta oraz jasne, bezbarwne włosy, a z uwagi na przysadzistą posturę wydawała się niższa, niż była w rzeczywistości. Natura poskąpiła jej wdzięku, więc Bon Marché oraz inne przybytki musiały to nadrabiać. Z różnym skutkiem, dodajmy, ale Fidelia niezbyt się przejmowała. Zawsze wyglądała tak samo i nie pomogłyby tu żadne wynalazki Paryża, toteż niezbyt je poważała. Nieładna, pusta twarz nie wyrażała żadnych uczuć, zdradzała jednak pewien upór i mimo swoich ograniczeń wcale nie była bezmyślna czy niemiła dla oka. Emanowała inteligentnym spokojem – nosiła wyraz namysłu bez cienia lęku bądź nieśmiałości; prócz tego dziewczyna miała gładką cerę oraz powściągliwy, łagodny uśmiech. Gdyby była młodym mężczyzną (a po trosze tak wyglądała), zapewne przypisywano by jej naukowe lub polityczne ambicje.

Postronny obserwator wywnioskowałby dalej, że znajomość pana Flacka z panem Dossonem i jego córkami brała swój początek z rejsu przez Atlantyk w kierunku wschodnim rok temu z okładem oraz krótkiej zażyłości tuż po zejściu na ląd, lecz później ich drogi się rozeszły na dobre. Trzeba zaznaczyć, że panna Dosson wraz z ojcem i siostrą powróciła wówczas na łono ojczyzny, po czym raz jeszcze zawitała do Europy. Była to zatem nowa podróż, stwierdził pan Flack, a nie kontynuacja tamtej wizyty. Delia nie odparła zarzutu – który zabrzmiał w jego ustach jako coś wstydliwego – spędzenia czasu w domu w Bostonie, czy wręcz na jego przedmieściach: wyznała, że w przypadku bostończyków to całkowicie uzasadnione. Ale teraz przybyli do Europy na dłużej, jak jeszcze nigdy: otóż pojechali do domu, aby dopiąć na ostatni guzik sprawy związane z pobytem na czas bliżej nieokreślony. Tyle mu przynajmniej wyjawiła. ­George Flack przyjął tę wiadomość z aprobatą – on też przebywał tutaj na zleceniu, które może potrwać lata, więc miło mieć przyjaciół pod ręką. Znał Paryż – i wiele tym podobnych miejsc – dużo lepiej od Bostonu; gdyby na dobre utknęli na którymś z eleganckich przedmieść, nie znalazłby ich nigdy w życiu.

– Teraz będzie pan nas miał do woli, na naszych zasadach – oznajmiła Delia Dosson, co skłoniło go do pytania, co też dokładnie miała na myśli, mówiąc o zasadach, gdyż zwykł brać wszystko dosłownie.

– Och, zobaczy pan – obiecała, ucinając dalszą dyskusję. Wyraziła jednak zaciekawienie jego „zleceniem”, zaciekawienie płynące z czystego zainteresowania młodzieńcem.

Nieco zdziwiony obserwator, którego obecność założyliśmy, zapewne przypisałby je domniemanej błyskotliwości pana Flacka. Czy sam odniósłby podobne wrażenie? Czy udzieliłoby mu się to przypuszczenie? Nie zaprzeczę, gdyż wziąłbym na siebie zbyt dużą odpowiedzialność za jego spostrzeżenia, dlatego wolę po prostu zaznaczyć, że błyskotliwość pana Flacka zaskarbiła mu pewną łaskawość Delii. Miał powiązania (jak przypuszczała) z literaturą, a czyż literatura nie pasjonowała jej uwielbianej młodszej siostry? Jeśli pan Flack był pisarzem, Francie była molem książkowym, a czyż cała trójka nie zostawiała po sobie zaczytanych egzemplarzy, gdziekolwiek się ruszyła? Starsza siostra zbierała je naprędce, gdy opuszczali hotele bądź wagony, po czym zwykle stwierdzała, że to pojedyncze tomy. Uważała jednak, że dziennikarza łączy pewna więź z ich rodziną, i przypisywała tej znajomości szczególną wartość.

Wygląd pana Flacka zależał nie tyle od niego samego, ile od tego, jak go postrzegano, i głównie nasuwał przeświadczenie, że człowiek skądś go zna. W ogóle nie zapadał w pamięć, dopiero jego widok wzbudzał myśl „no przecież już go widziałem!”. Zachowanie w pamięci kogoś takiego jak on wymagało wielkiej sympatii, gdyż żadne inne uczucie, nawet awersja, nie wyróżniłoby go na tle pozostałych jego pokroju: zwłaszcza niechęć tylko wzbudziłaby konsternację co do tożsamości. Nie był konkretną osobą, lecz kimś w rodzaju namiastki – jak „towar”, na który istnieje stałe zapotrzebowanie. Człowiek wręcz spodziewał się etykiety, numeru seryjnego, jak w codziennej gazecie, najlepiej w okolicach któregoś miliona – nie mniej. I tak jak każdy egzemplarz gazety nosi ten sam tytuł, tak gość panny Dosson byłby „Młodym, obrotnym Amerykaninem”. Miał dwadzieścia siedem lat oraz małą, kanciastą głowę, a do tego lekkie, szare palto i osobliwie przekrzywiony palec wskazujący prawej dłoni, który od biedy mógł służyć jako jego znak rozpoznawczy. Jednak dla wygody ogółu zawsze winien nosić coś, co rzucało się w oczy, na przykład zielony kapelusz i krawat, dajmy na to, pąsowy. Jego zlecenie polegało na zbieraniu w Europie materiałów do amerykańskiej „towarzyskiej gazety”.

