12,49 zł
“Feralny tydzień” to utwór Janusza Korczaka, polsko-żydowskiego lekarza, pedagoga, pisarza i publicysty, który był prekursorem działań na rzecz praw dziecka.
Bobo Janusza Korczaka, to drugie opowiadanie będące częścią serii utworów o kolejnych etapach rozwojowoju dziecka: od niemowlęctwa (Bobo), poprzez dzieciństwo (Feralny tydzień) aż po wczesną młodość (Spowiedź motyla). Nie są to jednak wizje beztroskiego dzieciństwa, każdy z tych etapów jest naznaczony trudem, niepokojem, nawet cierpieniem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 44
Wydawnictwo Avia Artis
2021
Węglarz zrobił zawód. Tatuś bardzo się gniewał, że mama wszystko odkłada na ostatnią chwilę. — Mama powiedziała, że jak tatuś nie wie, żeby nie mówił, bo węgle były zamówione już w czwartek. Tatuś powiedział, że w mieście, chwała Panu Bogu, niejeden jest tylko węglarz. Mama powiedziała, że wie o tem lepiej od tatusia, tylko że ten właśnie daje dobrą wagę. — Tatuś powiedział, że mu groszowe oszczędności mamy stoją kością w gardle. Mama bardzo się obraziła. Niech tatuś sam gospodarstwo prowadzi; tatuś jest człowiek bezwzględny; mama miałaby też wiele do powiedzenia. — A tatuś powiedział: już się zaczyna stara śpiewka, i wyszedł. Działo się to w niedzielę, a w poniedziałek rano w mieszkaniu było zimno, jak w psiarni. Stasia już dwa razy budzili, raz mama, a drugi raz Ludwika. Stasio udaje, że śpi. Pod kołdrą ciepło, a w pokoju zimno i ciemno, na ulicy zimno i błotno, a w szkole... — Pani kazała się spytać, czy Stasio wstał... Niech Stasio wstaje, bo późno... Stasio się spóźni do szkoły. Ludwika pociąga za kołdrę. — Zaraz. — Zaraz to zaraz. Proszę wstać. — Niech Ludwika sobie idzie. Ach, jak on nienawidzi tej wstrętnej kuchary, która do wszystkiego się wtrąca. — Dobrze, powiem pani. Niech sobie Stasio leży. — Stasio nienawidzi Ludwiki. Nienawidzi za to, że musi wstać, za to, że dziś poniedziałek a w tygodniu niema święta, za to, że nauczyciel odda dziś dyktando, w którem Stasio zrobił dwa grube błędy, o których wie; a wreszcie za to, że dziś jest pierwsza gieografja, z której go pewnie wyrwie, bo tylko sześciu zostało, którzy odpowiadali po razie. — No co, wstaje? — rozlega się głos mamy ze stołowego pokoju. Stasio siada w łóżku i pod kołdrą zaczyna się ubierać leniwie. — Acha, — mówi Ludwika z tryumfującym uśmiechem. — Jak Ludwika nie pójdzie, to ja się nie będę ubierał. — O joj, jaki to skromniutki, — żeby się kto nie dowiedział. „Żebyś zdechła“ — myśli Stasio w najwyższej pasji.
***
Szary, posępny, gnuśny, poniedziałkowy ranek.
Szary, posępny i gnuśny, jak żywot tej stokroćmiljonowej rzeszy, czołgającej się w poszukiwaniu strawy i przyodziewka — w kółko od niedzieli do niedzieli, w kółko leniwie i bezmyślnie, w kółko, bez szczerego uśmiechu, bez barwnego dążenia, bez mocnego oddechu płaskiej piersi, bez leśnego „hop-hop“, któreby pochwyciło i niosło w zieleni echo donośne.
Niedziela dała nudę i rozczarowanie, poniedziałkowy ranek zwiastuje sześć długich mętnych dni, zanim nadejdzie nowa niedziela z jej nudą i zniechęceniem. — Eh panowie, panowie — miljony dziatwy szkolnej wprzęgliście do swego kieratu, i kręcą się biedne dzieciska w kółko od niedzieli do niedzieli, i tępieją po latach udręki i milczącego bezsilnego protestu.
