Forget Me Not - Soto Julie - ebook

Forget Me Not ebook

Soto Julie

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W tej cudownie pikantnej i zabawnej powieści konsultantka ślubna i jej mrukliwy były partner muszą ponownie połączyć siły, aby zaplanować imprezę marzeń dla pary celebrytek.
Ama Torres jest pełną energii konsultantką ślubną, która… nie wierzy w instytucję małżeństwa. Ale śluby? O, to zupełnie coś innego!
Elliot Bloom to ponury florysta, który nienawidzi swojej profesji… dopóki na jego progu nie pojawia się pewna entuzjastyczna konsultantka ślubna.
Dawno, dawno temu, za dnia współpracowali przy organizacji imprez, a w nocy Ama śledziła misterne kwiatowe tatuaże na jego ciele. Potem złamała Elliotowi serce – i już nigdy więcej się do niego nie odezwała.
Teraz pracują wspólnie przy organizacji ceremonii ślubnej, która może być przełomowym punktem w ich karierach. Wciąż jednak wisi nad nimi wspomnienie wydarzeń z przeszłości. Sprawy nie ułatwiają dwie panny młode, które dostrzegają, że między Amą i Elliotem wyraźnie iskrzy. Nie znając ich skomplikowanej relacji, są zdeterminowane, by ich ze sobą zeswatać. Ale gdy ślub zaczyna żyć własnym życiem, napięcie między Ama a Elliotem tylko rośnie.
Czy dadzą radę przetrwać wesele bez pozabijania siebie nawzajem albo chociaż… trzymania rąk z dala od siebie?

Inteligentna i przezabawna Forget Me Not opowiada o dwojgu ludzi, którzy dają sobie – i miłości! – drugą szansę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 450

Oceny
4,3 (108 ocen)
52
39
14
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patrycja____

Całkiem niezła

Nic nadzwyczajnego. Piękna okładka niestety nie rekompensuje przeciętnej treści. Główna bohaterka zamiast wpychać w siebie pączki w ilości zdecydowanie przekraczającej normę, powinna zastanowić się nad swoją toksyczną relacją z matką i zafundować sobie terapię.
30
ajataa

Całkiem niezła

Widzę potencjał na rozwinięcie zdecydowanie większej ilości wątków tematycznych niż ślub. Mam wrażenie, że to książka bardziej o ślubie i kwiatach niż miłości i relacjach. Główna bohaterka nie ma charakteru, nie możemy jej poznać. Je pączki, wykorzystuje innych w swojej pracy, ma traumę związaną z mamą i to tyle. Brak mi emocji, uczuć, wielowątkowości.
20
Stream_of_consciousness

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Chociaż nie lubię tematyki ślubnej i momentami nużyły mnie opisy organizacji poszczególnych momentów, to cała historia mnie naprawdę urzekła. Ma w sobie świeżość, świetnie oddaje charakter bohaterów przez ich działania - nie ma tu przydługawych opisów przeżyć wewnętrznych, ale każdą z postaci można sobie wyobrazić poprzez drobne niuanse w ich zachowaniu. Fabuła jest przemyślana, czyta się lekko, dramy jest w sam raz ;) Polecam!
20
awyp1

Dobrze spędzony czas

Girl, ty potrzebujesz terapii
00
Karolajna0906

Dobrze spędzony czas

Amarylis 😍
00

Popularność



Podobne


Tytuł oryginału: Forget Me Not

Pierwsze wydanie: Forever, New York 2023

Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media Pamela Magierowska-Kobus

Ilustracja na okładce i projekt okładki oryginalnej: Nikita Jobson

Zdjęcie autorki na okładce: Debbie Soto

Redaktor prowadząca: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Agnieszka Trzebska-Cwalina

Korekta: Monika Ulatowska

Copyright © 2023 by Julie Soto

The right of Julie Soto to be identified as the Author of the Work has been asserted by him in accordance with the Copyright, Designs and Patents Act 1988.

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-276-9212-2

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Dla Mar i Cat

Dzięki za trzymanie mnie za rękę przez wszystkie te lata.

1

Ama

MARZEC

Aby z powodzeniem zaplanować ślub, kieruję się pięcioma zasadami (cóż, to nie do końca prawda; jestem pewna, że mam ich znacznie więcej, ale wiem również, że gdybym powiedziała któremuś z klientów: „Mam siedemdziesiąt sześć zasad i za chwilę je wszystkie wyłożę”, chyba nie chciałby skorzystać z moich usług).

Zasada numer jeden: żadnych zwierząt. Zwierzaki zjadają obrączki, gryzą małe druhenki i załatwiają się, gdzie popadnie.

Zasada numer dwa: „zrób to sam” nie oznacza, że przyjęcie weselne zrobi się samo. Oznacza, że para naoglądała się zdjęć na Pintereście, i teraz konsultantka ślubna ma problem.

Zasada numer trzy: DJ z nocnego klubu to nie to samo, co DJ weselny.

Zasada numer cztery: nigdy nie zostawaj sam na sam z drużbą.

I ostatnia zasada, numer pięć: zawsze wybijaj im z głowy altankę. Zawsze.

Idę alejką między krzesłami, a mięśnie ud palą mnie od brnięcia przez podmokły trawnik. Dywan ma zostać przywieziony o dwunastej i cieszę się, że się na niego uparłam, bo inaczej panna młoda ugrzęzłaby gdzieś w połowie drogi do prowadzącego ceremonię.

Moja fotografka i ulubiona była przybrana siostra, wysoka pół-Hinduska, która bywa mylona z Priyanką Choprą co najmniej dwa razy dziennie, leży na brzuchu na środku parku z obiektywem wycelowanym w altankę, w której moi asystenci pozują do próbnych zdjęć w zastępstwie pary młodej.

– Mar, kochanie – mówię, siląc się na uśmiech. – Jake naprawdę ma co robić. – Gdy strzelam palcami, Jake, mój przybrany brat, zbiega po schodkach altanki i wraca do strefy rozładunkowej, w której powinien dyrygować dostawami. – I wypożyczyłam ci Sarah tylko na dziesięć minut!

Mar dźwiga swoje szczupłe ciało z trawy, a gdy spogląda na mnie z góry, na jej ślicznej twarzy pojawia się kwaśny grymas.

– Ale… altanka, Ama? Serio?

– Młodzi nalegali. Wiem, że nienawidzisz altanek…

Mar chwyta mnie za rękę, przyciąga do siebie i pokazuje mi okienko podglądu w aparacie.

– Kratki. Te. Pieprzone. Kratki.

Przyglądam się zdjęciom przewijanym na wyświetlaczu. Sufit altanki jest ażurowy, a tak się składa, że pogoda dziś dopisała i dzień jest bardzo słoneczny. Twarze Jake’a i Sarah całe są pokratkowane od cienia. Mar pochyla się w moją stronę.

– Wyglądają całkiem jak…

– Szarlotki. Ich twarze wyglądają jak szarlotki z kratką z ciasta na wierzchu. – Wypuszczam z sykiem powietrze z płuc, popatrując na słońce. Na zachodzie zbiera się nieco chmur, ale czy dotrą tu na czas? – Co masz w samochodzie?

– Stertę sprzętu, który będzie wyglądał koszmarnie podczas ceremonii.

Kiwam głową, łypiąc gniewnie na altankę. Mar zna mnie dość dobrze, aby wiedzieć, że potrzebuję chwili do namysłu. Przeczesuję palcami ciemne włosy, nadal nie mogąc się do końca przyzwyczaić do tego, że są krótsze – mimo że minęły jakieś dwa lata, odkąd sięgały mi do połowy pleców (właściwie to dokładnie wiem, ile czasu minęło od chwili, kiedy wparadowałam do salonu fryzjerskiego, błagając fryzjerkę, żeby „coś z nimi zrobiła”).

Odwracam się do Sarah, która przycupnęła na schodkach altanki.

– Moja droga, jak tylko ceremonia się zacznie, weź od Mar kluczyki i podprowadź jej samochód do strefy dostaw. Zabierz dyskretnie sprzęt, który będzie jej potrzebny, i ustaw go przy tym wielkim drzewie, a gdy tylko młodzi powiedzą sobie „tak”, rozstaw, co trzeba. Przyprowadzimy pastora i nowożeńców i zrobimy kilka zdjęć, na których nie będą wyglądali jak wypieki.

Sarah, moja kolejna była przybrana siostra, która kompletnie nie ma rozeznania w planowaniu ślubów – co wyraźnie po niej widać – mruga nieprzytomnie, przyglądając mi się sennym wzrokiem.

