Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Słyszeliście o Fauście...
To jest Eryk.
Istnieje pewna różnica.
Eryk ma czternaście lat, mieszka na legendarnym i magicznym Świecie Dysku, a także jest pierwszym w historii hakerem demonologii. Na szczęście nie udało mu się wywołać żadnych demonów, wywołał za to Rincewinda (najbardziej niekompetentnego maga w uniwersum)oraz Bagaż (najniebezpieczniejszy sprzęt podróżny na świecie). Kiedy Eryk wypuszcza ich na niczym nie chroniony świat, oczekuje, że Rincewind spełni trzy jego życzenia.
Wiecie przecież. Standardowa trójka. Żyć wiecznie, panować nad światem, spotkać najpiękniejszą kobietę w historii. Właściwie to proste...
Dryfowanie u zarania Czasu, zmiana przyszłości i spotkanie z najbardziej kłopotliwym bogiem historii to zaledwie początek. Stworzenie życia na Dysku to drobnostka. Ponieważ Rincewind trafia w końcu do Piekła. Dosłownie. A ono nigdy już nie będzie takie jak dawniej.
Eryk: prześmieszna historia z Dysku, wspaniale ilustrowana przez Josha Kirby'ego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 124
Tytuł oryginału
ERIC
Copyright © Terry and Lyn Pratchett 1990
First published by Victor Gollancz Ltd, an imprint of
the Orion Publishing Group Ltd, London
All rights reserved
Projekt graficzny serii
Zombie Sputnik Corporation
Ilustracja na okładce
© Josh Kirby via Thomas Schlück GmbH
Redakcja
Dorota Malinowska
Korekta
Grażyna Nawrocka
Dominika Stępień
ISBN 978-83-8234-672-5
Warszawa 2020
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
*1*
Pszczoły Śmierci są wielkie i czarne; brzęczą nisko i posępnie, a miód przechowują w plastrach z gromnicznie białego wosku. Miód jest czarny jak noc, gęsty jak grzech i słodki jak melasa.
Powszechnie wiadomo, że osiem kolorów wspólnie tworzy biel. Ale istnieje też osiem barw czerni dla tych, co potrafią je zobaczyć; ule Śmierci stoją na czarnej trawie w czarnym sadzie, pod obsypanymi czarnym kwieciem gałęziami starych drzew, które kiedyś wydadzą jabłka, a te... ujmijmy to w ten sposób... zapewne nie będą czerwone.
Trawa została krótko przystrzyżona. Kosa, która dokonała tego dzieła, stała teraz oparta o pień gruszy. Śmierć zaglądał do uli i swoimi kościstymi palcami delikatnie podnosił plastry.
Kilka pszczół fruwało dookoła. Jak wszyscy pszczelarze, Śmierć nosił siatkę. Nie dlatego, że miałby coś nadającego się do użądlenia, ale czasem pszczoła wlatywała mu do czaszki i brzęczała głośno, a od tego dostawał migreny.
Uniósł właśnie woskowy plaster do szarego światła, gdy nagle najlżejszy dreszcz przeszył jego niewielki świat pomiędzy rzeczywistościami. Zaszumiało w ulu... opadł liść. Strzęp wiatru dmuchnął przez sad, co było rzeczą niezwykłą, ponieważ nad ziemią Śmierci powietrze zawsze jest ciepłe i nieruchome.
Śmierci zdawało się, że słyszy, przez moment tylko, odgłos biegnących stóp i głos mówiący... nie, głos myślący dolichadolichadolicha, zginę tu, zginę tu ZGINĘ!
Śmierć jest prawie najstarszą istotą we wszechświecie; jego torów myślenia i przyzwyczajeń człowiek śmiertelny nie zdoła nawet zacząć pojmować. Ale że jest także dobrym pszczelarzem, starannie umieścił plaster w ramie i zasunął pokrywę ula. Dopiero wtedy zareagował.
Ruszył przez mroczny ogród do domu, zdjął siatkę ochronną, starannie usunął kilka pszczół, które zbłądziły w głębinach mózgoczaszki, a następnie udał się do gabinetu.
