Gdy wschodzi słońce - Jen Devon - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Gdy wschodzi słońce ebook i audiobook

Devon Jen

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dwoje niedoskonałych ludzi. Jeden rok pod wspólnym słońcem. Historia, której się nie zapomina.

Rowan McKinnon nie wierzy w miłość. Ma doktorat z botaniki, dwie najlepsze przyjaciółki oraz przelotne łóżkowe przygody. Wydawać by się mogło, że niczego więcej jej nie potrzeba. Kobieta skrywa jednak głębokie rany z przeszłości. Kiedy jej plany naukowe znacznie się komplikują, przyjmuje ofertę pracy w zapuszczonej winnicy położonej w pięknej i malowniczej części Pensylwanii.

Nie spodziewa się jednak, że pozna takiego mężczyznę jak Harrison Brady.

Harry, położnik boleśnie przeżywający stratę pacjentki, nie wierzy już, że potrafi zadbać o bezpieczeństwo innych. Wstrząśnięty niedawnymi wydarzeniami wyjeżdża z Los Angeles do nowej winnicy swoich rodziców, żeby wśród najbliższych odzyskać spokój.

Nie spodziewa się, że pozna taką kobietę jak Rowan McKinnon.

Harry nie może się oprzeć sile ich wzajemnego przyciągania. Tymczasem Rowan, która przez całe życie nie dopuszczała do siebie uczuć, nie chce, żeby ich relacje wyszły poza niezobowiązujący układ.

Dodająca otuchy, sensualna i pięknie napisana.

Ali Hazelwood, autorka „The Love Hypothesis”

Cudowna historia miłosna, niezwykle liryczna i pełna emocji.

Jennifer Probst, autorka powieści „Układ idealny”

Jen Devon pisze namiętne, niezwykle obrazowe współczesne romanse o nieidealnych ludziach, którzy odnajdują swoje idealne „drugie połówki”. Kiedyś badaczka przyrody i wykładowczyni uniwersytecka, obecnie pracuje w branży technologicznej i marzy o tym, żeby zostać pełnoetatową pisarką. Powieść Gdy wschodzi słońce to jej literacki debiut. Ma troje dzieci oraz dwa przygarnięte kundelki i mieszka w środkowym Ohio z mężem, który jest inżynierem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 475

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 53 min

Lektor: Anna RyźlakAleksander Orsztynowicz-Czyż
Oceny
4,3 (205 ocen)
108
56
31
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2323aga

Całkiem niezła

momentami się ciągnie i irytuje ale w sumie chętnie przeczytałabym historie pozostałych braci Brady
30
emciaczyta

Całkiem niezła

Czytacie książki z bardzo wolno rozwijającym się wątkiem romantycznym tzw. slow burn?  Ja nie, przyznam, że takie historie dla mnie mają coś strasznie irytującego w sobie. Jednak po tak licznych pozytywnych opinia myślałam, że "gdy wschodzi słońce" będzie książką dla mnie, jednak mocno się  rozczarowałam. Po opisie wnioskowałam, że to będzie trudna i emocjonująca książka i na początku taka była, ale później się popsuło.  Rowen od zawsze nie wierzy w miłość, jej związki w większości opierają się na przelotnych przygodach łóżkowych. Wiemy od początku, że jest ona skrzywdzona i nie pogodziła się z przeszłością. Harry zmaga się z ogromną traumą po utracie pacjentki.  Od razu wiemy, że te postacie są samotne, skrzywdzone i liczymy tu na ogrom bólu. Czytając ten opis liczyłam na historie mega smutną, bo to ogromnie trudne tematy. Jednak było to wszystko opisane nie wystarczająco. Wiemy o bólu, ale go nie czujemy.  Akcja rozwijała się bardzo powoli, co spowodowało, że książka była nudna i...
20
brylskakat

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajnie się czyta.
10
Oktawia_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem miastowa, ale z miłą chęcią bym się tam znalazła. Opisy malownicze przyrody pobudziły moją wyobraźnię. Otrzymałam zwykłego mężczyznę, który odczuwał lęki i obawy. Otrzymałam bohaterkę, która się bała uczuć. Tu wszystko tak powoli rozkwitało. Drobnymi gestami rozpalali swoją sympatię, czy to kwiatkami zerwanymi na łące pełnych pająków, czy sokiem z wyciśniętych pomarańczy. Momentami zastanawiałam się, czy my kobiety naprawdę jesteśmy takie problematyczne? Zamiast zapytać, tworzymy niestworzone historie z tej ziemi 🤭 Dajcie znać, gdy dojdziecie o historii o słoiku z dżemie - czy też się tak wzruszaliście jak ja? Dawno nie czytałam nic tak uroczego, nie chciałam by ta historia się kończyła. Polecam!
BrianKinney

Całkiem niezła

Za dużo dramatu i niepotrzebnych reakcji , i błagam czemu ci bohaterowie mają opory by że sobą rozmawiać
00

Popularność



Podobne


Redaktorka inicjująca: Agnieszka Skowron

Tłumaczenie: Danuta Fryzowska

Redakcja: Kamila Recław

Korekta: Katarzyna Juszyńska, Marzena Kłos

Projekt okładki: Eliza Luty

Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki

Redaktor prowadzący: Marcin Kicki

Agora SA

ul. Czerska 8/10

00-732 Warszawa

Tytuł oryginału: Bend Toward the Sun

Copyright © by Jen Devon, 2022

Copyright for this edition © by Agora SA, 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-268-4208-5

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dla Keitha. Uwielbiam Cię.

CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział pierwszy
Rowan

W opuszczonej szklarni gdzieś w Pensylwanii Rowan McKinnon przykucnęła w mroku, starając się nie zsikać w majtki. Nie piłaby tyle cabernet, gdyby wiedziała, że podczas przyjęcia w starej winnicy czeka ją zabawa w chowanego.

Szklarnia była idealną kryjówką dla botaniczki i dziewczyna od razu pomyślała, że koniecznie musi zobaczyć za dnia, co w niej rośnie. Szklany katedralny dach, choć wysoki i zamglony, wpuszczał do środka wystarczająco dużo księżycowego blasku, aby dało się stwierdzić, że to miejsce to ruina. Drewniane deski podłogowe były wypaczone przez wilgoć i porośnięte mchem. Pod wentylowanymi panelami sufitowymi znajdowały się małe wysepki roślin wylewające się z doniczek i wijące pośród labiryntu stołów i ławek. Pomimo wyraźnie widocznych wieloletnich zaniedbań wciąż kwitło tu życie.

To miejsce wydało się Rowan dziwnie bliskie.

Na zewnątrz w ciemnościach czyjś krzyk przerodził się w śmiech, po którym rozległy się triumfalne męskie pohukiwania. Włosy na karku Rowan mimowolnie stanęły dęba.

– To tylko zabawa – wyszeptała, przestępując z nogi na nogę.

Cztery tygodnie temu spakowała wszystko do dwóch walizek i opuściła Uniwersytet Cornella z zamiarem powrotu do Filadelfii.

Nie uważała Filadelfii za swój dom – żadne miasto tak naprawdę nim nie było – ale mieszkały tam Temperance i Frankie. Ich trójka przyjaźniła się od czasu studiów, a Rowan musiała się zaszyć w jakimś cichym miejscu i poprawić swój artykuł naukowy. Raptem kilka dni po obronie dysertacji zadzwonił dziekan, zgłaszając „poważny problem” dotyczący zebranych przez nią danych. Nagle jej świat pełen stabilnych, przemyślanych planów zamienił się w rzeczywistość usianą przeszkodami i niepewnością. Wiedziała, że dopóki nie dokona ponownych obliczeń i nie naniesie stosownych poprawek, nie będzie mogła opublikować artykułu, a dopóki go nie opublikuje, nie ma co liczyć na żaden wart uwagi staż podoktorski.

Nie mogła się odnaleźć poza akademickim światem.

Nie była nawet w stanie zwlec się z kanapy Temperance.

Na początku tygodnia wpadła Frankie, ale też nie zdołała wyciągnąć Rowan z dołka, chociaż kusiła ją obietnicą ulubionych kanapek z mięsem i serem od Robustellego i słynnych frytek skropionych oliwą truflową i posypanych parmezanem. Zamiast tego Rowan przez wiele dni żywiła się wyłącznie karmelowym popcornem i colą o smaku wiśni, raz po raz oglądając Prywatne życie roślin Davida Attenborough i przesadzając swoją skromną kolekcję sukulentów w maleńkiej kuchni Temperance.

Rowan była ciekawa, czy Temperance i tak zaciągnęłaby ją dziś ze sobą, gdyby z raz czy dwa pokazała, że dba o siebie, zjadając banana lub jabłko. Może przyjaciółka zostawiłaby ją w spokoju, gdyby się przebrała i nie chodziła na okrągło w piżamie. Przynajmniej raz.