– A kto da sygnał DJ-owi?

– Chyba ja. – Zerkam na zegarek i patrzę na Mar, unosząc brwi, a ona kiwa głową. – W porządku, Mar. Podczas ceremonii rób zdjęcia, jak się całują, pstrykaj ważne momenty, ale przede wszystkim skup się na wzruszonych do łez członkach rodzin.

– Wzruszonych członków rodzin mam w małym palcu.

Zostawiam je obie w altance i macham do dostawcy kwiatów. Podczas gdy asystentka florystki rozwiesza girlandy róż między krzesłami, lustruję kwiaty w poszukiwaniu zbrązowiałych płatków i je obrywam. Za każdym razem, gdy to robię, asystentka zaciska wargi, ale jest na tyle mądra, aby nie komentować.

Cofam się i obrzucam spojrzeniem całą scenerię. Już niemal wszystko gotowe. Muszę jeszcze powiesić oznaczenia i sprawdzić nagłośnienie, ale wszystko powoli zaczyna wyglądać, jak trzeba. Przyjeżdża dywan. Nie znam gburowatego kierowcy ciężarówki, który go przywozi. Obrzuca mnie spojrzeniem od stóp do głów i pyta, czy jestem asystentką Amy Torres. Gdy wyprowadzam go z błędu, patrzy na mnie nieufnie, całkiem jakbym nie wyglądała na osobę, która potrafi równo ustawić krzesła, nie mówiąc już o koordynowaniu ślubu, ale mimo to wzrusza ramionami i rozwija dywan we wskazanym miejscu.

Gdy przyglądam się, jak DJ sprawdza nagłośnienie, słuchawka w moim uchu piszczy – zgadza się, używam zestawu słuchawkowego – i odbieram:

– Tu Ama…

– Eee… cześć! – odzywa się nieznajomy głos. – Czy rozmawiam z konsultantką ślubną?

– Owszem – potwierdzam, siląc się na życzliwy ton. – Z kim mam przyjemność?

– Z tej strony Erica, kuzynka pana młodego.

Ach, druhna, która w ubiegłym tygodniu postanowiła ufarbować włosy na zielono.

– Cześć, Erica! Czy coś się stało?

– Hmm, cóż, tak jakby. Eloise zamknęła się w łazience. – Zastygam w bezruchu. – Reszta dziewczyn mówiła, żebym do ciebie nie dzwoniła, ale ona siedzi tam już czterdzieści pięć minut, a makijażystka powinna już ją zacząć malować…

– Jasne, rozumiem. Dzięki za informację, Erica. Za moment tam będę.

Stukam palcem w słuchawkę w moim uchu niczym złoczyńca z któregoś z filmów o Bondzie, robię w tył zwrot i maszeruję do hotelu po drugiej stronie ulicy. Goście panny młodej są ulokowani w niewielkiej sali konferencyjnej, którą hotel sprytnie przekształcił w apartament po tym, jak nastała moda na organizowanie przyjęć weselnych w centrum miasta. Idę prosto do recepcji, gdzie Bernie, mój ulubiony konsjerż, sięga już do szuflady.

– Sytuacja awaryjna? – pyta.

– Nic, z czym nie mogłabym sobie poradzić. – Uśmiecham się do niego promiennie i biorę uniwersalny klucz, który mi podaje.

Przemierzam szybkim krokiem lobby i idę prosto do apartamentu. Nie zawracam sobie głowy pukaniem. W moją stronę odwraca się natychmiast sześć idealnie uczesanych główek, a Erica udaje, że jest równie zaskoczona moim przybyciem, co reszta druhen. Carmen, świadkowa czuwająca pod drzwiami łazienki, odrywa głowę od ściany – najwyraźniej próbowała właśnie przemówić pannie młodej do rozsądku. Wygląda, jakby na mój widok poczuła ulgę, jednak wydaje się też nieco przygaszona, że to nie jej przyjdzie odgrywać rolę tej, która uratowała przyjęcie weselne.

Niestety, tak się składa, że to moja fucha.

Podchodzę do zamkniętych drzwi.

– Carmen, wszystko będzie dobrze, nie martw się. Czy mogłabyś dopilnować, żeby makijażystka zaczęła malować Eloise za pięć minut?

Carmen patrzy na mnie i mruga półprzytomnie, a ja otwieram drzwi kluczem, wchodzę do łazienki i zamykam je za sobą, nim udaje jej się wykrztusić choć słowo.

Łazienka została urządzona w stylu lat czterdziestych, z witrażowymi kloszami i ozdobnymi płytkami. Pod ścianą stoi wanna na mosiężnych lwich nóżkach, a w niej siedzi Eloise Już-Wkrótce-Reynolds; śnieżny szyfon jej sukni wylewa się na zewnątrz, spływając po białej porcelanie. Nie patrzy na mnie – zamiast tego gapi się niewidzącym wzrokiem w przestrzeń.

Moje obcasy stukają o czarno-białe płytki, gdy do niej podchodzę, aby się upewnić, że nie odkręciła kranu – uff, żadnych powtórek z katastrofy, jaką okazał się ślub Winchellów w 2022 roku. Bogu niech będą dzięki. Wyjmuję z ucha słuchawkę, zdejmuję buty, wchodzę do wanny i siadam naprzeciwko niej.

Gdy rejestruje moją obecność, przez chwilę mruga, otumaniona, a potem wargi zaczynają jej drżeć i z jej gardła wyrywa się zduszony jęk. Podnosi dłoń do twarzy, a po jej policzkach zaczynają spływać łzy. Nie odzywam się ani słowem, dopóki się nie wypłacze. W końcu wciska pięści w oczodoły i przechyla głowę do tyłu, starając się powstrzymać kolejne łzy.

– Gdybyś mogła w tej chwili zmienić jedną rzecz, co by to było, aby uczynić ten dzień idealnym? Jedną jedyną – pytam rzeczowo.

Przygryza wargę, wbijając wzrok w ścianę.

– Pan młody.

Och. Cóż. Na to akurat nic nie mogę poradzić. A przynajmniej nie z marszu. Kiwam głową, jakbym doskonale ją rozumiała, jakbym zastanawiała się nad odpowiedzią.

Patrick Reynolds nie należał do moich ulubionych przyszłych panów młodych. Oświadczył się podczas meczu baseballowego, na telebimie i z całą tą rozdmuchaną otoczką. Zawsze uzyskuję dobre rozeznanie na temat pary, gdy pytam o ich historię zaręczyn. Nie twierdzę, że to sprawdzona metoda potwierdzająca, czy im się uda, ale… Panny młode z najpiękniejszymi historiami zaręczynowymi to te, którym nie organizowałam przyjęć weselnych dwukrotnie.

– Chcesz się wymknąć? – pytam ją. – Ukradkiem? Mogłabyś wyjść tylnymi drzwiami…

Eloise wydaje z siebie pełne goryczy parsknięcie.

– Mówisz poważnie?

– Tak – potwierdzam. – Mogłybyśmy dać stąd nogę. Tylko ty i ja. Albo ty i Carmen. – Kiedy nadal wpatruje się we mnie, zbita z tropu, dodaję: – No wiesz: wzięłam już forsę, więc tak naprawdę nie obchodzi mnie, czy ślub się odbędzie, czy nie.

Ponownie parska i przesuwa dłonią po twarzy.

– A co z dostawcami usług? Firmą cateringową? DJ-em?

– Obawiam się, że nie podlegają zwrotowi w dniu ślubu. Będziesz jadła kurczaka lub rybę przez następne pięćdziesiąt siedem dni.

Znowu drżą jej wargi.

– Czy to dziwne, że gorzej czuję się z powodu odwołania przyjęcia niż samej ceremonii?

– Nie. Wierz mi, to całkowicie normalne, że jesteś bardziej podekscytowana perspektywą imprezy w gronie przyjaciół niż złożeniem przysięgi małżeńskiej.

– A czy nie moglibyśmy po prostu… zrobić przyjęcia bez ślubu? – mamrocze, machinalnie pusząc fałdy swojej sukni. Uśmiecham się i daję jej czas do namysłu. – Naprawdę czuję się koszmarnie z myślą, że będę musiała przez to wszystko przechodzić, skoro i tak nic z tego nie będzie. Nie chcę skończyć jak moi rodzice – nic tylko harować, dopóki dzieci nie pójdą do college’u. – Wzdycha. – Czy to źle brać ślub dla zabawy, skoro wiesz, że to nie będzie twój ostatni?

Przełykam ślinę. Obiecałam sobie, że przestanę to robić – przestanę się spoufalać z moimi klientami. To nigdy nie kończy się dobrze. Eloise zaprosiła mnie na swój wieczór panieński, bo i tak już zbytnio się do niej zbliżyłam. Ale moim zadaniem jest dopilnować, żeby została doprowadzona do ołtarza. Robię więc głęboki wdech i przestaję się powstrzymywać.

– Moja mama wychodziła za mąż szesnaście razy.

Eloise wpatruje się we mnie, jakbym właśnie cisnęła jej tortem weselnym w twarz.

– Ile?

– Szesnaście. Mój ojciec był piąty. Jestem jej jedyną biologiczną córką. Mar, wasza fotografka, jest w naszej wielkiej rodzinie córką numer dziewięć. Mam ponad dwadzieścioro przybranych sióstr i braci na terenie i w okolicach Sacramento, między innymi dwójkę moich asystentów, którzy są tu dziś ze mną.

Niemal widzę, jak trybiki w jej mózgu się obracają, gdy próbuje ogarnąć to umysłem.

– To… okropne. Przepraszam, nie chciałam być niegrzeczna… – dodaje prędko.

– W porządku. To było naprawdę trudne, kiedy byłam młoda – tak się tułać od jednej przybranej rodziny do drugiej. Ale koniec końców poznałam naprawdę fajnych ludzi. – Odchrząkuję i ponownie się skupiam. – Mówię ci to tylko po to, żebyś uświadomiła sobie, że mimo iż naprawdę chcesz, żeby to był twój jedyny ślub, to wcale nie musi tak być. Moja mama za każdym razem organizowała ceremonię i przyjęcie. Tylko jeden z tych szesnastu ślubów odbył się w ratuszu. Tak więc, jeśli zechcesz wziąć kolejny ślub za, dajmy na to, trzy lata, wciąż będziesz mogła zaprosić, kogo ci się żywnie podoba. Wesela nigdy się nie nudzą. Zaufaj mi.

Powoli kiwa głową.

– To dlatego zostałaś konsultantką ślubną?

Uśmiecham się.

– Między innymi. W wieku osiemnastu lat wiedziałam już na temat wesel całkiem sporo. I zajmowałam się dosłownie wszystkim: od sypania kwiatków, poprzez druhnowanie, aż po didżejkę.

Eloise parska śmiechem.

– A czy… Czy kiedykolwiek sama wyszłaś za mąż?

– Nie – zaprzeczam. – Nigdy nie czułam takiej potrzeby – dodaję i gryzę się w język, żeby nie wypalić, że nie wierzę w długoterminowe związki – nie w momencie, w którym próbuję ją nakłonić do wyjścia za mąż. Zamiast tego robię głęboki wdech i dodaję: – Masz więc wybór, Eloise. To twoja decyzja. Możesz wyjść, zjeść tort, zatańczyć i podjąć solenną próbę dotrzymania przysięgi. Albo możemy się wymknąć tylnymi drzwiami. Mogłabym wysłać asystentkę, żeby wszystko odwołała. – Sięgam po jej dłoń i ściskam ją pokrzepiająco. – Przyjęcie weselne to nie małżeństwo. Małżeństwa nigdy nie będą idealne. To ciągła praca. Ale wesele? Wesele to tylko chwila w czasie, którą możemy uczynić idealną. Pozwól mi stworzyć dla siebie idealny moment, Eloise.

Eloise przygryza dolną wargę i wpatruje się w swój pierścionek zaręczynowy. Kiedy spogląda na mnie, wiem już, że mi się udało.

Wychodzimy z wanny, a gdy otwieram drzwi łazienki, Carmen wciąż pod nimi stoi, przestępując nerwowo z nogi na nogę.

– Już wszystko w porządku. Drogie panie? – zagaduję do dziewczyn. – Mamy trochę roboty, jeśli chcemy, żeby wszystko poszło zgodnie z planem, ale z pewnością nie przyjdzie nam nic dobrego z wypytywania Eloise, co się działo przez ostatnią godzinę, rozumiemy się?

Mrugam do panny młodej, która kiwa z wdzięcznością głową.

Kiedy oddaję Berniemu klucz, próbuję przekonać samą siebie, że dobrze zrobiłam, otwierając się przed Eloise. To w końcu dzień jej ślubu. Wbrew temu, w co kazano mi wierzyć, dawanie odrobiny siebie nie jest niczym złym, prawda?

Gdy wracam do parku, Jake biegnie w moją stronę z zaaferowaną miną.

– Właśnie dzwonił aprowizator – mówi i słyszę w jego głosie panikę. – Nie dotarły jeszcze obrusy…

Szlag. To zupełnie nowa firma, z której usług wcześniej nie korzystałam – chciałam ich przetestować. Splatam przed sobą dłonie i zaczynam się bawić zawieszonym na szyi długim łańcuszkiem.

– Jake… – wzdycham – Przypomnij mi, proszę, ile ci płacę?

– Eee… Sto dolarów? – przebąkuje.

Jake jest trochę jak Muppet. Studiuje na drugim roku na uniwersytecie w Sacramento, na kierunku teatralnym. Miałam nadzieję, że będzie w związku z tym świetnie radził sobie z zarządzaniem sceną, ale najwyraźniej dostałam kogoś specjalizującego się w dramatach. Jest obecnie formalnie moim jedynym przybranym bratem, bo jego ojciec to aktualnie mąż mojej matki. Mówię „aktualnie”, ponieważ… Cóż… To tylko kwestia czasu.

Szukam w telefonie numeru do firmy od obrusów. Po chwili odbiera ktoś z obsługi Linens and Love, a ja mówię:

– Dzień dobry. Z tej strony Ama Torres. Wasza firma spóźnia się już niemal godzinę z dostawą obrusów. Czy moglibyście to wyjaśnić?

Mężczyzna na drugim końcu linii jąka się przez chwilę, aż w końcu wydusza z siebie:

– Już do was jadą. Po prostu… Był jakiś problem z samochodem i…

Wyciągam z torby kluczyki do auta i pytam:

– Czy mogę kogoś po nie wysłać, skoro opóźniacie nam przygotowania do przyjęcia?

Facet od obrusów tłumaczy mi, gdzie zatrzymała się ciężarówka, a ja przepraszam go na chwilę, zawieszam połączenie, chwytam Jake’a za ramię i ciągnę go w stronę parkingu.

– Jake, teraz płacę ci dwieście dolarów, bo za chwilę pojedziesz na stację benzynową przy Howe. Załadujesz wszystko do mojego samochodu – mam na myśli wszystko, zamocujesz pudła na dachu, jeśli będzie trzeba – a potem natychmiast wrócisz i dopilnujesz, żeby nie było dalszych opóźnień. Czy to jasne?

Jake znów zaczyna się jąkać, na co mówię mu wprost:

– Albo w ogóle nie dostaniesz kasy. Bo w tej chwili raczej mi nie pomagasz.

Przełyka ślinę, bez słowa kiwa głową, a potem maszeruje posłusznie w stronę mojego samochodu. Gdy odjeżdża, wracam do Mar w altance i odwieszam połączenie z gościem od obrusów.

– Mój asystent za chwilę podjedzie do waszego kierowcy. Proszę go poinformować, że jeśli wasze spóźnienie wyniesie godzinę, ponosicie koszt dostawy. I proszę też przekazać kierownikowi, że Ama Torres jest bardzo, ale to bardzo niezadowolona. Nie dodam Linens and Love do mojej listy sprawdzonych dostawców.

Zaczyna mnie przepraszać, ale się rozłączam. Robię głęboki wdech, poruszam ramionami w tył, żeby je rozluźnić i podchodzę do Mar stojącej na drabinie i praktycznie zwisającej z sufitu altany podczas próby zamocowania małego reflektora. – Wszystko w porządku? – zagaduję ją, a ona odpowiada pytaniem:

– Co się znowu stało? Widziałam, że szłaś do hotelu.

– Panna młoda prawie zbiegła, ale wyperswadowałam jej ten pomysł.

Mar unosi jedną ciemną brew.

– Jak?

Zaciskam usta.

– Opowiedziałam jej o mojej mamie. I o tym, że w przeciwieństwie do wesel, nie wierzę w instytucję małżeństwa.

Mar parska krótkim śmiechem.

– Odważnie!

Wzruszam ramionami.

– Jedną nogą była już za drzwiami. Pomyślałam, że pora postawić na szczerość.