Kiedy siadał za biurkiem, znowu dmuchnął wiatr. Zagrzechotały klepsydry na półkach, a w korytarzu wielki zegar z wahadłem przerwał na krótką chwilę swoje nieskończone dzieło rozcinania czasu na fragmenty rozsądnej wielkości.
Śmierć westchnął i skupił wzrok.
Nie ma takiego miejsca, do którego Śmierć nie mógłby się udać; nieważne, jak jest dalekie czy niebezpieczne. A nawet, im bardziej jest niebezpieczne, tym bardziej prawdopodobne, że Śmierć już tam jest.
Teraz spoglądał przez opary czasu i przestrzeni.
AHA, rzekł. TO ON.
Trwało gorące popołudnie późnego lata w Ankh-Morpork, zwykle najbardziej ruchliwym, najbardziej gwarnym, a przede wszystkim najbardziej zatłoczonym mieście na Dysku. Włócznie słonecznych promieni osiągnęły to, co nie udało się niezliczonym najeźdźcom, kilku wojnom domowym i godzinie milicyjnej. Spacyfikowały teren.
Psy dyszały ciężko w parzącym cieniu. Rzeka Ankh, która nigdy się, jak to mówią, nie skrzyła, teraz ciekła między nabrzeżami, jakby żar wyssał z niej wszelki zapał. Ulice były puste i rozpalone jak piec.
Żadni wrogowie nie zdobyli jeszcze Ankh-Morpork. To znaczy owszem, formalnie tak, nawet dość często. Miasto chętnie witało szastających pieniędzmi barbarzyńskich najeźdźców, a ci po kilku dniach odkrywali ze zdumieniem, że ich własne konie już do nich nie należą, a po paru miesiącach stawali się kolejną mniejszością etniczną, charakteryzującą się własnym stylem graffiti i własnymi sklepami spożywczymi.
Ale upał obległ miasto i zdobył mury. Leżał na drżących ulicach jak całun. Pod słonecznym płomieniem skrytobójcy byli zbyt zmęczeni, by zabijać. Gorąco zmieniło złodziei w uczciwych obywateli. W porośniętych bluszczem ścianach Niewidocznego Uniwersytetu, głównej uczelni magicznej, mieszkańcy drzemali, ocieniając twarze szpiczastymi kapeluszami. Nawet muchy były tak wyczerpane, że zrezygnowały z obijania się o szyby. Miasto leżało w sjeście, oczekując zachodu słońca i krótkiej, gorącej, aksamitnej ulgi nocy.
Jedynie bibliotekarz zachował chłodny umysł. Ponadto bujał się i zwisał.
To dlatego, że w jednej z piwnic uniwersyteckiej Biblioteki umocował kilka lin i obręczy – w pomieszczeniu, gdzie trzymano książki, hm... erotyczne1. W kadziach kruszonego lodu. A on sennie kołysał się nad nimi w chłodnych oparach.
Wszystkie księgi magiczne żyją własnym życiem. Niektórym co bardziej energicznym nie wystarcza przykucie łańcuchem do półki: trzeba je przybijać albo zamykać między stalowymi płytami. Czy też, w przypadku tomów poświęconych seksowi tantrycznemu dla poważnych koneserów, trzymać w lodowatej wodzie, by nie wybuchły płomieniem i nie przypaliły szarych, gładkich okładek.
Bibliotekarz huśtał się wolno tam i z powrotem nad kipiącymi kadziami. Drzemał.
Nagle jak znikąd rozległy się kroki, z dźwiękiem drapiącym nagą powierzchnię duszy przebiegły po podłodze i zniknęły za ścianą. Zabrzmiał cichy, daleki wrzask, który brzmiał jako bogowieobogowie, to JUŻ, zginę.
Bibliotekarz obudził się, rozluźnił chwyt i runął w kilka cali letniej wody – jedynej tarczy, jaka broniła „Rozkosze tantrycznego seksu dla zaawansowanych z ilustracjami” autorstwa Damy od samozapłonu.