Dzisiejszy wieczór stał pod znakiem przyjęcia z okazji nabycia przez Bradych nowej posiadłości. Temperance de facto też należała do tej rodziny – jej starsza siostra Maren była żoną jednego z synów. Rowan, chcąc nie chcąc, musiała przyznać, że to czarujący ludzie, ale zachowujący się jak typowa duża rodzina, czyli głośno i swawolnie, co wynikało z faktu, że znali się całe życie, i to na wylot. To z kolei rażąco kontrastowało z jej samotnym dzieciństwem. Kiedy przebywała w ich towarzystwie, miała wrażenie, że odstaje jak skóra od zakalca. „Swój pozna swego” – mawiała jej matka, z czego Rowan już jako dziecko zdołała wywnioskować, że „swój” pozna także ją.

Dlatego siedziała przy ognisku i popijała wino – sporo wina – dystansując się od reszty jak zadeklarowana introwertyczka, dopóki zdeterminowane przyjaciółki nie wciągnęły jej bezceremonialnie do zabawy w chowanego. „Chowanki” – jak to się u nich mówiło – były swego rodzaju tradycją, podtrzymywaną od dziesięcioleci podczas rodzinnych spotkań Bradych. Przystojny starszy jegomość w fartuchu z napisem SMACZNY KĄSEK – zapewne senior rodu, William – stanął na stole piknikowym, żeby oznajmić na całe gardło zasady gry z myślą o nowo przybyłych. Drużyny były dwie – klan Bradych versus reszta – a rundy ograniczone czasowo: kto znajdzie najwięcej członków przeciwnej drużyny w ciągu trzydziestu minut, wygrywa. Każdy dla bezpieczeństwa dostał małą latarkę kieszonkową. Wszystkie były oznakowane nazwą firmy budowalnej braci Bradych, złożoną popularnym w latach osiemdziesiątych fontem. Uroczo.

Jedynymi rodzinnymi tradycjami Rowan były wypady do Kmartu z babcią Edie po buty na rozpoczęcie nowego roku szkolnego i gorące kakao przyrządzane z tanich saszetek w Wigilię. A tu tradycją była cała gra. W dodatku z markowym sznytem.

Kiedy Rowan zjawiła się w posiadłości, jej wzrok natychmiast przykuła stara szklarnia w stylu wiktoriańskim wybudowana na szczycie wzniesienia. Szklane panele lśniły jak ametysty w promieniach słońca, jednak teraz, kiedy dziewczyna siedziała w środku, budowla straciła swój fantazyjny urok. Biały metalowy stelaż zdawał się ją otaczać jak potężne żebra tworzące ściany klatki piersiowej.

Rowan zawsze była dziwna i odczuwała pewien rodzaj niepokoju, nawet przed tą naukową katastrofą, przez którą już całkiem straciła wiarę w siebie. Zapewne dla dzieci i dostosowanych dorosłych ta zabawa stanowiła czysty, pierwotny adrenalinowy odlot. Dreszczyk emocji wywołany poczuciem bezpośredniego zagrożenia, z którym nie wiązały się żadne realne konsekwencje. Ale Rowan nie mogła tego porównać z niczym, czego doświadczyła w dzieciństwie, nie miała żadnego punktu odniesienia, który pomógłby jej ustalić, czy to galopujące tętno i spocony kark są czymś normalnym, czy raczej przesadną reakcją jej organizmu.

Dobiegała trzydziestki, a jeszcze nigdy nie bawiła się w chowanego.

Kiedy po gwizdku oznajmiającym początek szukania puściła się biegiem przez rozległy trawnik w kierunku wzgórza, na żwirowanym podjeździe zatrzymał się samochód spóźnialskiego gościa, oświetlając ją krótko reflektorami. Poza tym nic nie wskazywało, że ktoś ją widział albo gonił.

Aż do teraz.

Po szklanym froncie szklarni przemknął jakiś cień.

– To tylko zabawa – przypomniała sobie.

Od długiego kucania miejsca pod kolanami miała śliskie od potu. Jej przyśpieszony oddech wydawał się dziwnie stłumiony przez gęstą roślinność i ciężkie powietrze. Tak charakterystyczna dla późnego lata duchota sprawiła, że jej miedziane loki wymsknęły się z warkocza i wiły teraz w serpentynowym chaosie wokół jej twarzy. Rowan zdmuchnęła zbłąkane kosmyki i wyjrzała znad krawędzi stołu roboczego, za którym się ukryła.

Cisza.

Nagle przed drzwiami szklarni na żwirze skrzypnęły czyjeś buty. Rowan wciągnęła gwałtownie powietrze, wymachując niezdarnie małą latarką niczym bronią.

Barczysta, niewątpliwie męska sylwetka, oświetlona nikłym blaskiem lampy bijącym od ganku, wypełniła sobą otwór w drzwiach. Nieznajomy skrzywił się i burknął coś pod nosem, oślepiony latarką. Rowan zlustrowała go szybko w wąskim snopie światła: chudy i bardzo wysoki. Złociste włosy, wystające po bokach spod obszarpanej czapki z daszkiem. Szczupła, kanciasta twarz, świeżo zapuszczona broda, ale niezbyt zadbana. Typ niechluja, który nie zaprzątał sobie głowy goleniem, a tym bardziej takimi dyrdymałami, jak grzebień czy balsam.

To, że została tak szybko znaleziona, nie było dla niej problemem. Po prostu wróci do raczenia się winem przy ognisku, podczas gdy reszta będzie się dalej bawić.

Problemem było to, że... ten smukły, zapuszczony mężczyzna nie przypominał nikogo, kogo mogła widzieć na przyjęciu. Rowan na pewno by go zapamiętała, choćby z uwagi na wzrost.

Pośpiesznie wyłączyła latarkę i włożyła ją do kieszeni dżinsowych szortów. Obróciła się i przeskoczyła przez sięgającą do kolan ławkę.

– Hej! – krzyknął mężczyzna, a potem się za nią rzucił, o czym świadczył odgłos jego kroków na skrzypiących deskach.

Rowan nagle usłyszała huk, a potem jęk. Nieznajomy wpadł na jeden z ciężkich stołów. Gdy pozbawiony tchu puścił wiązankę bluzgów, jego chrapliwy baryton sprawił, że jej ciało pokryło się gęsią skórką, zupełnie jakby ktoś pociągnął za nitkę nawleczoną na igłę, napinając materiał.

Przeskoczywszy jeszcze kilka niskich ławek, Rowan zrzuciła ze stołu kilka stosów plastikowych doniczek, posyłając je w kierunku przeciwnym do tego, w którym zmierzała. Kiedy doniczki runęły na podłogę, zatrzymała się, korzystając z zamieszania, żeby się ukryć. Otworzyła szeroko usta, próbując złapać oddech. Język miała tak suchy, że przypominał starą gazetę.

Ponownie dobiegł do niej charakterystyczny odgłos goleni uderzającej o drewno. Później jęk i rzucone ze złością: „Skurwysyństwo!”.

A potem mężczyzna zamilkł.

Nagle odezwał się świerszcz, raz i drugi, jakby testował ciszę. Na zewnątrz nocne powietrze rozdarł kolejny głośny krzyk, po którym rozległy się salwy znajomego, irytującego śmiechu. Ktoś chyba złapał Frankie. Rowan była zła, że nie może zmusić swojego mózgu do czerpania z tego doświadczenia takiej samej prostej radości, jaka była udziałem pozostałych.

Czy dałaby radę jakoś ominąć tego faceta i dobiec do drzwi? Możliwe, gdyby wiedziała, gdzie się znajduje i przed próbą ucieczki odwiodła go w przeciwnym kierunku. Ale stoły i ławki stały bez ładu i składu. To był zwykły fart, że jeszcze nie wywinęła orła ani nie wybiła sobie zęba.

Z miejsca, w którym kucała, do szerokich okien ciągnących się wzdłuż tylnej ściany szklarni miała zdecydowanie bliżej niż do drzwi. A jedno z nich było uchylone.

Mogłaby się do niego dostać i przez nie wyskoczyć.

Nagle skądś w mroku dobiegło głośne westchnienie.

– Zapuszczając się tak daleko od bazy, chyba i tak już przegrałaś. – Teraz, kiedy nie klął, głos mężczyzny wydawał się bardziej aksamitny. Świadcząca o ogładzie intonacja kontrastowała z jego niedbałym wyglądem.

Czyżby ją podpuszczał?

Rowan zagryzła zęby i zwalczyła pokusę, żeby zripostować. Użył jedynego argumentu, który mógł sprawić, że zdradzi swoje położenie... i straci przewagę: zarzucił jej, że nie gra zgodnie z zasadami.

Przynajmniej teraz wiedziała, że nieznajomy też bierze udział w zabawie i nie jest jakimś przybłędą z Linden – najbliższego miasta po drodze do Filadelfii. Ale i tak dziwne, że wcześniej go nie widziała. Może to on był tym spóźnialskim, który dopiero dojechał. To by tłumaczyło, dlaczego nie ma latarki.

Kolana i kostki aż ją piekły od tego kucania, nie mówiąc już o domagającym się opróżnienia pęcherzu.