Jeżeli powyższemu przeczy fakt, iż Francie Dosson powitała go jak starego znajomego, odpowiedź brzmi, że została powiadomiona przez ojca – bardziej punktualnie, niż świadczyłby o tym czas oczekiwania.

– Spada pan jak z nieba – oświadczyła z uśmiechem i wyciągnęła do niego lewą rękę: w drugiej, a dokładniej w zagłębieniu prawego ramienia, dźwigała spore zawiniątko. Wprawdzie kazała panu Flackowi czekać, lecz wyglądała na szczerze ucieszoną jego widokiem, pomimo równie oczywistej i nieposkromionej chęci folgowania swoim kaprysom, co wynikało choćby z postawy jej siostry, a niekoniecznie jej własnej. Zachowanie Francie wobec młodzieńca skrywało – w sposób niezaprzeczalny, acz trudny do zdefiniowania – uzasadnienie jego osobliwej prośby, aby widzieć się właśnie z nią, z wyłączeniem jej ojca i siostry: pewne zadowolenie wskazujące na istnienie między nimi relacji szczególnego rodzaju. Mimo to obserwator, przenosząc wzrok z pana George’a Flacka na pannę Francie Dosson i z powrotem, nie potrafiłby zgadnąć, co też mogło ich łączyć. Dziewczyna była nadzwyczaj, niebywale wręcz ładna i całkiem niepodobna do siostry; bił od niej blask, coś w rodzaju nieruchomej poświaty, odmienny od tego, co zwykle nazywamy ożywieniem. Dość wysokiego wzrostu, smukła i delikatna, odznaczała się lekkością ruchów, a przy tym nie kipiała przesadną energią, nie plotła trzy po trzy ani nie była w gorącej wodzie kąpana, co wyróżniało ją na tle typowych (i być może najbardziej uroczych) krajanek. Miała olśniewającą, ale spokojną urodę, a podejrzeniu, iż jest odrobinę sztywna, przeczyło przeświadczenie o jej niezwykłej miękkości. Nic nie potwierdzałoby przypuszczenia, że brylowała na pokładzie transatlantyku u boku dziennikarza. Była prosta jak struna i doskonała niczym klejnot; miała łabędzią szyję, żywe spojrzenie, a wszystko, począwszy od kaskady ciemnobrązowych włosów po doskonały zarys podbródka, zdawało się potwierdzać jej czystą i pogodną naturę. Miała przy tym niewykształcony głos oraz nikłą wiedzę o świecie.

Delia wstała, a kiedy wychodzili z czytelni, wyraziła nadzieję, że siostra o niczym nie zapomniała.

– Trochę się naszukałam, tyle ich mamy – odpowiedziała Francie, przeciągając sylaby. – Nie mogłam znaleźć kilkunastu chusteczek, ale mam większość, i większość rękawiczek.

– Po co pani je ze sobą targa? – zapytał George Flack, biorąc od niej zawiniątko. – Ja poniosę. Czy panie kupują sto chustek naraz?

– To tylko pięćdziesiąt dla każdej z nas. – Francie się uśmiechnęła. – Są nieładne, chcemy je wymienić.

– O, ja się w to nie mieszam. Z Francuzami lepiej nie zadzierać! – zawołał młodzieniec.

– Od Francie wezmą wszystko – stwierdziła Delia. – Oni ją uwielbiają.

– Ja również – oznajmił pan Flack z poufałą wesołością. – Też przyjąłbym ją z pocałowaniem ręki.

– Może jeszcze nie teraz – odrzekła wyżej wspomniana. – Ale mam szczerą nadzieję, że będziemy jeszcze mieli okazję razem płynąć.

– Skoro mowa o pływaniu: na tych bulwarach przydałoby się koło ratunkowe! – zauważyła Delia. Wyszli z hotelu i na wprost nich rozciągała się szeroka połać Rue de la Paix. Jeździło po niej mnóstwo pojazdów.

– A to nie wystarczy? Przywiążę do niej obie panie. – George Flack wskazał na paczkę. – Jeśli tak panią uwielbiają – spojrzał na młodszą dziewczynę – włos jej z głowy nie spadnie.

– Najpierw trzeba mnie poznać – odpowiedziała ze śmiechem i rozglądała się na boki, kiedy czekali, aby przejść na drugą stronę.

– Dałem się oczarować, chociaż pani nie znałem. – Ujął wolną ręką jej łokieć i przeprowadził przez ulicę. Puściła mimo uszu uwagę młodzieńca, a Delia zapytała ją z drugiej strony, czy ojciec dał pieniądze. Potwierdziła, że owszem, znaczną sumę, jakby przekazywał jej spadek, na co George Flack wyraził ubolewanie, że starszy pan nie jest jego ojcem.

– Chyba nie mówi pan, że chce być naszym bratem! – wykrzyknęła Francie, kiedy ruszyli Rue de la Paix.

– Panny Delii owszem – odparł.

– Niech pan to udowodni, wzywając dorożkę – skwitowała panna Delia. – Chyba nie myślicie, że jesteśmy na pokładzie.

– To się nazywa rozmach, nieprawdaż? – zwrócił się do Francie. – Ale faktycznie, nie musimy dźwigać. – I skinął na żółty powozik, który zaraz stanął przy krawężniku. Wsiedli do niego we troje i pojechali, wciąż wymieniając niewinne żarciki, podczas gdy w Hôtel d’Univers et de Cheltenham pan Dos­son ponownie zszedł na dziedziniec i zasiadł na tym co zawsze fotelu.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI