Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Karolina – ilustratorka książek dla dzieci i przyszła Panna Młoda. Podczas świętowania wieczoru panieńskiego na jednej z Wysp Kanaryjskich niespodziewanie znika bez śladu z podrzędnego baru.
Alberto – mąż, ojciec, dziadek. Na Kanarach spędził całe swoje życie. Na co dzień pracuje przy obsłudze promów pasażerskich i usiłuje sprawiać pozory zwykłego mężczyzny dobiegającego emerytury.
James – dwudziestoośmioletni szeregowy pracownik londyńskiej korporacji, któremu przyjdzie zmierzyć się z konsekwencjami jednej nieprzemyślanej decyzji, stawiającej go w nieodpowiednim miejscu o najgorszym możliwym czasie.
Finka – zapuszczona górska chata z przylegającą winnicą, łącząca losy całej trójki – pozornie ze sobą niezwiązanej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 262
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Na wstępie chciałabym podziękować całemu Wydawnictwu Agrafka, bez którego ta książka nie ukazałaby się w druku.
Dziękuję za poświęcony mi czas i cierpliwe odpowiedzi na każde pytanie nieopierzonego, ciekawskiego autora.
Dziękuję również wszystkim osobom, bez których nigdy nie zaczęłabym mojej przygody z pisaniem.
Dziękuję mojemu tacie Jarkowi za wszystkie bajki przywie -
zione ze zjazdów na studiach. Nie wiem, czy Ty je pamiętasz, ale mi utkwiły w pamięci na zawsze. Dziękuję mojej mamie Renacie za godziny poświęcone na czytanie mi na głos naj -
pierw dziecięcych książeczek, później coraz bardziej rozbu -
dowanych powieści. Dziękuję Wam za zaszczepienie we mnie miłości do czytania, bez której nie znalazłabym się w tym miejscu, w którym jestem teraz. Dziękuję za pomoc w wyda -
niu tej książki.
Dziękuję mojemu mężowi i bratniej duszy, Danielowi, za za -
planowanie wakacji na Teneryfie, za godziny wspólnych wę -
drówek po tej pięknej wyspie. Wędrówek, które zaowocowały moją pierwszą ukończoną powieścią. Dziękuję, że jesteś i zno -
sisz moje klepanie w klawiaturę…
Dziękuję mojej przyjaciółce, Natalii, która była przy mnie od początku pisania „Finki” i wspierała mnie w każdym momencie 3
zwątpienia. Dziękuję, że słuchasz mojego ględzenia, mimo że czasem ja już sama nie mogę go znieść ;) Dziękuję moim pierwszym czytelniczkom i recenzentkom, Weronice i Julii. Weroniko, dziękuję za wsparcie i Twoje ogromne zaangażowanie, za podsyłanie mi co rusz informa -
cji o kolejnym wydawnictwie. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi pomogłaś w podjęciu decyzji o wydaniu tej książki. Julio, dziękuję, że mimo wielu obowiązków i kilkunastogodzinnego dnia pracy znalazłaś dla mnie czas i napisałaś tę obszerną, nie -
zwykle pomocną recenzję.
Dziękuję Pani Ani, mojej licealnej bursianej wychowawczyni, która jako pierwsza dała mi szansę, żeby zaprezentować mój tekst w wersji drukowanej. I chociaż pewnie teraz napisałabym to o wiele lepiej, zobaczenie swojego opowiadania na papierze dało mi niesamowitego kopa do działania.
Dziękuję Wam, że jesteście!
Magda
4
Rozdział 1
ONI
Aga miała wrażenie, że od zaginięcia Karoli minęły już całe wieki. Ostatni raz widziała ją jakieś czternaście godzin temu, z czego ostatnie dziewięć spędziła na Międzynarodowej Komendzie Policji, na obrzeżach Los Cristianos.
„Międzynarodowej”, dobre sobie. W ciągu kilku ostat -
nich dni na Teneryfie miała już okazję stwierdzić, że tubyl -
cy nie mają ochoty porozumiewać się w jakimkolwiek innym języku oprócz ich własnego. Miała jednak cichą nadzieję, że chociaż w miejscu dedykowanym dla obcokrajowców sprawa będzie przedstawiała się inaczej niż w licznych restauracjach, barach, a nawet w hotelu, w którym się zatrzymały. Nadzieja zgasła tak szybko, jak się pojawiła – starszy, szpakowaty poli -
cjant o bardzo znudzonym wyrazie twarzy ni w ząb nie rozu -
miał ani słowa ani po angielsku, ani niemiecku. Koniec koń -
ców, posiłkując się aplikacją w telefonie, zdołały wytłumaczyć mu, że nie mogą znaleźć towarzyszki podróży, na co wzruszył
tylko ramionami i polecił im zadzwonić do konsulatu.
5
Sprawy może nie potraktowano priorytetowo, ale po jakichś pięciu godzinach – błyskawicznie, biorąc pod uwagę wczesną porę i fakt, że musiał przeprawić się na Teneryfę z są -
siedniej Gran Canarii – na komendzie pojawił się przedstawi -
ciel konsulatu, który miał za zadanie pomóc im w jak najpeł -
niejszym złożeniu zeznań.
Aga czuła się już kompletnie wyzuta z całych zapasów energii, które zgromadziła podczas ich krótkiego i brutal -
nie przerwanego urlopu. Nagrzane lipcowym słońcem mury
– o klimatyzacji ten budynek mógł tylko pomarzyć – nawet w środku nocy, kiedy się tu pojawiły, emanowały nieznośnym ciepłem. Kosmyki włosów, wymknąwszy się ze starannie ułożonego wczoraj wieczorem koka, kleiły się do spoconego czoła. Pot ściekał jej z szyi, tworząc nieestetyczną plamę na dekolcie białego topu. Co chwilę na jej wilgotnej, muśniętej południowym słońcem skórze przysiadały natrętne muchy.
Błękitne oczy piekły z niewyspania, a żołądek skręcał się z głodu.
Myślami uciekała to do będącej Bóg wie gdzie Karoliny, to do pozostałych członkiń grupy, czekających na nią w ob -
szernej poczekalni – one zdążyły już złożyć zeznania, drze -
mały teraz niespokojnie na niewygodnych, łączonych w trójki fotelach.
– Jeszcze raz, od początku. – Z zamyślenia wyrwały ją zakłócone ziewnięciem słowa tłumacza. – Kiedy widziała pani Karolinę Wilczyńską po raz ostatni?
Mimo wczesnej pory i uporczywego gorąca miał
na sobie białą koszulę z długim rękawem i długie spodnie 6
z nieprzewiewnego materiału. Poluzował krawat, aby zapew -
nić sobie więcej przepływu powietrza, co raczej nie zdawało egzaminu; pod jego pachami na białej, choć poszarzałej tkani -
nie widniały plamy potu.
– Żartuje pan? – wymamrotała Aga, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Jakby nie powiedziała już dość.
– To poważna sprawa, wcale nie jest mi do śmiechu –
odparł, unosząc brwi w geście niezadowolenia, na co hiszpań -
ski policjant poruszył się niespokojnie na krześle; jakby na -
gle zrobiło mu się głupio, że nie rozumie ani słowa; tłumacz streszczał mu tylko najważniejsze kwestie.
Aga westchnęła.
– Po kolacji poszłyśmy się przejść, weszłyśmy do jakie -
goś baru na mojito, później posiedziałyśmy na plaży, potem znalazłyśmy kolejny bar i w pewnym momencie zauważyłam, że jej nie ma – skróciła maksymalnie swoje zeznanie. – Tele -
fon jej się rozładował, albo ktoś go wyłączył. Ale wiem, że stało się coś złego – dodała z naciskiem. Zbyt zmęczona, aby się wściekać, nie chciała słuchać kolejnych insynuacji, jakoby Karolina zniknęła i doskonale bawiła się ze świeżo poznanym znajomym.
Za niecałe dwa tygodnie brała ślub. Była szczęśliwa. Nie zrobiłaby czegoś takiego Łukaszowi.
– Kiedy widziała pani zaginioną po raz ostatni? – po -
wtórzył, po czym to samo pytanie zadał po hiszpańsku, aby policjant nadążał za rozmową. Przedstawiciel władzy przez większość czasu jedynie się przysłuchiwał, czasami wtrącając jedno czy dwa słowa.
7
– Około godziny drugiej albo trzeciej nad ranem. Chy -
ba podeszła do baru zamówić nam kolejne drinki. Nie wiem, gdzieś mi zniknęła.
– Kolejne? Można zatem powiedzieć, że sporo panie wypiły? Na tyle dużo, żeby pani Wilczyńska oddaliła się z nie -
znanym mężczyzną? – zapytał sugestywnie.
Aga wbiła w niego lodowate spojrzenie.
– Tracimy czas. Każda minuta jest cenna – odparowa -
ła, nie odpowiadając na pytanie. – Od wielu godzin stoimy w miejscu.
– Jak była ubrana pani koleżanka? – próbował dalej, spoglądając krytycznie na jej wydekoltowaną bluzkę i krótkie szorty. Była na wakacjach, na litość boską. Na wyspie, na któ -
rej blisko czterdziestostopniowy upał nie jest niczym nadzwy -
czajnym. Oczekiwał, że będzie nosić habit albo burkę?
– I co? Krótka sukienka to powód, dla którego zniknęła?
Zakonnice też bywają ofiarami przestępstw na tle seksualnym
– zaatakowała. – Niech mu pan to powie, na pewno potwierdzi
– skinęła głową na policjanta, który z otępieniem wpatrywał
się w okno. Myślami był pewnie we własnym łóżku.
Tłumacz uśmiechnął się pobłażliwie.
– Rozumiem, że jest pani zdenerwowana, ale…
– To niech pan przestanie robić z mojej przyjaciółki dziwkę, która wskoczyła do łóżka pierwszemu lepszemu! –
ryknęła, prawie podnosząc się z miejsca; z ust tłumacza znik -
nął uśmiech. – Tak, piłyśmy alkohol, tak, byłyśmy ubrane tak, jak byłyśmy ubrane, tak, chodziłyśmy po mieście w nocy, podobnie jak kilkanaście tysięcy innych osób, spędzających 8
tu wakacje! Przyjechałyśmy, żeby świętować nadchodzący ślub dziewczyny, która kocha swojego narzeczonego i za nic w świecie by go nie zdradziła. – Każde słowo wypowiadała coraz bardziej dobitnie. – I nie oddaliłaby się od grupy znajo -
mych tak po prostu, bo nie jest głupia i doskonale wie, jakie to może być niebezpieczne – zakończyła, ciężko dysząc. Kręciło jej się w głowie, nie mogła złapać pełnego oddechu, oddychała płytko, jak gdyby jej płuca nagle straciły swoją pojemność.
*
– I jak? – Aga uniosła wzrok, gdy tylko Roma wróciła do jej pokoju hotelowego.
Przyjaciółka pokręciła jednak głową.
– Nasze ubezpieczenie podróżne nie obejmuje pomocy w przypadku zaginięcia – mruknęła smutno, prawie szeptem.
Opierająca się o framugę drzwi balkonowych Paulina prychnęła z pogardą.
– Jasne, jak się nachlejesz i wypadniesz z łódki, to dosta -
jesz odszkodowanie, ale jak coś się naprawdę stanie, to wszy -
scy umywają rączki.
– Wiesz, raczej kupując ubezpieczenie na podróż, spraw -
dzasz, czy możesz wypić butelkę wina i wypaść z łódki, a nie czy ktoś ci pomoże, jak zaginiesz. – Julia wzruszyła ramiona -
mi. Z nich wszystkich była najspokojniejsza i brała całą sytu -
ację najbardziej na chłodno.
Paulina spojrzała na nią spode łba, odpalając kolejnego papierosa od poprzedniego.
9
– Jak z Itaką?
– Powiedzieli, że będziemy w kontakcie, jak tylko poli -
cja wprowadzi dane do jakiegoś międzynarodowego systemu, oni umieszczą informację, gdzie się da. Obiecali, że skontak -
tują się z jakąś lokalną organizacją – odpowiedziała Aga.
Żadna z nich nie rozstawała się z telefonem, na wypa -
dek, gdyby dzwoniła policja, konsulat albo – co było o wiele mniej prawdopodobne i z czego zaczynały boleśnie zdawać sobie sprawę – Karolina.
– Przynajmniej oni potraktowali to poważnie. Hiszpań -
ska policja to dno. Tak samo jak ten urzędas – skwitowała Pau -
lina. – Wierzyć się nie chce…
– A jeśli coś w tym jest? – zaczęła Roma, jednak umil -
kła, widząc spojrzenie Pauliny.