Na zewnątrz dwaj mężczyźni zaczęli do siebie krzyczeć z różnych kierunków, wymieniając się krótkimi komunikatami, jak w wojsku. Chwilę później rozległ się kolejny wrzaskliwy śmiech, który przeszedł w chichot. Kobiety z jej drużyny padały jak muchy.

Po podłodze w ciemnościach przetoczyła się plastikowa doniczka. Nieznajomy ruszył z miejsca, ale sądząc po odgłosach, zmierzał w złym kierunku. Rowan skorzystała z okazji, zerwała się na nogi i rzuciła ku tylnej ścianie.

Mężczyzna znowu się o coś potknął, kiedy próbował się odwrócić i za nią pobiec. Tym razem jego warkliwy jęk wydawał się stłumiony, jakby miał twarz przyciśniętą do ziemi. Rowan niemal mu współczuła, ale pogmatwany instynkt samozachowawczy nie pozwolił jej się zatrzymać i sprawdzić, czy wszystko w porządku z nieznajomym.

Miała ochotę krzyknąć z radości, kiedy zacisnęła rękę na przypominającej dźwignię klamce częściowo otwartego okna. Chwyciła ją oburącz, po czym mocno popchnęła.

I nic.

Okno ani drgnęło. Pozostało uchylone, unieruchomione przez rdzę i czas.

Szlag!

Kiedy wróciło jej krążenie w nogach, poczuła mrowienie, jakby zalęgł się tam rój pszczół. To nagłe doznanie sprawiło, że niemal ugięły się pod nią kolana. Wybuchnęła przenikliwym, szaleńczym śmiechem.

– Zapomnij, nie zmieścisz się! – krzyknął facet, po czym stęknął, dźwigając się na nogi.

Zardzewiałe złącza zawyły upiornie i okno wreszcie ustąpiło. Rowan otworzyła je najszerzej, jak się dało, i wsunęła głowę w szparę. Było zbyt wysoko, żeby dać przez nią nura. Przełożyła więc obie nogi przez dolną krawędź okna i kręcąc biodrami, przecisnęła pupę. Przez krótką przerażającą chwilę myślała, że utknie, zaklinowana między szybami, ściśnięta jak próbka między mikroskopowymi szkiełkami.

– Mówiłem – rzucił nieznajomy.

Jego zarozumiały ton tylko ją wkurzył. Spięła pośladki i przesunęła się jeszcze o kilka centymetrów. Da radę! Oddzielało ich zbyt wiele stołów, żeby facet zdążył do niej dotrzeć, zanim się całkiem przeciśnie. Przez chwilę podtrzymało ją na duchu poczucie triumfu.

Nagle jednak sytuacja się zmieniła. Kiedy Rowan znowu się odwróciła, zobaczyła, że mężczyzna się wycofuje, rozpływając się szybko w ciemnościach.

Zmierzał do drzwi.

O Boże! Chciał ją dorwać na zewnątrz.

– Szlag, szlag, szlag! – wydyszała. Wgramoliła się już za daleko, żeby wrócić do środka, a stopami nie dotykała jeszcze ziemi, więc nie miała na czym się oprzeć. Wisiała tam bezradnie i bezwładnie jak flaga w bezwietrzny dzień.

To cud, że jeszcze nie porwała spodenek. W ostatniej desperackiej próbie ścisnęła pośladki i wydostała się, upadając na ziemię tak mocno, że aż zgrzytnęła zębami.

– To tylko zabawa – przypomniała sobie po raz kolejny zdyszanym głosem.

Facet był już z boku szklarni, księżyc oświetlał Rowan niczym reflektor. Adrenalina rozeszła się lotem błyskawicy w jej krwiobiegu, ale to i tak było bez znaczenia. On miał dłuższe nogi i zapewnił sobie fory. Zrobił kilka długich kroków i otoczył ją ramionami, krępując jej ruchy jak żywy kaftan bezpieczeństwa.

– Mam cię. Przegrałaś – rzucił, owiewając jej skórę oddechem, który zostawił na niej gorący ślad od płatka ucha aż do obojczyka.

Mmm, guma cynamonowa.

Prymitywna część jej mózgu dokonała podwójnej analizy, przyjmując do wiadomości fakt, że Rowan została złapana, i jednocześnie uświadamiając sobie, że jej napastnik pachnie naprawdę cudownie. Trochę jak słodkie pianki z wyczuwalną nutą ostrego, pieprznego jałowca i czystego potu. Od tej dziwnej mieszanki zmysłowej rozkoszy i wzmożonego stresu, który zafundował ten wieczór, zakręciło jej się w głowie.

Z oddali dobiegły kolejne krzyki i śmiech, a potem zwycięskie pohukiwanie męskich głosów. Serio, czy reszta jej drużyny ukryła się po prostu za krzakami i drzewami?

Rowan zaczęła się szarpać.

– Spokojnie – powiedział facet, opuszczając swobodnie ręce. W tym samym momencie Rowan się odwróciła i siłą rozpędu uderzyła mocno nosem o jego mostek, jak w jakimś zaaranżowanym slapstickowym gagu.

W jednej chwili zobaczyła gwiazdy, a jej czaszkę rozsadził ból. Oczy zaszły łzami, skóra z tyłu głowy zaczęła ją mrowić. Nieznajomy złapał ją za ramiona i przesunął po nich rękami, lekko ściskając, żeby ją przytrzymać.

Rowan jęknęła w złożone przy twarzy dłonie.

– Szlag, przepraszam. Pokaż. – Zdjął bejsbolówkę i na czoło opadła mu chłopięca grzywka. Szybkim ruchem głowy odrzucił włosy, po czym znów włożył czapkę, tym razem daszkiem do tyłu. Delikatnie złapał Rowan za nadgarstki i odciągnął jej ręce od nosa.

– Leci mi krew? – wymamrotała.

– Ach, jednak umiesz mówić. – Uniósł jej podbródek, żeby zwrócić twarz ku niebu, i się nad nią pochylił.

Rowan wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Dopiero teraz, w blasku księżyca, mogła się mu naprawdę dobrze przyjrzeć. Jego wzrost ją zdezorientował – nie przywykła do zadzierania głowy, żeby spojrzeć komuś w oczy. Ubranie, które miał na sobie, wydawało się zbyt duże jak na jego szczupłą sylwetkę. Wokół ust, pod zbyt wydatnymi kośćmi policzkowymi, dostrzegła zapadniętą skórę. Kiedy próbował złapać powietrze, zza nieco wykrzywionej w grymasie górnej wargi wyjrzały lśniące białe zęby.

Miał w sobie pewną nieuchwytną wrażliwość, która łagodziła jego wojowniczą postawę. Może chodziło o tę posturę albo o ściągnięte w trosce brwi, lekko opadające na zewnątrz. A może to wszystko przez tę odwrotnie włożoną czapkę i korzenny zapach jego gumy.

Jedną ręką nieprzerwanie trzymał jej ramię, w zamyśleniu przesuwając po nim kciukiem, a drugą ujął ją za przeciwny łokieć. Nagle coś się w niej obudziło – coś jednoznacznego, wywołanego dotykiem ciepłej, jędrnej ludzkiej skóry. Jakimś cudem cała ta kuriozalna sytuacja zaczęła ją podniecać, co jawnie igrało z nakazującym ucieczkę instynktem.

No jasne. Przez jej libido zrobiło się jeszcze dziwniej.

– Pewnie wyglądam teraz jak ta śmieszna ryba z wielkim nosem, rekin chochlik? – spytała. Wydawało jej się, że mówi nosowym głosem. Mrowiący ból ustąpił tymczasem za sprawą uspokajającego dotyku długich i smukłych palców mężczyzny.

– Taa, nie jestem pewien, czy zabrać cię na urazówkę czy prosto do chirurga rekonstrukcyjnego.

Na jego twarzy malował się spokój, ale w oczach kotłowało się coś jakby wir wodny. Kiedy studiował ją wzrokiem, Rowan zauważyła, że przesuwa językiem po koniuszku idealnego kła.

– Ha, ha – rzuciła z udawaną powagą.

Gdy próbowała mu uciec w szklarni, rozszalała wyobraźnia podsunęła jej obraz bezimiennej zjawy. Czegoś pozbawionego osobowości. Ale teraz, kiedy stała wystarczająco blisko, żeby poczuć ciepło bijące od jego ciała i powiew jego oddechu na ustach, nie sposób było zignorować jego jakże atrakcyjnego człowieczeństwa.

Z czułością kochanka założył jej za ucho zbłąkany lok, muskając opuszkami palców wrażliwy na dotyk płatek.

– Już dobrze? – spytał i spuścił wzrok na jej usta. Ten cios poniżej pasa sprawił, że w jej podbrzuszu rozlało się pożądanie.

Nie znała jego imienia.

Dzielącą ich wąską przestrzeń nagle wypełniło napięcie, takie samo, jakie dawało się wyczuć w powietrzu podczas spadku ciśnienia poprzedzającego potężną burzę. Chłonęli się nawzajem, łapiąc własne oddechy. Tymczasem łapczywa żądza spełzła niżej i zagnieździła się między biodrami Rowan. Zadarła głowę i zmrużyła oczy, jakby rzucała mu nieme wyzwanie, zachęcając, żeby wykonał jakiś ruch.

Czy ludzie uprawiają seks na parapetówkach?

Do tego akurat nie musiałaby znać jego imienia.

Kilka odstających, rozwianych włosów Rowan musnęło jego twarz. Mężczyzna przekrzywił lekko głowę, jakby się zastanawiał, kalkulował. Wystarczył nieznaczny ruch do przodu, głębszy wydech i jego usta przywarłyby do jej warg. Na tę myśl ciekawość, panika i beztroska eksplodowały w jej piersi niczym balon wypełniony środkiem odurzającym.

Boże, nigdy wcześniej się tak nie czuła, a nawet nie znała tego faceta.

Panującą wokół ciszę rozdarł ryk klaksonu. Mężczyzna się wzdrygnął, jakby dostał w twarz, i przełykając spazmatycznie ślinę, spojrzał w dół zbocza, a potem znów na nią. Przez chwilę wpatrywali się w siebie, oddychając głęboko w jednym rytmie.

– Co to znaczy? – spytała Rowan. – Ten dźwięk.

Zamrugał, zamknął oczy i znowu zamrugał.

– Ach... została tylko jedna osoba z twojej drużyny. Tylko jednej nie znaleziono.

Zacisnął mocniej dłoń na jej łokciu, sprowadzając ją z powrotem na ziemię. Mówił o niej. Rowan cofnęła się, próbując mu się wyrwać.

– Złapałem cię, uczciwie, rudzielcu – roześmiał się, ciągnąc ją po zboczu w kierunku ogniska. – I już nie puszczę.

Akurat!

Mogła wygrać dla swojej drużyny. Ona, żółtodziób. Wiedziała, że to dziecinna i małostkowa potrzeba, ale chciała, a wręcz musiała, poczuć, że ma nad czymś kontrolę.

Wyrzuciła w górę kolano, które odbiło się od jego uda, ledwo omijając jądra. Zaskoczony wypuścił raptownie powietrze, a jego wolna ręka opadła luźno jak niesprawna linka spadochronowa. Rowan w końcu wyszarpnęła się z jego uścisku – trochę zbyt gwałtownie, bo zatoczyła się do tyłu, potknęła i upadła ciężko na tyłek. Jej kręgosłup i czaszkę przeszył okropny ból.

Przez kilka milczących chwil patrzyli na siebie, pozbawieni tchu. Facet stał nieruchomo w rozkroku, zgięty wpół z rękami opartymi o kolana, a oczy wręcz mu płonęły w mglistej księżycowej poświacie.

– Chryste, kobieto! To tylko zabawa – wychrypiał.

Rowan poczuła się jak idiotka. I co miała mu teraz powiedzieć?

„Miło cię poznać. Przepraszam za moje maniery dzikiej kotki”.

„Wybacz, miałam naprawdę kiepski tydzień i muszę wygrać tę dziecięcą grę, żeby ocalić resztki poczucia własnej wartości”.

„Przepraszam za to kolano, nadal chcesz mnie pocałować?”

Zamiast tego postawiła na niezręczną ciszę. Odczołgała się w tył jak krab, a potem dźwignęła się na nogi.

– Cholera, kim ty w ogóle jesteś? – rzucił szorstkim głosem.

Rowan naprężyła palce u stóp, szykując się do ucieczki.

– Tą, która wygra tę grę – odparła i puściła się biegiem przed siebie.

Rozdział drugi
Rowan

Rowan udało się ukryć w zachodniej części winnicy i wyczekać do końca ustalonego czasu. W kolejnej rundzie jej drużyna przypieczętowała wygraną, znajdując wszystkich Bradych w ciągu piętnastu minut.

I to jej przypisano całą zasługę za zwycięstwo. Była tak upojona adrenaliną i kolejnym kieliszkiem wina, że zniosła tę nowo zdobytą popularność z prawdziwą gracją. Zaskoczyła nawet samą siebie, wdając się w pogaduszki z nieznajomymi i czując do tego tylko nieznaczną niechęć. Członkowie obu drużyn gratulowali jej i wznosili toasty, kiedy ją mijali, poklepując po plecach i trącając przyjaźnie w ramiona. Od lat nikt jej tak często nie dotykał.

Może nawet nigdy.

Kiedy zabawa dobiegła końca, facet ze szklarni o dziwo nie dołączył do biesiady wokół ogniska. Rowan przeczesała tłum wzrokiem, wypatrując jego wysokiej, kanciastej sylwetki. W którymś momencie znalazła się sam na sam z czyjąś podstarzałą ciotką, która zagarnęła cały półmisek daktyli zawiniętych w pieczony boczek i narzekała na swoje sezonowe alergie. Kiedy Rowan wspomniała od niechcenia, że pyłki kwiatów to taka jakby roślinna sperma, starsza pani spojrzała na nią z przerażeniem, zupełnie jakby Rowan polizała wszystkie przystawki i odłożyła je z powrotem na miejsce. Kobieta oddaliła się pośpiesznie z zawłaszczonymi przekąskami, zostawiając ją samą na uboczu z odnowioną pogardą dla kurtuazyjnych pogawędek.

Później Rowan znalazła Temperance stojącą w świetlistej aureoli papierowych lampionów zawieszonych na dolnych gałęziach ogromnego klonu. Jasne włosy przyjaciółki były związane w tak gładki kok, że połyskiwały jak lustro w ich blasku. Kiedy Temperance przywołała Rowan do siebie, w jej policzku pojawił się niewielki dołek.

– Nie wiem, jak się zachować w obecności świeżo upieczonej legendy chowanek – powiedziała, poprawiając na nosie okulary w szylkretowych oprawkach w kształcie kociego oka. – Wszyscy o tobie mówią.

Jako rezydentka filadelfijskiego oddziału pediatrii Temperance Jean Madigan – T.J. dla przyjaciół i rodziny – miała serce wielkie jak góra, ale z zewnątrz sprawiała wrażenie zdystansowanej modnisi. Niektórzy uważali, że jest sztywna i oschła, ale T.J. tak naprawdę była uzależniona od adrenaliny i odznaczała się kiczowatym poczuciem humoru. Ta pozorna rezerwa była po prostu wyrazem jej stanowczego sprzeciwu wobec zajmowania się czyimiś pierdołami.

Rowan jęknęła:

– Po tym wszystkim będę chyba spała przez całe dwa dni. Bycie towarzyskim jest wyczerpujące.

– Dobrze ci idzie. – Temperance stuknęła się z Rowan szklaneczką ginu z tonikiem. – Przy okazji dzięki, że nie włożyłaś dziś jednego z tych twoich T-shirtów z botaniczną grą słów.

Rowan pociągnęła nosem.

– Myślę, że moja koszulka z melonem i nadrukiem ZACNY MELONŻ byłaby idealna na tę okazję.

Temperance burknęła coś wymijająco i rozgryzła w zębach kostkę lodu.

– Jest tu dziś Harry. Nie mogę się doczekać, aż wreszcie go poznasz. Dojechał z opóźnieniem.

Z opóźnieniem.

Tamte światła reflektorów.

No i proszę – facet ze szklarni okazał się jednym z braci Brady. Żołądek Rowan ścisnął niepokój.

– O raju. Już go poznałam – wymamrotała do wina.

Temperance przyjęła pozę z wypiętym biodrem, wyraźnie zaciekawiona.

– Jak to? Teraz?

Na skronie Rowan wystąpiły krople potu.

– Twój przyjaciel Harry chyba próbował mnie dopaść w szklarni.

– Jak wyglądał?

– Był wysoki.

– Nawet szóstoklasiści są wyżsi ode mnie – zauważyła Temperance. – Doprecyzuj.

– Cholera, był naprawdę wysoki. Wyższy ode mnie. O kilka centymetrów. Szczupły. Niedawno zapuszczona broda, jasnobrązowe włosy. A może blond. W każdym razie falowane.

Temperance wydęła nozdrza i wstrzymała oddech. Robiła tak zawsze, kiedy starała się powtrzymać od śmiechu.

– Czy ten koleś miał na głowie bejsbolówkę z logo uniwerku kalifornijskiego?

– Pytasz serio? Tam było naprawdę ciemno.

Temperance złapała dolną wargę w dwa palce i wywinęła ją na zewnątrz.

– To musiał być Harry.

– Mało nie narobiłam w gacie ze strachu. T.J., ten koleś nie żartował.

Temperance parsknęła śmiechem, ale stłumiła go, zaciskając usta.

– Przepraszam. Wydałoby ci się to śmieszniejsze, gdybyś ich znała. Rodzina Bradych to dobrzy ludzie, skarbie. Tylko jeden z nich jest dupkiem.

Rowan nie nadążała za przyjaciółką.

– Chwila, co?

Temperance wymamrotała coś w odpowiedzi, ale bardziej do siebie niż do przyjaciółki.