Mar schodzi z drabiny i mówi:

– Jeśli ktokolwiek jest zdolny przekonać kogoś, że pierwsze małżeństwo nie ma znaczenia, to z pewnością córka Cynthii Jones Rutherford Reed Dyer Lee Torres…

– Nie mogę uwierzyć, że jesteś w stanie to wszystko spamiętać!

– …Smith Smith Nelson Jaswal Matthews Andrews Evans Benjamin… plus trzy kolejne. – Mar zaczerpuje głęboko tchu, jakby właśnie wynurzyła się spod wody. – Zapamiętywałam je, dopóki, Cindy wychodziła za facetów o nazwiskach brzmiących jak imiona.

– Po twoim ojcu poszło już z górki – mówię, a ona podnosi aparat, aby zrobić mi zdjęcie. – Dziewczęta będą gotowe za dziesięć minut. Panna młoda i świadkowa nie zaczęły się jeszcze malować, gdy wychodziłam.

Mar marszczy nos i sprawdza swój telefon.

– Czy będziemy mieli opó…

– Nie waż się wymawiać tego słowa! – Wycelowuję w nią oskarżycielsko palec, odwracam się na pięcie i idę w stronę samochodu celebranta, który zatrzymuje się właśnie w pobliżu.

Reszta przygotowań przebiega bez przeszkód i w czasie krótszym, niż zajmuje wypowiedzenie przysięgi ślubnej, zaczynają zjawiać się goście. Po przybyciu parkingowego mogę wrócić do hotelu. Kiedy wchodzę do apartamentu, Mar pstryka Eloise wyglądającą przez okno, skąpaną w świetle słonecznym przenikającym przez koronkowe zasłony. Eloise ogląda się na mnie przez ramię i kiwa z uśmiechem głową.

Wygląda na to, że lada chwila możemy zaczynać.

Panna młoda idzie do ołtarza w takt A Thousand Years, jak zawsze, a ja stoję z tyłu obok jakiegoś krewnego z marudzącym dzieckiem, czekając, aż rozpocznie się kolejny utwór. Kiedy Eloise i Patrick idą ramię w ramię pośród swoich gości, świeżo poślubieni, widzę, jak panna młoda uśmiecha się do niego z oczami mokrymi od łez.

Cóż, to się może udać…

Zabieram ich na prawo, z dala od wyjścia dla gości, i czekam z nimi, dopóki nie dołączą do nas druhny, aby Mar i Sarah mogły przygotować wszystko do pozowanych zdjęć. Ciotka któregoś z młodych próbuje się do nas podkraść i widzę, jak Eloise rzednie mina, gdy stanowczo mówię starszej pani, że to strefa prywatna i nikt poza parą młodą nie ma do niej wstępu. Prycha, ale odchodzi, zniesmaczona. Wyczuwam potężnego focha.

Uwielbiam to, co dzieje się po części formalnej. Najtrudniejsze już za nami – zarówno w przypadku moim, jak i młodej pary – a resztę załatwiają wynajęci usługodawcy. W tym momencie to w zasadzie jak pilnowanie dzieci, doprowadzanie przyjęcia weselnego z punktu A do punktu B. Kiedy Mar fotografuje, nie znosi błąkających się samopas druhen ani przypadkowych członków rodziny kręcących się w pobliżu. Ma coś w rodzaju magicznego daru, który sprawia, że jest naprawdę świetna w swoim fachu, bo jest wystarczająco energiczna i zaangażowana, aby zauroczyć druhny, ale i wystarczająco pociągająca, aby drużbowie chciwie spijali każde słowo, które pada z jej zmysłowych ust.

I tak jak ja, nie zapomina o zasadzie numer 4 – nigdy nie zostawaj sam na sam z którymś z tych ostatnich.

Idziemy do sali, w której ma się odbyć przyjęcie – pora na tort. Jake, nabuzowany, jakby przyćpał, uwija się jak w ukropie. Składa serwetki – niemal jak trzeba – a gdy do niego podchodzę, informuje mnie, że kierowca bardzo, ale to bardzo przepraszał.

Cóż, przeprosiny nie wystarczą. Linens and Love nie trafią do mojego wizytownika (owszem – mam takowy; jest z lat pięćdziesiątych i jest uroczy).

Kończę składać z nim serwetki, poprawiając te, które schrzanił, a potem zjawiają się goście.

Tym, czego brakuje mi najbardziej z czasów, gdy byłam zatrudniona w dużej firmie organizującej przyjęcia ślubne, jest fakt, że mogłam wyjść, gdy tylko pokrojono tort. Kiedy pracowałam w Whitney Harrison Weddings, zawsze miałam do pomocy trzech takich Jake’ów, którzy zajmowali się obsługą przyjęcia. Teraz, gdy pracuję na własny rachunek, muszę osobiście nad wszystkim czuwać od początku do końca. Cóż, pewnego dnia też dotrę do punktu, w którym będę miała labę. Pewnego dnia będę organizowała trzy wesela w sobotę i dwa w niedzielę, jak Whitney. Ale w tej chwili mogę ogarnąć tylko jedno dziennie i muszę oferować mniejsze pakiety w niedziele, ponieważ jestem niedostępna na dzień przed ceremoniami odbywającymi się w ostatni dzień tygodnia.

Tym, czego naprawdę potrzebuję, aby dotrzeć do tego punktu, jest artykuł autorstwa Marthy Stewart lub notka na TheKnot.com, tak jak przydarzyło się to Whitney w wieku dwudziestu lat. Znalazła się w centrum uwagi dzięki ślubowi córki burmistrza i to właśnie dzięki Whitney Sacramento znalazło się w samym sercu mapy branży ślubnej. Kiedy dla niej pracowałam, miała już za sobą dwadzieścia pięć lat kariery i mnóstwo kontaktów w San Francisco. Prawie nigdy nie pojawiała się w dniu ślubu – chyba że w grę wchodziło wydarzenie, które trafiało na pierwsze strony gazet.

Właściwie to bardzo lubię dni przyjęć ślubnych. Lubię gorączkowy zgiełk ceremonii, miłe niespodzianki, ale i wyzwania; uwielbiam moment, w którym para młoda tańczy swój pierwszy taniec. Co nie zmienia faktu, że pewnego dnia chciałbym zarabiać na tyle dobrze, aby zatrudnić jeszcze dwóch asystentów, dzięki czemu mogłabym po prostu dyrygować wszystkim zdalnie, bez konieczności osobistego nadzorowania przebiegu imprezy. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że to wymagałoby ode mnie zrzeczenia się modelu mojej marki, która do tej pory była ukierunkowana na klasę średnią, z opcją dostosowania do konkretnych potrzeb.

– Dlaczego tak się krzywisz, patrząc na DJ-a? – pyta Mar. – Znowu przyłapałaś go na wciąganiu koki w kiblu? – Pstryka zdjęcie, stojąc obok mnie.

– Naprawdę myślisz, że nadal pracuję z tamtym gościem? – parskam. – Wpisałam go na moją czarną listę. Robi teraz pewnie wyłącznie na weselach zaprawianych białym proszkiem.

– Cudnie. – Mar zmienia obiektyw. – Myślisz o jutrzejszym dniu?

Cóż, właściwie to nie, nie myślałam o nim. Ale teraz, gdy już o tym wspomniała…

– Nie denerwuję się – zapewniam ją pośpiesznie, na co Mar reaguje śmiechem.

– To dobrze. Bo nie ma się czym denerwować. Albo cię wezmą, albo nie. Nic więcej nie możesz zrobić.

Kiwam głową, robiąc głęboki wdech.

Bo skoro już mowa o przełomach, to niewykluczone, że jutro może nastąpić jeden z nich. Mianowicie: Hazel Renee, influencerka z 4,2 miliona obserwujących na Instagramie i 8 milionami subskrybentów na swoim kanale na YouTube, zakochała się w dziewczynie z Sacramento. W zeszłym miesiącu zamieściły na Instagramie informację, że się zaręczyły, i pomyślałam od razu: „Któryż ze szczęśliwych konsultantów ślubnych z LA będzie miał fart zorganizować ten ślub?”.

Cóż, wygląda na to, że ja również mam na to pewne szanse, bo narzeczona Hazel, Jacqueline Nguyen, pragnie wziąć ślub w swoim rodzinnym mieście. Dwa tygodnie temu wysłała mi e-maila z pytaniem, czy mogłybyśmy umówić się na rozmowę. Staram się nie robić sobie nadziei. Jestem w pełni przygotowana na to, aby powiedzieć im, co oferuję, a czego nie. Nawet jeśli planują utrzymać listę gości poniżej trzydziestu osób, istnieją agencje, które mają znacznie większe doświadczenie ode mnie, jeśli chodzi o styl, w jakim chciałyby wydać przyjęcie ślubne (czytaj: prawdopodobnie z wielką pompą).

Ale gdyby udało mi się złapać tę fuchę… Gdybym zorganizowała ślub, z którego relację obejrzą miliony obserwujących ich konta….

To wszystko, czego mi trzeba, aby moja kariera nabrała rozpędu. To złoty bilet do świata elit.

Muszę się tylko upewnić, że jestem na to gotowa.

Eloise podchodzi do mnie pod koniec przyjęcia, bosa i pijana miłością, całuje mnie w policzek i mówi, że decydując się na zatrudnienie mnie, dokonała najlepszego wyboru w swoim życiu. Odsyłam ją do samochodu, uśmiechając się do siebie pod nosem.

Przypominają mi się chłodne niebieskie oczy Whitney Harrison, a w uchu słyszę jej matczyny głos, którym zawsze się do mnie zwracała: „Bądź ostrożna, Ama. W końcu jesteś konsultantką ślubną, a nie świadkową. Nie dawaj tyle z siebie ludziom, których nigdy więcej nie zobaczysz – ludziom, którzy prawdopodobnie nawet nie pożegnają się z tobą, gdy wieczór ich ślubu dobiegnie końca”.

Cóż, a co byś powiedziała na to, Whitney?

Wzdycham, pocierając czoło. Próbowałam wyznaczać granice. Być stanowcza. Jednak od zawsze miałam z tym problem, jeśli chodzi o klientów i kontrahentów. Uwielbiam poznawać ludzi i dowiadywać się, co czyni ich szczęśliwymi. Ale przekraczanie tych granic zawsze wpędza mnie w tarapaty.

Zawsze.

2

Ama

MARZEC

Podjęcie decyzji, w co się ubrać na spotkanie z kimś, kto ma własną linię kosmetyków do makijażu, trzy będące w trakcie realizacji projekty opublikowane na IMDb, a jego twarz regularnie gości na reklamach na Times Square, to jakiś koszmar.

Byłam w szkole średniej, kiedy Hazel Renee trafiła pierwszy raz na okładkę „Marie Claire”. Jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku, więc odsadziła mnie i moich przyjaciół na naprawdę imponujący dystans. Śledzę jej Instagram od dziesięciu lat, więc dokładnie wiem, czego się spodziewać, gdy za godzinę wejdzie do kawiarni.

Zwykle podczas pierwszej rozmowy z przyszłą parą młodą ubieram się pod klientów, z którymi mam się spotkać, a przeglądając ich media społecznościowe, jestem w stanie określić, czy w danej sytuacji odpowiedniejszy będzie komplet od Stelli McCartney, czy coś bardziej artystycznego i odrobinę mrocznego. Hazel i Jacqueline są młode i podążają za trendami. Stella nie zrobi na nich wrażenia. Wkładam więc po prostu dżinsy, do których dobieram dopasowaną czarną bluzkę i czarny żakiet, i wsuwam stopy w czarne szpilki. Następnie poświęcam mnóstwo czasu na wykonanie starannego makijażu, bo to wszak Hazel Renee, a ja używam jej linii kosmetyków. To dzięki niej i jej filmikom na YouTubie nauczyłam się konturowania, kiedy byłam nastolatką – i nadal robię to w ten sam sposób, bo bez odpowiedniego makijażu z moją okrągłą twarzą ludzie cały czas biorą mnie za gówniarę.

Jeszcze tylko odrobina perfum i, żegnana prychaniem mojej kotki, wyruszam na spotkanie w ten ciepły marcowy ranek.

Kilka lat temu kupiłam dom z dwiema sypialniami w uroczej części Miasta Drzew. Czy może raczej: wprowadziłam się do domu z dwiema sypialniami, bo jego oficjalną właścicielką zostanę za… jakieś osiemdziesiąt cztery lata. W miejscu takim jak Sacramento trudno uniknąć współlokatora w samym centrum Midtown. W promieniu pięciu przecznic można się poczuć trochę jak w Nowym Jorku – bar pod mieszkaniem, minimarket na rogu i brak konieczności posiadania samochodu. To uzależniające. Mar nadal mieszka w Midtown, ale zjawia się u mnie, pokonując piętnaście przecznic na wschód, kiedy potrzebuje „wakacji”. Postanowiłam zerwać ze stereotypem millenialsa, kiedy przestałam się tułać po wynajmowanych lokalach (spokojnie – nadal wydaję 6000 dolarów rocznie na tosty z awokado; pozwolili mi zachować kartę członkowską. To znaczy, nie do końca – jeśli faktycznie jest coś, na co wydaję sześć kafli rocznie, to są to donuty).

Gdy przekraczam próg J Street Donuts, pan Kwon kiwa mi głową znad ramienia kobiety, którą akurat obsługuje, a kiedy podchodzę do lady, pakuje już do pudełka moje sześć pączków.

– Niech zgadnę – mówi. – Nowi klienci?

– Skąd wiedziałeś?

– Wyglądasz, jakbyś bardzo się starała zrobić jak najlepsze wrażenie. – Zamyka pudełko i bierze ode mnie banknot dziesięciodolarowy. – Ten z masłem orzechowym jest po lewej, zawinięty w papier.

– Dziękuję, panie Kwon.

Wychodzę, nim kobiecie przede mną udaje się wyciągnąć z portfela kartę, żeby zapłacić.

Pan Kwon wie, że nie musi wydawać mi reszty – podobnie jak wie o tym, że chociaż jego pączek Peanut Butter Dream to prawdziwy bestseller cukierni, jestem uczulona na fistaszki. Kiedyś pakował donuty dla klientów w osobne pudełko, ale po kilku latach przekonałam go, że wystarczy je oddzielić od reszty.

Pączki to mój język miłości. Przynoszę pudełko na każdą imprezę składkową, przyjęcie, spotkanie przy drinkach – zawsze, gdy nadarza się ku temu okazja. Jestem święcie przekonana, że nie ma na świecie takiego problemu, którego nie dałoby się rozwiązać za pomocą kęsa doskonałego pączka (to znaczy pomijając oczywiście poważne problemy globalne, choć myślę, że nawet w ich przypadku, gdybyśmy wszyscy usiedli i zjedli wspólnie po pysznym donucie, można by załagodzić nawet najbardziej kryzysowe sytuacje).

Pączki są również taktyką, dzięki której lepiej poznaję swoich klientów. Dowiaduję się na przykład, które przyszłe panny młode rozpoczęły dietę, aby dobrze wyglądać w sukni ślubnej, którzy przyszli panowie młodzi wolą, aby ich narzeczone nie jadły słodyczy, a które pary zajadają stres. I przy okazji sama mogę zjeść donuta. Albo sześć, jeśli faktycznie klienci są na diecie. Moja mama przechodziła na szalone, intensywne diety przed jakąś jedną trzecią swoich ślubów – i za każdym razem jej zachowanie wiele mówiło o tym, jaki ma stosunek emocjonalny do przyszłego męża, jego przyjaciół, jak się czuje w tym momencie swojego życia – i tak dalej, i tak dalej.

Parkuję przed Weatherstone, modną kawiarnią w budynku z czerwonej cegły, w którym niegdyś mieściły się stajnie. Nie wiem, kiedy dokładnie, ale… cóż, dawno. Tutejsi bariści też mnie znają, bo zamawiam od nich kawę na przyjęcia. Dwa lata temu zorganizowałam tu nawet wesele na trzydzieści osób – dlatego barista z kozią bródką przymyka oko na to, że przynoszę własne pączki.

Zajmuję wolny róg rustykalnego stołu na środku kawiarni i odwracam się w stronę drzwi. Zamawiam kawę parzoną przelewowo – przynoszą ją w małej karafce, dzięki czemu można poczuć się luksusowo – zamiast mojego zwykłego espresso z cold brew. I tak już jestem wystarczająco nabuzowana.

Nigdy wcześniej nie byłam tak zdenerwowana przed spotkaniem z klientami. Może z wyjątkiem tego pierwszego – ponad trzy lata temu, gdy Whitney przysłała do mnie pewną parę, która nie zgodziła się na jej ceny. I choć brzmi to żałośnie, wydarzyło się to w punkcie mojej kariery, w którym dojmująco potrzebowałam każdego wsparcia, nawet jeśli było ono udzielone z litości. Decyzja o opuszczeniu Whitney Harrison Weddings mogła okazać się najbardziej kolosalnym błędem w moim życiu, ale na szczęście Whitney była – i nadal jest – po mojej stronie.