Idzie Stasiek z tornistrem na plecach i troską w sercu, stara się robić duże kroki, aby każdy krok odpowiadał jednej płycie trotuaru, uderza ręką w blaszane szyldy mijanych sklepów.
— Dzień dobry.
Podają sobie obojętnie ręce.
— Wiesz, byłem wczoraj w cyrku.
Wiśnicki zawsze się musi wszystkiem chwalić.
— Wielkie rzeczy — pewnie na południowem.
I Stasio zbacza na stronę, aby wejść w kałużę.
Wiśnicki milknie, niemile dotknięty.
— Właśnie że byłem na wieczornem. A wreszcie to wszystko jedno.
— Jutro a nie dziś wszystko jedno. Po południu przedstawienia są dla dzieci.
— Właśnie, że nie, tylko że wolno wziąć jedno dziecko za darmo, a reszta wszystko to samo.
— Ale lwów po południu nie dają.
— A właśnie, że i lwów dawali.
— I wchodził do klatki?
— A wchodził.
— Jak kogo kochasz?
— Jak ojca kocham — i patrzy Stasiowi prosto w oczy.
— No to się złapałeś, bo byłeś po południu.
— Wcale się nie złapałem.
— A skąd wiesz, że wchodził do klatki?
— Skąd wiem, to wiem.
Idą obok siebie gniewni i milczący.
— Dzień dobry.
Czerwińskiego Stasio też nie lubi, bo kowal i głupi.
— Wiecie: w tej dykcie nie zrobiłem ani jednego błędu.
— A jak napisałeś „pośliednieje“? — pyta Wiśnicki.
— Fi, także mi sztuka.
Jest to właśnie jeden z dwuch grubych błędów Stasia.
Stasio odłącza się od nich, idzie brzegiem rynsztoka — na samym brzeżuszku, rozstawił ręce i utrzymuje równowagę. — Spogląda z ukosa na kolegów i myśli z niechęcią:
— Szczeniaki.
***
— Na miejsce. Dosyć.
Teraz kolej na Stasia.
Stasio szybko chowa zegarek. Trzy minuty do dzwonka.
Jeszcze zostało tylko dwuch, którzy odpowiadali po razie, a z siedmiu wyrwanych dzisiaj, aż cztery dwójki.
Ostatni wydawał na M; na N niema nikogo, na O — jeden, a potem P. — Jednym szybkim rzutem myśli obejmuje grozę sytuacji. „Prędzej, dzwonek, prędzej“, krzyczy myśl jego w strasznem, dzieciom tylko i obłąkanym znanem, przerażeniu. — „Boże, zmiłuj się“.
Nauczyciel postawił stopień, naprzód w notesie, potem w dzienniku; przebiega wzrokiem listę, przewraca stronę notesa — Stasio jest tam na samej górze.
— Prechner.
Westchnął głęboko. „Boże miłosierny, dzięki Ci“. Serce jego kołacące jeszcze niespokojnie po doznanem wstrząśnieniu, przyklękło w kornej modlitwie.
Więc w sobotę będzie wydawał: nauczy się na pięć — przez całą dużą pauzę będzie powtarzał.
A Prechner powoli poprawia bluzę, bardzo powoli zamyka książkę, chrząka.
— Do tablicy, niecierpliwi się nauczyciel.
Wolno wysuwa się z ławki. — I dzwonek. — Nasamprzód jedno uderzenie ciche, przytłumione; to stróż bierze dzwonek do ręki; a potem cała fala głośnych, jędrnych, zbawczych uderzeń dzwonka.
Nauczyciel skinął ręką, odłożył pióro, zamknął dziennik i wyszedł.
Klasa huczy dziesiątkiem głosów. Stasio przyłącza się do grupy, gdzie Prechner opowiada, że nie miał książki w ręce, że nie odpowiedziałby ani słowa. Widać, że się nie chwali tylko, że na prawdę nie umiał. I nic dziwnego: odpowiadał już trzy razy. Nauczyciel chciał go złapać — to jasne.
Pierwsza pauza trwa krótko.
Na religji sąsiad daje Stasiowi obiecaną książkę. Stasio przegląda spis rozdziałów, trzymając książkę pod ławką, potem zrazu jakby niechcący, a potem uważniej — przebiega treść pierwszego rozdziału; wreszcie kładzie książkę na ławkę, przykrywa do połowy religją, ciekawe.
— Co