– W zasadzie to dwaj bracia są dupkami, ale pewnie nigdy nie poznasz Malcolma. Mieszka w Nowym Jorku i to jeszcze większy odludek niż ty.

– Nie mam pojęcia, o czym gadasz.

Temperance zamrugała.

– Oni traktują tę zabawę naprawdę poważnie.

– No coś ty!

– Na pewno nie było aż tak źle.

– T.J., próbowałam go kopnąć w jaja.

Temperance otworzyła szeroko oczy.

– Och. W takim razie szkoda, że to nie był Duncan.

– To ten byczek, tak? Jedyny Brady, z którym mnie dziś jeszcze nie poznałaś.

Temperance uchyliła się od odpowiedzi, upijając drinka. Nagle ktoś oplótł Rowan szczupłymi ramionami i oparł brodę na jej ramieniu. I tak już podminowana, wzdrygnęła się, wylewając przy tym trochę wina z kieliszka. Obejmujące ją ręce szybko zwolniły uścisk i jej oczom ukazała się promieniejąca blaskiem śniada brunetka.

– Frankie. Rozlałaś mi wino. To akt agresji – rzuciła Rowan.

– Jakaś ty dziś towarzyska! Kim jesteś i co zrobiłaś z Rowan? – Chrapliwy altowy głos Frankie Moreau był głęboki i intensywny jak burbon, którego szklaneczkę trzymała w ręce.

– Rozkoszuję się pochwałami za moją chowankową strategię – zripostowała Rowan. – I obrażam staruszki, opowiadając o roślinnej spermie.

– Standard. – Temperance rozgryzła kolejną kostkę lodu.

– Zuch dziewczyna. – Frankie się uśmiechnęła, po czym wskazała na kieliszek Rowan. – Ale sama wylałaś wino.

Niegrzesząca stylem ani ogładą Rowan czuła się jak oferma w obecności Frankie, która była fotografką, eksmodelką i zawsze wyglądała nienagannie. Jej piękną twarz okalały gładkie ciemne włosy ostrzyżone na boba. Frankie nigdy nie musiała się użerać ze sterczącymi kosmykami ani nie zalewała się potem w niestosownych momentach. Jej perfekcyjna aparycja szła w parze z uroczą osobowością i błyskotliwością, przez co nie dało się jej nie kochać.

Temperance i Frankie przyjaźniły się od studiów, kiedy ulokowano je losowo w tym samym pokoju w akademiku. Starsza o rok Rowan była na ostatnim roku, kiedy jej sytuacja życiowa nagle dramatycznie się zmieniła. W gazecie uniwersyteckiej znalazła ogłoszenie, że ktoś szuka współlokatorki. Odpowiedziała na nie i następnego dnia wprowadziła się do dziewczyn z jedną walizką z ciuchami, torbą na kółkach pełną książek i cholernie wielkim bagażem emocjonalnym.

– T.J., przestań gryźć lód. Zepsujesz sobie zęby – rzuciła Frankie.

– Dzięki, mamo.

Frankie przewróciła oczami i przeniosła wzrok na Rowan.

– Jak to się stało, że w końcu ruszyłaś tyłek z kanapy, kochana?

– Nasza przyjaciółka, kiedy tylko nie rozrzuca ziemi do kwiatów po całym mieszkaniu, pozbawia męskości zupełnie fajnych facetów – wtrąciła Temperance.

Rowan prychnęła kpiarsko.

– Każdy wie, że demolowanie twojego mieszkania wypełnia dziewięćdziesiąt procent mojego czasu, a mężczyzn kastruję tylko z doskoku.

– Przepraszam, można podejść? – Nagle z tyłu dobiegł znajomy męski baryton. Zanim Rowan go ujrzała, uderzył ją jego zapach.

Jałowiec. Guma cynamonowa.

O raju, no to jazda, pomyślała.

Kiedy się zbliżył, niemal poczuła na plecach jego ciepło, i naraz wszystko w niej zaczęło się trząść jak na rozklekotanej jarmarcznej karuzeli.

Za to Temperance się rozpromieniła i rozpostarła ramiona.

– A oto i on.

Po szyi Rowan sunął już rumieniec, rozlewając się na policzki i uszy. Frankie mlasnęła językiem, nie kryjąc ciekawości.

Facet ze szklarni wkroczył w ich świetlisty krąg jak smukły archanioł, który zstąpił na ziemię, i powitał Temperance uściskiem. Niedbała broda i czapka bejsbolowa skrywały twarz o dziesięć lat młodszą, niż Rowan wcześniej założyła. Teraz wyglądał jak żywcem wyjęty z żurnala.

Włosy miał koloru brązowego cukru, hojnie muśnięte miodem i nieco wilgotne na koniuszkach, jakby niedawno brał prysznic – zaczesane do tyłu układały się szerokimi falami jak u pieprzonego Dawida spod dłuta Michała Anioła. Ogolił się, odsłaniając głęboki dołek w brodzie tuż pod ponętnymi ustami. Przez nieznaczny nagryz jego górna warga wydawała się nieco pełniejsza niż dolna. Rowan zazwyczaj nie ruszali mężczyźni o szablonowej urodzie, ale ten facet nie był tylko klasycznie przystojny. Coś w jego rysach twarzy i sposobie, w jaki się poruszał, sprawiało, że nie mogła oderwać od niego wzroku.

Był hipnotyzujący.

Boże, gdyby wiedziała, że tak wygląda za tą fasadą niechluja, pozwoliłaby mu się złapać.

Temperance wtuliła się w niego, a on pochylił głowę i złożył pocałunek na jej czole. Kiedy wymienili się krótkim uściskiem i szeptanym powitaniem, wyglądali przepięknie i sprawiali wrażenie, jakby czuli się ze sobą naprawdę swobodnie.

– Musiałeś wziąć prysznic, żeby zmyć z siebie wstyd przegranej w chowanego? – rzuciła żartem Temperance.

Uniósł kąciki ust w lekkim uśmiechu.

– Taaa, później będę też musiał porządnie się wypłakać.

– Jeszcze przed godziną nie wiedziałam nawet, że przyjechałeś – zauważyła Temperance.

Jedną ręką wciąż ją obejmował, a drugą wsadził do kieszeni spodni, które były tak pogniecione, że chyba wyjął je tylko pośpiesznie z bagażu i od razu włożył.

– Wyskoczyłem z taksówki i natychmiast dołączyłem do zabawy. – Spojrzał wprost na Rowan. – Nie mogłem się oprzeć.

Rowan przełknęła ślinę z takim trudem, że aż poczuła ból w gardle. W oddali widziała mieniącą się w blasku księżyca niewielką taflę wody. Najchętniej dałaby do niej nura i już nigdy nie wypłynęła na powierzchnię.

Zrobiła jednak drugą najlepszą rzecz, jaka przyszła jej do głowy. Mianowicie ukryła się na widoku za wyrazistą charyzmą Frankie i jej wrodzonym zamiłowaniem do pogaduszek. Serio, to była jej supermoc.

– A kogo tu mamy? T.J., czyżbyś chowała przed nami swojego chłopaka? – spytała Frankie.

– Nie jesteśmy za stare, żeby nazywać kogoś „chłopakiem”? – Temperance uśmiechnęła się z wyższością, po czym dodała: – W każdym razie to nie mój chłopak. – Ona i facet ze szklarni wymienili spojrzenie sugerujące, że to najbardziej absurdalna rzecz, jaką kiedykolwiek słyszeli.

– Kuzyn?

– Nic mi na ten temat nie wiadomo.

– Masażysta.

– Też nie.

– Ogrodnik – wymamrotała do wina Rowan. Przyjaciółki jej nie słyszały, ale facet ze szklarni uniósł brew, a na jego ustach zatańczył nikły uśmiech.

Odsunął się od Temperance i wyciągnął rękę ku Frankie.

– Harrison Brady. Jestem, yyy... – Zerknął przez ramię na Temperance. – Cóż, chyba można powiedzieć, że jesteśmy przyszywanym rodzeństwem. Istnieje coś takiego?

Temperance skinęła głową.

– Moja siostra Maren jest żoną jego brata Nathana. Ale co ważniejsze, Harry’ego i mnie łączy przyjaźń.

– Frances Moreau. – Brunetka ujęła jego dłoń i uścisnęła ją przyjaźnie z naturalną swobodą. – Znajomi mówią mi Frankie.

– A moi mówią mi Harry – odparł.

– Dlaczego jeszcze się nie spotkaliśmy? – spytała.

– Od pięciu lat siedzi w Kalifornii – wyjaśniła Temperance, zanim zdążył odpowiedzieć.

Harrison uśmiechnął się do Frankie, po czym odwrócił, żeby przywitać z Rowan. Kiedy się ku niej pochylił, na czoło znów spadły mu te cholerne miodowe włosy.

– Mam wrażenie, jakbyśmy się już znali – powiedział pozornie do obu pań, ale to Rowan przyciągała jego wzrok jak elektromagnes.