Dwie minuty po dziewiątej drzwi się otwierają i zajmuje mi dobrą chwilę, nim naprawdę dociera do mnie, że widzę osobę, którą kiedyś mogłam oglądać głównie na ekranie telefonu. Spodziewałam się modelki rodem z wybiegu, ale moim oczom ukazuje się zwykła dziewczyna z sąsiedztwa. Hazel ma na sobie dżinsy i kardigan, a jej ciemnoblond włosy są upięte na czubku głowy; jedyną rzeczą sprawiającą, że wygląda jak celebrytka, są okulary pilotki, których nie zdejmuje nawet w środku. Trzyma za rękę Azjatkę o okrągłych policzkach i jasnobrązowych oczach – to musi być Jacqueline. Gdy widzi, jak do niej macham na powitanie, wyciąga rękę w moją stronę.

– Cześć! Ama, jak się domyślam? – Jacqueline stawia torbę na stoliku obok mnie i podaje mi dłoń.

– Ty musisz być Jacqueline? – pytam.

– Wystarczy Jackie – mówi. – A to Hazel.

Ściskam rękę Hazel.

– Miło mi cię poznać.

Ma mocny uścisk dłoni i piękną twarz, a cała ta sytuacja sprawia, że czuję się lekko skołowana.

– Rany, masz cudowną cerę! – komplementuje mnie, czym totalnie mnie rozbraja już na samym wstępie.

Sięgam odruchowo palcami do policzków i przebąkuję:

– Och, dzięki! To… Cóż, właściwie to zasługa twoich kosmetyków.

– Coś niesamowitego! Super! – Błyska zębami w olśniewającym uśmiechu i odwraca się do Jackie. – Latte z syropem orzechowym?

Jackie kiwa głową i zajmuje miejsce naprzeciwko mnie, podczas gdy Hazel podchodzi do kasy. Jacqueline już, już ma coś powiedzieć, gdy jej wzrok przykuwa różowe pudełko leżące na stole między nami.

– Jeśli to są pączki, to chyba oszaleję!

Uśmiecham się do niej i otwieram pudełko. Piszczy, jakbym to ja padła właśnie przed nią na kolana z pierścionkiem z diamentem, i lustruje uważnie zawartość w poszukiwaniu najsmakowitszego kąska.

– Jeśli lubisz masło orzechowe, to ich specjalność. To ten. – Wskazuję na donuta zawiniętego w woskowany papier.

Sięga po niego bez wahania i odgryza pokaźny kęs, a ja w tym momencie jestem już niemal całkiem pewna, że uwielbiam tę kobietę.

– Rany boskie! – mamrocze z pełnymi ustami, a gdy Hazel wraca do stolika, dodaje pod jej adresem z zachwytem: – Słońce, musisz koniecznie tego spróbować!

– Mniam! – Hazel otwiera szerzej oczy. – Wyglądają pysznie!

Fantastycznie. A więc mogę je oficjalnie polubić.

Zawsze lubię grać na zwłokę, nim przejdę do interesów – i myślę, że dzięki temu wszyscy zainteresowani czują się lepiej podczas rozmowy o tej koszmarnie niezręcznej rzeczy – ślubie. Whitney jest co prawda innego zdania; lubi od razu przechodzić do konkretów. Ale kiedy jest się Whitney Harrison, ludzie milkną, gdy tylko otwierasz usta.

– No to… Dorastałaś tutaj, w Sac? – zagaduję Jackie, która kiwa głową, popijając swoje latte i mlaskając z rozkoszą.

– Chodziłam do Rio Americano. Rocznik dwa tysiące piętnaście.

– Och, ten sam co ja!

– Serio? Do której szkoły uczęszczałaś?

– Do St. Joseph’s – wyjaśniam, odrobinę zawstydzona.

W oku Jackie dostrzegam jakiś błysk, gdy mówi:

– Ach, tak.

Moja matka nigdy nie narzekała na brak pieniędzy. Wydawała je na dwie rzeczy: moją prywatną szkołę i swoje wesela. Kiedy mówię ludziom, że chodziłam do St. Joseph’s, jednej z czterech prywatnych szkół katolickich w Sacramento, patrzą na mnie… inaczej. Nienawidzę tego. Obecnie nie mam żadnego pożytku z pieniędzy mojej matki, bo nadal wydaje je rok w rok na wymyślne nakrycia i kwartety smyczkowe, ale i dlatego, że nie chcę o nie prosić, skoro jakoś rozpaczliwie ich nie potrzebuję. Nie potrzebowałam ich, odkąd tuż po ukończeniu szkoły średniej zaczęłam pracować dla Whitney. A fakt, że nie poszłam do college’u po ukończeniu St. Joseph, to w zasadzie plama na ich nieskazitelnej reputacji. Jednym z nielicznych plusów tego, że tam uczęszczałam, jest fakt, że moi przyjaciele i znajomi, których tam poznałam, nadal biorą śluby. Niektórzy mogą sobie pozwolić na skorzystanie z usług Whitney, ale wielu z nich na przestrzeni trzech ostatnich lat odzywało się do mnie.

– A… czym się zajmujesz? – pytam Jackie.

– Jestem dyrektorem do spraw prawnych w Kapitolu.

– Super! To znaczy, brzmi fajnie. – Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia, co to znaczy. Jackie parska śmiechem, a ja uśmiecham się do niej i zwracam do Hazel: – Bo jeśli chodzi o ciebie, to nie muszę pytać, ma się rozumieć. Co jednak ściągnęło cię tutaj, do Sacramento?

– Jackie – rzuca prosto. Gdy spoglądają na siebie, widzę, że obie lekko się rumienią. – Od zawsze chciała wziąć ślub właśnie tutaj.

– To wspaniałe miasto – przyznaję. – I mamy tu kilka naprawdę niesamowitych miejscówek na ślub. A skoro już o tym mowa…

– Właściwie to wybrałyśmy już miejsce. – Jackie uśmiecha się promiennie, odwracając się w moją stronę.

– Fantastycznie! A czy zaklepałyście już może termin?

– Jeszcze nie – mówi Hazel. – Jackie chciała się upewnić, że znajdziesz dla nas czas w swoim grafiku.

Zamieram z dłońmi zanurzonymi już w torbie w poszukiwaniu segregatora.

– Och, to… – Otrząsnąwszy się, wyjmuję segregator i kładę go na stole. – To znaczy, chciałam powiedzieć, to mi naprawdę schlebia, że zechciałyście się ze mną spotkać. Może „schlebia” to nie jest właściwe słowo, ale naprawdę jestem niesamowicie podekscytowana. Bardzo mnie to cieszy! – Wodzę wzrokiem od twarzy jednej do drugiej, podczas gdy one przypatrują mi się z wyczekiwaniem, w milczeniu. – Chciałabym tylko mieć pewność, że wybierzecie najlepsze z dostępnych opcji. Nie znam jeszcze żadnych szczegółów – jak duże ani jak wystawne chcecie mieć przyjęcie – ale jest wiele firm, które mają doświadczenie w planowaniu wesel na różną skalę. Whitney Harrison Weddings są naprawdę świetni, sama tam przez jakiś czas pracowałam.

– Słyszałam kilka… niezbyt pochlebnych rzeczy o Whitney Harrison – mówi Jackie, krzywiąc się lekko.

– Och, jasne, rozumiem. – Staram się uśmiechać pogodnie, ale nie mogę przestać się zastanawiać, kto mógłby źle ocenić Whitney i przeżyć, aby rozgłaszać podobne informacje.

– A ty – wtrąca Hazel – masz wiele dobrych opinii.

Otwieram usta, żeby podziękować za nieoczekiwany komplement, ale nigdy nie byłam w tym dobra, więc mamroczę tylko:

– Rety, cudownie! – po czym odchrząkuję. – Porozmawiajmy w takim razie o tym, co mogłabym wam zaoferować, i sprawdźmy, czy to faktycznie to, czego oczekujecie.

Obie przytakują zgodnie niczym figurki z głowami na sprężynkach. Odwracam tymczasem segregator w ich stronę i go otwieram lekko drżącymi dłońmi. Miałam niewiele ponad cień nadziei, że to faktycznie wypali. Nie mam nawet pojęcia, czy zdołam spełnić ich oczekiwania, jeśli zdecydują się rzeczywiście skorzystać z moich usług – ale wiedziałam, że chcę, muszę spróbować. Ten segregator to zasadniczo moja przepustka do świetlanej przyszłości, więc chwytam się go jak tonący brzytwy i przystępuję do prezentacji.

– W tej wysoce konkurencyjnej branży ślubnej specjalizuję się w… cóż, w realizacji tego, na czym zależy wam. We wcielaniu w życie waszej wizji. To wasz ślub. Mam sześć rodzajów pakietów, w zależności od wielkości waszego budżetu… – Niemal dodaję półżartem coś na temat tego, że pieniądze prawdopodobnie nie grają tutaj roli, ale w porę gryzę się w język, mówiąc zamiast tego: – I stylu, w jakim chcecie zorganizować ślub. – Odwracam stronę, przechodząc do mojego pièce de résistance, mojej dumy i chluby, zbioru zdjęć – dziesięciu stron prezentujących fotki ze ślubów, z których jestem najbardziej zadowolona. – Tym, co mam do zaoferowania, w przeciwieństwie do mniejszych agencji, jest doświadczenie w realizacji projektów dopasowanych idealnie do waszych osobowości i marzeń. Inne butikowe firmy zatrudniają projektantów za dodatkową opłatą lub pobierają więcej za projekt. Ja tego nie robię. Jestem… cóż, samowystarczalna. Działam kompleksowo.

– Och, ale zdecydowanie powinnaś bardziej się cenić! Powinnaś liczyć sobie za swoje usługi więcej!

Rozchylam usta, gotowa do dyskusji na temat stawek, ale Hazel mamrocze coś pod nosem i ponownie gryzę się w język, podczas gdy ona spogląda na mnie znad stron ze zdjęciami z moich przyjęć.

– Przepraszam, że wchodzę ci w słowo – mówi. – Ale po prostu… Naprawdę powinnaś rozważyć pobieranie wyższych opłat za swoje usługi. To jest… – Wskazuje na zdjęcia z mojego ulubionego wesela, zorganizowanego w Willow Ballroom, eksplozję wiosny wewnątrz dawnych magazynowych wnętrz. – To wygląda naprawdę nieziemsko. Lepiej niż cała moja tablica na Pintereście razem wzięta! Masz do tego prawdziwy dryg – i powinnaś się adekwatnie cenić!

Wybąkuję słowa podziękowania, czując, jak się rumienię.

– Cóż, niewykluczone, że masz rację. Może faktycznie powinnam żądać za swoje usługi więcej. Ale prawda jest taka, że… uwielbiam to, co robię. I właśnie to odróżnia mnie od konkurencji.

Hazels mruczy z namysłem i upija łyk swojej flat white.

– Kiedyś sama robiłam sobie makijaż do reklam prasowych. Publikowałam wówczas na moim kanale na YouTubie tylko samouczki, więc przychodziłam na plan w pełnym make-upie, a fotograf nic nie mówił. Dopiero później dotarło do mnie, że wynajęta przez nich wizażystka nadal otrzymywała wynagrodzenie – za pracę, której nie wykonała. Bywało też, że to właśnie jej przypisywano wykonanie makijażu, a więc to jej przypadały w udziale wszelkie pochwały. – Drapie się za uchem. – Ma się rozumieć, jestem pewna, że doskonale wiesz, co robisz. Nie próbuję ci mówić, jak masz prowadzić swój biznes. Ale jako osoba, która zarabia na życie w świecie, w którym liczy się przede wszystkim wygląd… Cóż, piękno zawsze ma swoją cenę. Możesz, a wręcz powinnaś żądać tyle, ile jesteś warta.

Czuję w piersi dziwny ucisk, a włoski na skórze stają mi dęba. Jestem skrępowana, ale i dumna z komplementu – bo to w końcu komplement.

– Wybacz. – Hazel parska krótkim śmiechem. – Chcę przez to po prostu powiedzieć, że doceniam to, co robisz, serio!

– To cała ona – dodaje Jackie, przewracając figlarnie oczami. – Każdego chce uczyć, jak się robi interesy.

– Nie, nie – mówię pośpiesznie. – Spokojnie, jasne, rozumiem. Jestem po prostu… oszołomiona, to wszystko. Faktycznie, powinnam chyba o tym pomyśleć. – Staram się wziąć w garść i odnaleźć wątek, który straciłam, bo… cóż… Bo Hazel Renee powiedziała mi właśnie, że za mało się cenię!

Hazel dostrzega najwyraźniej moje zmieszanie, więc dodaje pośpiesznie:

– Opowiedz nam, proszę, coś więcej o swoich pakietach.

– Jasne! – Przewracam stronę. – Zacznijmy od tego, że nie myślę w kategoriach liczby gości. Jasne, to zaważa oczywiście na kosztach, ale jeśli rozmawiamy o usługach, myślę przede wszystkim o tym, czego ode mnie oczekujecie. Jak to ma wyglądać.

– Chcemy wszystkiego – wchodzi mi w słowo Jackie. – Darujmy sobie drobnostki. Chcę, żebyś sporządziła projekt, wybrała dostawców usług, poprowadziła nas do ołtarza…

Niemal się krztuszę, podczas gdy Hazel dodaje:

– W tym roku będę… dość zajęta. Jeszcze tego nie ogłoszono publicznie, ale mam wziąć udział w kolejnym projekcie Grety Gerwig. Premiera w przyszłym miesiącu.

Wytrzeszczam na nią oczy.

– Niesamowite! Ona też jest stąd, wiesz?

Jackie kiwa głową.

– Naprawdę cieszę się z powodu Hay – ściska ramię Hazel – ale wiem, że to oznacza, że sporo spocznie wyłącznie na moich barkach.

– Bez przesady – protestuje Hazel, a ja wręcz rozpływam się na widok troski widocznej na jej zmarszczonym czole. – Wiesz, że zrobię, co w mojej mocy…

– Tak, wiem, kochanie. Ale obie zdecydowałyśmy, że nie chcemy przeciągać tego o kolejny rok. A to oznacza, że będę musiała na tym wczesnym etapie podejmować decyzje samodzielnie. – Jackie zwraca się do mnie: – I właśnie dlatego potrzebujemy twojej pomocy. Czy twoja oferta obejmuje całodobowe wsparcie SMS-owe w razie ataków paniki?

Gdy dociera do mnie, że żartuje, parskam śmiechem, ale prawda jest taka, że kiedyś faktycznie tak robiłam. To był głupi nawyk, którego musiałam się wyzbyć.

Kiedy na chwilę milkniemy, popijając kawę, orientuję się, że to będzie… Cóż, nie lada wyzwanie. Polubiłam je. I to bardzo. Serce tłucze mi się w piersi niespokojnie, jakbym była na idealnej pierwszej randce – i oczyma duszy widzę już niemal, jak to wszystko zorganizuję.

– Myślę, że dojdziemy do porozumienia – mówię. – Chętnie wysłuchałabym, co macie już ustalone i jakie są wasze priorytety. – Wyciągam z torby iPada i otwieram aplikację do robienia notatek, a potem tworzę nową, zatytułowaną „Hazel i Jackie”.

– Ogród Różany w McKinley Park. To było moje marzenie, odkąd byłam mała – oznajmia Jackie, lekko się rumieniąc, a Hazel obejmuje ją ramieniem.

– Jest piękny! – mówię, zapisując skrupulatnie tę informację. – Organizowałam tam kilka wesel, więc dobrze znam to miejsce. Mieszkam w pobliżu. Wiem jednak, że mają mocno napięte grafiki…

– Fakt – potwierdza Hazel. – Ale dzwoniłam już do nich i mają kilka wolnych terminów. Chciałyśmy jednak zaczekać z potwierdzeniem, dopóki się z tobą nie skonsultujemy…

Wlepiam w nią wzrok, mrugając półprzytomnie. Rany, to brzmi, jakby naprawdę zależało im na współpracy ze mną, co wprawia mnie w osłupienie. Czuję, jak na policzki występuje mi rumieniec, gdy otwieram aplikację kalendarza i pytam:

– Jakie opcje brałyście pod rozwagę?

– Siódmy października byłby super, ale jeśli to nie wchodzi w grę, jest też szósty kwietnia…

– Październik… tego roku? – mamroczę, lustrując kalendarz.

To za siedem miesięcy! Kwiecień przyszłego roku jest zdecydowanie lepszą datą. Ale zanim udaje mi się przekazać im tę informację, Hazel wspiera łokcie na stole z rozmarzonym uśmiechem i oznajmia:

– Zawsze chciałam wziąć ślub jesienią!