– Naćpałaś się? – warknęła spod balkonowych drzwi, wypuszczając z płuc szarawy dym. – Czyli Karola wypiła dwa chrzczone drinki, puściły jej hamulce i nic nikomu nie mówiąc, poszła się jebać z pierwszym lepszym Hiszpanem, albo kimkolwiek innym, na kilka dni przed własnym ślubem?
–ironizowała.
– Mówię tylko, że musimy się zastanowić nad każdą ewentualnością. – Roma była już mniej pewna swego.
– Nawet, gdybyśmy założyły, że poszła z kimś z własnej woli, to odezwałaby się do nas, nie sądzicie? Albo zdążyłaby już wrócić do hotelu. – Julia spojrzała na zegarek. – To już jakieś siedemnaście godzin.
– A może…? – Aga zamarła na dźwięk wibracji leżącego na stole telefonu.
10
Miała nadzieję zobaczyć nieznany numer, po którego odebraniu odezwie się Karola, powie jej, że ma się dobrze, że wczoraj zgubiła je w tłumie, że ktoś ukradł jej telefon i że już wraca do hotelu. Zamiast imienia przyjaciółki zobaczyła jed -
nak opis kontaktu, którego najbardziej się obawiała.
„Łukasz”.
11
Rozdział 2
ON
Tej nocy nie spał wcale. Sen był mu zbędny. Energii do -
dawało mu coś zupełnie innego.
Siedział na tarasie, oświetlonym wątłymi promykami księżyca, i czekał.
Powoli, bardzo powoli ciemność nocy zmieniła się w pierwsze światło poranka. W powietrzu unosiła się gęsta mgła… a może były to po prostu bardzo nisko zawieszone chmury? – ot, zwyczajne zjawisko na tej wysokości.
Wschodzącego nad oceanem słońca nie widział, dopóki nie wyłoniło się sennie zza unoszącej się nad słoną wodą pary.
Oddychał powoli i spokojnie.
Za plecami, ponad dachem chaty rozpościerał się widok na doniosłą Teide – najwyższy szczyt Hiszpanii. Wyższe partie wulkanicznej piękności także spowijały chmury, jednak dość rzadkie, by móc podziwiać jej czubek.
W duchu wyraził pogardę dla tych, których na własne życzenie omijało piękno wyspy. Tych, którzy przyleciawszy na wyspę na tydzień, do jednego z kurortów, nie wyściubiając 12
nosa poza Santa Cruz czy Costa Adeje, przekonanych, że po -
znali ducha Teneryfy. Zadowalali się kiepskim jedzeniem mię -
dzynarodowej kuchni, tłoczyli na najmniej urodziwych pla -
żach, pośród rzędów plażowych leżaków i parasoli bez krzty gustu.
Nienawidził turystów. Szanował za to podróżników i poszukiwaczy przygód. Tych, którzy nie bali się zboczyć z utartych ścieżek, opisanych w przewodnikach. Tych, którzy w pocie czoła zdobywali sam szczyt Teide – a nie tylko smęt -
ny wierzchołek, na który dojeżdżają wagoniki kolejki. Którym niestraszne było nocowanie pod namiotem i w kamperach, za -
miast pięciogwiazdkowych hoteli. Tych, którzy nieustraszenie przemierzali ulice opuszczonego miasta Sanatorio de Abona, czasami nawet nocą…
Rozmyślając, przeszedł z tarasu do kuchni. Była nie -
zwykła, jak cały dom znajdujący się na Fince. Tworzyły ją ma -
sywne, rustykalne szafki kuchenne, zbite z nieco topornego, pomarańczowego drewna, ustawione pod spadzistym dachem chaty, pod samą jej ścianą. W rogu zabudowano wysokie pale -
nisko z czerwonych, spłowiałych już cegieł. Przede wszystkim kuchni brakowało kilku ścian, czyniąc ją całkowicie otwartą na taras i sprawiając, że zmywanie naczyń było jedną z jego ulubionych domowych czynności – wykonując ją, spoglądał
prosto na bezkres oceanu i – mimo dzielącej go od Finki od -
ległości – niemal czuł jego zapach. Z powodu braku innych zabudowań w pobliżu nocą jedynym źródłem światła był tu księżyc, gwiazdy oraz potężne, kute lampy, zwisające z drew -
nianych belek sufitowych, na których uwielbiały przesiadywać i polować gekony.