Przesunął długimi palcami po wierzchu jej dłoni i zamknął ją w uścisku. Niby się z nią droczył i ją prowokował, ale roztropnie zachował neutralny wyraz twarzy. Rowan odwzajemniła ten na wskroś elegancki uścisk, ocierając się o jego skórę. Chociaż tego wieczoru jego ręce poczynały sobie już z nią znacznie śmielej, to akurat ten niewinny dotyk sprawił, że jej policzki spłonęły rumieńcem.

Mówią, że można mieć serce na dłoni, Rowan tymczasem miała na twarzy cały swój układ krwionośny.

Harrison przytrzymał jej palce nieco dłużej, niż to było konieczne, po czym się wyprostował i ponownie schował ręce do kieszeni. Choć już jej nie dotykał, nie oderwał od Rowan oczu. Ale nie patrzył na nią tak zwyczajnie.

On się na niej skupiał.

Dziewczyna ledwo się powstrzymała od wybuchnięcia nerwowym śmiechem. Wytarła niezręcznie dłoń o nogawkę szortów. Wszystkie jej narządy szalały – serce podeszło do gardła, żołądek skręcił się w supeł.

Dzięki Bogu za Frankie.

– Niech pan nam coś jeszcze o sobie opowie, panie Brady. Czy raczej doktorze Brady?

Zawahał się, a maska sympatycznego faceta nieco zsunęła mu się z twarzy. Kiedy zacisnął szczęki, na jego skroni widać było drganie maleńkich mięśni.

– To prawda, jestem lekarzem, ale mówcie mi Harry. Po prostu Harry.

Temperance wsunęła mu rękę pod ramię. Ten gest był subtelny, ale dla Rowan oczywisty – jej przyjaciółka najwyraźniej dbała o tego mężczyznę.

– Jaką masz specjalizację? Jesteś pediatrą jak nasza T.J.? – kontynuowała Frankie.

Kolejna krótka pauza.

– Tak się składa, że położnikiem.

Napięcie, które dało się wyczuć w jego głosie, wyraźnie kontrastowało z niezobowiązującym charakterem tej rozmowy.

Cisza.

To milczenie było tak niezręczne, że Rowan odezwała się szybciej, niż pomyślała:

– Czyli... znasz się na pochwach. W sensie zawodowym.

– Boże, Rowan. – Temperance wyswobodziła rękę, zdjęła okulary i uścisnęła grzbiet nosa.

Harrison otworzył bezwiednie usta, ale szybko je zamknął. Roześmiał się i pokręcił głową, ale jakby trochę się rozluźnił.

– W zakres moich kompetencji lekarskich wchodzą nie tylko pochwy, panno...?

Nie przedstawiła się podczas wymiany uścisku. Ale wtopa.

– Jestem Rowan. Znajomi mówią mi... Rowan.

Chryste Panie!

Frankie posłała jej spojrzenie pełne głębokiego zażenowania, a Harrison wpatrywał się w nią z mieszanką zdumienia i fascynacji. Rowan nie odwróciła wzroku, ale musiała ugryźć się w język, żeby znów czegoś nie chlapnąć.

Temperance zmrużyła oczy na widok tego wyczuwalnego iskrzenia. Ponownie wzięła Harrisona pod rękę.

– Chcesz piwo? – spytała wysokim głosem.

Spojrzał na Temperance.

– Przez cały dzień nie miałem w ustach niczego poza lotniskowym szajsem. Muszę zlokalizować jakieś jedzenie, ale ciągle się gubię.

– Trzymaj się mnie, wielkoludzie. Zajmę się tobą. – Temperance popchnęła go w kierunku tłumu, rzucając bezgłośnie przez ramię do Rowan i Frankie: – Nawet o tym nie myślcie.

– Miło było was poznać! – krzyknął Harrison, dając się porwać Temperance.

Frankie pomachała mu palcami, a Rowan tylko skinęła głową, bojąc się otworzyć usta.

Miała wrażenie, jakby koń kopnął ją w klatkę piersiową. Upiła duży łyk wina, wpatrując się w szerokie plecy Harrisona Brady’ego i złociste loki muskające kołnierzyk jego koszuli.

Zanim zniknął w tłumie, spojrzał po raz ostatni za siebie – prosto w jej oczy.

Wpadła.

Poczuła w przełyku palenie alkoholu, kiedy zachłysnęła się winem. Kasłała tak długo, aż rozbolało ją gardło, a z kącików oczu spłynęły łzy.

Frankie poklepała ją niefrasobliwie po plecach.

– No, skarbie, jestem pod wrażeniem. Nie wiem, czy to był flirt, czy raczej molestowanie seksualne.

– Denerwuję się w nowym towarzystwie.

– To zrozumiałe. Im bardziej nieswojo się czujesz, tym gorzej się zachowujesz.

– Dlaczego ja taka jestem?

Frankie upiła łyk burbona, wydając przy tym odgłos, jakby się namyślała.

– Zaklepuję go dla ciebie.

– Nie. O nie, nie jestem zainteresowana.

Frankie przyłożyła wierzch dłoni do czoła Rowan.

– Niemal się udławiłaś, odprowadzając go wzrokiem.

– Nic podobnego.

– Kłamczucha.

– On nie jest w moim typie – wyjaśniła Rowan.

– Dlaczego? Bo wydaje się miły?

– Otóż to. Zbyt miły jak dla mnie.

– Ten facet jest jak śliczna, choć smutna, cynamonowa bułeczka, która desperacko potrzebuje twojej dziwacznej energii Bogini Ziemi, żeby otrząsnąć się z tego czegoś, w czym się pogrążył.

Rowan pociągnęła nosem.

– Nic z tego nie zrozumiałam.

Frankie zrobiła kółko z palców jednej ręki i sugestywnie wsunęła przez nie palec wskazujący drugiej.

– Musicie się przespać. Ze sobą.

Rowan parsknęła śmiechem.

– Marna z ciebie flirciara, Frances Moreau.

– O tym właśnie mówię. Ja tu flirtowałam na potęgę, czarowałam go sarnimi oczami i zmysłowym głosem, a on dosłownie nie mógł oderwać wzroku od ciebie.

– Bo był przerażony. Tak jak mysz, która nie spuszcza oka z kota. To był instynkt przetrwania, nie pociąg.

Frankie zamrugała powoli.

– Teraz to ja nic nie zrozumiałam.

– Patrzył tak na mnie, bo podczas zabawy w chowanego mało nie zmiażdżyłam mu jaj kolanem. Pewnie mnie nienawidzi.

Wtedy w szklarni ciało Rowan było przygotowane na konfrontację, kompletnie zamarynowane w adrenalinie. Ta nagła fascynacja Harrisonem Bradym musiała zatem wynikać z błędnego określenia przyczyn pobudzenia – zjawiska psychologicznego, polegającego na tym, iż mylnie uważamy, że czujemy pociąg do kogoś, kogo spotykamy w sytuacji powodującej wzmożone napięcie emocjonalne. Szczerze mówiąc, tylko to może tłumaczyć, dlaczego kobieta taka jak Joan Wilder zakochała się w takim dupku jak Jack T. Colton w filmie Miłość, szmaragd i krokodyl.

Rowan tak naprawdę nie leciała na Harrisona Brady’ego.

W innych okolicznościach ani ten jego gorący oddech, ani zapach rozgrzanej skóry w ogóle by na nią nie podziałały. Prymitywne części jej mózgu po prostu pomieszały rzeczywistość z biochemią.

To czysta nauka. Nic poza tym.

– No więc... – Rowan wskazała w kierunku, w którym Temperance zniknęła z Harrisonem. – Między tą dwójką zdecydowanie jest coś na rzeczy.

– Bzdura. Zachowywali się jak typowe rodzeństwo, skarbie.

– Nieprawda. Oboje są samotni. I oboje są piękni. Cholera, oboje są samotnymi, pięknymi lekarzami. Nie czułaś się jak statystka w odcinku Chirurgów? Nie widziałaś, jak Temperance posłała mi to swoje upiorne spojrzenie, jakby chciała powiedzieć „wara od niego”?

– Moja intuicja rzadko się myli – stwierdziła Frankie.

Rowan uniosła brwi.

– A Mason Dinks?

Frankie prychnęła kpiarsko.

– To tylko jedna wpadka w dziejach niemal niezawodnej intuicji, jeśli chodzi o sprawy miłosne. Boże, przed oczami wciąż mam twarz brata, kiedy mi opowiedział o ich pierwszej randce.

– On po prostu nie chciał się spotykać z kimś o takim nazwisku – zauważyła Rowan.

– Nie, nie chciał się spotykać z facetem, który wrzuca na TikToka filmiki ze swoim psem w peruce à la Dolly Parton. – Frankie pociągnęła nosem.

– Jak można nie lubić Dolly Warkot? – skomentowała Rowan.

Frankie pokiwała poważnie głową.

– Słuchaj. Jeśli nasz ponury, acz seksowny doktor Brady i T.J. są czymś więcej niż tylko bliskimi przyjaciółmi, to zgolę sobie brwi. Musisz przyznać, że nie znasz się za bardzo na ludziach. Lepiej skup się na roślinach, a kwestie miłosne zostaw mnie.