I może to właśnie dlatego, że mam do czynienia z Hazel Renee, a może dlatego, że już widzę oczyma duszy te artykuły w mediach… Albo dlatego, że Jackie wydaje się lubić pączki tak samo jak ja (co mówi mi o niej w zasadzie wszystko, co muszę wiedzieć), ale… Cóż… Po prostu nie mogę im powiedzieć prosto z mostu, że to za mało czasu.

„Dam radę zorganizować ślub w siedem miesięcy” – postanawiam sobie twardo w myślach. Urządziłam już wiele przyjęć weselnych w mniej niż rok – a mimo to były naprawdę niesamowite. A poza tym… Siódmego października póki co nie mam nic w planie.

W końcu łapię się na tym, że chyba odrobinę zbyt długo milczę, wpatrując się w skupieniu w mój planer i przeglądając notatki na temat dużych przyjęć na ten rok. Pomijając dwa wesela we wrześniu… mogłabym im poświęcić pełną, niepodzielną uwagę tuż po zakończeniu gorącego sezonu ślubnego.

Gdy podnoszę na nie wzrok, widzę, jak Jackie zagryza wargę, a Hazel próbuje przeczytać mój kalendarz do góry nogami – z napiętym wyrazem twarzy.

– Cóż… To wykonalne, ale czuję się w obowiązku uprzedzić was, że będzie… hm, ciasno. Mam naprawdę napięty grafik.

Jackie piszczy, a Hazel całuje ją w policzek.

– Ciasno? Lubimy, jak jest ciasno! – wykrzykuje Jackie. – I nie mam na myśli tylko seksu! Ups!

Hazel wybucha śmiechem, a Jackie się rumieni.

Śmieję się razem z nimi, patrząc, jak Jackie pąsowieje uroczo, a Hazel chichocze, wtulona w jej ramię. Ich entuzjazm jest zaraźliwy. Są uwodzicielskie. Widzę oczyma duszy te następne siedem miesięcy. Widzę ich ślub. Widzę siebie oznaczoną na każdym zdjęciu. Widzę przyjęcie ślubne Hazel opisane w „People”. Może nawet w „Entertainment Weekly”? Widzę reporterów, którzy dobijają się do moich drzwi. Widzę, jak „The Sacramento Bee” zamieszcza relację z ich imprezy w dziale ślubnym. A tuż przed tym, jak ich śmiech cichnie, a one ponownie skupiają całą swoją uwagę na mnie, widzę Whitney dzwoniącą, aby mi pogratulować. Czuję się, jakby nagle porwała mnie fala, prąd przypływu unoszący mnie coraz dalej i wyżej.

– W takim razie zapisuję was na siódmego października – oświadczam. – Zadzwonię jeszcze dziś do Ogrodu Różanego i wszystko załatwię. Aczkolwiek jest kilka rzeczy, które warto wiedzieć o Ogrodzie Różanym, zanim się na niego ostatecznie zdecydujemy. Nie jestem do końca pewna, którą dokładnie lokalizację wam polecić. A może macie już jakieś pomysły?

– Jeszcze nie – odpowiadają unisono.

– W porządku, a więc to ustalimy później, ale szczerze powiedziawszy, nie widzę tego przyjęcia w samym parku – informuję je, automatycznie przechodząc na język biznesowy. Przejmuję kontrolę nad tym weselem: mówię szybko i pozwalam, aby kierowała mną adrenalina. – Jeśli spodobał się wam ogólny klimat tego wesela w Willow Ballroom – mówię, wskazując na wciąż otwartą stronę w moim segregatorze – to zaczniemy kombinować w tym kierunku.

Zgodnie kiwają głowami.

– Po drugie, ponieważ to ogród uznawany za historyczny, tylko kilka kwiaciarni ma uprawnienia do działania w jego obrębie…

– Tak! A my mamy to szczęście, że możemy skorzystać z usług jednej z nich! Bo florysta, z którego usług chcemy skorzystać, działa na jego terenie! – wykrzykuje Jackie.

Słowa, które chciałam wypowiedzieć, więzną mi w gardle, a język dosłownie kołowacieje. Prąd, z którym płynęłam zaledwie kilka sekund temu, totalnie się rozmywa. Wir wciąga mnie pod wodę, głęboko w bezdenną toń.

Spośród pięciu kwiaciarni w Sacramento przy Ogrodzie Różanym tylko jedna jest prowadzona przez mężczyznę.

Mam wrażenie, że wokół mojej klatki piersiowej zaciskają się nagle żelazne kleszcze i zaczyna mi brakować tchu. Zmuszam się do uśmiechu i pytam:

– Czy to znaczy, że wybrałyście już kwiaciarnię?

– Tak! Rany, wybacz. Kwiaciarnia i miejsce ślubu to jedyne rzeczy, które naprawdę już wybra…

– Czy to znaczy, że macie już jakieś oficjalne ustalenia, czy może mogłybyśmy… – bełkoczę gorączkowo, bezpardonowo wchodząc im w słowo.

Jackie mruga nieprzytomnie, a Hazel zatrzymuje swoją filiżankę z kawą w pół drogi do ust.

Ja tymczasem próbuję jakoś się pozbierać.

– Mam na myśli znalezienie najlepszego usługodawcy… – wyduszam z siebie wreszcie.

– Myślę, że już mamy kogoś takiego. – Jackie się śmieje. – To Blooming. Elliot…

– Cudownie! – Uśmiecham się tak szeroko, że wydaje mi się, że lada chwila pękną mi kąciki ust. – I… ma wolny termin? W sensie: wspomniałyście mu o październikowej dacie? – Czuję, jak mój puls przyśpiesza. To chyba niemożliwe, żeby się z nim wcześniej spotkały… A jeśli tak, to powinien był skierować je do kogoś innego lub odmówić – tak jak ja to robię konsekwentnie od dwóch lat!

– Nie, jeszcze nie. Ale to przyjaciel rodziny – mówi Jackie. – Pracuję z jego matką w Kapitolu.

Mam wrażenie, że na dźwięk jej słów w moim mózgu zachodzi jakaś gwałtowna reakcja chemiczna.

– Och, cudownie! – mamroczę ponownie i nim Jackie wypowiada kolejne słowa, wszystkie kawałki tej szalonej układanki wskakują na swoje miejsca.

– To Laura cię poleciła. Była tobą zachwycona! Dwa lata temu organizowałaś jej drugi ślub.

Ponownie czuję, jak do głowy uderzają mi bąbelki z szampana. Powolny taniec i ciepła dłoń na moich plecach… Jednak wizja znika równie szybko, jak pojawiła się w moim umyśle, a w piersi czuję znowu jedynie ten dziwny ucisk i lodowaty chłód.

– Ach, jasne – mówię dziwnie zduszonym głosem. – Senator Gilbert to wspaniała kobieta. I była wzorową klientką, że się tak wyrażę. – Nagle mam wrażenie, jakby moje ciało napęczniało od wzbierającego we mnie strachu. – Byłaś na jej ślubie? – pytam, zaciskając palce na kubku z kawą.

– Niestety, nie dałam rady – wzdycha z żalem Jackie. – Przebywałam poza miastem, w Chicago… Gdzie po raz pierwszy spotkałam Hazel!

– Och, fantastycznie! Chętnie dowiem się o was więcej – mówię, nie posiadając się z radości, że jej tam nie było, i niewypowiedzianie wdzięczna za tę zmianę tematu. – Później porozmawiamy o dostawcach usług.

Dzwoni mi w uszach i drętwieją mi stopy. Zamykam iPada i staram się skupić na tym, co mówią, podczas gdy one przekomarzają się ze śmiechem, spierając o to, która z nich zakochała się w drugiej jako pierwsza. Wiem, że powinnam robić notatki. Wiem, że powinnam skrzętnie zapisywać w umyśle każdą ich uwagę, aby potem dopasowywać ich słowa do siebie i stworzyć z nich większy obraz, układać je jak puzzle. Powinnam zanotować w moim iPadzie datę 7 października 2023 roku, dodając ją do dymku z ich imionami.

Ale zamiast tego ich słowa przelatują przez moją głowę jak przez sito, mieszając się z obrazami rustykalnych stodół i obrusów w kolorze kości słoniowej. „Entertainment Weekly” i „People” ulatują z wiatrem.

Ponieważ wiem, że nie zorganizuję tego ślubu.

3

Elliot

PIĘĆ LAT, CZTERY MIESIĄCE, TRZY TYGODNIE I PIĘĆ DNI TEMU

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26