13
Dom powstał dawno, dawno temu z kamienia i był o tyle osobliwy, że nie miał korytarza czy przedsionka, a do każdego pomieszczenia, nie wyłączając łazienki, wchodziło się prosto z tarasu. Patrząc od bramy w kierunku kuchni, na ścianie chaty pierwsze były drzwi do łazienki, kolejne – do sypialni, której centralnym punktem było ogromne, kute łoże z miękkim ma -
teracem, a na końcu, tuż obok kuchni – drzwi do piwniczki z winem, produkowanym z winogron hodowanych na Fince.
Winorośle rozciągały się w dolinie, poniżej tarasu i moż -
na było dostać się do nich jedynie bardzo stromymi schoda -
mi, a następnie pochyłą, stromą ścieżką. Było jednak warto
– oprócz imponujących krzewów winogron dolinę porastały bananowce, papaje, drzewa pomarańczy i figowce. Te ostatnie zasiały się dziko i każdego roku rodziły tysiące słodkich owo -
ców o purpurowej skórce i zaróżowionym, dorodnym środku.
Każdego ranka, gdy tylko nadszedł sezon figowy, codziennie o świcie decydował się na wspinaczkę w dół i w górę zbocza, aby nacieszyć kubki smakowe kilkoma owocami, zerwanymi prosto z drzewa.
Z tarasu przeszedł do kuchni, za długi, drewniany stół
o spłowiałym blacie, i rozpalił płomień na kuchence gazowej.
Napełnił kawiarkę wodą oraz odpowiednią ilością aromatycz -
nej arabiki rodem z Teneryfy i czekał, spoglądając z zamyśle -
niem w zakurzone okno piwniczki z winem. Wkrótce powinna się obudzić.
Co wtedy zrobi? Czy będzie zdezorientowana? Przera -
żona? Zacznie krzyczeć? Nie powinna mieć do niego pretensji.
De facto uratował ją przed znacznie gorszym losem.
Nie chce jej krzywdy.
14
Sama do niego przyszła.
Uśmiechnął się nieznacznie na wspomnienie poprzed -
niej nocy. I wielu przed nią.
Nigdy do niczego ich nie zmuszał. Przychodziły do nie -
go same. I same decydowały o swoim dalszym losie.
Mogły się dostosować. Przestrzegać zasad i żyć jak kró -
lowe. Albo… cóż…
Westchnął ciężko.
Nie, nie chciał, żeby stała jej się krzywda. Ale tylko ona była zdolna postanowić, co się z nią stanie.
Uchylił wieko kawiarki i z zadowoleniem dostrzegł, że kawa była gotowa. Mocny, nieco gorzkawy zapach wypełnił
jego płuca. Wylał napar do przygotowanej wcześniej szklanki, na ogromną kostkę lodu – pękła pod wpływem wrzątku.
Sącząc czarną kawę, obserwował jaszczurki, ganiające się po kamiennej posadzce tarasu i kamiennym murku oka -
lającym go. Niektóre były długości wskazującego palca, inne
– całej dłoni i ręki aż do łokcia. Walczyły o najlepsze miejsca na nagrzanych kamieniach. Słyszał też ciche skrobanie ich ma -
łych łapek po dachówkach – widocznie tam również toczyła się kolejna bitwa.
Nagle rozległo się ledwie słyszalne – dla niespodziewa -
jącego się tego ucha – szuranie metalu o kamienną posadzkę.
Dochodziło z piwniczki. Najpierw bardzo niewyraźnie, póź -
niej jakby śmielsze, aż w końcu rozległo się głośne uderzenie, jakby ciężka, mosiężna lub żelazna patelnia uderzyła o głaz.
Podszedł do drzwi, położył dłoń o pokrytej zmarszczka -
mi i piegami skórze na klamce, aż wreszcie – po kilku sekun -
dach zastanowienia – nacisnął.
15
Rozdział 3
ONA
Powieki paliły ją od wewnątrz, drażnione suchością gałek ocznych. Jakby pod nimi miała setki ziaren piachu lub okruszki szkła.
Próbowała otworzyć oczy, jednak te nie chciały się poddać.