Rowan przewróciła oczami.

– Jesteś na tyle pewna swego, żeby się założyć?

Frankie opuściła brodę i zniżyła głos, po czym odezwała się udawanym konspiracyjnym tonem:

– Słucham.

– Według mnie sypiają ze sobą albo wkrótce zaczną. Ty twierdzisz, że nie. Kto przegra, stawia piątkowe kanapki.

– Phi. – Frankie zapatrzyła się na paznokcie.

– Przez cały miesiąc – dodała Rowan.

– Już lepiej. – Frankie uniosła brew. – O jakich ramach czasowych mówimy?

– Możemy spytać Temperance dziś wieczorem. Luz.

Frankie postukała wymanikiurowanym paznokciem o brzeg szklanki.

– Znowu powiało nudą. Trochę mało pieprzna ta kanapka.

Rowan prychnęła.

– Czy to miała być jakaś aluzja?

– No raczej. Ale serio, może trochę to urozmaicimy? Według mnie doktor Brady i T.J. nie dość, że nie mają się ku sobie, to jeszcze ten facet ma ochotę na ciebie.

– Niech będzie...

– Addenda. – Frankie weszła Rowan w słowo, podnosząc palec. – I do wiosny zapałacie do siebie wzajemną miłością.

Rowan parsknęła śmiechem.

Błagam, pomyślała.

To słowo. Miłość. Pojęcie niewymierne, nadużywane i nic nieznaczące. Dla Rowan miłość to dwie ręce zanurzone w wonnej czarnej ziemi. Pielęgnowanie sadzonek, kiedy się stoi po kostki w błocie w prażącym słońcu albo jesiennym chłodzie, od którego drętwieją usta. Obserwowanie pierwszych pszczół pojawiających się wiosną. Praca w polu na świeżym powietrzu. Książki, badania i zdobywanie wiedzy. Samotność.

Z wielkiej altany stojącej pośrodku trawnika rozbrzmiała muzyka. Rowan przełożyła sobie warkocz przez ramię i ściągnęła gumkę. Następnie przeczesała dłonią długie, kręcone włosy, pozwalając im swobodnie opadać.

– Frankie, po tym weekendzie już go nawet nie zobaczę.

Przyjaciółka zignorowała jej słowa.

– Kiedy wygram, to pamiętaj, że najbardziej lubię kanapki od Robustellego. Ten ich ser jest po prostu... – Zrobiła palcami zachwalający gest szefa kuchni i przycisnęła Rowan do swojego boku. – Chyba pora na tańce. Złapiemy się później.

Rowan patrzyła, jak przyjaciółka oddala się w kierunku, z którego dobiegała muzyka.

– Hej, nie przyjęłam zakładu! – krzyknęła za nią.

– Tchórz! – zripostowała śpiewnym głosem Frankie.

Po raz pierwszy od momentu, kiedy kucała w szklarni, chowając się przed uczestnikami zabawy, Rowan została sama. Z miejsca, w którym stała, widziała dwoje ludzi oświetlonych blaskiem lampek choinkowych i wznoszących toast na schodach altany. Poznała ich już wcześniej – to Patrick Brady i Mercedes Hudson. Byli jak gwiazdorska para – niezwykle atrakcyjni i szaleńczo w sobie zakochani. Świeżo po zaręczynach. Rowan podchodziła do tego typu uczucia jak do kontemplowania zachwycającego obrazu – była pełna podziwu dla jego piękna, ale też świadoma, że to tylko pozory rzeczywistości.

Problem z małżeństwem polegał na tym, że jego trwała integralność zależała od wrodzonej dobroci osób, które wkraczają w taki związek – a nie wszyscy ludzie byli z natury dobrzy.

Rowan zawsze miała wrażenie, że jest tylko do połowy dobra. Stworzona jedynie do czegoś przelotnego, niezdolna do zobowiązań. Czuła to już jako dziecko.

Uciekaj, zanim odkryją, że czegoś ci brakuje, pomyślała. Zanim dostrzegą, że jesteś w połowie zła.

Nagle ogarnął ją wstyd, że tu jest. Cyniczna oszustka.

Wychynęła spod aureoli światła rzucanego przez papierowe lampiony, z minibarku gdzieś na uboczu zgarnęła prawie pełną butelkę odkorkowanego wina i ruszyła w stronę stawu, gdzie panował mrok.

Darowała sobie kieliszek.

Rozdział trzeci
Harry

Harry i jego brat Duncan siedzieli na ławce na końcu starego pomostu rozpiętego nad stawem graniczącym od wschodu z nową posiadłością rodziny Bradych. Czas wygładził stare drewno, które było ciepłe w dotyku, jakby zatrzymało w sobie żar świecącego tego dnia późnoletniego słońca. Harry zaciągnął się mineralną cierpkością błota i zapachem świeżej wody. Powietrze, które wypełniło jego płuca, wydawało się o niebo lżejsze i czystsze niż to w Los Angeles.

Nie było go tu pięć lat. Brakowało mu Wschodniego Wybrzeża. Brakowało mu rodziny.

– Cieszę się, że udało ci się przyjechać – powiedział Duncan. – To wiele znaczy dla mamy i taty.

Harry uśmiechnął się w odpowiedzi, ale bez humoru.

– Nie miałem zbyt napiętego grafiku.

– Wiesz, że dawniej takie przyjęcia nazywali „podniebiennymi dogadzankami”?

Harry uniósł brwi w zdziwieniu.

– Albo po prostu „dogadzankami” – dodał Duncan.

– Niby kto je tak nazywał? – spytał Harry.

Duncan wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Jakieś napalone staruszki.

Harry uśmiechnął się znacząco.

– Czyli to impreza w sam raz dla ciebie.

Roześmiali się, a potem na chwilę zamilkli.

Duncan odezwał się pierwszy, przerywając ciszę:

– Rodzicom kompletnie odbiło.

– Na pewno nie jest aż tak źle – stwierdził Harry.

– Poczekaj, aż zobaczysz tę winnicę w świetle dziennym – burknął Duncan.

Państwo Brady nabyli posiadłość raptem tydzień wcześniej. Wiele lat temu młoda Gia Brady dorastała w Vega Vineyards, na terenie winnicy prowadzonej przez jej dziadków na północy Hiszpanii, która teraz stanowiła milionowe przedsięwzięcie, zarządzane przez ciotkę Harry’ego, Renatę. Otóż Gia ubzdurała sobie, że posiadła wiedzę winiarską w drodze jakiejś mistycznej genetycznej osmozy, podobnie jak jej siostra. Twierdziła, że ma to we krwi. A skoro ona i William przeszli na emeryturę, uznała, że zajmą się produkcją wina i otworzą pensjonat, na co przeznaczyli znaczną część swoich oszczędności.

– Tata to ogarnie – powiedział Harry.

Will Brady był prawdziwym czarodziejem architektury, kompetentnym na każdym etapie, począwszy od planów, a na budowie skończywszy. Harry nigdy nie widział, żeby jego ojciec podjął się czegoś, czego nie doprowadził do końca z klasą i stylem.

Duncan pochylił się do przodu, żeby spojrzeć na Harry’ego pogrążonego w ciemnościach.

– Nie słyszałeś? – zaśmiał się. – Tata postanowił, że w tym nowym przedsięwzięciu Bradych wcieli się w rolę szefa kuchni. Szefa kuchni, rozumiesz? W pensjonacie, który jeszcze nie powstał.

– Serio?

– Serio. Naoglądał się Wielkich brytyjskich wypieków.

– Jeszcze nie wykombinował, kim chce zostać, jak dorośnie – skomentował żartobliwie Harry.

Ponownie się roześmiali.

– Ja zajmuję się całą budowlanką. – Duncan strzelił kostkami palców swoich wielkich dłoni i zrobił pauzę. – Rodzice poprosili mnie, żebym całkiem przejął stery w Brady Brothers, więc nie mogłem odmówić. Nate i Maren załatwiają sprawy biznesowe.

Harry wiedział, że to musi się udać, bo jego rodzice mogli liczyć zarówno na siebie nawzajem, jak i na wsparcie dzieci. Jedyną rzeczą, jakiej pragnął bardziej niż kariery lekarskiej, była taka rodzina, jaką stworzyli Gia i Will Brady – oparta na trwałym jak skała partnerstwie. Jego matka i ojciec darzyli się intensywnym, wręcz namacalnym uczuciem. Wystarczyło, że po prostu dzielili ze sobą przestrzeń, a siła i ciepło ich miłości udzielały się wszystkim wokół.

Jego rodzice mieli się zestarzeć właśnie tutaj, w tej winnicy. To tu Harry będzie spotykał się w wakacje z braćmi i siostrą Arden. To tu któregoś dnia przyjedzie ze swoją żoną i dziećmi w odwiedziny do dziadków i kuzynów, żeby zapoczątkować nowe tradycje rodzinne. I żeby wziąć udział w tej głupiej zabawie w chowanego w taki wieczór jak ten.