Gdyby był istotą ludzką, źle by się to dla niego skończyło. Na szczęście obecnie był orangutanem. Wobec ilości magii przelewającej się wokół Biblioteki, dziwne by było, gdyby od czasu do czasu nie zdarzały się wypadki. Jeden szczególnie spektakularny zmienił go w małpę. Niewielu ludzi ma szansę opuścić ludzką rasę i żyć nadal, więc od tej pory opierał się stanowczo wszelkim próbom przemiany powrotnej. A ponieważ żaden inny bibliotekarz nie potrafił zdejmować książek stopami, władze uczelni nie naciskały.
Oznaczało to również, że jego wizja atrakcyjnego żeńskiego towarzystwa przypominała worek masła przeciągnięty przez kłąb starych dętek. Miał więc szczęście i wykpił się jedynie lekkimi poparzeniami, bólem głowy i dość ambiwalentnymi uczuciami wobec ogórków, co jednak przeszło mu do podwieczorku.
W Bibliotece na górze grimoire’y2 trzeszczały lekko i szeleściły w zdumieniu stronicami, gdy niewidzialny biegacz przenikał przez regały, aż zniknął, a raczej zniknął jeszcze bardziej...
Ankh-Morpork z wolna budziło się z drzemki. Coś niewidzialnego i wrzeszczącego ile tchu w piersi przebiegało przez kolejne dzielnice miasta, pozostawiając za sobą pasmo zniszczenia. Gdziekolwiek przeszło, rzeczy się zmieniały.
Przy ulicy Chytrych Rzemieślników wróżka usłyszała kroki na podłodze swej sypialni i odkryła, że jej kryształowa kula zmieniła się w szklaną sferę z domkiem we wnętrzu. I płatkami śniegu.
W spokojnym kąciku tawerny Pod Załatanym Bębnem, gdzie poszukiwaczki przygód Herrena Hennowłosa Herridan, Ruda Scharron i Diome, Wiedźma Nocy, spotkały się na ploteczki i partyjkę kanasty, wszystkie drinki zmieniły się w małe żółte słoniki.
– To przez tych magów z Uniwersytetu – stwierdził barman, pospiesznie zmieniając kielichy. – Powinno się im zabronić.
Północ spłynęła z zegara.
Magowie z Rady przetarli oczy i popatrzyli sennie po sobie. Oni też uważali, że powinno to być zabronione, zwłaszcza że nie oni na to pozwolili.
Wreszcie nowy nadrektor, Ezrolith Churn, stłumił ziewnięcie, wyprostował się w fotelu i spróbował przyjąć odpowiednio godny wygląd. Wiedział, że właściwie nie nadaje się na nadrektora. Nie chciał nim zostać. Miał dziewięćdziesiąt osiem lat i osiągnął ten szacowny wiek, konsekwentnie nie sprawiając nikomu kłopotów i nie będąc dla nikogo zagrożeniem. Miał nadzieję, że swe ostatnie lata poświęci na dokończenie siedmiotomowego „Traktatu o pewnych mało znanych aspektach kuiańskich rytuałów przyzywania deszczu”. W jego opinii był to temat idealny dla akademickich badań, jako że rytuały te działały jedynie na Ku, który to kontynent kilka tysięcy lat temu został pochłonięty przez ocean3. Problem w tym, że ostatnio średnia długość życia nadrektora uległa pewnemu skróceniu. W rezultacie naturalna u magów ambicja zdobycia tego stanowiska ustąpiła dziwnej skromności i uprzejmości. Pewnego dnia Ezrolith Churn zszedł na dół i zauważył, że wszyscy zwracają się do niego „sir”. Dopiero po kilku dniach zorientował się dlaczego.
Głowa go bolała. Miał uczucie, że od tygodni nie kładł się do łóżka. Ale coś musiał przecież powiedzieć.
– Panowie... – zaczął.
– Uuk.
– Przepraszam. I małpy...
– Uuk!
– Znaczy: człekokształtne, ma się rozumieć...
– Uuk.