Zadrżała z zimna. Czuła przenikliwy ból w jednym z kolan i w biodrze. Pod smukłymi palcami wyczuwała zimną, jakby kamienną posadzkę. Miała wrażenie, że leży na czymś, co przypominało bardzo cienki materac gimnastyczny– taki, jakie były używane przy skokach przez kozła na wuefie w jej podstawówce. Nie mogąc rozewrzeć powiek, przesunę -
ła dłonią dookoła, w poszukiwaniu czegoś, czym mogłaby się okryć; w tym momencie poczuła ucisk na kostce, a w cuchną -
cym wilgocią powietrzu rozległ się grzechot ocierania metalu o kamień.
Wzdrygnęła się. Coś tu nie grało.
Całą siłą woli zmusiła się do rozchylenia powiek. W jej oczach stanęły łzy, zamrugała szybko, czekając, aż jej wzrok się wyostrzy.
16
Otaczał ją półmrok. Materac gimnastyczny położono na kamiennej posadzce podłużnego pomieszczenia, pod jedną z dłuższych ścian. Na krótszej z nich, znajdującej się po jej lewej stronie, dostrzegła wysoki regał, od góry do dołu zała -
dowany pokrytymi kurzem i pajęczynami butelkami; tuż obok regału, spod progu drewnianych, pokrytych licznymi bruzda -
mi drzwi bez klamki, a także z dziurki od nieco zardzewiałego zamka przesączało się z lekkim trudem wątłe promienie słoń -
ca. Niepewnie zaglądało też przez pokryte grubą warstwą pyłu i brudu, niewielkie okno po ich prawej stronie.
Początkowo miała wrażenie, że materac i regał stanowią jedyne wyposażenie pomieszczenia. Naprzeciwko drzwi, na przeciwległej ścianie, dostrzegła zarys muszli toaletowej.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, w gardle poczuła pa -
lący smak nadtrawionej treści pokarmowej. Z trudem zdusi -
ła w sobie chęć zwymiotowania i poruszyła się niespokojnie, podnosząc się do siadu na skórzanym materacu. Rozległ się przy tym metaliczny dźwięk.
Oparła się plecami o kamienny mur i z niechęcią oraz przerażeniem zerknęła w dół – wiedziała już, co tam zobaczy.
Jej lewą kostkę okalała metalowa obręcz, od niej ciągnął się gruby łańcuch, wijąc się po podłodze, znikał gdzieś za toaletą.
Nie mogła złapać tchu, chciała krzyczeć, wzywać po -
mocy, lecz głos uwiązł jej w gardle. W bezsilności szarpnęła mocno lewą nogą, jakby miała w ten sposób rozluźnić więzy; rozległ się przy tym nieprzyjemny, metaliczny dźwięk, kiedy poszczególne ogniwa ocierały się o siebie.
17
W panice pomacała dłonią dookoła siebie – jej torebki nigdzie nie było. Nie miała na sobie już też białych szortów, ktoś przebrał ją w długą, luźną sukienkę; bielizna pozostała na właściwym miejscu – jednak wszystkie jej rzeczy zniknęły.
Próbowała myśleć intensywnie, znaleźć drogę ucieczki, lecz tępy ból w skroniach spowijał jej umysł gęstą mgłą. Zaci -
snęła powieki tak mocno, aż z jej oczu popłynęły łzy, spłynęły po policzkach do brody i zniknęły gdzieś na szyi.
Nagle zdała sobie sprawę, że coś się zmieniło; z prze -
rażeniem rozwarła powieki i spojrzała w stronę drzwi – drogę promieniom słonecznym, błądzącym pod progiem, przecinał
jakiś złowrogi kształt. Klamka po drugiej stronie jakby zagrze -
chotała; Karolina poruszyła się niespokojnie i skuliła się w so -
bie. Sekundy przeciągały się w nieskończoność, gdy wbijała rozszerzone źrenice w stronę drzwi. Płakała bezgłośnie, pra -
gnąc jedynie obudzić się z tego koszmaru, w ich hotelowym apartamencie, tuż obok łóżek Romy i Agi.
„To się nie dzieje naprawdę, to tylko zły sen” – powta -
rzała sobie w myślach, z każdą chwilą przestając w to wierzyć.
Klamka kliknęła i drzwi ustąpiły pod naciskiem mę -
skiej dłoni, a po kolejnych kilku sekundach, które wydawały się długimi godzinami, jego cień rozciągnął się na kamiennej posadzce.
Karolina zamarła.
18