Z żoną. I z dziećmi.

A niech to!

Boże, nie poznawał swojego życia. Jego wielka rodzina była jak zupełnie nowe puzzle, a on stanowił ten ostatni element układanki, który pozostał. Pasował do luki w kształcie Harry’ego, tyle że ta wydawała się teraz zbyt mała i trzeba się było naprawdę natrudzić, żeby go w nią wcisnąć.

Ze wzgórza dobiegały stłumione, radosne odgłosy zabawy.

Harry i Duncan trwali tymczasem w milczeniu. Nie widzieli się od ponad roku, ale nie było w tym nic dziwnego – ta cisza wcale ich nie krępowała. Dziwne było jedynie to, że młodszy brat Harry’ego jeszcze nie rzucił żadnej bezczelnej uwagi ani kretyńskiego dowcipu o penisie. To nietypowe zachowanie Duncana uświadomiło Harry’emu, że najwyraźniej zdaniem jego rodziny musi być z nim naprawdę źle.

– Nicola wie, że wyjechałeś z Kalifornii?

Harry złożył dłonie i spojrzał na wodę, jakby chciał z niej wyczarować jakąś zadowalającą odpowiedź. Jakimś cudem zdołał zataić przed swoją terapeutką doktor Bridger, że od roku nie mieszka z Nicolą pod jednym dachem. To na pewno znaczyło, że żyje w jakimś chorym zakłamaniu. Bo jaki był sens chodzenia do terapeutki, skoro nie mówił jej prawdy?

Jego związek z Nicolą od dwóch lat był w trakcie powolnego, lecz nieodwracalnego rozpadu, tylko że oboje byli zbyt pochłonięci rezydenturą, żeby zająć się formalnościami i to zakończyć. Jej kariera kardiolożki nabrała zawrotnego tempa, większość nocy Nicola i tak spędzała – z wyboru – w szpitalu. Dopiero kiedy jego świat się zawalił po stracie pacjentki, a ona nie była w stanie okazać mu wsparcia – fizycznego, psychicznego ani emocjonalnego – Harry zrozumiał, że to mu już nie wystarcza.

Że potrzebuje czegoś... prawdziwego.

Nicola podzieliła jego zdanie i zrobiła to, na co on nie miał odwagi.

Doktor Bridger w końcu zasugerowała, że powinien zmienić otoczenie. Wyjechać z miasta. Może połazić po górach albo udać się na jeden z kempingów na wyspie Catalina.

Harry tymczasem wrzucił większość swoich rzeczy do wynajętego schowka na przedmieściach Los Angeles, wziął urlop w szpitalu, choć pracował w nim raptem od roku, i poleciał na wschód. Do domu.

Tylko czy to na pewno był jego dom? Jedynym argumentem, jaki za tym przemawiał, było to, że mieszkali tu jego rodzice. Nie wiedział nawet jeszcze, gdzie ma spać.

– Nie jestem już jej problemem – odezwał się w końcu.

Duncan mruknął coś gardłowo.

– Racja, stary, nie jesteś problemem. Dla nikogo – podkreślił.

Harry nie był przygotowany na to, że straci pacjentkę już w pierwszym roku po rezydenturze. Wszyscy lekarze wiedzieli, że taka sytuacja jest nieuchronna, i uczyli się, jak sobie z tym radzić. Poprzez terapię, medytację, czarny humor czy też odcięcie emocjonalne. Harry nie potrafił zastosować żadnej z tych strategii. Ba, nie mógł się nawet zmusić do tego, żeby spróbować. Może był zbyt naiwny? Może powstrzymywała go nieposkromiona pycha? Może był marnym lekarzem...

A może, do cholery, chodziło o wszystko naraz.

Cokolwiek się na to złożyło, miał o to do siebie żal.

Duncan położył wielką dłoń na kolanie Harry’ego i je ścisnął, po czym wstał.

– Dobra, starczy tej emocjonalnej gadki. Muszę wracać. Ta impreza zaraz się skończy, jeśli nie roztoczę nad wszystkimi swojego zawadiackiego uroku.

Harry uśmiechnął się do Duncana z zaciśniętymi ustami, kiedy ten ruszył wzdłuż pomostu, który zakołysał się pod jego ciężkimi krokami.

Przez chwilę patrzył na gwiazdy, szukając gwiazdozbiorów – również pod tym względem pensylwańska wieś prześcigała LA, gdzie przez nadmierne oświetlenie prawie nie było widać gwiazd, chyba że wyjechało się w pobliże sąsiednich gór. Ale on i tak latem rzadko ruszał się z mieszkania, a tym bardziej wypuszczał poza miasto, żeby pogapić się na niebo.

Odnalazł gwiazdozbiór Kasjopei i powoli zamknął oczy.

Po co on tu, do diabła, przyjechał?

Ktoś bez cienia litości wcisnął guzik resetu na jego życiu, którego jedną trzecią miał już za sobą. Zmarnował cztery lata z Nicolą. Spłacał sześciocyfrowy kredyt studencki i nie miał żadnej kariery, którą mógłby się pochwalić. I to wszystko dlatego, że nie potrafił się pozbierać psychicznie.

Harry pociągnął się za włosy i ścisnął je w pięściach tak mocno, że zaczęły mu łzawić oczy.

Po chwili podniósł wzrok. Przed nim na wzgórzu wznosiła się szklarnia. W zamglonym blasku księżyca przypominała błyszczący subtelnie diament.

Spojrzał na swoje przedramię, które przecinały liczne i cienkie jak brzytwa ranki od cierni jakiejś zbuntowanej rośliny. Jutro na jego obolałym ciele pewnie wykwitną pamiątkowe siniaki. Ale nie czuł smutku. Czuł za to coś innego, i nie był to tylko fizyczny dyskomfort związany z odniesionymi obrażeniami.

To była ona.

Miała na imię Rowan.

Wcześniej, w drodze z lotniska, jego bracia droczyli się z nim w esemesach, że przegapi inauguracyjne chowanki w nowej posiadłości. Kiedy wjechał taksówką na podjazd, gra dopiero się zaczęła, a ta dziewczyna była pierwszą osobą, jaką zobaczył, i biegła na wzgórze. Wokół nie było żywej duszy. Nikt jej nie widział.

Kiedy oddalała się wielkimi susami, długi warkocz smagał rytmicznie jej plecy, zupełnie jakby go przywoływał. Harry zapłacił za kurs, cisnął bagaże w trawę i rzucił się za nią w pościg, z nikim się nie witając. Później mama dała mu za to popalić.

Rowan.

Poruszała się po opuszczonej szklarni jak zwierzę w nocy. Lawirowała zwinnie między stołami albo bez trudu je przeskakiwała, Harry tymczasem odbijał się od nich jak piłeczka pingpongowa. Za każdym razem był przekonany, że czyjaś chuda jak szkielet dłoń złapała go za kostkę i powaliła na podłogę, zupełnie jakby szklarnia nagle ożyła tylko po to, żeby przeszkodzić mu w jej złapaniu. Rowan tak go zdeklasowała i wymanewrowała, że powinien dać sobie spokój już po pięciu minutach.

Lecz oto w blasku księżyca ujrzał jej twarz i nagle przestało mu zależeć na wygranej.

Rowan miała naprawdę niezwykłą urodę – niepospolitą, zbyt wyjątkową, żeby można ją było nazwać jedynie piękną. Jej nos i policzki były usiane galaktyką piegów, na tyle gęsto, że dało się je dostrzec nawet w półmroku, a najbardziej zmysłowe usta, jakie widział w życiu, dyszały ze zmęczenia po pościgu.

Harry przetarł dłonią wargi, żałując, że nie ma przy sobie niczego do picia.

Gdyby był w trochę lepszej formie, znów by za nią pognał, kiedy pobiegła do winnicy. Ale w ciągu ostatnich sześciu miesięcy za sprawą śmiesznie ubogiej diety stracił niemal dziewięć kilogramów, w tym także masę mięśniową, i zabrakło mu tchu, jeszcze zanim dziewczyna trąciła kolanem jego sprzęt.

Gwiazdy przesunęły się wyraźnie na zachodnią część nocnego nieba, kiedy nagle poczuł za sobą, że pomost się przechyla. Odwrócił się gwałtownie. Ochrypły głos wyszeptał: „Szlag!” i na kładce pojawiła się postać otoczona mgławicą rozwianych przez wiatr loków z rękami rozpostartymi tak, jakby spacerowała po linie.

Rowan.

Przez chwilę rozważał, czy się gdzieś nie przyczaić w milczeniu. Może po kilku minutach odejdzie. Lecz kiedy pomost jeszcze bardziej się zakołysał, a ona aż przykucnęła, wydając z siebie piskliwe „Ups”, on wciąż się nie ruszył. Sytuacja nie mogłaby być bardziej niezręczna. No, chyba że Rowan skoczyłaby po pijaku na główkę do wody i musiałby się za nią rzucić.

Westchnął w duchu i wstał:

– Basen nieczynny!

[...]