Nadrektor w milczeniu kilkakroć otworzył i zamknął usta, próbując rozplątać wątek swych myśli. Bibliotekarz był z urzędu członkiem rady naukowej. Nikt nie znalazł prawa wykluczającego orangutany z udziału w posiedzeniach, choć po kryjomu wszyscy pilnie go szukali.
– To nawiedzenie – wysunął hipotezę nadrektor. – Może jakiś typ ducha. Wymaga dzwonu, świecy i księgi.
– Próbowaliśmy tego, sir – westchnął kwestor.
Nadrektor pochylił się ku niemu.
– Co?
– Mówiłem, że już próbowaliśmy! – powtórzył głośniej kwestor, prosto w nadrektorskie ucho. – Po kolacji. Pamiętasz? Użyliśmy „Imion mrówek” Humptempera i zadzwoniliśmy Starym Tomem4.
– Tak było? Rzeczywiście? I podziałało, co?
– Nie, nadrektorze.
– Co?
– Zresztą nigdy wcześniej nie mieliśmy kłopotów z duchami – wtrącił najstarszy wykładowca. – Magowie po prostu nie nawiedzają swojej uczelni.
Nadrektor szukał choćby strzępka otuchy.
– A może to całkiem naturalne zjawisko? Może szum podziemnego źródła? Ruchy ziemi? Coś w rurach kanalizacyjnych? Czasem wydają takie dziwne odgłosy, zwłaszcza kiedy wiatr wieje w odpowiednią stronę.
Rozpromieniony, oparł się wygodnie.
Pozostali członkowie rady porozumieli się wzrokiem.
– Rury nie brzmią jak biegnące stopy – wyjaśnił znużony kwestor.
– Chyba że ktoś nie dokręcił kranu – zauważył najstarszy wykładowca.
Kwestor zmarszczył groźnie brwi. Siedział akurat w wannie, kiedy przez pokój przebiegło to niewidzialne i krzyczące zjawisko. Było to doświadczenie, jakiego wolałby nie przeżywać ponownie.
Nadrektor pokiwał głową.
– A zatem mamy rozwiązanie – rzekł i usnął.
Kwestor przyglądał mu się przez chwilę. Potem zdjął mu kapelusz i delikatnie podłożył pod głowę.
– No tak... – mruknął. – Czy ktoś ma jakieś propozycje?
Bibliotekarz podniósł rękę.
– Uuk – powiedział.
– Brawo, świetna myśl – pochwalił szybko kwestor. – Czy jeszcze ktoś?
Orangutan spojrzał na niego z niechęcią, a pozostali magowie zgodnie pokręcili głowami.
– To drżenie osnowy rzeczywistości – stwierdził najstarszy wykładowca.
– A co powinniśmy z tym zrobić?
– Nie mam pojęcia. Chyba że spróbujemy pradawnego...
– Nie – przerwał mu kwestor. – Nie mów tego. Proszę, jest zbyt niebezpieczny...
Słowa przeciął krzyk, który zaczął się w kącie pokoju i z dopplerowskim przeskokiem wysokości przesunął się wzdłuż stołu. Towarzyszył mu odgłos wielu biegnących nóżek. Magowie rozpierzchli się wśród trzasku wywracanych krzeseł.
Płomyki świec wyciągnęły się w długie, wąskie języki oktarynowego światła, po czym zgasły.
Potem zapadła cisza – szczególna cisza, z tych, które następują po naprawdę drażniącym dźwięku.
– No dobrze – zdecydował kwestor. – Poddaję się. Spróbujemy Rytuału AshkEnte.
1 Tylko erotyczne. Żadnych dewiacji. Różnica jest taka jak między użyciem piórka a użyciem kurczaka.
2 Księgi z czarami do wywoływania duchów.
3 Potrzebował trzydziestu lat, by zatonąć. Mieszkańcy przez długi czas brodzili w wodzie. Sprawa ta przeszła do historii jako najbardziej krępująca katastrofa kontynentalna multiwersum.
4 Stary Tom był pękniętym spiżowym dzwonem, jedynym na uniwersyteckiej dzwonnicy. Serce wypadło mu wkrótce po odlaniu, ale nadal co godzinę wybijał wspaniale dźwięczne milczenia.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI